Dusza miasta (zbiór)/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Gałuszka
Tytuł Dusza miasta
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1922
Druk Krakowska Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF ALEKSANDER GAŁUSZKA
DUSZA MIASTA
Gebethner i Wolff
Warszawa — Lublin — Poznań — Łódź
Kraków — G. Gebethner i Spółka
1922.



DUSZA MIASTA

Przeklęte miasto swe macki polipie
wyciąga wszędy, dusi mnie i dławi —
myszkuje, jakby na pogrzebnej stypie
tęczowych świateł ciągnąc ogon pawi — —

I krzyczy, jeśli żer jakiś popadnie
swem skamieniałem, cyklopowem okiem —
wydrze łzy twoje, skryte w sercu na dnie
i zmiesza z brudem, z plugawym rynsztokiem — —

O miasto! — Wzdłuż ulic widmowych perspektyw,
które się długim sznurem świateł roją
pomykam chyłkiem, cicho jak detektyw
za duszą twoją — —

U bram przystaję zamkniętych kościołów,
kędy obwiesie, dranie, drapichrósty
czatują w wnękach wierzejnych na połów,
kędy się widmo przesuwa rozpusty — —

I wszędy idę,
wypatruję skrycie
za twoją duszą

miasto! najbardziej ukochane z miast — —
Duszę za duszę i serce za serce!

Patrzę w lic twoich okropną ohydę,
z jaką plwasz krwawo w me słoneczne życie — —

Widzę, jak łzami źrenice twe prószą —
Szukam w rynsztokach pogubionych gwiazd — —



ULICZNICY


Siedzieli na worku nakradzionych węgli
we dwójkę — obdarci i brudni straszliwie — —
(w swem złodziejskiem rzemiośle oddawna się sprzęgli)
Gadali coś wesoło — —
Jeden w włosów grzywie
zatopił czarne palce — drugi z za pazuchy
wyciągnął jakąś szmatę i brudne banknoty
porozkładał na worku — — Jak rzetelne druhy
dzielili się zdobyczą swej wspólnej roboty — —

Ćmili gdzieś po rynsztokach uzbierane kciuki —
Mieli po lat piętnaście, po szesnaście może —
łachy na nich podarte na sztuki —
koszule brudne, że pożal się Boże — —

Gdzieś tam z przedmieścia ostatnie wywłoki — —
Skryli się do cegielni, tu — za płot wysoki,
by odetchnąć choć chwilę swobodniej — —

Liczyli — na dwie kupki rozłożyli
papierki — potem do kieszeń od spodni
schowali — — Ćmili kciuki ust kątami
i cynicznie spluwali przez zęby — —

Ale te ich gęby — te niefrasobliwe gęby,
uśmiechnięte a zuchwałe —
te oczy — te zbrudzone pyski,
które bito od samej kołyski —
w które prał pięścią ojciec życie całe,
które stójkowy podbijał kułakiem —
te gęby, które matka — matka całowała
zawsze z uczuciem jednakiem —
bo matka — matka, to rzecz święta:
przy lampce kopcącej zeszywa portczęta
późno, późno w noc — —
Dla matki ten worek węgli
dziś zdobyć poprzysięgli — — drugi sprzedali —
pieniądze dzielili rzetelnie — —

Teraz odpoczywają — wleźli pod cegielnię
za ten płot — tu ich nikt nie zgoni —
(Trzeba się trzymać od miasta najdalej —
dla wypoczynku szukać oddalnej ustroni) — —
Bo też ich życie — psiakrew — ich życie — —
zawsze chyłkiem — wychodzą o świcie —
wracają nocą i wiecznie się kryją
w tej rozpadłej cegielni, co dzisiaj niczyją — —

Na każdym kroku — za węgłem — na skręcie
ktoś czyha — ktoś tropi zawzięcie — —
Psiakrew — ich życie — —
Milczeli —
głowy na dłoniach oparli — dumali:
Codzień po węgle zaledwie świt szary
poniedziałek — wtorek i tak dalej
od niedzieli do niedzieli — —
Wszystko-by dobrze — tylko te psiewiary
policyjanty — te obmierzłe chrunie — —

Jeden drgnął — spojrzał — porwał wór na bary
i mruknął:
Antek — stójkowy tu sunie — —



WETERAN

Stryjowi memu Bogumiłowi Gałuszce


Z twych źrenic, dziś wyblakłych, z pod krzaczastych brwi
sypały się gromowe, migotliwe mioty
ongiś za dawnych lat —
a w piersi się panoszył duch jakowyś lwi,
co gnał cię po gwiazd wieniec promienny a złoty
na świat — —

Dziś zapomniano cię — —
staruch tyś, nędzarz, kaleka,
od lat we wielkie zapadnięty karło — —
I cóż kogo obchodzi buta twojej krwie —
ona droga na Sybir daleka,
po której wodzisz źrenicą zamarłą? — —
Cóż tam komu rok dzisiaj sześćdziesiąty trzeci? — —

Strawy do ust nie dźwigniesz prawicą obrzękłą — —
Tyś dziś jak żołnierz stary z dziecinnych rupieci,
któremu dawno serce sprężynowe pękło — —

Czasem jeszcze podejdzie do cię ktoś z litości
z pytaniem: Jak tam zdrowie panie jenerale? —
i dyskretnie ziewając, jak zwyczajem gości,
udaje, że rozumie, nie słuchając wcale — —

Siedzisz i dumasz godziną zmierzchową:
jakoweś defilady: obraz zblakłych scen — —
a dokoła nad twoją opuszczoną głową
w tykotaniu zegara chybota się sen — —

