<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Dusze w odlocie
Podtytuł Z pamiętników młodego lekarza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Emil Lindeman
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od pięciu dni nie miałem czasu nawet zaglądnąć do mego pamiętnika; w szpitalu wypadło na mnie zastępstwo za poczciwego Bajkiewicza, który się przedwczoraj ożenił. Kłopińskiemu musiałem asystować przy operacyi: odejmowaliśmy palec jakiejś biednej robotnicy fabrycznej pod chloroformem, która się okropnie obawiała usypiania i zaklinała nas na wszystkie świętości, aby jej powiedzieć prawdę, czy się tylko obudzi?
— Bo gdyby nie, to niechby już tak ostało — mówiła — jak jest; przynajmniejby człowiek umarł, wiedzący o sobie.
Operacya się udała, zabandażowaliśmy jej rękę i zbudziła się, jakby po obcinaniu paznokci nie palca.
Nie chciała wierzyć, że już po wszystkiem, dopiero na nasze zapewnienie płakać zaczęła i lamentować:
— O Jezusie, Jezusieńku... cóż ja sierota na świecie pocznę?... Z dziesięcioma palicami nie mogłam na kawałek chleba zarobić, a jakże sobie teraz dam rady z dziewięcią tylko?...
Koledzy się z niej śmiali, ale mi żal było kobiety, bo kaleką została.
Ach, Boże, Boże, czemuś mi nie dał majątku!... mniejby Cię ludzie skargami swojemi i płaczem umęczali.
Ale ja siebie znam; rozdałbym wszystko i znów nicbym sam nie miał. Za miękkie mam serce, abym mógł być długo bogatym.
Moja matka żartami zawsze mi to powtarza.
Napisała mi list na czterech stronach i przysłała trzy słoiki konfitur i flaszkę soku malinowego, jak gdyby nie dosyć było słodyczy w każdem jej słowie!...

Zapomniała kochana moja, że pisze do doktora, bo mi daje rady »babskie ale doświadczone«, jak powiada, coby zrobić ze starym Gierdą; prosi, abym mu dawał pić jakieś ziółka jej mieszaniny i nacierać kazał nogi korzeniem »kukuryczki«, czy czegoś tam; nie mogłem dobrze przeczytać wyrazu, bo zamazany.

Ma to być środek niezawodny i wypróbowany; dwie jej znajome wyleczyły się tem z puchliny.
Jest tylko warunek, że potrzeba na jesieni korzonki te wyrywać z ziemi, bo inaczej nie pomagają.
Mój Boże, do jesieni czekać!... kiedy tu każdy dzień katastrofą grozi.
Odpiszę jej, że spróbuję na kim innym jej »niezawodnego środka«; niech ma uciechę i niech się jej zdaje, że mi w medycynie pomaga.
Konfitury sobie zostawię — choć co ja z niemi zrobię?... mam jeszcze garnek rydzów marynowanych, które mi przysłała; stoi nie napoczęty, bo go przecież z sobą do restauracyi na obiad zabierać nie mogę, a w domu kuchni nie prowadzę.
Ale sok malinowy poszlę Szlarkiewiczowej dla Józia; to się jej przyda.
Nic nie wiem, co z tego chłopca jeszcze będzie. Trzy dni temu miał malignę, biedaczek; prosił, aby mu położyć jego skrzypce przy nim na poduszce i rozmawiał z niemi.
Co pewien czas poruszał palcem strunę i słuchał.
— Słyszysz, mamusiu — mówił do matki — dzwony biją, prawda?... to pogrzeb idzie. Marsza grają, o!... marsza pogrzebowego. Ja go także umiem grać, wie mama?... Żebym tylko mógł smyczek utrzymać, to zarazbym zagrał, ale pan doktor by się gniewał, prawda?... Trzeba cicho leżeć i nie ruszać się.
Te majaczenia w nocy okropnie przestraszyły jego matkę.

— Myślałam, że już do ranka nie dożyje — szeptała do mnie w sieni — już nie wiedziałam, co z nim począć. I modliłam się z nim razem głośno, i żegnałam go krzyżem świętym, i głową o mur omal nie tłukłam. Ciągle mu tylko te dzwony i te dzwony huczały. Potem jakoś się Pan Bóg zlitował, że mu dał usnąć nad samym rankiem, no i zdawało mi się, że jest lepiej. Chciałam mu te skrzypki zabrać, bo niewygodnie było biedactwu, więc próbowałam powolutku wyjąć mu je z pod ręki, ale się zbudził, oczy zaraz otworzył i wystraszony powiada: »Co?... co?... kto mi moje dzwony bierze?...« Płakać zaczął, ledwiem go znowu utuliła.

Uspokoiłem ją, że to przesilenie, że teraz się już na dobre poprawi i że niebezpieczeństwo zupełnie minie; żeby się tylko nie przejmowała zabardzo.
Ot, głupie gadanie!... co tu matce przedkładać, aby była spokojną, kiedy nad jej dzieckiem śmierć lata i jak sęp łomoce skrzydłami.
Dużo pomoże perswazya w takich razach. Ona przecież od tego jest matką, żeby to dziecko zasłaniała sobą nawet przed samą śmiercią.
Od wczoraj jest jednak naprawdę lepiej, gorączka trochę spadła, oddech wolniejszy, tylko osłabienie duże. Może ja go jednak wyciągnę jeszcze z tej choroby i na nogi postawię.
Żeby to, żeby!...
Moje złote matczysko przyrzeka mi modlić się codziennie za moich pacyentów i każe mi mieć nadzieję.
Módl się, mateczko, módl, a ja będę robił swoje, co tylko będę mógł. Do spółki może choć jedną ofiarę uratujemy.
O tej malignie wygadałem się przed starym Gierdą; zajęło go to jakoś więcej od wszystkiego, bo słuchał, głową kiwał i zdawał się być wzruszonym.

Powiada, żebym miał nadzieję, bo mam szczęśliwą rękę; odkąd go odwiedzam, czuje się jakby wzmocnionym i mniej mu wszystko dolega. Wczoraj cały wieczór musiałem u niego przesiedzieć.

— Nie odchodź, nie odchodź jeszcze — prosił się, ile razy wstawałem, żeby go pożegnać — skoro tylko wyjdziesz, zaraz się zdrzemnę i śnić mi się zacznie, żem wpadł w jakąś czarną, głęboką wodę... jak mi się to śni ciągle od pewnego czasu. Niesie mnie tak po całych nocach z tą jakąś falą, niby topielca, i na żaden brzeg nie wyrzuca. Niby sen, niby jawa... a to nudy tak płynąć bez celu. Już miałem dosyć tego w życiu...
Nie chciał się z czemś wygadać, co mu widocznie na sercu leżało, bo usta zaciął i głowę odwrócił od ściany. Prosił, żebym mu przeczytał »Kuryera«.
— Zobacz, kto tam umarł, — mówił — przy każdem nazwisku powtarzał »nie znam«, oczy mrużył coraz bardziej, wreszcie zasnął i słuchać przestał.
Kazałem Banasiowej czuwać przy nim, bo mi się oddech jego wydał jakiś cięższy i chrapliwszy, niż zwykle.
Kiedy śpi, ma wyraz twarzy smutny i ponury i jakiś bolesny; dopiero wtedy poznać po nim, jak go ta choroba nurtuje i podgryza.
Musiał być jednak dobry człowiek, ale i nie bardzo szczęśliwy w życiu. Wszystko mi coś na to wygląda, chociaż nic o nim nie wiem, a wypytywać się nie wypada.
Zresztą, co mi po tem?...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.