Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N.K.N
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DRUGI.

Okolice, gdyśmy dalej załaniali się w ziemię radomską, zachodziły przed nas pagórami, coraz bardziej pofałdowane. Dawały się też zauważyć z drogi żółte rozrzuty rowów, a pod wyniesieniami gdzieniegdzie rwane linie okopów: świadectwo niedawno minionych tu walk.
Zachodzi przed myśl droga pierwszej brygady — gdzieś tu niżej ku południowi krwawiące się: Opatów, Konary, — ciężkie tamże przeprawy. Tędy droga ta musiała przechodzić, prowadząc w kierunku północno-wschodnim.
Czoło pułku dcszło schyłości szosy, która się zwolna wynosiła na rozległy płaskowyż. Dążąc pod górę, mogliśmy z »blizka oglądać rowy strzeleckie, po obu stronach co pewien czas w różnych odstępach spotykane. Widać było nerwowość w ich rozmieszczeniu i robocie. — Stąd atak szedł, ku górze. — Na wzniesieniu pod lasem i na otwartej przestrzeni Wyznaczały się puste łuki okopów rosyjskich. Również za przechyleniem w kilku odstępach — rowy rosyjskie, rezerw.
Łan zboża stłoczonego, a dalej wieniec ciemny lasu.
Zjeżdżamy po schyleniu wolnem, a później w dół, ku jakiejś wsi, czy miasteczku, jak wskazują wyłaniające się w zagłębiu rozwidlonem na prawo załamy ciemne domów i na wzgórzu przeciwległem, w okoleniu drzew, mury biale kościółka. Czyżby to wymieniony w rozkazie rannym Ożarów?
Teren zachylny przesłania. A pragnienie nużące — bowiem z południa już było — nasuwa naprzód całe winnice pokrzepień, jakie nas tam czekają. Pierwsza od wyruszenia spotkana osada ludna. Gościnność wyjdzie z wdzięcznym uśmiechem naprzeciw...
Mury się pokazują... zapewne miasteczko. Pragnienie się niecierpliwi. Naraz —
oczy się wzdrygły. Co to jest?
Prawda to — czy majak ohydny?
Kominy czarne, nic więcej. jeszcze jakieś szczątki murów. To wszystko.
Zbliżamy się — wjeżdżamy wolno, z zalękiem w ulicę. Groza przywitała nas u wstępu...
Takiej ohydy zniszczenia oczy nasze jeszcze nie widziały. Przerażający obraz gwałtu i barbarzyństwa.
Stoją one kominy zczerniałe, — pięści pomsty bezsilnej w pustkę ku niebu wzniesione. Czerepy ścian, patrzące oczodolami otworów okiennych.
Zwały gruzów, cegieł skruszonych, przepalonych, zczerniałych kamieni, jako też kupy stężałe popiołu — zalegają miejsca podłóg.

Doły piwnic otwarte.

Ruiny Ożarowa.
Gdzieniegdzie szczyty samotne ostałe, dziwną siłą jeszcze nie upadłe. Widać z nich, jako i z ułamków ścian, że mury wyprowadzone były jednomodnie, z gładzonego, białego, piaskowca.

