Dumny smerek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dumny smerek |
Pochodzenie | Dumny smerek. Duch burzy |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała książeczka |
Indeks stron |
Hen, hen, daleko, kędy nagie szczyty gór aż ku niebu sterczą, kędy potoki górskie pędzą z mocą, a szumem wielkim, kędy całe wzgórza, pokryte strzelistymi smerekami, gwarzą a gwarzą bez końca, kołysane wiatrami, — w tej krainie ujrzał cudne światło słoneczne maleńki smerek.
Zaledwie po raz pierwszy wychylił główkę i rozejrzał się wokoło, dostrzegł, iż na wysokiem wzgórzu zajmuje miejsce najwyższe.
— O — szepnął w zachwycie — toż ja się tu królem urodziłem! Na najwyższem miejscu rosnę i najwyższy, najbliższy tego cudnego szafirowego sklepienia być muszę! Na mnie najpierwszego padać będą różowe blaski wschodzącego słońca, na mnie purpura jego gasnąć będzie najpóźniej! Przede mną uchylą głowy wszystkie inne smereki, bom ja tu królem!
Tak marzył maleńki smerek, który, zaledwie wzniósł główkę ponad matkę-ziemię, już dał się opanować pysze, chęci władzy i panowania.
A tymczasem, gdy się pilniej rozejrzał wokoło, dostrzegł mnóstwo innych, podobnych mu smereków, które wesoło podnosiły zielone główki ku słońcu, i, o zgrozo! spostrzegł, że wiele z nich przewyższa go wzrostem.
— Schylcie głowy! — krzyknął groźnie mały smerek — ja na najwyższem miejscu rosnę, mnie się należy panowanie i największe pieszczoty słońca. Jam waszym królem!
Usłyszawszy głos groźny, niektóre smereki, co najpóźniej światło dzienne ujrzały, stuliły i opuściły ku ziemi swe szmaragdowe igiełki; lecz za chwilę podniosły główki, gdyż usłyszały głos inny:
— Hola, mój dumny paniczu! Któż to ci dał władzę panowania nad nami? — zawołał donośnie wysmukły smerek, który rósł na zboczu wzgórza.
— Czyż nie widzisz, że rosnę na miejscu najwyższem? Czyż to nie dosyć, bym wam panował?
— O, nie, mój bracie! To, że rośniesz wyżej, niż inni, nie twoją jest zasługą. Każdy z nas rośnie i żyje w miejscu, w którem padło nasionko, unoszone wichrem. Nasza wola nic tu nie znaczy! Pysznić się więc z miejsca, na którem rośniemy, byłoby rzeczą nierozsądną i śmieszną!
— Mówisz tak, gdyż sam zajmujesz marne miejsce na zboczu...
— Mylisz się! Kocham miejsce, na którem żyję, i nie zamieniłbym się na nie z nikim. Spójrz na mnie! Widzisz, jak wierzchołek mój prościutko strzela ku niebu, jakie me igły soczyste i jędrne, a gałęzie jak szeroko i potężnie rozpościerają się wokoło! Jestem silny i duży!
— A jednak królować nie będziesz! — rzekł dumnie mały smerek.
— Ani ja, ani nikt królować tu nie będzie. Wszyscyśmy równi, króla nie chcemy!
— Nie chcemy, nie chcemy! — zaszumiały chórem wszystkie smereki, kołysząc głowami.
— A jednak mieć go będziecie, ja wam królować będę! — krzyknął gniewnie mały smerek.
Były to ostatnie słowa, jakie wyrzekł do braci swych, smereków. Odtąd wszystkie swe siły wytężył, by nabrać jak najwięcej sił, stać się potężnym, wielkim, mocnym... I nie chodziło mu o to, by wierzchołek jego był najbliżej słońca, by gałęzie jego chroniły ziemię przed palącymi promieniami, by igły jego wydawały jak najwięcej zapachu ożywczego — on chciał tylko wzróść w siły, by panować nad braćmi swymi, by im okazać swą moc. Biedny, biedny smerek! Nie dla niego cudne igraszki z kropelkami brylantowej rosy, iskrzącej się na igłach zielonych, nie dla niego pieszczoty ożywczych promieni słonecznych, nie dla niego serdeczne rozhowory z figlarnym wietrzykiem! Gdy inne smereki wesoło gwarzyły, szumiały, kąpiąc swe igły w lśniących kroplach rosy i susząc je w promieniach jasnego słonka — on wyciągał ku słońcu zielone ramiona tylko po siłę, po nią zapuszczał w ziemię swe korzenie.
