Drobiazgi (Orzeszkowa)/Sen Abarysa
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Sen Abarysa | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1892 | |
Druk | S. Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | skany na Commons | |
| ||
Indeks stron |
Abarys. Śpię, czy czuwam? Widzę, czy marzę? Zaledwie głowę strudzoną i niespokojną do snu pochyliłem, a już ubogą izdebkę moję zalały światła, te cudne i straszne dwa światła... Jedno podobne do błękitnego świtu, drugie do łuny pożaru... Co to? ktoście wy, istoty dziwne i prześliczne, któreście w tych światłach, — każda w inném, — przedemną zawisły i patrzycie na mnie, każda innym wzrokiem? Takeście do siebie niepodobne, że jedno tylko dostrzegam w was podobieństwo: dziwność i prześliczność. Ty owinięta błękitnym świtem, w szacie z płynących kryształów, oczy masz takie jasne, wesołe i śmiałe, jak gdyby w nie nigdy nie zajrzał cień smutku i trwogi; w płowych twych włosach rozsiane kwiaty, u piersi tulisz gniazdko ptaszęce, a po twém białém i pogodném czole ślizga się i igra swawolny promień słońca! Na wieszczkę strumienia wyglądasz, o czarodziejko! A ty, w szkarłatnéj dumie, jakże przenikające, głębokie i bezdennie smutne są twoje źrenice! Czarne jak heban włosy, w bystrym zapewne locie, zwichrzyły się i stanęły nad twém czołem bladém, chmurném, a takiém dumném, jakbyś świat cały do walki wyzywał. Wzrost twój ogromny, ramię potężne, skrzydła z płomieni drgają i unoszą się w górę, jakby je wciąż porywały wichry. Wydajesz mi się duchem ognia i boju, o Panie! Po cóż oboje zlecieliście w moje ściany? Czy was wzywałem? Może. Wszak wszystkie duchy i moce wzywałem, aby mi z radą spieszyły. Czyście usłyszeli rozpaczny trzepot méj myśli, pochwyconéj w sieć wiedzy i niewiadomości? Czy was tu przywołał dzwon mego serca, na ratunek od chłodu i próżni bijący? Może jesteście wytworem własnych źrenic moich, do bólu, do męczarni wytężających się w przestrzeń, gdzie tyle dróg, tyle u końca ich ponęt, a ja nie wiem jeszcze, po któréj z tych dróg, do któréj mrugających ku mnie gwiazd, iść chcę i zdołam. Widzicie, jam młody, samotny, długo w księgach utapiałem duszę, aż nie wiem, czy od nich to wziąłem, czy w tkankach mózgu i we krwi serca znalazłem, czy mię duchy jakieś, pokrewne wam, tak zaklęły, ale uczułem, że moja dusza nie może być gąbką nieruchomo wpitą w drzewo ludzkości, ani kamieniem, z jednaką biernością powierzchnią swą wystawiającym na świetne blaski słońca i ślizkie bryzgi błotne. Uczułem, że moja dusza jest czémś żywém, do ruchu i wzrostu zdolném, czémś ciekawém, głodném i niespokojném co we mnie skrzydła rozwija i coraz silniéj niemi o falę myśli i uczuć potrąca. Chcę iść, dążyć, zdobywać, posiadać, rozdawać; chcę z nizkich krzaków zrywać czerwone róże i z wysokiego nieba zdejmować złote gwiazdy; w żyłach moich płyną poematy do drżących, namiętnych pieśni słowiczych podobne, a w mózgu powstają i krążą wielkie, żelazne, groźne epopee. Jestem, jak chaos atomów, który z trudem się zwija w przedziwny porządek życia, jak odłam kosmicznéj materyi, któréj jądro powoli wyrasta w świat. O, bądźcie mi pomocnymi, gościowie moi dziwni i prześliczni! Abarysem nazwała mnie matka moja, przez pamięć owego prastarego wieszcza, któremu bóstwa złotą strzałę włożyły w dłonie, aby nią odrzucał zasłony przyszłości, bóle ludzi leczył i wznosił świątynie. Marzycielką była moja matka i Abarysem nazwała mnie dla tego, abym żył i czynił jako ów wieszcz prastary. Ale wy wiecie, nadziemskie istoty, że właściwie, na imię mi: młodość. Wy wiecie, — bo na obliczach waszych widzę odwieczne trwanie z nieśmiertelną młodością zmieszane, — jaką siłą i niemocą, jaką burzą i tkliwością, jakim gromem i jaką pieśnią jest to: czemu na imię młodość. To war, z którego buchają pary, czasem jak welon oblubienicy czyste i przezrocze, czasem ciężkie i mętne, jak wyziewy bagnisk, a czasem takie krwawe, jak dym całopaleń. To delikatny liść lilii, na którego miękkim atłasie, zgłoski swe kreślą i pieszczoty zefirów i ostrza błyskawic. Wy wiecie, więc przyjaznemi i pomocnemi mnie bądźcie. Przemówcie! kim jesteście? Pocoście ku mnie zstąpiły?
