<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Dusze w odlocie
Podtytuł Z pamiętników młodego lekarza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Emil Lindeman
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLIOTECZKA ILLUSTROWANA



Maryan Gawalewicz

DUSZE W ODLOCIE
Z PAMIĘTNIKÓW
MŁODEGO LEKARZA
NOWELA
Z ilustracyami E. Lindemana.


WYDANIE DRUGIE



WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW. — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1897
Дозволено Цензурою.
Варшава 13 Августа 1896 г.
KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.







Mogę sobie powinszować: jednego dnia trzech pacyentów.
Jak na początek wcale nie źle.
A już myślałem, że ta praktyka, którą rozpocząłem, nie przyniesie mi chyba ani grosza w tym miesiącu.
Bo ktoby się tam leczył u takiego doktora, co niedawno mundurek zrzucił i wygląda jeszcze jak młokos, prawie gołowąs?

Przecież nie będę ludziom się tłómaczył, że mam lat dwadzieścia pięć skończonych, tylko że mi ta broda jakoś urosnąć dotąd nie chciała.
Coś tam się ledwie zasiewa: trzy włosy w pięć rzędów.

Nieboszczyk ojciec golił się całe życie z tego samego powodu, że zarost miał lichy. Wielka rzecz!... alboż to broda człowiek?
Zawszeby jednak trochę poważniejszej fizyognomii przydało się panu konsyliarzowi.
Ale skąd jej wziąć?... nalepiać sobie wąsów większych nie będę.
Komu jednak powiem, żem doktor, każdy patrzy z niedowierzaniem, niektórzy z uśmiechem, jakby mówili:
— Taki dzieciak?... to być nie może!
A mnie to trochę gniewa, bo co w tem tak nieprawdopodobnego?... alboż to tylko brodaczom wolno być czemkolwiek w życiu?...
Śmieszni są ci wszyscy, co mnie według zarostu chcą oceniać.
Poczciwe moje matczysko!... ona jedna nie uważa, aby mi tej ozdoby brakowało; jej się to nawet podoba, że Tadzio ma twarzyczkę gładką, jak panienka. Mój doktorat otworzył dla niej siódme niebo i nie może dotąd bez łez mówić o tem, taka szczęśliwa i taka dumna.
Jeszcze skoro jej jutro napiszę, żem dostał trzech pacyentów, to na trzy msze da pewnie księdzu Tomczykowi i będzie o tem opowiadała w całym Radomiu.
Prawdę mówiąc, nie wiem sam, czy się cieszyć z tych moich chorych, czy nie. Ciężkie wypadki. Zapewne z tego nie wiele będzie. Wezwali mnie ot, tak, aby był doktor, ale mi się zdaje, że tamby i sam Chałubiński z Baranowskim nie wiele poradzili.
Jeszcze może tego małego Szlarkiewicza jako wyratuję, ale to takie wątłe, anemiczne, przeźroczyste, skóra i kosteczki, nawet nie kości; same chrząstki.
Czternaście lat; co to za wiek!?... Musiał być od urodzenia źle odżywiany.
Nie miałem czasu wypytać się lepiej o niego. Matka musi być widocznie szwaczką, bom widział maszynę i jakiś stanik rozpoczęty w jej rękach.
Mieszkają w oficynie, na trzeciem piętrze, w jednej izdebce z kuchenką.
Bieda wielka; to widać ze wszystkiego.
Chłopak zaziębił się, wracając z konserwatoryum. Nic dziwnego. Ta paltocina, co na nim leżała, wiatrem podszyta, a bucięta takie połatane i powykrzywiane stały pod łóżkiem, że aż litość brała pomyśleć, iż w nich chodzić musiał na te mrozy.
Jakże nie miał dostać zapalenia płuc?...
Prawy bok ma zajęty, gorączka 40 stopni, kaszle i dreszcze ma ciągłe. Podły stan, jeszcze przy takiej kompleksyi...
A tę matkę widać kocha bardzo, bo kiedym go auskultował, patrzył w nią wystraszony, jakby się obawiał o nią, nie o siebie, i szeptał, choć go biedaka krztusiło:
— Nic, nic, mamo, to nic... już mi trochę lepiej teraz...
Ale!... gdzieby tam nic; w prawem płucu gra mu, jak w organach, a na policzkach takie ma czerwone makówki od gorączki, że aż bucha z nich, jak od rozpalonych głowni.
Pneumonia, jak tego trzeba.
Ha, zobaczymy, co będzie po bańkach; jutro z samego rana tam pójdę. Kazałem przysłać po siebie choćby w nocy, gdyby się pogorszyło.
Z tą panną Lewońską także bieda. Suchotnica; zdaje się nawet, że w ostatnim stopniu, choć tak na oko nie wygląda na to.
Dostała w południe ataku duszności takiej, że wszyscy w domu głowy potracili. Ojciec tu wpadł do mnie bez kapelusza z drugiego piętra, jak waryat. Nic nie mógł wydobyć z siebie, tylko:
— Panie konsyliarzu, ratuj!... Minia mi się dusi!
Zbiegłem natychmiast na dół z nim razem i — daję słowo — miałem sam takie emocye, jak gdybym tę jakąś Minię znał od Bóg wie jak dawna i nie był lekarzem, przyzwyczajonym do rozmaitych ataków, konwulsyi i torsyi w szpitalu.
Nie wiedziałem nawet, że jacy Lewońscy mieszkają ze mną razem, pod jednym dachem.
Zdaje się, że to ludzie zamożni.
Trzy ruble dali za wizytę; pierwsze trzy ruble, które zarobiłem na tem nowem mojem mieszkaniu.
Mam ochotę schować je sobie na szczęście.
Ładne szczęście z cudzego cierpienia!... ale to już tak w naszym zawodzie.
Zdaje mi się, że byłbym prawdziwie zadowolonym dopiero wtedy z mojego doktoratu, gdybym miał duży majątek i medycynę traktował, jak filantropię; leczyłbym wszystkich darmo bez wyjątku, ubogich czy bogatych.
To może śmieszne, ale ten papierek, który mi wsuwać będą w rękę przy pożegnaniu u każdego chorego, za poradę i pomoc, będzie mnie chyba długo jeszcze w kłopot wprawiał, zanim się przyzwyczaję brać pieniądze od ludzi w ten sposób.
To mi jakoś na łapówkę wygląda, a przecież wiem, że mi się honoraryum całkiem słusznie należy. Z czegóżbym zresztą żył?... to mój zarobek, mój chleb.
Od Szlarkiewiczowej nic nie wziąłem; nie miałem serca, choć mi tam coś wsuwała w rękę przy wyjściu. Jakoś nie mogłem. Zdawało mi się, że biedę ograbię, jeśli przyjmę jej rubla, może ostatniego...
Powiedziałem sobie:
— Niech to będzie dobrym uczynkiem.
Tak mnie wzruszyła jej pokorna, cicha, zgnębiona mina!... Prawie odzywać się do mnie nie śmiała, tylko patrzyła zalękniona nieszczęściem, które na nią spadło, bo ta choroba jej Józia to musi być wielkie nieszczęście dla niej.
Nawet nie miała odwagi mnie spytać, jak stan jej dziecka znalazłem, ale w wystraszonych oczach czytałem wyraźnie to pytanie. Nie wiem, skąd mi się wzięło na odchodnem powtórzyć jej kilka razy:
— Będzie lepiej, będzie lepiej!...
Zrobiła taki ruch, jakby się chciała pochylić do mojej ręki za te słowa i pocałować ją przez wdzięczność.
Tegoby jeszcze trzeba!... co to, ja ksiądz?...
U Lewońskich jakoś tyle skrupułów nie miałem, ale tam co innego mnie wzięło.
Dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat najwyżej i śmierć przed sobą!... Żeby była zdrową zupełnie ta panna Minia, możeby mi się nie podobała. Pewnie nie patrzyłaby nawet na mnie i ojciec by mnie do niej nie sprowadzał, ale jako moja pacyentka, i to z takim surowym dekretem na jutro czy pojutrze, inaczej mi się wydała.
Kiedym na nią spojrzał, w pierwszej chwili coś mnie od razu tknęło, żem ją gdzieś widzieć musiał.
— Lewońska?... Lewońska?... — zaczęło mi chodzić po głowie — co to za Lewońska?... te oczy duże, niebieskie, rozmarzone, schowane głęboko w oczodołach, ten nosek grecki nad ustami, jak u dziecka, ten profil taki delikatny, jak na płaskorzeźbie z alabastru, prawie przeświecający w konturach, te włosy blond, takie duże, bujne, w grube dwa warkocze splecione i szpilką szyldkretową spięte, gdzie ja to wszystko widziałem kiedyś?...
I jakem zaczął w nią się dłużej wpatrywać i przypominać sobie, tak i wpadłem w końcu na to, że ją jednak znam skądciś.
Tak, to ta sama, co śpiewała raz na naszym koncercie, będzie temu ze trzy a może cztery lata.
Przypominam sobie coraz lepiej; niewątpliwie, to ona. Należałem przecież wtedy do komitetu i utrzymywałem porządek na sali z innymi kolegami. Barcewicz grał, Michałowski grał, ktoś tam deklamował, bodaj nawet czy nie Wisnowska, a ona śpiewała pieśni Szuberta i Moniuszki. To mi się w pamięci zostało, bo zostawiła mi wrażenie dziwnie poetyczne.
Wyglądała naprzód jak lilia, cała w bieli, wiotka, smukła, przeźroczysta niby obłok, w którym tylko te duże, niebieskie gwiazdy świeciły.
Nie weszła, ale spłynęła na estradę i zaśpiewała, a po słuchaczach przeszedł jakiś prąd magnetyczny, który i oczy i serca pociągnął ku niej.
Głos miała słaby, to także pamiętam dobrze, ale taki jakiś słodki, dobry, kochany głos, co się przytulał do duszy, a brzmiał jak echo srebrnych dzwonków z daleka.
Klaskaliśmy wtedy wszyscy i domagaliśmy się bisów natarczywie, ot, jak to bywa na koncertach studenckich.