Pracował bez ustanku, bez wytchnienia, a czoło jego wznosiło się coraz wyżej, coraz dumniej.
Aż raz korzenie jego w poszukiwaniu najpożywniejszych soków natknęły się na przeszkodę: w tem właśnie miejscu zapuszczał swe słabe korzonki młodziutki, nowy smerek.
— Precz z drogi, albo źle z wami będzie! — krzyknęły groźnie potężne korzenie mniemanego króla — smereka.
— O, zostawcie nas tutaj! Wyście takie silne, wszędzie sobie utorujecie drogę — a my, o! patrzcie, jakie my słabe!
— A, śmiałki! Opierać się chcecie królowi, a więc gińcie!
Rozległ się trzask, jęk bolesny i oto młodziutki smerek, wysadzony ze swego miejsca, zawisł w powietrzu.
Dni kilka żył jeszcze biedak, odżywiając się rosą, lecz słabł coraz bardziej, żółkł, igły jego oblatywały, aż wreszcie zakończył życie.
Była to pierwsza zbrodnia króla smereków.
Wszystko naokół zadrżało z oburzenia, wzgórze całe szumiało, kołysało się gniewnie, ale król, pewny swej siły, spoglądał z pogardą na wzburzony tłum smereków u jego stóp — i szedł dalej drogą wytkniętą.
Odtąd wszystko, co stało na przeszkodzie królowi smereków, ulegało zniszczeniu: padały drobne i większe drzewa, żółkła i marła trawa i krzewy, rosnące bliżej, aż wreszcie wokoło króla-smereka nie było nikogo: stał sam jeden, silny, wielki, potężny, sięgał czołem ku niebu, i, kołysząc się dumnie, szeptał:
— Jam tu król, jam król, jam król...
Razu jednego drobna ptaszyna, usłyszawszy ten szept dumny, siadła na gałązce i zapytała:
— Królu, a gdzież twoi poddani?
Rozejrzał się smerek, a tu wokoło niego cisza, niby pustynia.
— Nie dbam o nich! Jesienią wiatr naniesie mnóstwo nasionek, a wiosną cały tłum smereków mieć będę u stóp swoich!
Ptaszyna pokiwała główką i rzekła:
— Oj, królu! Nie zazdroszczę ci ja tego panowania i tego państwa. Zniszczenie wokoło... żywej duszy blizkiej ci niema... A niechno jakie nieszczęście — na kim się wesprzeć!
Król uśmiechnął się pogardliwie.
— Marny, nędzny ptaku! Alboż nie widzisz mej siły? Czyż mi potrzebna podpora?
Ptaszyna otworzyła dziobek, jakby jeszcze coś rzec chciała, lecz smerek, zniecierpliwiony świegotaniem, zaszumiał potężnemi gałęziami i nie słuchał więcej.
— Biedny, biedny królu! — szepnęła ptaszyna. — Jak mi cię żal!
I, rozwinąwszy małe skrzydełka, uleciała w niebieskie przestworza, by więcej w to pustkowie nie wrócić.
A smerek stał dumny, silny, niezwyciężony siejąc wokoło strach, grozę i zniszczenie.
Trwożliwie przytulone do siebie, stały małe wątłe smereki, czepiając się zbocza góry, nie śmiąc zapuścić głębiej korzeni, by ich nie zniszczył król pagórka.
— Długoż tego będzie! — szeptały smutnie — długoż nam będzie panował ten władca okrutny bez serca!
Lecz król smereków nie słyszał, czy też słyszeć nie chciał słów tych: rósł w siłę, dumę, potęgę — i wreszcie wierzyć począł, że niema nad niego większej mocy.
Aż raz...
Było to w jesienny, upalny dzień. Od rana po niebie przepływały tłumnie ciemne chmury, słońce paliło niemiłosiernie, powietrze było ciężkie i duszne. Ptactwo latało niespokojnie, nie śmiąc przerwać gniotącej ciszy swym szczebiotem, drzewa chyliły trwożnie swe korony — cała ziemia zdawała się być zalękniona i pełna jakiegoś oczekiwania.
