Drobiazgi (Orzeszkowa)/Echo
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Echo | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1892 | |
Druk | S. Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | skany na Commons | |
| ||
Indeks stron |
Niemen tam płynie pomiędzy bardzo wysokiemi brzegami, z których na jednym, wśród zbożowych łanów rosną gdzieniegdzie stare grusze, brzozy i topole, a u szczytu drugiego ciągnie się pas ciemnego i gęstego lasu. W tym lesie, niby zaklęte głosy, na każde zawołanie budzą się śliczne, srebrne, przeciągłe echa. Budzą się i wnet znowu w zaczarowany swój sen wpadają. Ale, czasem, wymawiają piękne wyrazy.
W jedném szczególniéj miejscu, gdzie wysoko jeszcze nad rzeką, ale pośrodku góry, na małéj płaszczyznie wyrasta odwieczna topola srebrnolistna, trzeba tylko zawołać miłość aby głos leśny wyraźnie, srebrnie, przewlekle odpowiedział także: miłość! Czasem, zdjęty jakby radością odzyskanego na chwilę życia po trzy razy wtórzy jednemu słowu. Gdy pod topolą zawoła kto: bracia! coraz wprawdzie daléj, słabiéj, rozwiewniéj, ale trzy razy odpowié on: bra-cia! bra-cia! bra-cia!
O, miłe echo!
∗ ∗
∗ |
Śliczna to była chwila, w końcu dnia letniego, o zachodzie słońca, którego wielka tarcza w orszaku purpurowych i złotych obłoków płynęła coraz niżéj ku ciemnemu pasowi lasu. Morze światła zalewało szerokie pola, nad któremi stała wielka cisza a w światłości i ciszy, skowronki jak strzały, szybko, pionowo, ze srebrném dzwonieniem wzbijały się tak wysoko, że tonęły i znikały aż w błękitach nieba. Powietrze, niby czara, nalana mocnym i wonnym napojem, pełném było zapachu traw, teraz właśnie koszonych na poblizkich łąkach. Nad drogami stały słupy owadów, złote, drżące, podobne do nieprzerwanie i monotonnie brzęczących strun. W dali turkotały wozy, zwożące z łąk skoszoną trawę; zdala i czasem, przelatywały krótkie, zgrzytliwe brzęki ostrzonych kos.
Szłam drogą, rozdzielającą pole od ogrodów niewielkiéj wsi. Wśród okrytych niedojrzałém zbożem zupełnie w téj chwili bezludnych pól, droga ta była pustą i bezludną. Jednak, gdy wraz z nią wspięłam się na małą wypukłość gruntu, nagle, zobaczyłam stojące u dołu dziecko. Małe, może trzyletnie, bose, w grubéj koszuli, u szyi spiętéj błyszczącém szkiełkiem, miało ono na głowie, tak zwaną tutaj, czapkę z czerwonéj bawełnicy, która okrągło i ściśle okrywała całą jego czaszkę, od brwi rzadkich i jasnych aż do tego miejsca, w którém nad samym karkiem, widać było lnianéj białości włosy. U samego środka czaszki sterczało mu dość wysoko coś podobnego do kokardy i zarazem do koguciego grzebienia. Zupełnie samotne, stało ono wyprostowane, nieruchome, z małym palcem utopionym w czerwonych jak malina ustach i wielkiemi oczyma, gdzieś daleko zapatrzonemi. Wśród nieruchomości postawy i rysów, tylko te oczy tryskały życiem: turkusowe ich źrenice rozżarzało słońce i igrały w nich blaski cichéj, w sobie skupionéj, wewnętrznym chichotem śmiejącéj się wesołości.