Wychodziła na estradę z malutkim ledwie znacznym uśmieszkiem na swoich ustach dziecięcych, i kłaniała się nieśmiało, jak panienka z pensyi, zawstydzona i zakłopotana cała swem powodzeniem.

Robiła na mnie wtedy na prawdę wrażenie lilii, którą lekki wiatr pochyla w ogrodzie, albo konwalijki raczej, z tą swoją główką spuszczoną...
Widzę, że mi się przypominają moje studenckie lata, kiedy to próbowałem wierszydła pisać i w każdej pannie upatrywałem zaraz kwiatek, albo ptaszka, albo anioła, albo coś innego, ale skrzydlatego koniecznie i pachnącego, jak świeży fiołek.
Terazbym dwóch rymów nawet nie skleił, nie dlatego, aby mi ich brakło, ale że mi jakoś nie wypada, odkąd zostałem doktorem Medycyny.

To za poważny stan, aby w nim wiersze pisać.

Ale niech tam sobie mówią, co chcą, poezya zawsze jest poezyą i kiedy się ma do niej żyłkę, jak ja ją miałem, to żadnym skalpelem nie da się wypruć z człowieka.
Dzisiaj się znowu przekonałem, że we mnie siedzi dwóch ludzi, jeden — to ten pan konsyliarz, pan doktor, który patrzy na pacyenta, jak na okaz patologiczny, na chory organizm, na coś, co składa się z kości, muskułów, nerwów, z serca, płuc, kiszek, wątroby i t. p., a drugi — to ten, co wiersze swojego czasu pisał.
I kiedy pierwszy bada puls, ogląda język, mierzy temperaturę, drugi przygląda się także, ale widzi co innego.
Ja naprzykład zaraz zobaczyłem, że ta Lewońska była podobną do białego gołąbka, zdyszanego i omdlałego, który spadł z powietrza na ziemię, wyrwawszy się ze szpon jakiegoś drapieżnego krogulca czy sępa, co go chciał zdusić.
I to porównanie nie chce mi się z myśli odczepić.

Widzę ją ciągle, jak tam, na tym dużym fotelu, obłożona poduszkami siedzi w swoim kaszmirowym szlafroczku białym, puszkiem obszywanym, a w tych chudych, cienkich, drżących rączętach gniecie zakrwawioną chusteczkę koronkową i przyciska ją do piersi, i ciągle chce coś przemówić, lecz nie może głosu wydobyć.

Ojciec i obie ciotki pochylali się nad nią i patrzyli, co to będzie?... Stary głowę jej podtrzymywał i płakał a łzy mu kapały z oczu, jak groch i spadały na jej włosy. Kobiety go pocieszały i spoglądały na mnie, mówiąc:

— Ależ to nic, to przejdzie, prawda, panie konsyliarzu?... to przecież tylko chwilowe. Daj pokój Edziu, denerwujesz ją tylko jeszcze bardziej!... Kto widział zaraz tak głowę tracić!...
Ja się nie odzywałem wcale, tylko swoje robiłem, jako lekarz, bo co miałem powiedzieć?... szkoda słów.
Cuciliśmy ją i ratowali z pół godziny, ale przyszła do siebie i uspokoiła się.
Ojciec mi ręce ściskał, jakbym był zbawcą jego córki.
— Widzi pan, to moja jedynaczka, moje ostatnie dziecko — mówił, gdyśmy przeszli do jego gabinetu — troje już pochowałem. O nią zawszem się najbardziej obawiał, bo to było takie delikatne od urodzenia. Matka umarła na suchoty — dodał ciszej z westchnieniem, pełnem bolesnej rezygnacyi — po niej odziedziczyła...
Zaczął mi opowiadać, jak się to złe rozwinęło; oczy ocierał, głową kiwał, ręce łamał, przerywając sobie tylko dwoma słowami:
— Ot, nieszczęście!...
Jeździli z nią już do Szczawnicy, do Meranu, radzili się najpierwszych powag za granicą, byli u Kocha w Berlinie; nic nie pomogło.
Cóż ja pomogę? także nic.
Alem ojcu tego otwarcie nie powiedział, bo po co starego gnębić jeszcze bardziej. Sam nie ma żadnej nadziei, lecz utwierdzać go w tej beznadziejnej rezygnacyi, to nieludzkie.
Ledwiem wyszedł od Lewońskich, spotkałem na schodach jakąś babę rozczochraną, w chustce brudnej i połatanej, która mnie zagadnęła:
— Proszę łaski pana, gdzie tu doktor?...
— A czego chcecie?... po poradę?...
— Nie, tylko pan Gierda mnie przysłał, a właściwie to z apteki naprzeciwko pedzieli, co doktora można stąd sprowadzić, kiedy tak nagle potrza.
— O cóż chodzi?...
— No, o doktora, skoro mówię.
— To też mówcie, ja jestem doktor.
Spojrzała na mnie z pod oka niedowierzająco i głowę odwróciła.
— Gdzieżby też?... taki młodziusieńki i jużby miał być doktorem!...
Nie chciała ze mną nawet czasu tracić na rozmowie.
Jakoś ją jednak przekonałem, więc mnie zabrała z sobą do pana Gierdy.
— Cóż to za pan? — pytałem ją przez drogę.
— A no mój pan; ja mu ta posługuję, już trzeci rok będzie na Święty Michał.
— Stary, młody?...
— Bogać tam młody!... Starszy ode mnie. Młodyby nie umierał..
Ładnie mnie uprzedziła!... było po co iść, skoro się pacyent na drugi świat już wybierał.
Poszedłem wszelako, cóż robić?... dobrze i to, choć ostatnie chwile ulżyć komu. W naszym zawodzie niema wyboru.
Na rogu ulicy, w dziedzińcu na parterze, między pralnią jakąś a warsztatem szewskim mieszka mój trzeci pacyent.
Z ciemnej sionki wchodzi się do przedpokoju, od którego klucza baba szukała z dobrych dziesięć minut za pazuchą i po wszystkich kieszeniach, zanim go znalazła i drzwi otworzyła.
— To przy waszym panu niema nikogo, aby go dozorował? — spytałem.
— A kto ma być? — wzruszyła ramionami, jakby się dziwiła, że można pytać o coś takiego. — Jak trza wyjść, to muszę drzwi zamykać i klucz biorę z sobą, aby kto nie wlazł. Mało to się włóczy różnego luda po kamienicy?...
Weszliśmy wreszcie.
— No, ma pan doktora — zameldowała mnie z progu i usunęła się na bok.
W pokoju był zmrok; zielona stora, do połowy spuszczona, zabierała resztę tego żółtego, spłowiałego światła, które się tu z dziedzińca przedostawało.
Przy piecu na łóżku, kołdrą przykryty, z nogami spuszczonemi, w szlafroku popielatym o niebieskich niegdyś wyłogach, w czapeczce paciorkowej siedział chory i zdawał się drzemać.
Oprócz łóżka, stolika, kilku szaf z książkami i ogromnego kufra nie było więcej żadnych sprzętów w obszernym pokoju o jednem oknie; do alkierza wejście zasłonięte było zieloną firanką.
— Pan doktor? — odezwał się głos gruby, nizki, astmatyczny.
Dałem potakującą odpowiedź i zbliżyłem się do łóżka, na którem siedział mężczyzna przeszło sześćdziesięcioletni, prawie zupełnie siwy, tęgiej tuszy, z dużą kudłatą głową, z brodą kłaczastą, z brwiami krzaczystemi, z twarzą pomiętą i zarosłą, wyrazem ponurej melancholii nacechowaną.
Chyba Samson albo Goliat w późnej starości mógłby tak wyglądać.
Podniósł zwolna swoje grube, obrzmiałe powieki i przypatrywał mi się czas jakiś uważnie, w milczeniu, potem spytał:
— Pan naprawdę doktor?...
— Skądże ta wątpliwość?
— Może pan dopiero student medycyny?
Widziałem, że moja fizyognomia budzi w nim takie wątpliwości.
Wskazał mi ręką krzesło i poprawił się, stękając.
— Proszę się nie obrażać — zaczął po chwili — młody jesteś... trudno uwierzyć, abyś już praktykował. Ale niech tam! świat dziś szybko dojrzewa. Może być, żeś i doktor...
Przymknął oczy i zdawał się zapominać o mnie; wpadał w drzemkę.
Mogłem mu się lepiej przypatrzeć przez tę chwilę; poruszał ustami, jakby szeptał, nozdrza mu drżały przy każdym oddechu, a koło ust zarysował się ten cień fizycznego bólu i wysiłku, z jakim stare piersi pracowały, pompując w płuca powietrze.
Ja to znam, napatrzyłem się dosyć temu w klinice.