I nikogo nie zdziwi, gdy zamkniesz powieki — —
W jeneralskie cię znowu ustroją lampasy —
ze schowków twe ordery przełożą do trumny
i wyprawią ci pogrzeb, pogrzeb pierwszej klasy,
wielki, szumny — —

I przyjdą poczciwe ludziska
z ostatnią — jak to mówią — posługą:
przepatrzą na klepsydrze litery nazwiska,
a potem rzeszą długą
popłyną, towarzyską bawiąc się rozmową
za twoją trumną — —

I nawet nie zasłyszą, jak po chmurnej dali
niebieska artylerja z rumorem przeleci
i ze szańców tatrzańskich salwę honorową
na rozkaz Boga wypali
nad twą mogiłą, za rok sześćdziesiąty trzeci — —



ZWYCZAJNA HISTORJA


Umarł dziś dziadzio nad ranem —
w swoim maleńkim umarł pokoiku,
po chrześcijańsku, pojednany z Panem,
cicho — bez krzyku — —

Leżał już parę miesięcy —
czasem pokaszlał tylko cichuteńko —
ot, taki nędzny skrzat — —
Jadał już tylko jajeczko na mięko,
nic więcej — —
Miał ponoć przeszło osiemdziesiąt lat — —

Bóg wziął — —
Był już prawie ślepy — —
Siadał niekiedy skulony na łóżku
i pykał fajkę na krótkim cybuszku —
czasem pokiwał siwiuteńką głową
i nos wycierał chustką fularową — —
A twarz miał taką strasznie pomarszczoną,
jak skórka zmarzłej, siwej kalarepy — —
Do siebie czasem uśmiechał się pono — —

Nie golił się także od tygodni paru:
zarastał jakoś szaro­‑zielonawo

i wciąż poprawiał drut u okularów
zgrzybiałą ręką to lewą, to prawą — —

Pomarł dziś rankiem dziadunio —
ot taki krzaczek, taki człeczy strzęp — —
Pożegnał się wczoraj i z Józiem i z Dziunią,
co to w pokoju jadalnym tak krzyczą — —
(Ubyła jedna do karmienia z gęb —
bo na rodzinę ciężko urzędniczą — —)

I zamówili w podwórzu u cieśli
zwyczajną trumnę (to przecie do ziemi)
i w tajemnicy na cmentarz wynieśli
schodami tylnemi — —
Bo frontem się sprowadzał już lokator nowy,
co czynsz obiecał dać iście książęcy — —
dobito targu paru ledwo słowy:
za pokój dziadka dał kilka tysięcy — —



BALLADA


Dziwną sobie znalazła zabawę
ta panienka nade mną, na piętrze:
siada w oknie i loki złotawe
zesypuje na lica w pochyleniu głowy —
potem w usta od ponsu gorętsze
(maków w słońcu krzyk, krzyk purpurowy)
wkłada
liljową ręką
słomkę cieniuteńką
i — zaczyna się cicha, przedziwna ballada
baniek mydlanych — — Lecą jedna po drugiej
tuż, tuż przed moim nosem
bańki mydlane w kolorowe smugi
z kropelką słońca — —
Pękają z niechwytnym, bolesnym pogłosem
gdzieś na dnie serca — —

Chyli się główka w otuleniu złotem —
usta się dławią dyskretnym chichotem — —

Lecą wdół bańki mydlane bez końca — —



BABIE LATO


Liście pod stopą pożółkłe, rdzawe,
jak martwe szybki wypadłe z witraży,
przez które w letnią, promienną kurzawę
patrzało słońce uśmiechem swej twarzy —
szeleszczą gamą chromatyczną, szklaną,
liście bezpańskie, niczyje — —

Ksiądz siwowłosy szeleści sutanną,
nad czyjąś trumną sepleni: requiem — —

Na żwir, na piach sypki
lecą spękane witrażowe szybki,
liście, liście umarłe — —

Jedwabną parasolką na piasku kreślone
imię pierwszego kochanka
przez siwiuteńką w żałobie matronę:
sny niezwierzonej nikomu miłości — —
Ręka maleńka, szafranu odwarem
jakby barwiona — ni z słoniowej kości
relikwiarzyk gdzieś na biurku starem:
umarła, martwa ręka — —

Słońce zasnute w białe pajęczyny,
w nitki jedwabne, w przędzę batystową — —
Na ustach bladych białej margrabiny
szklanym poszeptem drgało jakieś słowo,
na wargach bladych:
Hej! hej, poeto! — parasolką moją
omieć mi niebo z siwej pajęczyny — —

Na cichych grobach nieme krzyże stoją — —
Na żwir, na piach sypki
lecą spękane, witrażowe szybki,
liście, liście umarłe — —



ZŁA GODZINA


A czasem w wieczór listopadowy,
gdy wichr zukosa zacina dżdżem
idziesz ulicą, jak bezpański pies — —
Nie mając złożyć gdzie głowy
idziesz — i okiem podejrzliwem, złem
spoglądasz w twarz przechodni — —
Gryzłbyś ich, szarpał jak pies — —
W mózg ci się wampir wpił
jakowejś głuchej zbrodni:
Krew komuś wypruć z żył!