W znaczném od wsi oddalaniu, rozdzielona z nią cała szerokością ogrodów i łankiem puszystego grochu, pod nizką ścianką niedorosłego żyta, pośrodku pustéj drogi — drobna ta, nieruchoma figurka wyglądała uciesznie i prawie fantastycznie. Możnaby ją było wziąć za wyrosłego z ziemi gnomka, bosonogiego i z czerwonym czubkiem nad głową. Czego to maleństwo tu przyszło? Co je na tym miejscu zatrzymało? Jaki widok: wzlatującego ptaka, czy błyszczącego owadu, czy kwiatu, podnoszącego z nad żyta jaskrawą koronę, tę cichą, zachwyconą radość wlewała mu w wielkie błękitne źrenice? Trudno było odgadnąć; ale w zamian pewném się wydawało, że groziło mu w tém miéjscu niéjakie niebezpieczeństwo. Dwukonne wozy, po wyładowaniu siana, wracające na łąkę, ukazywały się już zdala i wnet, wnet, ze spadzistości gruntu, wprost na nie zjeżdżać miały. Przyspieszyłam kroku, oczy dziecka powoli zwróciły się na mnie i w téj saméj chwili, w mgnieniu oka, zaszła w niém dziwna zmiana. Najprzód, drżenie przestrachu wstrząsnęło całém jego ciałem, a potém drobne ręce wzniosły się ku głowie i czerwoną czapkę ścisnęły kurczowym ruchem przerażenia, które téż wykrzywiło mu rysy i do niepodobieństwa prawie szeroko rozwarło oczy. Pomyślałam, że malec przeląkł się nieznanéj sobie istoty ludzkiéj. Nic w tém jeszcze nie było dziwnego. Z uśmiechem i pieszczotliwemi słowy zbliżałam się ku niemu, kiedy nagle, z osłupienia i oniemienia swego przebudzony, wydał on z siebie krzyk przeraźliwy i uciekać począł, ale tak uciekać, że aż drobne stopy plątały mu się po piasczystéj drodze, że aż upadał, nosek i bez tego już czarny od pyłu, w piasek pogrążając, lecz ze wszelką możliwą sobie szybkością podnosił się z ziemi, biegł daléj, drobne ramiona rozpościerał i wydawał coraz przeraźliwsze krzyki, śród których wyraźnie rozróżniałam słowa:
— Zjé! zjé Mamo! oj zjé! dalibóg zjé Mamo! Mamo!
Biegł wprost pod koła szybko nadjeżdżających wozów. Dogonić go, pochwycić i na brzeg łanku, gęstwiną grochu porosłego usunąć — było rzeczą łatwą. Ale wtedy przestrach malca wzrósł do stopnia, który zaczynał być dziwnym. Daremnie z czułością głaskałam go po głowie i twarzy, daremnie wyjęty z kieszeni karmelek usiłowałam włożyć mu w rozwarte i wykrzywione usta, daremnie do małego, czerwonego jak tulipan ucha, przykładałam dość długo tentniący zegarek, trwoga jego wzrastała, konwulsyjne prawie targania wstrząsać zaczęły członkami ciała, strumieniem łez zalane policzki drgały; w oczach malowała się zupełna i zarazem bolesna nieprzytomność. Nie widział, nie słyszał, nie czuł nic; z nieludzkiém już prawie wiżdżeniem, z zadziwiającém wytężeniem wszystkich sił swoich, wrzeszczał wciąż jedno:
— Zjé! zjé! dalibóg zjé! Mamo! mamo! oj! oj! oj! zjé!
Co tu robić? Choć wozy już przejechały, porzucić to maleństwo śród drogi i w takim stanie wydawało się niepodobieństwem. Zanieść je do wsi także było trudném: większe siły miéć-by musiał ten, kto-by je teraz utrzymać mógł na ręku.
Wtém, z zielonéj gęstwiny najbliższego ogrodu, z pomiędzy wysokich konopi, lebiody i żółto kwitnącego piżma wychyliła się i przez zagony nizkich warzyw przeskakując, szybko ku nam biegła kobieta młoda, wysoka, gruba i rumiana. Widać bieliznę w chacie prała, bo wielkie, czerwone jéj ręce były mokre. Z żółtą chustką na czarnych włosach wykrzywioną, w krótkiéj spódnicy i pasiastym fartuchu do nas przypadła i w mgnieniu oka malca pochwyciwszy, przycisnęła go do szerokiéj i wydatnéj swéj piersi, na któréj, w fałdach koszuli, wiła się czerwona tasiemka, z bronzowym u końca krzyżykiem. Rozognioną i spoconą twarzą swą do głowy dziecka przykładając i mokrą ręką ocierając z łez jego policzki, gniewnym głosem mówiła:
— Chwaroba ty! kab ciebie uduszyło! Czego ty wrzeszczysz, aż w chacie słychać? Oj, przelękłam się, że aż mnie trząść zaczęło!