Wieszczka strumienia. — Ja naprzód, ja piérwsza przemówię, bo milczeć mi trudno i słuchać nie lubię, a za szczebiotem i śmiechem przepadam, cha, cha, cha, cha. Powabna, lekka, wesoła, zalotna, nie mogłam pośród wspaniałości nieba wytrwać w powadze i czci. Ilekroć Serafy najuroczystsze z pieni swych zawiodły, ziewałam skrycie lub pomimowoli wspaniałe akordy mąciłam swawolną strofą i nad hymn chwały rzucałam miłosny trel. Nigdy, a nigdy odgadnąć nie mogłam, po co mi skrzydła do ramion przypięto, i nie do twarzy mi było bardzo w długiéj i zawsze rozpaczliwie białéj szacie anielskiéj. Cheruby zasiadały do narad o sprawach wszechświata, a ja tymczasem coprędzéj biegłam do miłego kącika raju, kędy szybą bez zmazy świeciło jeziorko i nad tém zwierciadłem schylona, długo, z zachwytem saméj sobie patrzałam w oczy. Ciasno mi było w rozległém niebie; o szafiry wrót jego skrzydłami biłam, płacząc nad swemi nadaremnemi wdziękami, a czasem z gniewu i żalu, Serafinom i Cherubom wyrządzając złośliwe psoty. Aż rozgniewany płochością moją Stwórca, skrzydeł mię pozbawił, na ziemię strącił i lekkiéj, powabnéj, swawolnéj, zalotnéj, rozkazał być wieszczką wązkiego, płytkiego, szumnego, lśniącego strumienia. Zleciałam na ziemię, śmiejąc się i błyszcząc i odtąd cała płynę blaskiem, śmiechem, cha, cha, cha.
Abarys. — Gamą pereł śmiech twój toczy się i dzwoni... usta masz rozkoszne...
Wieszczka strumienia. — Przypatrz mi się dobrze. Błękitną wstęgą przepasuję łąki, a z urwisk spływam brylantowym sznurem śmiało i chyżo, przepaści nie widząc i nie dbając o nie, bo w jary najgłębsze wcisnę się jeszcze srebrzystą niteczką i biegnę, tańczę, śmieję się tam, gdzie w chłodzie i cieniu nawet trawy mdleją i milkną ptaki. Ale śród gładkich, swobodnych przestrzeni najlepiéj się bawię. Czy widzisz, w jakie drobne i figlarne fale układają się moje płynące kryształy? Czy słyszysz, jak słodko, rzewnie, melodyjnie szemrze pod gęstą zielenią łotoci? Wdzięcznemi wianki obejmują mię błękitne kępy niezabudek, kaliny chylą nademną swe śnieżne czoła...
Abarys. — Daj mi ze swych włosów biały kwiat kaliny...
Wieszczka strumienia. — Pójdź ku mnie! Nie bój się! Toń mam niegłęboką, a na dnie, jakież piękności i skarby. Piasek mój złoty, mech szmaragdowy, a kiedy w biegu na kamyki wpadnę, tu topaz, tam opal, tam rubin i agat, a owdzie perłowa koncha. Cicho! przysięgnij milczenie, to ci coś wielce ciekawego powiem. To złoto, to prosty piasek, topazy, opale, agaty, to zwykle krzemienie a z konch perłowych... cicho! o nie zdradź mnie nigdy! wykluwają się brzydkie żaby. Lecz oto jakam ja czarodziejka! Blask słońca, rozkochany we mnie, miłośnie łono me przenikając, wszystko co moje złoci i zdobi. Co mi tam prawda czy złuda! Co mi tam! Cha, cha, cha, cha!