Idziesz w zaułki, hen — po miasta kres,
gdzie już ścichają życia tętna — —
Gdybyś mógł
wtarasiłbyś własne serce
w błoto, w rynsztoki, w śmietniska — —

Środkiem rozmokłych dróg
zachodzisz nad rzekę: woda mętna,
cicha i czarna jak trumienne wieko
szeroko — daleko — —
Na garbach fal iskierka po iskierce:
światło latarni omglonej

w krwi krople się rozpryska — —
Łomoce w piersiach serce
jak za topielców dzwon — —

Stajesz, patrzysz: fal ogrom daleki,
męty, wiry otchłanne i — cisza na dnie,
i wielka, wieczna tajemnica rzeki — —
Most się żelazny pod stopami gnie — —
Patrzysz we wodę — kilka stóp
zaledwie — — Mróz wparł ci się w kości — —
Na falach wirów oka —
pobłyski mgliwe latarni — —
Wstrętny, nabrzękły trup
na wodach nieskończoności — —

Rzeka daleka, szeroka — —
Patrzą topielce: oczy wypłukał piach —
sini, potworni i czarni
na fali — — lice spłukane w łzach,
których wypłakać im nie było komu — —
psy, psy bezpańskie, bez domu — —

Na garbach fal iskierka po iskierce:
światło latarni omglonej
w krwi krople się rozpryska:
pęknięte krwawi serce — —

Są przy kościołach dzwony,
co się za one topielce
bez grobu i nazwiska
modlą jękliwie: Odpoczywanie
wieczne racz im dać Panie — —

Fal ogrom daleki,
męty, wiry otchłanne i cisza na dnie — —

Gdyby tak poprostu
z mostu — —



WIETRZYSKO


Hej! — rozszalał się wicher: mroźnemi pazury
padł na pola piaszczyste i drze ich zagony —
skrzydliskami podmiata piachu tuman bury
i niesie, niesie w świstach w świat na różne strony — —

Jakby wód brudnych falą wygiętym podmuchem
dmie przez pole, przykopy, przez puste rozdroże —
sypie żwirem, pomiata szumnie liściem suchem —
rozdziera skibne role — pazurami orze — —

A drzewa aż dygocą w zimnicy wichrzyska,
tarzają się po drogach, jak pijane chłopy — —
Wierzba, by ta żebraczka scherlała i niska
przysiadła w zatuleniu na skraju przykopy — —

Hej! — wietrzysko się tarza nad światem uparcie —
Na kominach przez noce dmie niesamowicie:
jakieś płacze niemowląt i zaśmiechy czarcie —
jakieś szponami śmierci zadławiane życie — —

I ludziska coś prawią cichem zszeptywaniem,
że to dźwierze naścieżaj rozwarto do piekła —
że to biesi po świecie uganiają za nim —
za tym, co się powiesił — — (żona mu uciekła — —)



STRAJK


Przyszli mroczną gromadą w milczącej powadze,
zwartemi szeregami zaparli ulicę —
przyszli pod gmach, gdzie możne urzędują władze —
stanęli i ku oknom zwrócili swe lice — —

Czoła znaczone niemej grozy majestatem,
twarze szorstkie, jak spieką przypalona gleba — —
Przyszli wielką gromadą, gdzie każdy człek bratem
żądać twardemi słowy powszedniego chleba — —

Wysłali dwóch — czekali — Wiatr hulał w ulicy,
przeto w bluz swych kołnierze powtulali głowy —
Zwartą ławą przed gmachem stali robotnicy,
a w oczach im się palił majestat grobowy — —

Po chwili wyszli tamci — coś głośno pytali —
w odpowiedzi rąk wgórę podniosło się krocie —
przebiegł basowy pomruk, jakby poszum fali:
uchwalili od dzisiaj wielkie bezrobocie — —

Weszło w gmach kilkunastu — zamknęli urzędy — —
Gmach zastygł i sposępniał w milczeniu ponurem,
a oni, by pielgrzymi do grodu Legendy
ruszyli i pieśń gromką zaśpiewali chórem — —

Hej! — niosła ci się niosła szeroka — daleka —
ulicami — nad miastem, aż sięgała nieba,
a oni szli gromadą ku prawom człowieka,
żądając twardą pieśnią powszedniego chleba — —

Na drugi dzień zosobna, we dwóch, trzech po mieście
tułali się — chodzili osowiali — błędni — —
Pod wieczór rozlepiono depesz coś ze dwieście —
Czytali: — że minister żądania uwzględni — —



SĄD


Aż łuna biła z rozjarzonych sal,
z okien blask padał na śnieg — —
Muzyka grała foxtrota —
dobiegał końca bal — —
Przez park, naprzełaj od płota
pod okna chyłkiem ktoś biegł — —

Dwie twarze przylgły do szyb
i znowu skryły się w cień — —
Cyt! — lokaj w liberji — drzwi skrzyp:
w lisiurze szedł ktoś przez sień — —
To on! — —

Czekali przyczajeni
u schodów, z żelazem w kieszeni — —
(auto warknęło wśród drzew)
Bij w łeb ciaracha!
błysk stali —
raz! dwa! — — krew — —
Krzyk — — śmiech: ha! ha! ha! — —
Uciekali — —



POGRZEB LOTNIKA


Marsz żałobny Chopina w potędze i grozie
czarnemi skrzydły śmierci o szyby łopota — —
Wysoko ponad tłumem na dziwacznym wozie
płynie ulicą trumna — — to pogrzeb pilota — —

Kadłub mu samolotu, jako wóz żałoby
dano w drogę ostatnią do nieznanych bytów,
by w królestwo szedł śmierci, w milczenie i groby
jak pan gwiezdnych przestworów, jak władca błękitów — —

Krzyż na przedzie — blask słońca na trąb złotej blasze —
Milcząca rota wojska: broń o ramię wsparta —
Zimnem światłem kling grają łyskliwe pałasze,
w dwu szeregach przy trumnie honorowa warta — —