W objęciu matczyném uspokoił się natychmiast, krzyczeć przestał i tylko jeszcze ciche chlipanie długo mu w piersi ustać nie mogło. Odwróciwszy się ode mnie, czoło oparł o szyję matki, a czarny od piasku nos, zupełnie prawie na jéj piersiach spłaszczył, tak mocno do niéj twarz przycisnął. Ona szerokim krokiem dążyć zaczęła ku chacie, któréj nizka ściana, przyzbą otoczona i wązkie podwórko ukazywały się z za ogrodu.
— Czego on tak się przeląkł? — zapytałam.
— Durny! bardzo on jeszcze głupieńki... — odpowiedziała.
— Nie wiecie, dla czego on krzyczał: zjé! zjé! O kim on myślał, że go zjé?
Wzruszyła ramionami, ale z wyrazu zakłopotania, który twarz jéj okrył, odgadłam, że wié, dobrze wié. Opowiedziałam, gdziem spotkała malca, o pustéj drodze i nadjeżdżających wozach. Przeląkł się.
— Oj Bożeż mój! — zawołała — ot i przypadek zdarzyć się mógł! Czy to trudno o nieszczęście.
Z głośném cmoknięciem malca w głowę pocałowała i wnet gniewnym głosem zaczęła znowu:
— Czego ty tam szedł, chwaroba! licho cię tam niosło!
— Jak mu na imię?
— Franciś.
— Trzy lata miéć musi?
— Na Pokrowy mu będzie trzy i dwanaście niedziel...
— Ładny chłopczyk, takie ma śliczne błękitne oczy!
Zaśmiała się szeroko, z zadowoleniem, malca po plecach dłonią poklepała i na mnie przyjaźniejsze spojrzenie rzuciła.
— Ładnieńki sobie i rozumnieńki... Nie żart jaki rozumny... wszystko już rozumié...
— A dla czegóż dziś tak przeląkł się?
— Ot, widzicie, dzied straszy...
— Jaki dzied?
— A mego, znaczy, ojciec... nie żart jaki stary. Robić już nie może, to tyle jego pomocy w chacie że na piecu, albo na przyźbie siedząc, dzieci pilnuje. Ot i dopilnował dziś... kab jeho.
— Czemże on dzieci straszy?
Jednocześnie z tém zapytaniem zajrzałam w twarz Francisia, którą on zwolna i jeszcze z obawą z nad piersi matki zaczął podnosić i prędko, krzywiące się znowu do płaczu usta jego, włożonym w nie karmelkiem zamknęłam. Macierzyńskie zadowolenie kobiety wzrosło.
— Zwyczajnie stary — odpowiedziała — ze wszystkiém zgłupiał... Wmawia w dzieci, aby uciekały, jak kogo w czarném odzieniu zobaczą...
— Dla czego?
— Zwyczajnie głupi... Zjedzą, mówi...
Zaśmiała się, ale z widocznym przymusem. Nie chciała odmawiać odpowiedzi na pytanie moje, a czuła się zakłopotaną.
— Kto zjé? — zapytałam jeszcze.
— A niby to te ludzie, co w czarném ubraniu chodzą... Nie gniewajcie się, bądźcie łaskawi, on od starości zupełnie zdurzał... Raz jemu Franciś sprzeciwiał się: „A czemu, mówi, ciebie dziadku, nie zjedli?” „Jedli, gołąbku, mówi, jedli, tylko ja taki twardy był, że skórę i kości zostawić musieli!“ I mój, nie żart, jak czasem gniewa się na niego. „Na co, baćku, mówi, takie rzeczy gadać?“ „Trzeba, synku, mówi, trzeba; niechaj zawczasu wiedzą, kto ich jeść będzie“...
