Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę |
Wydawca | Centralne Biuro Wydawnictw N.K.N |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Długo pamiętnym dla Piotrkowian zostanie dzień 15. lipca 1915 roku. gdy uformowany właśnie pułk czwarty Legionów wyruszał w pole. A zwłaszcza moment ten, dla wielu przez łzy wzruszenia na zawsze wpamiętniony, gdy po mszy polowej, na błoniu, wobec jasnego nieba, wobec zebranej licznie publicznośći i władz wojskowych, defilowały oddziały pułkowe przy dźwiękach »marsza czwartaków«... Jechał poprzód pułkownik, o głośnem już, zdobytem w bojach karpackich imieniu — jechali za nim inni oficerowie pułku, wiodąc bataliony swoje, kompanie — szły równo, równo, sprężone, mocne szeregi: — a gdy mijali oczy żegnające, salutując, dreszczem przysiężnej powagi uderzały światła ócz żołnierskich i światła wzniesionych szabel o serca ostających. A dało się z tych przysięgłych, dumnie podniesionych głów odczuć jeszcze jedno, co cień tragizmu pewnego, niby refleks przeszłości, na mijające szeregi rzucając, giest osobliwy tej formacyi legionowej tłomaczyło: — to w świadomości odchodzących krewieństwo niejakie z onym »tysiącem walecznych« — myśl o sobie, świadoma zadań bojowych: »Czwartacy«.
Pierwszy i drugi już były odjechały.
Kolej dochodziła do Ostrowca, gdzie też naznaczona była pierwsza kwatera pułku.
Po ulewie nocnej dzień nastał 17. lipca, pogodny,
świeży. Wczesnem ranem wyruszył pułk z Ostrowca, szosą, w kierunku na Ożarów.
Pochód odbywał się dla ćwiczenia marszem ubezpieczonym. To znaczy: naprzód patrol przednia, t. zw. szpica, za nią w odstępach pewnych, pojedynką, widzące się jako słupy telegraficzne — łączniki; po obu stronach drogi w oddaleniu znacznem — patrole boczne, za ostatnim łącznikiem — kompania wysunięta, ubezpieczająca; zaczem bataliony w odstępach krótkich od siebie, z oddziałami karabinów maszynowych, w bojowym porządku, na końcu treny.
Postępował tak pułk rozwinięty szosą, drzewami cienioną, wił się na zakrętach, przeginał się w zgurbach, niby ruchliwe zwoje spojonych dość luźno ogniw, to spiętrzał się w nurt ciemny, łyskliwy, gdy szosa wycinała prosto.
Oczy spotykały po obu stronach szosy łany zbóż przejrzałych, gdzieniegdzie wzdłuż jakby strumieniami powodzi stłoczone. Przepłynęło tu widać przed nami sporo wojsk, którym nie starczyło ławy drogi.
Ścieliły się też łąki o wtórnej, przygasłej trawie, i wyświecały sie tu ówdzie łachy ściernisk.
Uderzały wzrok napół zebrane pola, częścią w kopach, częścią na pokosach — jak gdyby ktoś przemożny robotników od polnych żniw odwołał. I oto ziemia świętuje. Żywej duszy — jak zagony długie — nie widać. Gdzie ten naród-właściciel, który nad wszystko cenioną ziemię rodną w takiem opuszczeniu ostawia? — Odpowiedź na to miała nam wyjść naprzeciw po wielu wiorstach drogi.
Słońce, wytoczone nad spory okraj nieba, zalewało, padając z ukosa, ściernic, łąki, zboża, z rosy deszczu nocnego jeszcze nieobeschłe, kładło się w poprzek maszerującym kolumnom.
Pułk święcił w tym pochodzie pierwszy dzień swego wystąpienia w pole. Ta świadomość, popierana świeżością wonna pogodnego rana, napawała żołnierza zrozumiałą dumą i podnosiła krzepka tężyznę oddziałów. Szły raźnie szeregi młode, pełne poczucia swojej wartości bojowej i spodziewanych w krótkim czasie niezwyczajnych czynów.
Komendant pułku, ów głośny ze swoich przewag karpackich Bolesław J. Roja, jadący poprzód ze sztabem swym, zatrzymał się u wylotu drogi bocznej i lustrował zostrzonym wzrokiem nadpływające oddziały.