Tylko on, król smereków, stał spokojnie, majestatycznie, bez cienia trwogi, a słysząc dolatające go odgłosy niepokoju, szumiał dumnie:
— Niechaj przyjdzie! Zmierzymy się! Zobaczymy, kto silniejszy!
W nocy przyszedł, przeczuwany przez wszystkich, niszczyciel gór — wiatr halny! Którędy przebiegł, szumiąc, świszcząc i wyjąc — leżały powalone pnie, potrzaskane korony drzew, sypały się kamienie, zostawała zżółkła, spalona trawa. Wszystko naokół drżało z trwogi.
Wątłe smereki na zboczu góry tuliły się do siebie rozpaczliwie, czekając niechybnej śmierci.
A król stał nieustraszony, wyczekując z niecierpliwością chwili, kiedy będzie mógł się zmierzyć ze strasznym wrogiem.
Aż nagle zadrżało wzgórze, wszystko naokół zajęczało, zapłakało, gnąc się ku ziemi. Z hukiem i szumem nadbiegł wiatr halny, a ujrzawszy stojący samotnie na wzgórzu dumny smerek, uderzył weń z całą mocą.
Smerek zachwiał się, zakołysał, lecz stał na miejscu.
— Co? — zawył wicher — śmiesz mi się sprzeciwiać, mnie, mocarzowi gór!
— A wiesz ty, ktom ja? — dumnie zaszumiało drzewo. — Jam król smereków!
— Ha, ha, ha — zaśmiał się wicher — tyś król! Więc chcesz się mierzyć ze mną! Ha, ha, ha, królu, gnębicielu słabych, przygotuj się na śmierć. Za chwilę padniesz u mych stóp!
— Nie zastraszą mnie twe groźby! Zmierzmy się, a zobaczymy, kto silniejszy!
Zaświstał wicher, zawył, zahuczał i rzucił się na samotny smerek. Ten zmagał się z nim długą chwilę, odpierał napaści, bronił potężnymi konarami.
Lecz siły opuszczać go zaczęły. A tu znikąd ratunku — wokół ani jednego drzewa, ani jednego krzewu, któryby mu przyszedł z pomocą i osłabił ataki wiatru.
Smerek zebrał ostatki sił, odparł raz jeszcze napadający nań wicher, lecz gdy ten ponowił atak, rozległ się ogłuszający trzask, wzgórze zatrzęsło się, i za chwilę król smereków, wyrwany z korzeniami, runął w przepaść!
Wicher zaśmiał się szyderczo:
— A co, królu! Kto silniejszy!
I huczał dalej, świszczał i śmiał się, a zewsząd padały pod jego naciskiem drzewa z głuchym jękiem.
Długo tak szalał w górach wicher halny, aż wreszcie znużony ucichł, ułożył się zmęczony do wypoczynku i... zasnął!
Na niebie ukazało się jasne słońce, lecz, przerażone widokiem zniszczenia, jakie się roztaczało wokoło, skryło się szybko za chmurę, która, na szczęście, znajdowała się opodal.
Nasze smereki, zdziwione, że uszły śmierci, spojrzały ku górze i nagle wszystkie razem zawołały:
— Król, król, — patrzcie, król zginął! Z potrzaskaną koroną leży w przepaści. O, patrzcie, jakie ma potężne korzenie, lecz i one go nie uchroniły! A my, tacy słabi, tacy wątli — ocaleliśmy!
— Bośmy byli razem, bośmy się wzajem wspierali, a on był sam. Widziałem, jak się zmagał z wichrem, lecz siła jego na nic się nie zdała. Pojedyńczy smerek nie zdoła się oprzeć wichrowi, tylko zwarta ściana obronić mu się może! — mówił najstarszy ze smereków, a inne słuchały go pilnie.
Chwilę trwała głęboka cisza i nie podniósł się ani jeden głos żalu, współczucia; nagle młodziutkie drzewko zawołało:
— Patrzcie, bracia. Toć on zajmował tyle miejsca, że na nim setki smereków rosnąćby mogły. Wszak to było niesprawiedliwie! Jak mogliście na to pozwolić?
— Miał siłę! Lecz że siły tej używał na złe, niechaj pamięć jego zaginie wraz z jego życiem!