Abarys. — Lubię ten promyk, który tak swawolnie, w kółka i zygzaki zwija się na twém czole...
Wieszczka strumienia. — Dobrą jestem. W łonie swém żywię mnóstwo drobnych rybek i kąpię ptaki w perlistéj mojéj rosie, a czasem trochę zbywającego mi piasku lub mułu, co mi dokucza, wyrzucam na pole rolnika. Ale najwięcéj sprzyjam kochankom. Gdybyś ty wiedział, ile rozkoszy kryją u mych brzegów cienie olch i głogów! Ostrożnie dokoła obiegam pachnące ustronia, szmerem mym wtórząc miłosnym szeptom, a pocałunkom dźwięcznym pluskaniem. Gdybyś ty wiedział, jak w księżycowe noce miękko i zwolna, cicho, rytmicznie, kołysze się na méj srebrnéj strudze łódka, wioząca rozkochaną parę. Wiosło bezczynnie u brzegu spoczywa, sama ich niosę, kołyszę, pieszczę, a gdy już ujrzę splecione dłonie i rajskie słodycze w źrenicach, szybko, cichutko ulubieńców swych kryję przed łagodnym nawet księżycem i wraz z niemi wślizguję się w tajemniczą, głęboką grotę leszczynową, nad któréj ciemnością rozlega się śpiew słowika...
Abarys. — Przestań! umilknij! gdy dłużéj mówić będziesz, na wieki zawisnę u twéj falistéj, kryształowéj szaty! Nie mogę przecież! pragnę a nie mogę. Zaczekaj, nie znikaj, takaś ponętna! Ale ten wielki, groźny, płomienny z takim wyrzutem obraca ku mnie swe przepaściste wejrzenie! Panie! Porwał mię i zachwycił téj czarodziejki szczebiot, lecz głosu mi twego potrzeba... jak poemat szemrze jéj słodka mowa, lecz krzyki tragedyi zda mi się, słyszę w szumie twych skrzydeł... O, bądź mi pomocnym...
Duch ognia. — Raz, z wysokości niebios Bóg oblicze ku ziemi pochylił i wnet je podniósł, wydając ciężkie westchnienie. Czy nad drobną planetą rozwarły się wtedy czarne skrzydła moru? Czy o słuch jego uderzył krzyk serc pękających z rozpaczy? Czy z oceanu cierpień wzniosły się ku niemu gryzące i gorzkie opary? Bóg wydał westchnienie, z którego ja wziąłem życie. Poczęty z westchnienia Boga, duchem wiecznie tęskniącym niespokojnym, chmurnym, bo niedościgłéj wiecznie doskonałości spragnionym, zstąpiłem na ziemię. Jam ten, który przed wędrowcami pustyń sunie ognistym słupem i nad otchłaniami zawiesza przewodnie latarnie. Światłem geniuszu jaśnieję na szczytach; współczuciem bezbrzeżném rozlewam się po nizinach. Pod pruchniejące gmachy wkradam się zarzewiem i na gnijące bagniska spadam milionami iskier, które w ciemnościach nocnych, rozpościérają po ziemi łańcuchy krwistych pochodni. U kresów pól omglonych, pod ciemnemi ścianami lasów, chórem błyskają na wiejskich cmentarzach sinawe moje płomyki, a kędy tę żałobne[1] latarnią zawieszę, lub skarbów ukrytych szuka. Nad skarbami tam świecę, nad ukrytemi w grobach zbolałemi kośćmi, nad sercami dobremi, które dręczone kochały jeszcze, nad cnotami cichemi, których nigdy nikt nie opiewał, nad bezpłodnemi ziarnami geniuszu, które w ciemnościach uwiędły... Nocami im przyświecam, a we dnie wichrem latam po ziemi i opowiadam ich podziemne gwary, jęki, westchnienia, wspomnienia...