Ni jednego domu ocalałego. Spalone wszystko doszczętnie. Nawet ocembrowania studzien ogień pożarł — snać i wodę z nich wypił.
Wieńce czerwone uschnitych drzew otaczają ozdobą śmierci te ruiny i zgliszcza.
Jedziemy wolno środkiem tej martwoty.
Znikąd żywej duszy, żywego wejrzenia. Wszystko umarło.
Tu ówdzie na placu do cna wypalonym, który sadem był może lub dziedzińcem dla zabawy dziatwy, zwęglone pnie drzew kikutami zczerniałymi straszą.
Z uliczek, zawalonych gruzami, oczy rozszerzone pustki wychodzą.
Na pustych progach, wkątach sieni odkrytych — przerażne opuszczenie.
Nareszcie...
W otwartem wnętrzu jakaś postać. Niewiasta młoda — o pięknej, lecz bladej i zamarłej twarzy — szalem splowiałym owinięta, z dzieckiem na ręku.
Mijamy, niezauważeni.
W uliczce coś się rusza. Człek, czy psina? Szare coś między zwaliskami.
Na placu szerszym, na kupie gruzów — grupa niewielka żydów. Dziw — żaden głowy nie odwrócił, gdy przejeżdżamy mimo. Żadne oczy ku nam nie spojrzały. — Wzrok zastygły, w jeden punkt gdzieś wczepiony. Dłonie jak szpony koło kolan splecione. Tak siedzą.
Człek jakiś szary zaszedł z boku.
— Jak sie ta miejscowość nazywa?
— Ożarów, panie.
— Kto tak zniszczył?
Moskale spalili.

~~~~~~~~~~~~~~

Daremny otrząs myśli, by zrzucić z siebie ten obraz tłoczący. Długo jak zmora cieżyć będzie oczom, grozą padać na serce.
Wyjechawszy nad Ożarów na wyniesienie rozciągłe, mieliśmy sposobność obejrzenia zblizka pozostałych rosyjskich pozycyi. Doskonale wybrane i urządzone. Wzdłuż całej krawedzi wzniesienia, na schyleniu — jak łukami szła — ciągnące sie okopy zakryte, z kątami wysuniętymi, z bocznikami, z rozległemi przedpolami płotów odrutowanych. Niepodobieństwem wydaje sie, by pozycye te były wręcz zdobyte, chyba obejściem, tak się też podobno stało.
Minąwszy połogi grzbiet wyniesienia, zbaczamy na prawo, na drogę polną z gościńca i zjeżdżamy wąwozem głębokim do Janikowa. Nad wąwozem, niby czarny olbrzymi zewłok upadłego ptaka, resztki wiatraka spalonego.
I Janików spalony. Dwurząd kominów zczerniałych — jak wieś była rozłożona, po obu stronach drogi. Zaledwie kilka domostw czy stodół u końca wsi zostało. Ocalały jeszcze: powyżej na uboczu położona szkoła, kościół i plebania, gdzie też stanęła kwaterą Komenda pułku.
Z dziedzińca plebanii widne bylo zgliszcze wsi całe jak na dłoni. Nawodzić mogło podobieństwem cmentarz żydowski. Jak nagrobki jednorówne dźwigały się opuszczone kominy, podmurówki, idąc rzędem, to wychylając się z poza rzadkiej przesłony drzew o barwie późnej jesieni.
Ksiądz tłómaczył:
— Już dzień poprzód przygotowali sobie snopy z pola, które pokryli poza chaty. Pułkownik zdradził sam, że ma rozkaz palić przy odwrocie. Plebanie na prośbę minęli, bo tu komendant stal kwaterą. A może też już i nie mieli czasu. Prędko to poszło.
Ktoś wyraził podziw dla widzianych pozycyi.
— To też im do płaczu niemal przychodziło, że takie stanowiska piękne muszą opuścić.
— Czy tu bitwa była?
— A jakże, pozycye ich szły pod same ściany kościoła. Przez dwa tygodnie dzień i noc armaty grzmiały. Istne piekło. Pociski padały aż tu na dziedziniec. Szczęściem Bóg strzegł, plebanijka wyszła cało — kościół też, tylko w dwóch miejscach, na dzwonnicy i nad oknami, małe uszkodzenia od szrapneli. A jeźliście panowie ciekawi — dodał — to pokażę wam mieszkanie, w którem przez czas tej walki przebyłem.
— Prosimy.
— Tylko trzebaby światła...
— Mamy latarki.
Zaciekawieni, ruszyliśmy za nim, a on nas wiódł w kąt dziedzińca, pod kościół. Stanął przed otworem.
— Proszę za mną...
Wchodziło się po schodach ziemistych, jak do piwnicy. Dalej była sień. Szliśmy jeden za drugim, poświecając latarką. Gdzieniegdzie ściany się zwężały.
— Ostrożnie — radził ksiądz — by nie powalać ubrań.
Ówdzie ściany się rozszerzały w komorę, ówdzie nisza jakaś, wnęk czy ława — wszystko ciosane w glinie lepkiej i żółtej. Całe wnętrze widać było samą gliną; w której łatwo dało się to wyciosać.
— Oto moje mieszkanie — mówił ksiądz z pewną dumą. — Przez dwa tygodnie tu przebyłem.
— I jakże się ksiądz w niem urządził?
— Jakoś znośnie, niewybrednie, ale znośnie. Ot tam łóżko stanęło — tam rzeczy trochę. Co się dało przynieść, to się zniosło. Kuferek z cenniejszemi rzeczami...
— A z życiem jak?
— Różnie. Czasem dało się wyjrzeć na świat. Zresztą donoszono. Bo i służba się tu chowała w dniach krytyczniejszych. Spało tu i po siedm osób. Krowinę też wewiedli — tam stała u wejścia. A i beczułeczka wina, co ocalała od gości — to się ją tam w tej niszy schowało.
— Kunsztowne katakomby! — podziwialiśmy.
— A jeszcze jedno najważniejsze panom pokażę. Proszę poświecić dalej.
Korytarz zwężał się i zniżał. Trzeba było schylonym i ostrożnie postępować. Widać było przy końcu światło dnia. Dostający się w to światło widział się jakby na dnie studni, okrągło w niebo wychodzącej.
— A to co? — pytamy.
Drugie wyjście! — rzecze ksiądz z dumą. — Tu stała drabinka, do wierzchu sięgająca. I gdyby n. p. pierwsze wyjście granat zasypał, to tam możnaby się wydostać. Ot, co!
Z rzetelnem uznaniem wyrażaliśmy — swoje zachwyty nad pomysłowością księdza proboszcza.
— Nowoczesne katakomby. — Ot, co. — Że też to cały naród tak się nie urządził.
Jeszcze jedno zawdzięczamy odkrycie pomysłowości księdza proboszcza z Janikowa, lecz to już z dziedziny polityki.
— Panowie ta bliżej tych wszystkich spraw, i ja ta nie wchodzę, skąd co na co. Ale jakby to powiedzieć... Bo my tu różnie i z ziemianami okolicznymi mówili, nim jeszcze ta burza nas doszła...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.