Za wozem krewni: głowy pochylone nisko —
czarne, żałobne szaty — cień grozy na twarzy — —
A potem tłum: zmieszane, szare kłębowisko —
i długi, długi szereg aut i ekwipaży — —

Opasano mu trumnę wokół kwietnym sznurem —
Wśród tłumu sprzeczne wieści szły falą rozlewną:

sam pono winien śmierci — zginął przez brawurę — —
pono motor się zepsuł — nie wiedzieć napewno —

Śniły mu się poniebne, ikarowe loty —
darł się, by błędny orzeł do słonecznych świtów,
któremu pierś zdruzgotał piorun krwawo­‑złoty — —

Runął w otchłanie śmierci, lecz runął z błękitów — —



LOŻA „KOŃSKIEGO KASYNA“


W teatrze,
gdy grywają sztuki rzadsze
w loży „Końskiego kasyna“
zaświeci czasem
jakaś łysina
jedna, druga, złote okulary — —
Ktoś niskim rozprawia basem —
Ziewają — chłopy starej wiary — —

Nerwy im batem podcina muzyka:
Aaa — aaa — w takt się kiwa czerep tabetyka — —
Ktoś na parapet loży
łaskawie rękę położy:
dłonią martwą, opartą na pluszu
wystukuje rytmy animuszu — —

Na scenę nie patrzą prawie,
po akcie wychodzą drugim
z piór oskubane pawie,
trawiące przodków zasługi
przed dawnym, złotym czasem — —
(Do sztuk z przed wieku stare rekwizyta —
poza nawiasem — —)
A jak łby nosi wyłysiała świta!

Bywają jeszcze w teatrze,
gdy sztuki grywają rzadsze
i łbem kiwają starym
nad nowym repertuarem — —



ŚWINIARZE


Stali gromadką — — Schlastane buciska
wyschniętem błotem aż po wierzch cholewy —
kurta na każdym wyświechtana, śliska —
kapeluch na bok zesunięty lewy — —

W czerwonych łapach dzierżyli palice
grubaśne, krzywe, wycięte przy drodze —
Gęby opasłe, krwią nabiegłe lice —
Kałduny w śmiechu roztrzęsione srodze — —

I bycze karki, jak ćwikła czerwone —
(prędzej czy później pewnie ich szlag trafi)
Śmieją się — gęsto spluwają na stronę — —
Wszyscy świniarze z tej samej parafji — —

Jarmark był dobry: rechoczą ochoczo,
aż im się świecą zatłuszczone mordy,
mało im szczęki z zawias nie wyskoczą:
kwiczą i wyją przez wszystkie akordy — —

Jeden se portki podciągnął w rozkroku
pod kubrak w świńskiej poplamiony jusze —

ów z przymrużeniem chytrem w lewem oku
drugiego dłonią potrącił w podbrzusze — —

Ten wyjął sakwę: czarnemi pazury
rozsupłał guzy kolorowych szmatek —
na dłoń, jak bochen ogromną, kładł zgóry
sztukę po sztuce — odliczał zadatek — —



WE WIELKI PIĄTEK


Olbrzymi Chrystus leżał na podłodze,
lśniącym lakierem czarno malowany —
twarz wykrzywiona (snać, że cierpiał srodze)
w łunie świec wielkie krwawiły się rany — —

Patrzał na kościół oczyma martwemi — —
(Pobok leżała jałmużna na tacy)
ku jego ranom na klęczkach po ziemi
sunęli w zmierzchu kościelni żebracy — —

Jakiś o kulach przybłęda cherlawy
ciągnął się, ciałem kołysząc na boki —
cień jego pełznął po kolumnach nawy,
jak straszny koszmar przez mętne półmroki — —

Przypadł ustami ku stopom na długo —
trząsł nad Chrystusem brodą rozwichrzoną —
łzy mu po licu ciekły cichą strugą
na głowę Chrysta z cierniową koroną — —

Padł krzyżem potem w bezruchu zakrzepie,
kajał się nędzą, nicością żebraków —

a na odchodnem wilczem łypnął ślepiem
i schwycił w szpony z tacy garść miedziaków — —

W świątyni mroczno, dostojnie i pusto — —
Teraz do krzyża pełznie cień niewieści:
głowę zatula ostrzępioną chustą,
po płytach chrzęstnym różańcem szeleści — —

Przypadła z jękiem do nóg Chrystusowi —
ku tacy palce wyciągnęła suche:
w chrzęście różańca skradziony grosz wdowi
chowała chyłkiem z trwogą za pazuchę — —

Znów syfilityk z licem owrzodziałem
przypadł do krzyża i ssał długo rany —
żebrał, cuchnący strupami i kałem
o zmiłowanie u Pana nad Pany — —

Kikutem, brudną powiązanym szmatą
ze szwów wyłuspał dar suty, bogaty,
który z półgroszy ciułał całe lato —
i Chrystusowi złożył dwa dukaty — —

Skrzypły drzwi kruchty: pomknęły w mrok dziady — —
Idzie przez kościół wielmożna gaździna
(nowa spodnica, chustka od parady)
niesie ofiarę: świec coś z pół tuzina — —

Klękła przy krzyżu — zapala świec knoty
i w nachyleniu skapuje woszczynę
(zwolna się ima przędzy płomień złoty,
padając światłem nowem w mroki sine)

I każdą świecę chyląc nazbyt długo
modli się głośno, przygięta wpół ciała
pod spływającą wosku kroplę grubą:
Bodajś cholero, jak świeca skapała!