Od pierwszego rzutu oka nie miałem wątpliwości co do stanu pacyenta; chyba nie wiele mu się należy!...

Twarz obrzmiała, ręce jak nalane, nogi z pod okrycia wystające, jak kłody; niema czego badać nawet. Puchlina i astma, a Bóg wie, co tam jeszcze się kryje po rozmaitych kątach organizmu.
Stracony człowiek; ale ten przynajmniej swoje odżył na tym świecie, starość go przygarbiła i widać, że nadźwigał się lat niemało. To nie czternastoletni dzieciak, ani dwudziestoletnia panna.
— Czy wasz pan dawno choruje? — spytałem półgłosem kobiety przy drzwiach; stała z miną jakąś zafrasowaną, ręce złożyła w małżyk, głowę opuściła i patrzyła w gwoździe na podłodze, jakby je oczyma powyciągać stamtąd chciała.
Nie zmieniając pozycyi, odpowiedziała mi z krótkiem westchnieniem:
— Pewnie, że dawno; przy mnie to już tak kwęka trzeci rok.
— Któż go leczy stale?
— Abo to chce się leczyć, pan myśli?... żebym sama nie sprowadziła kogo do porady, to pewnikiemby się sam o to nie zatroszczył. Rzodkiew mu dawałam, bo to pomocna rzecz, i ziółka jeszcze na jesieni, co mu bardzo dobrze robiły, aby ta woda trochę z niego spadła, no i tak jakoś było do tej pory. Ale teraz, to już chyba nie wiem, jak bedzie. Może pan doktor tu co poradzi, ale jakoś mi się nie widzi...
Głowę przekrzywiła i z niedowierzaniem patrzyła na nas obu.
Musiał słyszeć, cośmy rozmawiali, bo nie otwierając oczu, odezwał się:
— I mnie także, moja Banasiowa, i mnie także!...
Potem zwrócił się do mnie i dodał:
— Finis, konsyliarzu!... ostatnie podrygi, prawda?... nie bój się przyznać, jam nie dziecko, ani baba; nie przestraszę się tego. Życie powinno uczyć umierać spokojnie; ja to potrafię, potrafię!...
Wziąłem go za puls i zacząłem rachować uderzenia.
— Kiepsko, co?... — zagadnął, podnosząc z trudem powieki — sprężyna się rozkręca do reszty, jak w zegarku, a kluczyk u Pana Boga. Czas się wynosić; werk zepsuty, niema już czego naprawiać.
Kiwnął głową obojętnie i szepnął:
— To i lepiej,
Brzmiała w jego głosie rezygnacya taka, jak gdyby sobie nic nie robił ze śmierci i gotów był od razu iść do trumny.
Szczególny jakiś człowiek; życie nie zdaje się mieć dla niego żadnej wartości.
— Może pan dobrodziej pozwoli mi się zbadać? — odezwałem się.
Sam nie wiem, skąd mi się wzięło nazywać go »panem dobrodziejem«; ta atencya jednak instynktownie się we mnie zbudziła wobec sędziwego wieku jego i stoicyzmu, z jakim swój los traktował.
Skinął na Banasiowę, aby mu pomogła podnieść się i szlafrok rozpiąć na piersiach.
— Nie dosłuchasz się i nie dopukasz niczego dobrego — mówił, stękając ciężko — wszędzie ci odpowiedzą: finis!... I serce, i płuca, i nerki złamanego szeląga już nie warte... Stare rupiecie, tandeta, tylko na śmiecie wyrzucić; odrobiły swoje i basta.
Miał słuszność zupełną; znał się na tem, jak fachowy patolog.
— A widzisz — zaczął znowu po skończonej auskultacyi — mówiłem ci, że niema czego badać?... stary garnek, nawet go drutować więcej nie warto.
Coś mu tam powiedziałem, ot tak, aby powiedzieć cośkolwiek, ale usta wydął z lekceważeniem i mruknął:
— Dobrze, dobrze... gadaj sobie zdrów!... ja wiem swoje.
Chciałem wstać i obejrzałem się na stolik, szukając pióra i kawałka papieru na receptę.
— Ja tu panu dobrodziejowi zapiszę proszki — rzekłem tym obowiązkowym tonem, którego się nauczyłem już od dawna w szpitalu, a który choremu zawsze dodaje otuchy, bo sobie myśli wtedy, że skoro mu piszą receptę, to jeszcze nie wszystko stracone i nie tak rychło wezmą się do napisania sepultury.
Podniósł z trudem swą opuchniętą rękę i położył na mojem kolanie, zatrzymując z zapytaniem:
— Na co?...
— Proszki panu ulżą.
— Daj pokój!... nie o to mi chodzi. Mnie ulgi nie potrzeba.
— Ulgi mu nie potrzeba — pomyślałem — to po cóż mnie wzywał?...
Musiał dojrzeć moje zdziwienie, bo nie pytany rzekł:
— Radbym wiedzieć tylko, jak długo jeszcze mogę pociągnąć... Czy to się da dokładnie obliczyć?... jak myślisz, konsyliarzu?... Wy się przecie na tem znacie. Dzień, dwa, trzy?... może mniej?... Nie krępuj się, powiedz otwarcie, jeśli możesz.
Patrzył mi w oczy tak spokojnie, jak gdyby pytał: »która godzina?«...
Coraz bardziej mię zaczynał zajmować.
Widząc moje zakłopotanie, uśmiechnął się nawet lekko, przyczem twarz jego przybrała wyraz dobrotliwej ironii.
— Dziwi cię, że stary taki ciekawy?... Wam młodym się zdaje, że życie jest wieczne i dlatego nie pytacie nigdy, kiedy się skończy, ale my starzy wiemy, że to podróż nie długa, i jak na kolei żelaznej, im bliżej kresu, tem częściej spoglądamy na zegarek i dopytujemy się konduktora, czy daleko jeszcze ta ostatnia stacya... Trzeba będzie wysiadać i węzełki pozbierać.
Zadyszał się, więc musiał wypocząć chwilę.
Dalibóg, łatwiej mu było pytać, kiedy umrze, niż mnie odpowiadać na to. Wykręcałem się, jak mogłem, ale mi to szło niezręcznie. Jakże tu powiedzieć człowiekowi w oczy:
— Pakuj się jegomość, bo trzeba będzie wysiąść za jaki tydzień albo za dziesięć dni najdłużej!...
To tak, jakby mu wyrok śmierci przeczytać.
Zresztą, czy to można być kiedykolwiek zupełnie pewnym w takich razach?... Nauka swoje wie, a natura swoje robi. Doktor nie jest przecie magistrem, tylko ministrem natury.
Nie chciał mnie wypuścić, dopóki w tej drażliwej kwestyi nie dam stanowczej odpowiedzi; więc mu otwarcie wyznałem, że tak dokładnie nie da się tego terminu obliczyć, że stan jest wprawdzie ciężki, ale i z takiego jeszcze ludzie wychodzą, że w najgorszym razie choroba jego może się pociągnąć, zwłaszcza przy pomaganiu naturze.
— Tak mnie koniecznie chcesz, jak widzę, swoimi proszkami uraczyć, co?... — przerwał mi z wyrazem jakiejś niechęci — ha!... to już tam napisz, co ci się podoba. Będę miał więcej czasu porządnie się spakować do drogi.
Zdawało mi się, że miał minę niezadowoloną i że się czego innego po mnie spodziewał.
Przepisałem mu środek na wzmocnienie energii serca i sił zanikających.
Na odchodnem rzekł, podając mi rękę:
— Jeśli ci to konsyliarzu czasu nie zabierze, to zaglądnij do mnie jeszcze jutro, albo pojutrze.
Pójdę jutro, wracając od Szlarkiewiczowej.
Ten oryginał ma w sobie coś imponującego dla mnie w tym spokoju, z jakim się na drugi świat wybiera...







. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jestem ciągle pod wrażeniem wczorajszego dnia i rozmowy z Gierdą.
Przechodząc ulicą dzisiaj, przypatrywałem się ludziom i robiłem rozmaite refleksye dziwaczne, a zdaje mi się nie bardzo właściwe, jak na doktora.
Skąd mi się nagle takie karawaniarskie myśli do głowy przyczepiły?... bo czy to jest sens jaki, żeby mi ni stąd, ni zowąd przychodziły tego rodzaju uwagi:
— Świat cały składa się z samych delikwentów, którzy mają z góry podpisane wyroki śmierci.
To nie jest przecie żadna nadzwyczajna uczoność, ani wielka filozofia, ani genialne odkrycie, bo przecie każdy człowiek wie, że umierać trzeba, i że to takie prawo natury, z pod którego nikt a nikt się nie wykupi za żadną cenę, — ale dlaczego mi się to od wczoraj nowem wydaje i dlaczego ja tak uparcie myślę o tem, jak gdybym Amerykę odkrył?...
Spoglądam na ludzi, jak karawaniarz; daję słowo, aż mi wstyd tego.
Co spojrzę na kogo, to sobie zaraz przypominam słowa Gierdy:
— Wam młodym się zdaje, że życie jest wieczne i dlatego nie pytacie nigdy, kiedy się skończy...
Dziękuję ślicznie!... gdybyśmy ciągle, w każdej chwili o to pytać mieli, ładniebyśmy wyglądali.
Cóż to, życie ma być entreprise des pompes funèbres, czy co takiego?...
Bodaj tego starego dziwaka!... co on mi narobił swoją rozmową.
Ja teraz, gdy spojrzę na najświeższą i najzdrowszą twarzyczkę, choćby dziecka, zaraz mi się wyobraża ona w odbiciu moich rozmyślań, blada, z zapadniętymi policzkami, z zamkniętemi oczyma, z tą obojętną martwotą w rysach, w których zdaje mi się czytam ów straszny wyraz: Finis.
Może dlatego i ten biedny Józio Szlarkiewicz wydał mi się dzisiaj jakiś mizerniejszy jeszcze, niż wczoraj.
Niby mu nie gorzej, ale i nie lepiej.
Patrzył we mnie przez cały czas tak jakoś, jakby chciał się o coś spytać, albo coś bardzo smutnego mi zwierzyć w tajemnicy przed matką.
Chcąc go w dobry humor wprowadzić, zaraz na wstępie powitałem:
— No, jak się masz zuchu?...
Oczy mu się takie zrobiły, jak talary, patrzył na mnie przez chwilę i jakby się dziwił, że się do niego uśmiecham i że go zuchem nazywam; potem swoje spieczone usteczka otworzył i szepnął smutnie:
— Nie wiem.
W nocy miał gorączkę, ale po bańkach niby to lżej mu się zrobiło, tylko osłabione biedactwo i blade, jak ten opłatek, w którym mu matka proszki przy mnie dawała.
— Kole cię jeszcze w boku? — spytałem go, ale nie chciał widocznie odpowiedzieć przy matce, dopiero gdy się odwróciła, kiwnął do mnie głową, że tak. W spojrzeniu jednak wyczytałem pokorną prośbę, aby tylko mamie nie mówić o tem.
Pokazał swojemi chudemi palczętami nieznacznie, w którem miejscu, jakby się obawiał, by matka tego nie dostrzegła przypadkiem.
Jej się wydaje, że mu lepiej i to znacznie od wczoraj.
Jakoś się przyzwyczaiła do mnie już trochę, bo mi sama, nie pytana, zaczęła opowiadać o swoim Józiu, że go ma tylko jednego, że się chłopak uczył i cztery klasy gimnazyalne ukończył w roku zeszłym, że go zaczęła posyłać do konserwatoryum, bo do muzyki się rwał od maleńkości.

— Panowie powiadają, że ma talent — mówiła nieśmiało — i mnie się to samo zdaje. Jeszcze nut nie znał, a już wszystko wygrał ze słuchu. Żeby go pan konsyliarz widział, jak on na tych skrzypeczkach swoich grać zacznie, to się cały w oczach zmienia, całkiem inne dziecko z niego się robi. To, proszę pana konsyliarza, będzie tak grał godzinę, dwie, trzy i nawet odezwać się do niego nie można wtedy, bo jakby ogłuchł zupełnie. Już ja nie wiem, co jest takiego w tym chłopcu do muzyki, ale nic go innego nie bawi i nie zajmuje, tylko to granie. Kiedy ledwie odrósł od ziemi, to najmilszą zabawą dla niego było, wziąć dwa patyki, jeden pod brodę, drugi w rękę, i niby to smyczkiem rzępolić i śpiewać sobie przy tem niestworzone rzeczy.