Abarys (nieśmiało i z chciwością). — Czém więcéj jesteś, Panie? czém jesteś?
Duch ognia. — Odwagą jestem w piersi rycerza, o sprawiedliwość w bój idącego, siłą w ramieniu robotnika, który głaz ciężki toczy do nowéj budowy; bystrością kojarzenia i rządzą szukania w mózgach badaczy i wynalazców; ostrzem źrenic proroków; iskrą, która w szlachetnych sercach, wznieca bunty świętych oburzeń; skrzydłem, na którém krzywdzeni i w proch wdeptywani, zrywają się z łoża udręczeń i hańby. Ja dumne wargi zamykam pieczęcią milczenia, by nie wydały skargi w tęsknocie i krzyku w męczarniach; ja drżę i płonę na ustach matki, gdy w duszę dziecięcą, kropla po kropli przelewa święte lecz niebezpieczne chryzmaty. Ja gram na lirach poetów, i żelazem stałości tkwię w męczennikach, których sam na stos prowadzę. Walką jestem, czynem, ofiarą, ciągłém stawaniem się, wieczném dążeniem, dumą dla hardych, gniewem na gwałtownych, potokiem łez dla tych co cierpią...
Abarys (zrywając się). — Wszystkiego tego przeczucia w sobie miałem... tego pragnąłem... Ja z tobą, Panie... do twego pocztu...
Wieszczka strumienia. — Jeszcze jeden odejdzie w ponure strony, jeszcze jeden umknie moim pieszczotom! Hej, mój orszaku! Rusałki! Sylfy! duchu zwątpienia i duchu omdlenia, na pomoc!
Ku lewéj stronie izdebki, dokoła wieszczki zlatują istoty lekkie, strojne i wszystkie razem wybuchają chórem perlistych śmiechów, których dźwięki zlewają się w pieśń wabną i rozmarzającą. Rusałki trzymają w ręku pęki kwiatów, złote sieci i długie sploty podwodnych bluszczów, sylfy, z rogów obfitości sypią złoty piasek i drogie kamienie; duch zwąpienia[2] niedbale bawi się tęczą; duch omdlenia przychyla do ust czarę z upajającym trunkiem).
Jedna z rusałek. — Abarysie, chcesz róży z mojego wianka?
Druga z rusałek. — Chcesz pocałunku?
Trzecia z rusałek. — Chcesz sławy, którą za bezcen, darmo, wyśpiewuję na tym perłowym rogu.
Jeden z sylfów. — Topazy, opale, rubiny... jak błyszczą! jak brzęczą!
Drugi z sylfów. — Giętkim trzcinom śliczne wyśpiewuję pieśni.
Trzeci z sylfów. — Temu, który sam sobie jest bogiem i celem, liśćmi lilii uściełam łoże.
Duch zwątpienia (chmurnie). — Myślałem kiedyś, że po téj tęczy wedrę się do nieba, dziś widzę, że to wątły łachman.
Duch omdlenia. — Znużony jestem i senny a wiecznie spać przecież nie można. Więc budźcie mnie, wskrzeszajcie mnie: piosnko, trunku i miłości!
Abarys (do ducha ognia). — Przebacz, panie, że tak długo w tamtą stronę zapatrzony stoję. Tyś wielki, lecz ona tak piękna i orszak jéj tak wesoły!
Duch ognia. — W odwiecznym i nieustannym losie zmierzyłem wszystkie otchłanie słabości i moce pokuszeń. Hufcu mój, do mnie!
Z prawéj strony ukazują się widma mędrców i wynalazców z księgami i narzędziami nauki w dłoniach, wieszczów ze snopami promieni w źrenicach; lirników ze strunami, które ociekają płomieńmi i łzami; męczenników, ukazujących zakrwawione serce w rozwartych piersiach. Za nimi przybywa blady, wynędzniały tłum cierpiących, zgnębionych, zmęczonych.
Wieszczka strumienia. — Patrzcie! patrzcie! Już legion żebraczy przybył pod wodzą głupców i szaleńców! Głód, łachmany, szkielety zwiędłą ociągnięte skórą, wybladłe czoła i rozdarte serca, śliczne to, ponętne, nieprzeparte wdzięki, cha, cha, cha, cha!