A Chrystus leżał na zimnej podłodze,
lśniącym lakierem czarno malowany —
twarz wykrzywiona (snać, że cierpiał srodze)
w łunie świec wielkie krwawiły się rany — —



SZPITAL

KORYTARZE

Szpitalne korytarze, biegnące bez końca —
na kamiennych posadzkach jasne plamy słońca —
porządkowym numerem naznaczone sale
i służba w białych płaszczach sunąca niedbale — —

Czasem na noszach cicho przenoszą chorego —
czasem lekarz pospiesza — coś stało się złego — —
Drzwi się do jakiejś sali na ścieżaj rozwarły:
na noszach do trupiarni wynoszony zmarły — —

I znów cicho — a przeciąg czasami przywionie
silniejsze chloroformu i karbolu wonie — —

A o zmroku przechodzi tędy dziwny gość:
widmo niesamowite, wyschnięte na kość —
przypada w bezszelestnym przelocie swych stóp
ku drzwiom sal — stuka cicho, zapraszając w grób — —
Niesamowite widmo, wysokie jak żerdź,
chodzi korytarzami szpitali — to śmierć — —



SZPITAL

PAWILON WARJATÓW

Pawilon warjatów — tych co to z za krat
płonącemi oczyma patrzą przed się w świat — —
Dom wysoki — osobny — w oknach mocne pręty,
a do każdej z krat człowiek kurczowo przypięty,
niby pająk na sieci — i każdy z nich tuli
ciało wyschłe na szkielet w szpitalnej koszuli — —
Każdy w żelazne pręty wgnieciony pół twarzą —
obłędem strasznych oczu, co z orbit wyłażą
patrzy — patrzy zachłannie na trawnika skrawek
lub w niebo, gdzie nad wieżą stada wron i kawek
w pokrzyku rozhowornym ponoszą się chmurą — —
Ten chichocze — ten czoło nasępił ponuro —
tamten wyje, aż mrowie przechodzi człowieka —
ten łka żalnie — ów znowu z plec koszulę zwleka,
a tamten matki woła — — Jeden dłoń żylastą
wysunął przed się: krzyżem błogosławił miasto —
Drugi z za krat swe ramię wyschnięte, jak szczudło
wytężył wprost ku niebu i pięścią wychudłą
pograżał ku błękitom, skąd Stwórca łaskawy
opatrznościowem okiem wgląda w ludzkie sprawy — —
Dziwny dom, skąd przez mocne, przez żelazne kraty
patrzą na świat wesołe i smutne warjaty — —



SZPITAL

OGRÓD

Słońce — nikłe drzewiny — wydeptane trawy —
ścieżki, biegnące prosto w białe pawilony,
któremi chodzi trwoga i jakiś żal łzawy —
czasem rekonwalescent wlecze się znużony — —

Cisza przechodzi w słońcu, ta szpitalna cisza
trwożliwych wyczekiwań, pokorna i mnisza,
w kornecie, nasuniętym na lica dziewczęce,
różaniec smutnych godzin przesuwając w ręce — —



SZPITAL

PAWILON ŚMIERCI

W odsuniętym budynku od reszty szpitala
leżą umarli w ciszy, ci, którym już pilno
iść od ludzi i w trumnach ułożyć się zdala
w bożą rolę, w święconą ziemicę mogilną — —

Człek zdaleka omija ów pawilon śmierci,
pogrozą otulony, niby skrzydłem kruka,
kędy nad pociętemi trupami na ćwierci
biesiaduje, w majestat odziana Nauka — —



UMARŁE LOKOMOTYWY


Stały pod rząd jedna za drugą
na jakimś dworcu wśród nocy
umarłe lokomotywy — —
Draśnięte światła smugą
miesiąca, co w srebrnej karocy
jechał po niebios okolu
zdały się jak martwe olbrzymy
rycerne z pryśniętą kolczugą
na piersi, na bitewnem polu — —

Drzemały nocą wśród zimy
ciche, upiorne, straszliwe — —
Śnieg ci im nasuł ogromne magiery
na zimne żelaziwo,
na dzwona u kół —
i wiatr idący przez śniegową niwę
dmuchał w ich kotłów otwarte kratery
jakąś piosenkę smutną, żałośliwą,
jakieś rekwjem bez końca im snuł — —

A kiedyś one pędziły
po szynach stalowych wskróś ziem
z rumorem, z rozpędem, z łomotem —

i niosły kogoś, na czyjeś mogiły,
na weseliska, na radość, na ból — —
Hej! gnały ci gnały pełnych piersi tchem
z ogromnym iskier pióropuszem złotym,
gradem rubinów siejąc w bezmiar pól — —
Pędziły w wichrach, w szumie i rozdruzgu
po szynach­‑piorunach na świat
przez ludzkie piersi, w bryzgach białych mózgu
torem żelaznych lat — —

Cicho! — upiór jakowyś skacze
z lokomotywy na lokomotywę — —
Przez puste szczęki
dmie na ostygłe zdawna paleniska
piosenki
sobacze —
zrdzewiałe dźwignie naciska:
porusza kół kłonice — —
Cyt! — śmierć tam daje sygnały:
niesamowite zaświsty — —
Wlepia upiorne lice
w okienko maszynisty — —



NA POLSKICH DROGACH


Po pęciny szły w błocie koniska,
wózek się po osie zapadał w wyboje —
wiatr, co jak bies po pustoszach z skowytem się ciska
dął na wierzb rudych prętach złe melodje swoje,
po twarzy ziąbem siekł — —
Na polach wód lustrzanych ogromne zakola:
w grudniowy dzień straszliwe, plugawe roztopy —
żółtą nawiany gliną wilgny śnieg
na zboczach gnił przykopy — —
Po wydmuchowiskach chodziła niedola — —

