Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N.K.N
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZECI.

Na godzinę 6 rano (dnia następnego) naznaczona zbiórkę batalionów na szosie pod Szymanówką.
Dzień wstał, po osuszy słonecznej dnia poprzedniego, jeszcze jaśniejszy.
Na oznaczoną godzinę spłynęły z trzech stron bataliony, formując się na szosie w podobnym porządku, jak przy wczorajszym wymarszu z Ostrowca. Na końcu treny.
Przeszła obok kompania techniczna Komendy Legionów, kwaterującej w sąsiednim dworze Podlesie... Poszła naprzód dla stwierdzenia, a w razie potrzeby dla ułatwienia przeprawy przez Wisłę.
Orkiestra uderzyła w rytm »Marsza Czwartaków«
Pułk ruszył.
Kolumny wyciągnęły się, budząc w oczach patrzących otuchę. Batalion pierwszy, drugi, trzeci. Łączne z nimi oddziały karabinów maszynowych, ze swymi jukami na grzbietach małych a mocnych koników, przypominają jakąś kawalkadę z południa.
Dalej szare płachty trenów, przerywane ciemnem bateryami kuchni kompanijnych.
Przemknęło pobok szosą kilka samochodów Komendy Legionów. Za chwilę powozy nas wyminęły — i na swojej kwadrydze, jako wódz rozparty, gruby kucharz sztabowy.
Dążymy w kierunku wschodnim. Ziemia się rankiem słonecznym uśmiecha.
Idą za nami zmory widzianych zgliszcz, popielisk wojny — Ożarów, Janików — ale gdy wkraczamy znów w bezosiedlne obszary, w pustać słońcem obsianą, radosną, widzi się, że to majak był, jak sen przykry a nierzeczywisty — znowu duszom radośnie sie czyni, gdyż maszerują wprost naprzeciw słońca.

»Wyszło słońce o ranne] godzinie
I stanęło w poprzek mojej drodze —
Już mię pewno szczęście nie ominie,
Poimane przyprowadzę wodze« — —

śpiewa się niejednemu ballada o sobie samym. Najsłuszniej jednak bez urazy prawdy, możnaby ją przypisać pułkownikowi onemu, który jako witeż dawny w osępieniu na czele pułku swego jedzie: wprost w słońce — bo stamtąd wstało, z nad przeczuwanej już śpiewem serc Wisły.
Wykręcił się w siodle i w tył za siebie po ruchliwych falach głów — jak szeregi się kołyszą — parny...

Oczy, zniechęcone powolnością węża długiego kolumn, znów ku słońcu przed siebie obraca. Dotknie konia ostrogą — i naprzód ruszy. Wnet zakryje go mgła gościńca. Utonął w słońcu — tam, za tem wzgórzem świetlistem.

Zgliszcza Ożarowa.
Komendę pułku w zastępstwie objął kap. Galica. I on balladę o sobie w sercu swojem nuci, Chrobat-Podhalanin jasny.

Pułk maszeruje. Wzgórza sie podnoszą, wstają z obu stron coraz wyźniejsze pagóry, odkrywają się zbocza nagle a miękko spadziste, to sie dźwigają niegroźne ostrysy, o kopicach drzew, przerozmaicie zielonych. Pośród nich łąki, proszące o uśmiech, niespodziane i miłe zacisza.
— Piękna ziemia. Warto za nią sie trudzić.
Myśl ku Podhalu wybiega wiąże tamto piękno surowe, wysokie, z tem tu bratniem poniżem, rylu pokusami oczu umajonem.
Dąży, dąży pułk w kierunku wschodu, z którego już słońce odchyliło się znacznie ku południowi, idąc wyżej.
Dyszy pułk ku wzniesieniu dwutysięczną piersią szeregów, które sie spieszą, spieszą, jak na uroczystość blizką.
Nareszcie — czoło wzniesienia, przechylenie — — marzona dolina Wisły sie odsłania...
Serca pieśnią radości uderzą. A na pamięć przychodzi miejsce one z powieści o »Udałym Walgierzu«, gdy trzej mężowie (onże Walgierz, Mściw i Wydrzyoko), jadąc doma, nad doliną wiślańska stanęli. Bo tak to istnie musiało być...
»Stanęli mężowie w strzemionach, nakryli dłońmi oczy od blasku rannego słońca, co sie w wodach dalekich nurzało. Patrzą w dół... Góry przed nimi, góry wielkie, okrągłe i pochyłe. Cudne błamy lasów... Tam i sam osłoniona jest ziemia jeno pawłoką brzozowych bugajów, co zstępują ku dolinie uroczej«....
Śpiew serc: — Dolino moja... da-dana!
»Wiślańskie łęgi! Widać z wyżyny kwieciste, nieogarnione oczyma. Wierzby tam po nadwodziu rosochate, wilde się srebrzą w porannej mgle. Daleko szumią kępy sokorów, daleko w błękitach toną białe brzozy. W brzegach rozkosznych płynie połyskliwa Wisła-woda«...
Zstępujemy z weselem w rozłoż wiślańskiej doliny.
Pieśni radosne przed nami zlatują i zdają się pozdrawiać mijane w biegu lasy, łąki, pola, aż przypadną w zachwycie do lśniących stóp Rzeki. Widać u końca łąki, roztoczonej Jej słoneczną pojawę, i łuk świecący brzegu naprzeciwko. Poniżej pale spalonego mostu.
Kolumny zeszły na rówień nadrzeczną.
Krótki odpoczynek na łące — sformowanie na nowo pułku — i przeprawa.
Batalion pierwszy wkracza na ławy piachu i na położony na wodzie pontonowy most. Za nim drugi batalion, trzeci...
Oficerowie konie za uzdy prowadzą.
»Przejdziem Wartę, przejdziem Wisłę«...

~~~~~~~~~~~~~~

Ważność tej chwili każde serce żołnierskie odczuwa.
»A gdy Turek napoi białego konia w Horyniu«...
Dudnią kroki szeregów i kopyta koni po spojonym dość luźno pomoście. Drżą, uginają się pod ciężarem kolumn łodzie-pontony. Przewalają się pieściwie — od Śląska, od Tatr płynące — nurty Wisły.
Poniżej pionierzy odbudowują most spalony. Brzeg drugi znagła górzysty.
Wąż kolumn wpełznął na brzeg i, przewijając się zakrętami drogi, — olbrzymi, szary — piął się w górę, połyskał coraz wyżej, wyżej — aż zgasł za przechyleniem.
Przyostałe treny mają teraz święto przeprawy. Zwolna, zwolna wozów setka sie posuwa po pomoście. Grzbiety pontonów zrazu niepewne, przyszły wnet do równowagi. Zważyły, iż nieciężkie jest mienie Legionów.
Na górzystym brzegu rozłożył się Annopol, mieścina, całe miejscu temu wysokiemu nieodpowiednia. Minął ją też pułk ochotnie i wparł na drogę w kierunku Księżomiesza, gdzie kwatery noclegu były naznaczone.
Echa dalekich dudnień armat, które z północnej Strony z przestankami niedużymi od wczora słychać było, teraz ustały zupełnie. Natomiast ukazały się na skłonie nieba ku północy ledwoznaczne dymy. Co oznaczać mogło tylko jedno: iż Moskale palą wsi w odwrocie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.