Orszak wieszczki. — Sidła dla głupich, pastki na bezrozumne myszy! cha, cha, cha, cha!
Głos 1 (z prawej strony). — Jam wynalazł prawo liczby i wymiaru...
Głos 2. — Ja ruchy słońca zbadałem i ich wielkością zmierzyłem małość ziemi...
Głos 3. — Jam dostrzegł nieskończoność małości, która buduje nieskończoną wielkość.
Duch zwątpienia. — Cóż z tego wszystkiego wynikło? Czy gorzkiéj wody ubyło w morzach, a na lądach przybyło słodyczy?
Głos 4 (z prawej strony). — Przeciw wiatrom siejemy i ziarna nasze długo tułając się po przestrzeni i czasie, nim plon wydadzą.
Chór sylfów. — Nie dla was plon wydadzą, nie dla was, komedyą wielkości oszukani!
Głos 5. — Nie dla siebie na świat przyszliśmy.
Jedna z rusałek. — Przemówiłeś, cnotliwy Sokratecie! A smaczna była cykuta? Pewno-byś wolał całus Aspazyi?
Głos 6. — Nad zgon wyższa wola czynu. Kto w poświęceń zmarł godzinie, ten się przelał w drugich!
Duch omdlenia. — Czyn! poświęcenie brrr! jakie to fatygujące! Nie rodzić się śmiertelnym było-by najlepiéj, lub zrodzonym jak najprędzéj przebyć Hadu wrota i spać, na oczy nasunąwszy błota jak najwięcéj. Ponieważ jednak urodziłem się, a błoto jest... nieprzyzwoite, sylfie, daj wina. Z wina także utworzyć można błoto do zamykania powiek. — tylko piękniejsze nad to, które tworzy pomięszanie wody z piaskiem...
Głos 7, z prawéj strony. — Ja usnąć i zemdléć nie mogę, choćbym chciał, bo nazywam się milion i za miliony kocham i cierpię!
Duch zwątpienia. — Dużo z miłości twéj ludziom przybyło! Czubią się sobie dotąd w najlepsze i jeden drugiemu skórę z kości zdziera. Niegdyś... Niegdyś... płakałem nad tém jak mazgaj, teraz śmieje się z ciebie, z nich i ze wszystkiego, cha, cha, cha, cha! O gorzki mój śmiech, boli mię mój śmiech! Nie mogę zapomnieć, że niegdyś wierzyłem... cha, cha, cha, cha!... o!
Głos 8. — Pociesz się, najnieszczęśliwszy z duchów! Jam prorok, widzę! U kresu wieków, miecze przekuwają na pługi, a dziecię bezpiecznie igrać będzie w gnieździe wężowém...
Duch omdlenia. — A tymczasem, te wszystkie kłótnie i krzywdy, okropne miliony ludzi sfatygują...
Głos 9. — Błogosławieni, którzy pragną i łakną sprawiedliwości, albowiem oni będą pocieszeni...
Wieszczka strumienia. — Dziękuję! Wolę nie łaknąć i nie litować się nad nikim, bo od głodu i żalu przygasły-by może moje piękne, promienie, turkusowe oczy, cha, cha, bha[3]!
Głos 9. — Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią...
Duch zwątpienia. — Gdzie?
Chór rusałek. — Nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje!
Głos 9. — Błogosławieni pokój czyniący...
Duch zwątpienia. — O, jak ja to niegdyś, niegdyś... wielbiłem! precz z żalami! la, la, la, la! W imię twoje dokonano wielkich bezlitości i stoczono mnóztwo wojen, okrutnie pokój mącących, cha, cha, cha, cha! O, boli, śmiech mój mię boli!
Głos 9. — U kresu czasów Boga chwalić będą nie w świątyni i nie na górze, ale w sercach...
Chór głosów, (z prawéj strony). — W sercach czystych, dobrych i silnych...
Wieszczka strumienia i jéj orszak (chórem). — A tymczasem, okup Sodomski, okup Sodomski złóżcie! Jednę perłę, za tysiąc grudek piasku, jednę siłę zatysiąc[4] słabości, jednego żywego ducha, za tysiąc uśpionych nam dajcie! Sodomski okup złóżcie. Inaczéj, pod deszczem kwiatów i gradem pocałunków Atlantydę waszę zagrzebiem!