A ów na krzyżach rozpięty Bóg
dygotał z zimna skulony i siny,
i patrzał smutnem okiem od rozstai dróg
na wód zalewy, na zamokłe pola
i na głębokie w drogach koleiny —

Gdzie sięgniesz okiem pustkowie ponure —
rzadko omijasz chatę, samotne podwórko — —
Łokcie kulisz w rękawy, kołnierz dźwigasz wgórę
i od wichrów­‑zamrozów otulasz się burką — —

I w taki czas,
gdy pies nie wyjrzy z swej budy,
napotkasz przecie człeka:
brnie środkiem dróg — chałat podgiął wpas — —
Poznajesz, poznajesz zdaleka:
żyd Judka — zgarbiony i chudy,
dźwiga worek związany sznurkiem przez połowę —
Brodę mu wichry rozmierzwiły biesie,
troska i nędza pochyliły głowę — —
Idzie za szczęściem po świata bezkresie — —
Na Judkę, widno — Bóg zawziął się dumny:
czego tknie, w rękach musi się mu sterać —
i gdyby Judka zaczął robić trumny,
toby i ludzie przestali umierać — —

Ale on przecie za szczęściem się wlecze,
on, co wszystko i wszystkich w cierpliwości przerósł
idzie przez dżdże, przez pola, przez lasów przesiecze,
na drogach polskich wieczny Ahaswerus — —



W KOŚCIELE


Padły na duszę mą dzisiaj w kościele
wielkie tęsknice, nieukojne smęty,
że lat minęło tak wiele — tak wiele — —
Smutek na duszę padł dzisiaj w kościele — —

Płonące świece, ustrojone w ziele:
dzieci do pierwszej szły Komunji świętej — —
Padły na duszę mą dzisiaj w kościele
wielkie tęsknice, nieukojne smęty — —



DLACZEGO


Pożegnałem dziewczynę pod bramą,
może tkliwiej, serdeczniej niż codzień —
potem drogą wracałem tą samą,
jak zwyczajny, spóźniony przechodzień — —

Nie wiem czyją dziś było zasługą,
żeśmy byli i bliżsi i szczersi —
i dlaczego dziś ona tak długo
łkała cicho, przytulnie na piersi — —

I sam nie wiem dlaczego dziś właśnie
powracałem z zamglonem łzą okiem —
żem dzieciństwa jasnego snuł baśnie — —
żem gwiazd szukał na niebie wysokiem — —

Psa spotkałem, włóczęgę nocnego,
co się porał z rzuconym gdzieś gnatem —
i znów nie wiem — dziś właśnie dlaczego
ten pies był mi rodzonym mym bratem — —



DAROWAŁ MI SERCE


I szedłem pustemi ulicami,
późno, gdy gwiazdy już bladły w błękicie
wzdłuż śpiących, martwych kamienic
biedny i słaby człek —
i Bogu się skarżyłem,
Temu, co litanję niemą gwiazd
zawiesił na przestworzach —
i z moich ócz padały łzy
bezwolne, na bruk,
w pył, naniesiony tysiącem nóg — —

Chciał ci mnie ongiś doświadczać Pan
cierpieniem i nieszczęściem —
zaciąłem wówczas zęby jak wilk
i mocno-m zacisnął pięście
i byłem twardy jak głaz — —
A dziś mnie szczęściem zdruzgotał
na proch:
darował mi serce czyjeś takie czyste,
takie dostojne, tak ludzkie, tak święte,
żem patrzeć na nie tylko mógł
przez łzy najgłębszej radości — —

I nie umiałem serca onego
brać w moje twarde, chamskie dłonie — —
Za wielkie szczęście zwaliłeś na barki
moje — o Panie —
i zdruzgotałeś mnie — —

Błogosławiącą Twą gnany prawicą
patrzę w milczeniu ku gwiazdom —
biedny i słaby człek
i z źrenic moich ściekają łzy
jak grube krople przed burzą,
bezwolne, na bruk,
w pył, naniesiony tysiącem, tysiącem nóg — —



DZWONY W MGŁACH


We mgłach gdzieś biją dzwony
na żal, na ból, na trwogę — —

Poszłaś daleko
w świat tumanami jesieni omglony,
a nie wiem w jaką drogę — —
Na serce lute łzy cieką — —

To serce moje uderza jak dzwon
na żal, na ból —
na przełaj wszystkich świata stron,
wskróś wszelkich dróg i pól — —
to serce moje — —



JAK MARTWE SZYBY


Jak martwe szyby umarłych kamienic,
co wszystko widzą, a nic nie poznają
są natężenia moich szklanych źrenic,
które cię wszędzie napróżno szukają — —

Tłum się dobija kolorową zgrają
do przerażonych natężeniem źrenic,
co wszystko widzą, a nic nie poznają,
jak martwe szyby umarłych kamienic — —



CIEŃ


Poszedłem na pola, wpół śniegiem zasute,
na pola dalekie i puste — —
Wichr śmigał tumanem przez śniegową krustę
i gwizdał mi dziwnie żałośliwą nutę
za uchem, na rurach u flinty:
jakoweś prześpiewy, zawodzenia społem
rozpłakanej tercji i molowej kwinty,
co się zsypywały na duszę popiołem — —