Rozgadawszy się, opowiedziała mi, że ojciec miał także wielki talent, ale znów do fortepianu; także grał, tylko ze słuchu, nic z nut, bo ciemny był i instytut kończył.
— Zmarło mu się — szepnęła, połykając łzy ukradkiem.
— Dawno?...
— O, jeszcze Józio był maleńkim. Chodził grywać do tańca po domach w karnawale, a tak, to gdzie się zdarzyło, czasem w restauracyi, czasem w ogródku jakim na Kępie; aby żyć i zarobić na nasze utrzymanie. Gdyby żył, byłoby nam inaczej!...
Nie chciała mówić, że musiało jej to życie być ciężkiem bez męża i ojca dla swego dziecka.
Przyrzekłem jej, że będzie miała lekarstwa po zniżonej cenie, bo pewnie nie ma skąd brać na to.
Założyłbym się, że musiała zastawić ślubną obrączkę, którą wczoraj widziałem na jej palcu, a dzisiaj już jej nie miała.
Chociaż ja nic nie biorę, ale wydatki są: felczer, i aptekarz, i życie we dwoje.
Nie śmiałem się jakoś spytać, czy ma pieniądze na lekarstwo, ale jutro spytam. A może najlepiej będzie, nie pytając wcale, podłożyć jej kilka rubli cichaczem; po co ma się wstydzić i dziękować?...
Choć to tylko uboga szwaczka, ale zdaje się, że ma dużo ambicyi. Dawała mi do poznania, iż nie była do takiego losu stworzona; wspominała coś tam o jakimś folwarku, o ojcu, który trzymał dzierżawę, o siostrze, która wyszła dobrze za mąż; ale mówiła tylko półsłówkami, bo widać nie śmie jeszcze wciągać mnie obcego w swoje konfidencye.
Trzeba się jej przed kim wyżalić, to poznać zaraz, a najpewniej nie ma nikogo.
Musiała pójść za mąż trochę późno, bo dzisiaj już ma przeszło czterdziestkę i taka jakaś zwiędła, zahukana, sterana pracą i niedostatkiem, że aż przykro spojrzeć na nią.
A tego chłopca swego musi kochać, i on ją!....
Chwilami przypomina mi zupełnie moją matkę, w tych czułych szeptach i spojrzeniach na swego Józia.
Kiedym już miał odchodzić, chłopak mnie za rękę przytrzymał i błagalnie niemal, z krótkim oddechem przemówił:
— Niech pan będzie taki dobry i powie mamie, że ja będę zdrów zupełnie, aby się nie gryzła i nie płakała po kątach!... ja to przecie słyszę, choć mama udaje, że tylko nos sobie uciera. Mnie już dzisiaj...
Nie mógł dokończyć, bo się zakaszlał i twarzyczka mu się boleśnie skrzywiła, ale próbował to zaraz pokryć takim jakimś biednym, bladym, wymuszonym uśmiechem, aby jej nie przestraszyć.
— To nic, mamo; jak mamę kocham, to tylko ślina... zakrztusiłem się i już... o!... zupełnie mnie nie ukłuło nigdzie a nigdzie. Niech pan doktor powie! — zwrócił się do mnie i musiałem skłamać z nim razem, a ona uwierzyła, choć miała oczy wystraszone i znowu pełne łez.
— Nie, Józieczku, nie, to katar, dziecko — wymawiała się przed nim, nie chcąc się przyznać, że jej na płacz się zbiera nieustannie — pan doktor mi także przepisze co; zobaczysz, zaraz mi lepiej będzie jutro, tak jak tobie.
Jedno przed drugiem udaje, biedactwo!...
Wieczorem samym chyba pójdę go jeszcze raz dzisiaj zobaczyć; co mi to szkodzi?... Czasu mam aż zanadto, a pacyentów tylko trzech, to dlaczego nie mam ich odwiedzać choćby trzy razy dziennie.
Gierda mnie z godzinę zatrzymał u siebie; powiada, że mu się po moich proszkach lepiej zrobiło, ale się tem nie łudzi.
Ciągle mówi o »pakowaniu«.
Jakiś był rzeźwiejszy i rozmowniejszy, niż wczoraj. Wypytywał mnie o moje stosunki, kiedym skończył medycynę, co myślę dalej robić z sobą, dlaczego matki nie sprowadzam do siebie?...
Szczególny człowiek!... wybiera się na drugi świat, a troszczy się wszystkiem, co się dzieje, a o sobie nie chce nawet mówić.
— Co tam ja! — przerwał mi, gdym mu zaproponował, czy nie zechciałby wezwać konsylium — stary jestem, nie mam żyć po co dłużej, ani dla kogo. Sam jestem, jak wierzba w polu... spróchniała wierzba do tego. Nawet mnie nie namawiaj, abym się wypraszał panu Bogu od śmierci. Banasiowa jedna pójdzie za trumną i będzie baba płakała, ja wiem — więcej nikt. Dostanie za to te graty wszystkie i pościel, tylko z książkami nie wiem, co zrobię. Doktor masz bibliotekę?...
— Mam medyczne dzieła głównie.
— Ja mam i medyczne; kiedyś tem wszystkiem się zajmowałem. Czego to człowiek przez ten mózg, jak przez przetak, nie przesiał!... i co z tego?...
Pokiwał głową i westchnął.
— Najmędrszą książką jest samo życie — szepnął — tylko trzeba umieć w niej czytać, bo hieroglifami pisana.
Rozmawiał dzisiaj ze mną już tak, jak gdybyśmy się znali od roku.
Wtrąciłem coś o Szlarkiewiczowej i jej chorym Józiu, bo mnie pytał, czy dużo mam pacyentów; słuchał z takiem zajęciem, jakby go to więcej obchodziło od jego własnej choroby, i zdawało mi się, że mu ten ponury wyraz na twarzy rozpływał się w jakiś łagodny cień smutku i współczucia.
Niema w nim ani śladu tego samolubstwa i obojętności na cierpienie cudze, jaką mają ludzie ciężko chorzy, zajęci myślą jedynie o sobie.
— Ot, widzisz — odezwał się — takiego biedaczka ratuj wszelkiemi siłami i nie pozwól go zabrać; to twój obowiązek i zasługa!... Będzie cię błogosławiła matka...
Banasiowa przyniosła mu mleka na śniadanie; nie chciał pić pomimo mojej namowy.
— Z czegóż pan będzie żył? — zrobiła uwagę stojąc nad nim i z politowaniem przypatrując mu się przez kilka minut. — I to, proszę pana konsyliarza, zawsze tak było, nawet za zdrowych czasów. Żeby to pan wyszedł kiedy, zobaczył ludzi, świat, nałykał się trochę powietrza, ale gdzie zaś!... cięgiem ino w tej izbie, w zaduchu, zamknięty; oknaśmy przez całe lato nie otwarli ani razu, tylo co ten lufcik trocha dla przewiewu. Prawda, co prawda, że z podwórza w lecie tylko fetor idzie, bo to także mieszkanie takie, Boże zmiłuj się, aleć zawsze...
Poruszył się niechętnie i szorstko ją zgromił, że się wtrąca w nieswoje rzeczy.
Poszła do alkierza urażona, mrucząc:
— O ja wiem, za twoje dobro, kolką cię w ziobro!... to tak zawsze.
Zepsuła mu humor odrazu; stracił ochotę do rozmowy i nie zatrzymywał mnie dłużej.
Ofiarowałem się mu, że jestem w każdej chwili na jego usługi, gdyby mnie potrzebował; nawet mi nie podziękował za to, jak gdybym mu był natrętny.
Osowiał i z pod oka spoglądał na zieloną firankę, poza którą słychać było, jak Banasiowa płukała i przemywała statki z dnia wczorajszego.
Odszedłem prawie bez pożegnania.
Do Lewońskich nie zaglądałem dzisiaj; czekam, aż mnie sami zawezwą, jeżeli będę potrzebny. Nie chcę się im narzucać, aby nie myśleli, że na trzyrublówki poluję.







. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od pięciu dni nie miałem czasu nawet zaglądnąć do mego pamiętnika; w szpitalu wypadło na mnie zastępstwo za poczciwego Bajkiewicza, który się przedwczoraj ożenił. Kłopińskiemu musiałem asystować przy operacyi: odejmowaliśmy palec jakiejś biednej robotnicy fabrycznej pod chloroformem, która się okropnie obawiała usypiania i zaklinała nas na wszystkie świętości, aby jej powiedzieć prawdę, czy się tylko obudzi?
— Bo gdyby nie, to niechby już tak ostało — mówiła — jak jest; przynajmniejby człowiek umarł, wiedzący o sobie.
Operacya się udała, zabandażowaliśmy jej rękę i zbudziła się, jakby po obcinaniu paznokci nie palca.
Nie chciała wierzyć, że już po wszystkiem, dopiero na nasze zapewnienie płakać zaczęła i lamentować:
— O Jezusie, Jezusieńku... cóż ja sierota na świecie pocznę?... Z dziesięcioma palicami nie mogłam na kawałek chleba zarobić, a jakże sobie teraz dam rady z dziewięcią tylko?...
Koledzy się z niej śmiali, ale mi żal było kobiety, bo kaleką została.
Ach, Boże, Boże, czemuś mi nie dał majątku!... mniejby Cię ludzie skargami swojemi i płaczem umęczali.
Ale ja siebie znam; rozdałbym wszystko i znów nicbym sam nie miał. Za miękkie mam serce, abym mógł być długo bogatym.
Moja matka żartami zawsze mi to powtarza.
Napisała mi list na czterech stronach i przysłała trzy słoiki konfitur i flaszkę soku malinowego, jak gdyby nie dosyć było słodyczy w każdem jej słowie!...

Zapomniała kochana moja, że pisze do doktora, bo mi daje rady »babskie ale doświadczone«, jak powiada, coby zrobić ze starym Gierdą; prosi, abym mu dawał pić jakieś ziółka jej mieszaniny i nacierać kazał nogi korzeniem »kukuryczki«, czy czegoś tam; nie mogłem dobrze przeczytać wyrazu, bo zamazany.

Ma to być środek niezawodny i wypróbowany; dwie jej znajome wyleczyły się tem z puchliny.
Jest tylko warunek, że potrzeba na jesieni korzonki te wyrywać z ziemi, bo inaczej nie pomagają.
Mój Boże, do jesieni czekać!... kiedy tu każdy dzień katastrofą grozi.
Odpiszę jej, że spróbuję na kim innym jej »niezawodnego środka«; niech ma uciechę i niech się jej zdaje, że mi w medycynie pomaga.
Konfitury sobie zostawię — choć co ja z niemi zrobię?... mam jeszcze garnek rydzów marynowanych, które mi przysłała; stoi nie napoczęty, bo go przecież z sobą do restauracyi na obiad zabierać nie mogę, a w domu kuchni nie prowadzę.
Ale sok malinowy poszlę Szlarkiewiczowej dla Józia; to się jej przyda.
Nic nie wiem, co z tego chłopca jeszcze będzie. Trzy dni temu miał malignę, biedaczek; prosił, aby mu położyć jego skrzypce przy nim na poduszce i rozmawiał z niemi.
Co pewien czas poruszał palcem strunę i słuchał.
— Słyszysz, mamusiu — mówił do matki — dzwony biją, prawda?... to pogrzeb idzie. Marsza grają, o!... marsza pogrzebowego. Ja go także umiem grać, wie mama?... Żebym tylko mógł smyczek utrzymać, to zarazbym zagrał, ale pan doktor by się gniewał, prawda?... Trzeba cicho leżeć i nie ruszać się.
Te majaczenia w nocy okropnie przestraszyły jego matkę.

— Myślałam, że już do ranka nie dożyje — szeptała do mnie w sieni — już nie wiedziałam, co z nim począć. I modliłam się z nim razem głośno, i żegnałam go krzyżem świętym, i głową o mur omal nie tłukłam. Ciągle mu tylko te dzwony i te dzwony huczały. Potem jakoś się Pan Bóg zlitował, że mu dał usnąć nad samym rankiem, no i zdawało mi się, że jest lepiej. Chciałam mu te skrzypki zabrać, bo niewygodnie było biedactwu, więc próbowałam powolutku wyjąć mu je z pod ręki, ale się zbudził, oczy zaraz otworzył i wystraszony powiada: »Co?... co?... kto mi moje dzwony bierze?...« Płakać zaczął, ledwiem go znowu utuliła.