Głos 4, (z prawéj strony). — Żeglowanie ku Atlantydzie jest racyą bytu naszéj planety.
Duch zwątpienia. — A może znaczycie coś i dla wszechświata? Szczęśliwi! oni mniemają, że od ich cnót i mądrości, Merkury mniéj płonąć, a Uranus mniéj marznąć będzie! cha, cha, cha! o, szczęśliwi!
Głos 4. — Gobelin haftujem, złą stronę materyi ściegami naszemi napełniając. Jaki obraz powstaje na stronie dobréj, nie wiemy... ściegi nasze gonią i naśladują wzory na naszych duszach wyryte...
Chór rusałek. — Nad haftowaniem tém takeście wybledli, że żadnego z was nie chciałybyśmy na oblubieńca. Biedni! Dzieje się wam niesprawiedliwość cha, cha, cha!
Głos 9. — Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości...
Chór sylfów. — Prześladowanie! co to? chłosta? Nie! nie! My dzieci bardzo lękamy się rózeg!
Głos 6. — Biada temu, kto ze strachu wpadł w pustynią nicości!
Duch omdlenia. — O, co za hałas! Nie wytrzymam, głowa mi pęknie od tych sprzeczek i narad. Przytém, wszystko to nudne i nieestetyczne; (usypiając) nie budźcie mię... śnią mi się piosnka, wino i miłość... miękkie twe łono, błogi śnie!
Wieszczka strumienia. — Abarysie, do mnie! za mną! za mną!
Duch ognia. — Wybieraj, Abarysie!
Abarys (wstaje i z rękoma do ducha ognia wyciągniętemi, modli się). — Abarysem nazwała mię matka moja dla tego, abym jak wieszcz prastary złotą strzałą odrzucał zasłony przyszłości, leczył bóle ludzi, wznosił świątynie. Nie zawiodłaś się na mnie, matko! Za tobą idę, straszny lecz wielki i szlachetny duchu ognia i boju. W pierś moję wstąp odwagą, w ramię siłą, jasnowidzeniem źrenice. Bądź mi ognistym słupem na pustyni i nad otchłaniami przewodnią latarnią. Daj mi w palce czerwoną iskrę do wypalania zgnilizny bagnisk i płomyk sinawy, którym przyświecać będę ukrytym w grobach kościom zbolałym, cnotom niewysławionym i bezdzietnie pomarłym geniuszom. Wléj w moje serce morze współczucia, a usta zamknij pieczęcią dumnego milczenia, abym nie wydał skargi w tęsknocie i krzyku w męczarniach. Niech cyfry, cyrkle, miary, i wagi, rozkładające ostrza i spajające cementy twych mędrców, będą mi pomocą w szukaniu śród labiryntu świata drogi najpewniejszéj ku prawdzie i dobru, niech mię nauczą mierzyć siły własne i czyny miłości przymierzać z prawami mądrości, obdarz mię, panie, także struną, co ocieka płomieniem i łzami — i rylcem, który na rozwiewnym piasku ziemi rzeźbi niezmienne linie ideału. Za tobą pójdę wszędzie: w spokojne morze rozmyślań i w war walki, w otchłanie badań i w żelazo czynów, w obłoki pieśni i w mrowisko pracy, na szczyty i na niziny, w niebo i w męczeństwo. Twoim jestem od lat niemowlęcych, w których sny mgliste już mi obraz twój przynosiły, — twoim będę do chwili skonu, w któréj po raz ostatni na przebytą obejrzawszy się drogę, cokolwiek śród niéj ujrzę, ku tobie zawołam: dzięki ci, żeś mię wywiódł z krainy snu, z domu hańby i z jałowéj pustyni nicości!
Wieszczka strumieni i jéj orszak. — Wpadł w pastkę! w sieć się złapał! Bezrozumny, zgubiony, szalony! szalony! cha, cha, cha, cha!
Duch ognia i jego hufiec. — Błogosławiony! Na trudną, wysoką drogę bądź błogosławiony!