Słońce padało —
o ziemię stężałą
rozprysło się, jak lampa w kawały
i wszczął się pożar olbrzymi:
na niebios zachodniej połaci
buchnął słup ognia, a horyzont cały
zalała krwista pożoga
i od niej iskier snopami powiało
ku kalenicy świata — —
Niebo chmurami dymi,
purpurzy się i szkarłaci
i jęzorami płomieni omiata
tron Boga — —

Chodziłem tu przez niwy
o wiośnie nie sam,
promienny i szczęśliwy
w każdy nieledwie dzień — —

A dziś rzuciłeś mi Boże
od Twych słonecznych bram
zachodu łuny pożarne,
od których na śniegów przestworze
padł mój samotny cień — —



Z OPŁATKIEM


Przyszedłem do was, Tatry wy moje
w tę noc bieluchną, najświętszą —
o ciszę u was ja żebrzę — —
Z moim sierocym opłatkiem stoję
wśród skał, co wichrem w gwiazdy się piętrzą,
zmartwiałe w bieli i srebrze — —

Nikt nie przełamał opłatka ze mną;
przeto tu do was przychodzę
w ten wieczór rzewny i złoty —
Wyście mi z waszą grozą tajemną
braćmi ostały na mojej drodze —
i wyście dzisiaj sieroty — —

Wichry­‑zawalidrogi tłuką się nad wami —
lawina na Zawracie, jak gad
zwiesiła łeb i zielonemi ślepiami
patrzy w świat — —
Dosiadł ją czart: świsnął nad Tatry całe
i leci, leci wdół z chrobotem
Hej! Jezu! — Wichry­‑tumanice białe!
Czart na lawinie — Hop! hop!
Powalił się pokotem

na staw — — Zawył pod nieba strop,
aż gwiazd przestworem
echo się w druzgi rozsiekło — —
Ognistym jęzorem
ciął w staw, w lód
i poszedł wspód,
w piekło — —

A teraz już cicho: gwiazdy dzwonią — —
Od mlecznych dróg
schodzi maleńki Bóg
i błogosławi dłonią — —

Opłatkiem łamię się z wami
kamienni bracia wy chmurni —
w ciszy przypadam ustami
do stóp Zamarłej Turni — —



OGIEŃ


Padały drwa rubinowe
w popielne osypisko —
w kominku ogień gasł — —
Ciężka zaduma schyliła mi głowę
na piersi nisko, nisko,
jakby nadmierny głaz — —

A rubinowe drwa
w czarne ostygły agaty,
pereł je siwych osypał grad —
i w kątach pustej, ogromnej komnaty
mrok czarnooki siadł — —

Jeno się w duszy palił bunt
z tych iskier porzuconych
nieskończonego Boga poematu —
jeno się ramię tężyło w giest
po słońc korony — —



ŻEROWISKO


Nad kanałem, przy ujściu do rzeki,
po skrajach odtajałej, plugawej przerębli
rozpanoszyły się gromady wronie —
rozciągnęły wzdłuż brzegów sznur czarny, daleki,
ni ci żydzi w chałatach pokurczeni, zziębli
na czarnej giełdzie, za żerem w rozgonie — —

I kroczą wroniska w pokrzykach i gwarze —
czasem w gromadę łby stulą,
jak one chytre, wścibskie chałaciarze,
zalatujące śledziem i cebulą — —

Wrzeszczą ochryple,
łomocą skrzydłami,
zgłodniałe, zachłanne ptaki —
Obsiadły lodu poszarpane cyple
i mierzą łapczywie dzióbami
w byle kęs ścierwa, w ochłap lada jaki — —

Gdzieś się tam wiosna czai
u dalnych nieba sfer — —
Hej! wydrę zgniłe serce
i rzucę czarnej zgrai
na żer, na żer — —



OGNISTY KRZAK


Wierzę, że kiedyś, w dzień wiosny promienny,
kiedy wyjdę na pola, na świat
pierzchnie tragizm sobaczej gehenny,
co na serce kamieniem mi padł — —

Pójdę sobie na pola bez końca —
ku niebiosom ramiona otworzę
i znów radość ze serca wykwitnie,
jak w matczynem zatroskaniu słońca
one młode, zieleniutkie zboże,
one runie pszeniczne i żytnie — —

Wierzę w wieczne odrodzenie dusz!
Wierzę w wieczny zmartwychpowstań cud!

Hej! pójdę, pójdę w radość młodych zbóż —
twarz ku słońcu obrócę na wschód!

I gdzieś daleko, daleko ogromnie
napotkam święty, bladoróży głóg,
z którego w słupie płomieni wprost do mnie
wyciągnie ręce mój słoneczny Bóg — —



POECI


Kradniemy życiu purpurowy płaszcz
i zarzucamy na barki dostojnie —
nocą błądzimy po uśpionem mieście
i wypadamy ze zaułków paszcz,
ku gwiazdom młode wyciągając dłonie,
oręże święcąc ku wojnie:
klingi piorunne w gwiazd skrawym szeleście —
na święte boje — —
I w rubinowej krwi koronie,
udrapowani w krwawych płaszczy zwoje
idziemy, wiedząc że nam z tem do twarzy —
bogowie życia — szaleńcy —
uzurpatorzy — cezarzy — —

W krzepkich swych dłoniach dzierżymy oręże,
skropione szczerą łzą — —
Przed nami mrok, pustka — i nic więcej — —
nad nami nieba, których miecz nie sięże
cicho srebrzystym gwiazd migotem mżą — —

Za nami życie z pełną czarą krwi
tańczy w bezwstydnym kankanie —
wargami, w żółci zmaczanemi pianie