Pierwszy szedł batalion kapitana Andrzeja Galicy. Mimo, że był to materyał świeży, przeważnie z Królestwa w ostatnich miesiącach zwerbowany, szeregi niosły się sprężyście, postawnie — znać było w ich postawieniu wojskowem szkołę dobrą.
Jadący na czele kapitan Galica, były komendant Batalionu uzupełniającego, mimo, że po raz pierwszy udawał się na front, wyglądał, jakby żołnierzem sie już był urodził: tak w nim się zjednolicił giest junacki z postawą. Pobok jechał jego adjutant, równie postawnej formy, chorąży Relidzyński. — Pierwszą kompanię prowadził doświadczony i dzielny oficer, por. Bończa-Uzdowski. — Oddziałem pierwszym karabinów maszynowych, wchodzącym w skład batalionu, kierował młodziutki chorąży Ajdukiewicz, któremu aż oczy śmiały się na myśl, że wkrótce swoich grzechocących maszynek spróbuje.
Batalion drugi wiódł kapitan Sikorski, człowiek młody, a już w kampanii karpackiej dobrze zasłużony. Batalion jego składał się też przeważnie z Karpatczyków. — Oddział drugi karabinów maszynowych wiódł chorąży Wasung.
Trzeci batalion prowadził podeszły w leciech a krzepki jeszcze porucznik Szerauc, który również kampanię zimową w Karpatach przebywszy, od szeregowca do rangi tej trudem zasług doszedł. Zdobił zaś batalion, jak mak zboże, adjutant jego, chorąży Brzozowski, zawsze elegancyą kwiecisty.
Tren prowadził chorąży Gwiżdż.
Pułkownik, zrobiwszy przegląd, poprawiwszy to i owo w pochodzie, ruszył koniem i wkrótce znalazł się znów z gromadką oficerów swych na przedzie pułku.
Pułk maszeruje dalej, brnąc piersią, ochoty pełną w powietrzu czystem, bezpylnem, w kierunku wschodnim.
Wdzięcznie przyjmują oczy — w miarę mijanych wiorst — kraj nowy, nowe, odkrywające się obszary radomskiej ziemi o znacznych falistościach. Po długo opatrzonej monotonii równiny piotrkowskiej, wzrok z lubością zatrzymuje się na wzgórzach, nierzadko wieńcami lasu ocienianych.
A myśli wybiegają naprzód, ku niewiadomemu końcu drogi. Tają jak ptaki w niedojrzy powietrznej — i nikną. Rzeczywistość bogata drobnych spraw pochodu pulku i rzeczywistość dookolna zapanowują w umyśle nad wszystkiem. To jest, co jest. Idee gdzieś tam sobie fruwają nad glową... Klęski? nadzieje? — jest tylko pewność drogi — wzrok wybystrzony — uwaga. I serce jakieś przyjazne wszystkiemu. — Gdzieś, mówią, wojna — i my ponoć na wojnę jedziemy. Nawet gdzieś blizko. Dziwne.
Słońce zaczyna przygrzewać. Kompanie, przynużone marszem i wstającem już gorącem przedpołudnia, aby sobie dodać ochoty, poczynają w przyoslabły rytm szeregów śpiewać. Zrazu nieśmiało, próbnie, aż wreszcie z kompanii przodującej wybija się chełpliwość piosenki czwartackiej:
»Przyszliśmy napoić nasze konie —
Przyszliśmy napoić nasze konie —
Za nami piechoty pełne błonie —
Za nami piechoty pełne błonie...«
»O Jezu! a cóż to za wojacy?
O Jezu! a cóż to za wojacy? —
— Otwieraj, nie bój się, to Czwartacy
— Otwieraj, nie bój się, to Czwartacy.«
I już cały batalion śpiewa:
»O Jezu! dokądże Bóg prowadzi?
O Jezu! dokądże Bóg prowadzi?
— Warszawę odwiedzić byśmy radzi.
Warszawę odwiedzić byśmy radzi.«
Gdy mocniej nad inne wygrzmiały ostatnie słowa, czuło się, że prawdę tęsknoty legionowej wyrażają.
To pragnienie tkwiło w piersiach wszystkich — od komendanta, do ostatniego w szeregach.