U ściany chaty, na przyźbie, składającéj się z grubéj, twardo ubitéj warstwy piasku i położonéj na niéj półokrągłéj kłody drzewa, zobaczyłam siedzącego starca. Wyglądał na lat 70, ale zgrzybiałym, ani bezsilnym nie był. Wysoki, barczysty, chudy, grubą i dość brudną koszulę miał tak u szyi rozwartą, że w znacznéj części obnażała mu ona pierś szeroką, jak bronz ciemną, kościstą i długim włosem porosłą. Ogromne, płaskie jego stopy, wyżéj niż do kostek obnażone, ciemnym pyłem okryte, zdawały się być zrośniętemi z żółto-zieloną ziemią podwórka. Łokcie opierał o kolana, ręce splótł i połową ciała naprzód podany, tak wyciągał chudą, ciemną i żylastą szyję, jakby umyślnie głowę swą trzymał pod ciepło i migotliwie pieszczącym ją promieniem słońca. Głowa ta była wielka u góry spłaszczona i prawie zupełnie ogołocona z włosów, które tylko z tyłu czaszki, od skroni do skroni, tworzyły półokrągły wieniec, śnieżną i srebrnie połyskującą frendzlą opadający na wystające kości karku i osuwający się z nich kołnierz grubéj koszuli. Twarz jego długa i chuda, z zapadłemi policzkami i naprzód nieco wystającą szczęką dolną, otaczał owalny, krótki zarost, podobny do twardéj, żółtawéj szczotki. Wśród tego zarostu wargi jego były zupełnie prawie niewidzialnemi, a nad głęboko osadzonemi oczyma zwisały z wypukłych brwi długie, białe włosy. Czoło, w tył uciekające, ale rozszerzone łysiną, wydawało się ogromném i jak pole, po którém przeszła brona, okryte było mnóztwem, tak prawie jak włos cieniutkich, wzdłuż, wszerz i ukośnie krzyżujących się zmarszczek. Powieki miał zamknięte: dumał, czy spał. Przypominał dąb próchniejący, lecz jeszcze potężny, z wierzchołkiem długo przez wiatry łamanym i ogołacanym z liścia, ale z pniem niezłomnie tkwiącym w ziemi. Ogromne jego stopy podobne były do podstawy ciężkiego kolosu, a głowa do głowy Sfinksa, mieszczącéj w sobie zagadkę dawnéj, wiekowéj, dla niego tylko niezapomnianéj przeszłości.
Zaledwieśmy weszły w bramę podwórka, Franciś wyrwał się z matczynego objęcia i swoim kaczym, na obie strony kołyszącym się krokiem ku dziadowi pobiegł. O strachach zapomniał i śmiał się teraz prawie tak głośno; jak przedtém płakał. Z radośnym i prawie dzikim wizgiem przypadł do dziada, który powieki podniósł, rozplótł powoli swe wielkie, prawie jak ziemia czarne, węzłowatemi żyłami wyrzeźbione ręce i bez uśmiechu, bez słowa, bez najlżejszego poruszenia rysów ujął w nie dziecko. Wyglądało ono w téj chwili, jak kruche cacko w rękach olbrzyma. Trochę tylko wyprostował się i jedném ramieniem u nagiéj i włosistéj swéj piersi umieszczając malca, dłonią drugiéj okrył całe prawie jego plecy. Matka, uśmiechając się tak szeroko, że z za warg mięsistych i purpurowych ukazał się rząd nie tylko zębów białych jak perły, ale dziąseł czerwonych jak krew, zapraszała mnie, abym spoczęła na przyźbie. Ale stary, rzuciwszy na mnie przelotne spojrzenie, w którém, nakształt dwu iskier, przelatujących w zaroślach, oczy jego błysnęły z za zwisających włosów brwi, nie przemówił nic, głową nie kiwnął, ruchu najmniejszego nie uczynił i tylko nieco niżéj ku wnukowi głowę pochylił. Zdawać się mogło, że zaraz, zaraz, małéj téj główce, ściśle okrytéj okrągłą, czerwoną czapką i kogucim grzebieniem zjeżonéj, opowiadać zacznie bajkę o strachach, chodzących w czarném odzieniu.
Oj, dziadu, dziadu! po jakich to twardych i kamienistych drogach chodziły twoje ogromne stopy? Jakie to zęby przenikliwe i ostre zabronowały ci wysokie czoło? Jakie zawzięte bóle i gniewy nieostygłym dotąd warem napełniły twe szerokie, bronzowe piersi?
∗ ∗
∗ |
Tego wieczora, o zmroku, zbiegłszy do połowy wysokiego brzegu Niemna, z pod srebrnolistnéj topoli rzuciłam leśnym, zaklętym głosom wyraz: miłość! W głębi ciemnego lasu, głos napowietrzny, srebrny, przeciągły, odpowiedział: przesz-łość!
Co to było? złudzenie wyobraźni, lub odgłos własnych myśli?
Raz jeszcze i donośnie powtórzyłam czarodziejskie słowo. Głos leśny, zrazu srebrnie i wyraźnie, a potém, oddalając się wciąż i mdlejąc, coraz rozwiewniéj trzy razy mi odpowiedział: prze-szłość! prze-szłość! prze-szłość!
O smutne echo!