Uspokoiłem ją, że to przesilenie, że teraz się już na dobre poprawi i że niebezpieczeństwo zupełnie minie; żeby się tylko nie przejmowała zabardzo.
Ot, głupie gadanie!... co tu matce przedkładać, aby była spokojną, kiedy nad jej dzieckiem śmierć lata i jak sęp łomoce skrzydłami.
Dużo pomoże perswazya w takich razach. Ona przecież od tego jest matką, żeby to dziecko zasłaniała sobą nawet przed samą śmiercią.
Od wczoraj jest jednak naprawdę lepiej, gorączka trochę spadła, oddech wolniejszy, tylko osłabienie duże. Może ja go jednak wyciągnę jeszcze z tej choroby i na nogi postawię.
Żeby to, żeby!...
Moje złote matczysko przyrzeka mi modlić się codziennie za moich pacyentów i każe mi mieć nadzieję.
Módl się, mateczko, módl, a ja będę robił swoje, co tylko będę mógł. Do spółki może choć jedną ofiarę uratujemy.
O tej malignie wygadałem się przed starym Gierdą; zajęło go to jakoś więcej od wszystkiego, bo słuchał, głową kiwał i zdawał się być wzruszonym.

Powiada, żebym miał nadzieję, bo mam szczęśliwą rękę; odkąd go odwiedzam, czuje się jakby wzmocnionym i mniej mu wszystko dolega. Wczoraj cały wieczór musiałem u niego przesiedzieć.

— Nie odchodź, nie odchodź jeszcze — prosił się, ile razy wstawałem, żeby go pożegnać — skoro tylko wyjdziesz, zaraz się zdrzemnę i śnić mi się zacznie, żem wpadł w jakąś czarną, głęboką wodę... jak mi się to śni ciągle od pewnego czasu. Niesie mnie tak po całych nocach z tą jakąś falą, niby topielca, i na żaden brzeg nie wyrzuca. Niby sen, niby jawa... a to nudy tak płynąć bez celu. Już miałem dosyć tego w życiu...
Nie chciał się z czemś wygadać, co mu widocznie na sercu leżało, bo usta zaciął i głowę odwrócił od ściany. Prosił, żebym mu przeczytał »Kuryera«.
— Zobacz, kto tam umarł, — mówił — przy każdem nazwisku powtarzał »nie znam«, oczy mrużył coraz bardziej, wreszcie zasnął i słuchać przestał.
Kazałem Banasiowej czuwać przy nim, bo mi się oddech jego wydał jakiś cięższy i chrapliwszy, niż zwykle.
Kiedy śpi, ma wyraz twarzy smutny i ponury i jakiś bolesny; dopiero wtedy poznać po nim, jak go ta choroba nurtuje i podgryza.
Musiał być jednak dobry człowiek, ale i nie bardzo szczęśliwy w życiu. Wszystko mi coś na to wygląda, chociaż nic o nim nie wiem, a wypytywać się nie wypada.
Zresztą, co mi po tem?...







. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

No, patrzcie tylko, jak się ludzie dziwnie w życiu schodzą!... przecież to zupełnie, jak w jakiej powieści.
Gdybym to czytał, możebym nie uwierzył, bo człowiekowi się najczęściej zdaje, że czego sam nie przechodził, nie widział, albo nie doznał, to nie może być całkiem prawdziwem i że życia jest tyle, ile on go w siebie zagarnął, a świata tyle, ile sam zobaczył.
Każdy wedle siebie o innych sądzi; dobry łatwiej wierzy w dobrych, zły podejrzewa złe wszędzie a to, do czego sam byłby zdolnym w danym wypadku, przypuszcza koniecznie u drugich i nie chce uwierzyć, że możnaby zrobić inaczej, tylko tak, jak onby sam zrobił.
Ale ja nie o tem miałem pisać, tylko o tem szczególnem spotkaniu się Lewońskiego z Gierdą.
Przyszedł tu do mnie wczoraj, w południe samo, ojciec panny Mini dowiedzieć się, czy nie wiem kiedy wraca Dunin, który tam leczył i natrafił właśnie w przedpokoju na Banasiową; kazałem sobie codziennie teraz przynosić wiadomość, jak tam noc przeszła i jak się stary czuje od rana.
Baba się ze mną w rozmówki wdaje, jakbym był co najmniej jej kumem, i ciągle mnie wypytuje, co ja myślę, czy będzie co jeszcze z jej pana, czy już całkiem nic?...
— Bo, żebym wiedziała, że już zadekretowany na śmierć, to sprowadziłabym mu księdza i niechby tam z Panem Bogiem ostatni rachunek zrobił — mówiła wczoraj właśnie.
Lewoński to posłyszał.
— Kogóż to doktor masz tak ciężko chorego? — zagadnął mnie.
Wymieniłem mu nazwisko, a ten aż ręce załamał.
— Gierda?... Gierda umierający? — zawołał i twarz mu się zmieniła odrazu.
Przejęła go widocznie do głębi ta nowina niespodziewana.
— Szanowny pan go zna osobiście? — spytałem.
— Czy ja go znam!... od wielu lat, spytaj konsyliarzu. No, patrzcie państwo! i dopiero dziś... dopiero dziś się o nim dowiaduję!... Gdzież on mieszka?... Kto przy nim jest?...
Opowiedziałem wszystko, jak było.
Lewoński głową kiwał z wielkiem ubolewaniem, słuchał ze smutnem współczuciem i powtarzał tylko:
— Ach, mój Boże!... ach, mój Boże!... Więc się nie ożenił wcale? — spytał w końcu.
— Zdaje się, że nie był nigdy żonatym.
— Dotrzymał słowa, patrz pan, twarda dusza!...
Te wyrazy zaciekawiły mnie jeszcze bardziej, co do przeszłości starego oryginała; nie chciałem jednak badać Lewońskiego, ale jemu widać potrzeba było wygadać się w tej chwili przed kim, bo zaczął chodzić po moim gabinecie z rękoma w kieszeniach, z głową spuszczoną, i mówił niby do mnie a niby do siebie w połowie:
— Przecież to już musi być starzec, co?... piętnaście lat między nami różnicy. Gdyby nie to, byłby się ożenił z Karolcią i kto wie, możeby wszystko było inaczej. Ale ja byłem młodszy, wydali za mnie a on musiał ustąpić... Kochał ją także, to pewna. Płakał jak student, kiedy mu ostatecznie odmówili... jednak uczciwie postąpił, jak mało kto. Usunął się, powiadam panu, jak cień z jej drogi; przepadł i nie pokazywał się nawet na oczy nikomu. On ją kochał całą duszą, tylko na męża... gdzież znowu!... Mógł być jej ojcem już wtedy. Dwadzieścia trzy lata temu, kawał czasu, a wiernym jej został aż do śmierci.
Wymiarkowałem z jego słów nareszcie, że się oba starali o jedną pannę, o nieboszczkę żonę Lewońskiego, który ją dostał, a tamten odejść musiał z kwitkiem, bo rodzice wiązać jej losu nie chcieli z człowiekiem o tyle lat starszym.
Może też jeszcze inne względy zachodziły, lecz ich Lewoński przez dyskrecyę poruszać nie chciał. I tak za dużo mi opowiedział pod wrażeniem tej wiadomości, że jego dawny spółzawodnik jest umierający.
— Trzeba panu wiedzieć, że to był człowiek niepospolitego charakteru — mówił o nim — zawsze trochę dziwak, oryginał, narwana głowa, ale charakter!... Prawość nieskazitelna. Szczęścia tylko nie miał do niczego. Dwa razy majątek tracił nie z własnej winy, przez łatwowierność, przez zbytek zaufania do ludzi. Kiedy się starał o moją żonę, był jeszcze bardzo zamożnym, jednak w tym czasie przyszedł krach i poderwał biedakowi nogi... potem podobno znowu się wygrzebał. Mówili nawet, że do klasztoru wstąpił gdzieś we Włoszech, na wojnę poszedł w 1871-ym roku, Bóg wie, kędy się po świecie włóczył, a teraz... patrz pan, umiera opuszczony, w osamotnieniu, jak Łazarz!...
Odzywały się w nim jakieś dawne wspomnienia i rozburzały mu serce coraz bardziej. Na miejscu usiedzieć nie mógł; ciągle mi coś nowego dorzucał w swojem opowiadaniu, ciągle o nowe szczegóły o Gierdzie dopytywał, wreszcie rzekł:
— Jak pan myślisz, czy możnaby go biedaka odwiedzić!... nie zaszkodziłoby mu to?... Tak bym pragnął uścisnąć go jeszcze za to, co dla mnie zrobił!... Poświęcił się, bo trzeba panu wiedzieć, że Karolcia miała dla niego przywiązanie, podobał jej się, tylko rodziców usłuchała i dała sobie wyperswadować.
Głos mu drżał smutkiem przy tych słowach i oczy miał wilgotne.
— Ot — westchnął potem — wszystkim nam szczęście się nie udało. On umiera, ona już dawno w grobie, świeć Panie nad jej duszą!... jam wdowcem, a dziecko moje biedne, jak kwiatek usycha!...
Łzę połknął, oczy przetarł i rękę mi podał z uściskiem tak serdecznym, jakby mi dziękował za to, żem go słuchał i dał mu sposobność wygadać się i ulżyć sobie.
— Ja jednak pójdę do Gierdy — rzekł, otrząsając się ze wzruszenia — trzeba pójść, to się godzi, to się mu należy ode mnie. Niech się choć pożegnamy na tę drogę!... Bardzo go pragnę zobaczyć przed śmiercią. A może go konsyliarz wolisz uprzedzić?...
Zadecydowaliśmy w końcu, że lepiej będzie bez tego pójść.
Dla wszelkiego bezpieczeństwa, umówiłem się tylko z Lewońskim, że się tam niby przypadkiem zjawię po niejakim czasie, aby być na miejscu, gdyby staremu wzruszenie zaszkodzić miało.
Przecież się tak na zimno, obojętnie nie spotyka po dwudziestu kilku latach człowieka, który nam zabrał miłość i szczęście i marzenia serdeczne, choćbyśmy mu to dobrowolnie oddali, jak na ofiarę.
Wspomnienia przeszłości to sobie w duszy leżą, jak taśma zwinięta w kłębek; kiedy się jej nie tyka, to i nie znać prawie, że tam gdzieś zabierają miejsce, jak stare rupiecie, ale kiedy się schwyci za koniuszek i pociągnie, to się z tego kłębka rozwijać zaczyna i rozwija, rozwija nieraz bez końca, jak te wstążki pałeczką kuglarza wydobywane z cudzego kapelusza.
Nie do wiary, że się to wszystko w tej duszy ludzkiej zmieścić może!...
Oni z sobą rozmawiali też z półtorej godziny.
Zaszedłem raz, zastałem Banasiową pode drzwiami; powiedziała mi, że u jej pana jest jakiś drugi pan i że rozmawiają o ważnych rzeczach pewnie, bo się jej wynosić kazali.
— Nikt inny, tylko adwokat — rzekła z tajemniczą miną — może testament układają, albo co. Nie trzeba im przeszkadzać.
Zawróciłem się, nie wchodząc wcale.
W jakie trzy kwadranse, przyszedłem po raz drugi. Baba siedziała jeszcze na kamiennym schodku od podwórza i rozmyślała.
— Cóż tam słychać? — spytałem.
— A no gadają i gadają.
— Wołali was?...
— Gdzieby!... sama zachodziłam zobaczyć, czy nie trzeba czego.
— I cóż?... jak się pan miewa?
— Musi lepiej, bo siedział na łóżku, ale oczy miał otwarte, jakby się wyspał.
Markotną miała twarz czegoś; podeszła nieśmiało do mnie, pocałowała mię w łokieć i nie wiedząc, jak zacząć, przestępowała z nogi na nogę, wreszcie rzekła:
— Jak też pan konsyliarz uważa, wedle tego testamentu?...
— Jakiego testamentu?...
— A no tego, co nad nim tak tam radzą... Czy mi też stary co zapisze, sierocie, za wierną służbę bez trzy lata, czy nie?... Przecieby się godziło. Naharowałam się przy nim po całych dniach i nocach, tom godna chociaż tych starych gratów. Miałabym pamiątkę.
— Dajcie pokój — powiedziałem babie — to nie żaden adwokat, o testamencie niema mowy, a co do zapisu, to pewnie wam wszystko zostawi z ruchomości; komużby oddał?... Majątku innego chyba nie ma, bo nie mieszkałby w takiej dziurze i nie żałował sobie na wygodniejsze życie.
Pokręciła głową niedowierzająco.
— E, to nie; musi mieć nawet grube pieniądze w sienniku, bo go ruszyć nie pozwala nigdy, a z czegóżby żył?... przecież nie żaden urzędnik, tylko sobie pan. Na meldonku stoi »z własnych fonduszów«.
Znowu mi się do łokcia pochyliła.
— Niech też pan konsyliarz jakie dobre słowo powie za mną sierotą. Pan Bóg Najwyższy to panu wynadgrodzi.
Płaczliwym głosem to mówiła i pociągała nosem, jakby się rozrzewniała nad sobą samem przypuszczeniem, że może być pokrzywdzoną i zapomnianą przy spisywaniu testamentu.
Uspokoiłem ją, zalecając, aby tylko chorego dobrze pilnowała w tych ostatnich chwilach, to się jej wywdzięczy z pewnością po swojej śmierci.
— Cobym nie miała pilnować! — obruszyła się na mnie — choćby mi ta i nic nie ostawił, to przecież chrześcijański jest człowiek i należy mu się opieka w takiej chorobie. Ale zawsze lepiejby było, aby się po nim to nie zmarnowało i żydy miały zabrać za bele co.
Wszedłem do pokoju, bo jak na pierwszy raz za długo trochę trwała ta rozmowa i musiała wyczerpywać chorego; zastałem go jednak o wiele lepiej, niż przypuszczałem.
Lewoński siedział przy nim z oczyma zaczerwienionemi i trzymał go za rękę; musiało się tu bez łez nie obyć — pomyślałem, udając jednak, że tego nie spostrzegam.
Gierda oddychał wprawdzie z trudnością i był widocznie zmęczony, ale twarz miał spokojną, choć łagodny smutek malował się na niej.
— Mój poczciwy doktorze — zaczął — ani się spodziewałeś, jaką mi oddałeś przysługę. Po tylu latach, po tylu latach!... choć jedna znajoma twarz przed śmiercią... Zaraz mi się zdało, że się życia wróciło trochę.
— Nie czuje się pan dobrodziej osłabionym? — spytałem.
Ręką skinął z lekceważeniem.
— Nic nie czuję w tej chwili. Warto się takiem głupstwem zajmować!...
Zwrócił się do Lewońskiego, stękając:
— Mój ty jedyny, możesz mi zostawić fotografię swojej biedaczki?... w domu pewnie masz ich więcej, a mnie przyjemnie będzie choć spojrzeć na twoją Minię... Ona tak do matki podobna, gdy była w jej latach!...
Lewoński szybkim ruchem wyjął z kieszeni duży pugilares z monogramem i wydobył z niego fotografię córki.
— Ależ proszę... z największą chęcią. Prawda, że podobna!... jakby jej z oka wypadła.
Spojrzał jeszcze raz na nią i musiało mu się własne nieszczęście przypomnieć, bo łzy zaświeciły w jego oczach.
Gierda trzymał go za jedną rękę i ściskał ją z wdzięcznością, w drugiej drżała mu fotografia, w którą wpatrywał się ze wzruszeniem i coś, jakby głuche łkanie, łaziło mu po piersiach.
— Może ci ją Bóg zachowa! — szeptał — może zachowa i nie zabierze, jak matkę.
Po obrzmiałym policzku staczała mu się jedna gruba łza, a wargi drżały, jak w febrze.
Zamknął powieki, jakby chciał powstrzymać inne łzy, co się za tą jedną cisnęły, i pokryć swoje rozczulenie.
Lewoński płakał po cichu; ja stałem z boku i patrzyłem na nich zdaleka, a serce mi biło, jak budzik, ze wzruszenia.
Gierdzie opadła ręka sforsowana na kołdrę; głowę zwiesił na piersi i twarz przybrała wyraz bolesny: dałem znak Lewońskiemu, że czas już przerwać tę wizytę. Westchnął, chustką otarł sobie oczy, wstał i rzekł:
— No, trzeba się nam pożegnać, mój Bronisławie.
Chory oczu nie otwierał, ale był przytomny i słyszał te słowa, bo szepnął w odpowiedzi:
— Trzeba... trzeba...
Wysiłkiem woli podniósł jednak głowę i próbował się ocucić.
— Powiedz... swojej Mini — rzekł po chwili — że ją pozdrawia i błogosławi... przyjaciel... jej matki. Powiesz?...
— Powiem, powiem — zapewniał go Lewoński — zobaczymy się jeszcze, jutro będę u ciebie, chybaby co w domu zaszło takiego, ale ja się wyrwę... wyrwę choć na chwilę.
Gierda głową skinął parę razy, jakby zapraszał i dziękował za obietnicę tych odwiedzin.
— No, do widzenia, Bronisławie, do widzenia jeszcze!
To »jeszcze« dziwnie brzmiało w jego ustach, gdy w obu dłoniach trzymał spuchniętą rękę chorego, a ten z trudem podniósł jedną powiekę i tem jednem okiem patrzył na niego, jakby z żalem i wdzięcznością, powtarzając szeptem:
— Bądź szczęśliwy... bądź szczęśliwy... bądź szczęśliwy...
Senność go jednak ogarniała.
Podsunęliśmy mu we dwóch poduszkę drugą pod plecy i otulili lepiej kołdrą; potem go Lewoński na odchodnem w czoło pocałował i zrobił mu krzyżyk nad głową.
— Czy to nie koniec już? — spytał mnie, gdym go do przedpokoju odprowadzał.
— Chyba nie jeszcze — odrzekłem — organizm dziwnie wytrzymały, pomimo takiego schorowania.
— Sądzisz konsyliarz, że się to przeciągnie?...
— Zapewne; zmęczył się i musi wypocząć. Takie omdlenia zdarzają się w tym stanie, ale przechodzą.
— Ja mu tu przyślę mój fotel — powiedział jeszcze we drzwiach — będzie mu wygodniej siedzieć, niż na tem twardem łóżku. I podnóżek-by się przydał, prawda?... Przyślę natychmiast. Niech się nie męczy przynajmniej w ostatnich chwilach.
Banasiowej dał rubla i poszedł.
Za godzinę przynieśli rzeczywiście duży fotel, poręczowy, z oparciem po bokach, skórą wyścielany, jakby umyślnie dla chorego zrobiony. Żyć w nim nie umierać. O podnóżku też nie zapomniał. Będzie miał stary wygodę i nie będą mu nogi mdlały, jak dotychczas.
Służący oddał mi przytem wiązankę świeżych kwiatów, same róże, fijołki i konwalie, a w nich tkwiła karteczka z napisem: »od Mini«.
Przenieśliśmy z Banasiową ostrożnie, powolutku starego na fotel, kwiatki mu postawiłem w karafce na stoliku, nogi oparliśmy na podnóżku, otulili, poduszkami opakowali, aby go nigdzie nie gniotło — i dobrze.