śmieje się, drwi
z nas —
i Sfinksa maską zagląda nam w twarz,
maską w odwieczny skamieniałą głaz — —

I przeciw komu święcim oręż nasz? — —

My tylko wiemy, że ten łachman krwawy
ma coś ze życia istoty —
coś z gigantycznych bojów i ze sławy,
pisanej na sztandarach gromowemi mioty
przez Boga nad hufami armji Lucyfera — —

Kradniemy życiu ów płaszcz purpurowy,
ociekający krwią —
i wonczas w niebo dźwigamy swe głowy
i młodą duszę lwią — —
Idziemy, wiedząc że nam z tem do twarzy —
bogowie życia — szaleńcy —
uzurpatorzy — cezarzy — —

A w trumnę weźmiem ów płaszcz i — nic więcej —
czerwony życia cud,

co nam za ziemskie królestwa był wart
i w nim staniemy u wrót,
które w pokłonie ozewrze Bóg­‑czart — —

Jeno się musim otulić zszlachecka
krwawym łachmanem, jak upiorny bies,
by Bóg nie dojrzał pod nim duszy dziecka,
ani w źrenicach ukrywanych łez — —



DUSZYŚ-CIE LUDZKIEJ NIE WIDZIELI


Więc wyście jeszcze niewolniczych łbów
nie dźwignęli z przerazy?
I wieki czekać będziecie znów,
jak pobite kaleki, jak głazy
nad spokojnem zwierciadłem cysterny,
by je skrzydłem potrącił anioł miłosierny? — —
Będziecie czekać na cud,
by zwlec cielska czerep chromy
do świętych wód
i zmyć ze siebie przekleństwo Sodomy? — —

Wy czekać będziecie dalej,
jak oni ludzie w pogrozie struchlali
u stóp Synaju, w gromowej muzyce,
jak owa strachem powalona rzesza
wonczas, gdy Stwórca kamienne tablice
przykazań zwalił na barki Mojżesza? — —

Wy dalej czekać będziecie
miłosierdzia aniołów czy Boga? — —

Przeszedł dopiero po struchlałym świecie
anioł bojów — (wichrowa pożoga
jeszcze się pobrzaskami na błękitach pali —)

anioł walk, twórczego życia bóg — —
I was jeno w trwodze on powalił z nóg? — —
I czekać będziecie dalej
na cud? — —

Karły przyziemne, pomiocie jaszczurzy!
Przechodził obok wielki czas,
w huraganowej kroczył burzy,
słonecznym gromem godził w was —
piersi wam ostrem pruł żelazem,
na sercach pisał przykazania
wielkich wyzwolin ludzkich dusz —
a wasz tłum w trwodze zbity razem
źrenice kryje i łby słania,
włosem zamiata drożny kurz — —

Przechodził obok wielki czas — —
W poblaskach śmierci ludzką psychę
postawił nagą, zbytą z szat,
stawił ją nagą wobec was — —
Wyście czerepy kryli liche,
śmierci się jeno chyląc wpas — —

Duszy-ście ludzkiej nie widzieli
w pochodniach śmierci, w gwiazd rozgromie
kiedy stanęła w boskiej bieli
przed wami blisko a widomie — —

A gdy się skryła znów w źdźbła trawy,
w iskrę promieni, w ros kropelce,
wyście zawiedli tan plugawy,
czcząc swoje dawne, złote cielce — —

Nas zwiecie mianem Don Kichot’ów
i szaleńcami straconej reduty,
że wasz gościniec od prawieka gotów
mijamy, idąc inną drogą
i że się waszym nie kłonimy bogom — —

Że dążym mimo burzowy czas luty
nieutrudzeni pielgrzymi
drogami ducha ku słońcu — —

Że cały wszechświat tajemnic olbrzymi
duszą i sercem ogarnąć pragniemy —
i że stwór każdy i każdy pył niemy
nieskończoności mierzymy pomiarem —
że to, co dla was codziennem i szarem,
nam równie wielkiem jak obłęd zaświatów — —

Duszy-ście ludzkiej nie widzieli
w pochodniach śmierci, w gwiazd rozgromie,
kiedy stanęła w boskiej bieli
przed wami blisko a widomie — —



CZŁOWIEK


Ramiona-m w krzyk wyrzucił do gwiazd —
Tyś mi je gwiazd ćwiekami do niebios przybił wkrzyż — —
Zawisłem ponad światem, nad mrowiem gwarnych miast,
czołem sięgając sfery zaświatów martwych cisz — —

Zwaliłeś mi na ciemię
potworny gwiezdny strop —
do stóp mych przytroczyłeś brzemienną, ciężką ziemię,
cały, niezmierny glob — —

I oto wiszę rozpięty pomiędzy ziemią a niebem
i trzeszczą stawy moje od wielkich, strasznych mąk —
a kiedy wołam: łaknę — karmisz mnie ziemi chlebem
i poisz mnie tęsknotą z kielicha boskich rąk — —

Zawisłem wkrzyż, w bunt wieczny nad czasem i przestrzenią
ze sercem, co się tłucze jak oszalały dzwon — —

Gromy mi Twego gniewu koroną skroń płomienią —
mą pierś rozorał w bruzdy Twych sępów krzyw szpon — —

I nigdy już nie przyjdzie dla mnie wyzwolin dzień —
nigdy nie skryję źrenic pokorą moich powiek,
jak długo Ty trwał będziesz: wieków olbrzymi Cień
i ja, wydźwigający mym buntem światło: Człowiek — —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Gałuszka.