Tętno miał słabe, ale spokojne.
Spał i tylko przez sen stękał i wzdychał.
Banasiowa wzięła się do przesłania łóżka, nie tyle z gorliwości, ile z ciekawości zapewne; chciała się przekonać, czy w niem niema ukrytych skarbów starego.
Uważałem, że przetrząsała wszystko i grzebała coś długo w sienniku, ale nic jakoś nie znalazła. Pilnowałem umyślnie, aby baby nie skusiło zataić czego.
— Cóż? — zapytałem ją — widzicie, że ja miałem słuszność, nie wy. Ani śladu pieniędzy.
— A no słoma tylo i słoma.
Miała minę bardzo zawiedzioną i głową kręciła.
Kontent byłem, że się nic nie znalazło, bo na wypadek śmierci, byłyby potem kłopoty z sądem, zeznania, protokóły, spisywanie inwentarza, postępowanie spadkowe, a tak — wiem przynajmniej, że nic niema i mogę spokojnie wychodzić od Gierdy.
Zostawiłem go śpiącego jeszcze i kazałem babie przygotować mleko dla niego, gdy się obudzi.
Na drodze spotkałem tego samego służącego, co fotel przytransportował; niósł koszyk z całą spiżarnią i prowiantami.
Poczciwy Lewoński z własnego domysłu przysyłał staremu rosół, potrawkę z kury, kawior, butelkę starego wina, flaszeczkę wody kolońskiej, bułeczki świeże i znowu na serwetce, która to wszystko przykrywała, przyszpiloną widziałem karteczkę: »od Mini«.
Szkoda tylko, że biedny stary popatrzy na te przysmaki i nawet ich nie pokosztuje. Ale mu się jeszcze dusza uśmiechnie, gdy zobaczy, że ktoś o nim pamięta w ostatnich chwilach i chce mu zrobić przyjemność.
Nie odejdzie ze świata, jak wygnaniec samotny.







. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przerwałem sobie wczoraj pisanie, bo Szlarkiewiczowa już późno wieczorem przysłała po mnie stróżkę, z prośbą, żebym koniecznie zaglądnął do nich choć na chwilę.
Stróżka mi nie umiała nic powiedzieć o co chodzi, więc poszedłem zaraz zaniepokojony, czy się nie pogorszyło. Rano przecież byłem u naszego Józika i nie zauważyłem nic, coby mogło obawę wzbudzić.

W mieście zaczęła się influenza pokazywać; mam już dwóch nowych pacyentów, ale także sama bieda. Jeden krawiec, drugi dependent u adwokata.

W pierwszej chwili myślałem, czy i do biednej Szlarkiewiczowej nie przyplątała się jaka choroba. Kobieta tak się zmizerowała ciągłem czuwaniem po całych dniach i nocach przy swoim malcu, że wygląda, jak cień. Ani to się wyśpi, ani doje, bo wyręczyć się kim nie ma, a żyje z tego tylko, co zarobi.
Nie wiem nawet, czy ma teraz jaki zarobek; na maszynie szyć nie może, bo ten ciągły turkot draźni małego, więc dla miłości dziecka przestała szyć. Wiem, że próbowała maszynę wynieść do sieni i tam chciała pracować, ale w sieni zimno i znów sąsiedzi wyrzekali, że im turkoce pode drzwiami.
Ot, biednemu zawsze pod wiatr.
Dała pokój i w rękach szyje, ale co taka robota warta; co chwila musi ją odkładać, ręce jej się trzęsą do tego z umęczenia, oczy mgłą zachodzą.
W zeszłym tygodniu już skarżyła mi się, że chwilami jej się zdaje, jak gdyby omdlewała.
Anemiczne to i zabiedzone, że palcem szturknąć, a przewrócić się gotowa, jak słomka.
Obawiałem się więcej o nią, niż o chłopca, jadąc do nich, bo dla pośpiechu wziąłem dorożkę.
Zastałem jednak ją na nogach, ale zapłakaną i zafrasowaną okrutnie; chodziła po swojej izdebce i ręce łamała.
— Co się stało? — zapytałem jeszcze we drzwiach, a ona aż zaszlochała, zobaczywszy mnie.
— Ach, pan konsyliarz!... Bóg panu wynagrodzi, że nas nie opuszczasz...
— Cóż znowu?... co takiego?... Józiowi gorzej?...
— Czy ja wiem!... — jęknęła żałośliwie — od południa leży i ani się poruszy. Taka go senność jakaś opadła, że ani oczu nie otworzył przez dzień cały. Mówię do niego, pytam, czy mu nie gorzej, czy nie chce czego, a on nic i nic, jakby ogłuchł i nie słyszał mnie wcale. Pod wieczór już mi się zdawało, że i oddychać przestał. Przestraszyłam się bardzo i po pana konsyliarza posłałam, bom się obawiała, czy to nie letarg, albo co... Może pan konsyliarz go zobaczy? Ja się nie znam na tem... Przy chorych nie bywałam, rady sobie dać nie umiem. Nieszczęsna dola moja!...
Spoglądała na mnie, jakbym miał jej wyrok śmierci ogłosić.
Chłopak spał ciągle, oczy miał niedomknięte, puls słaby, ale równy, twarzyczkę bladą, lecz spokojną, bez wyrazu bólu, choć apatyczną.
Odkryłem go, osłuchałem, obejrzałem i jakoś nie znalazłem nic zatrważającego; przeciwnie, oddech wydał mi się równiejszy i szmery w płucach słabsze.
— Nie bój się pani — rzekłem — wszystko dobrze idzie. Ten sen go pokrzepi, sił mu doda, niech śpi, jak długo sam zechce.
A ona na to, z tą swoją naiwną, poczciwą niewiarą matki:
— Ale zbudzi się potem, co?... prawda, że się jeszcze zbudzi?
Wytłómaczyłem jej, że organizm potrzebuje takich wypoczynków w chorobie i że takie głębokie sny bardzo często bywają zapowiedzią przesilenia.
— To dla niego ważniejsze od lekarstwa — zapewniałem — natura sobie radzi sama najlepiej. Zobaczy pani, że jutro będzie rzeźwiejszy.
Aż jęknęła z radości, jaką jej ta nadzieja sprawiła.
— To ja pana konsyliarza niepotrzebnie fatygowałam po nocy? — odezwała się pokornie, nieśmiało, zakłopotana, takim tonem, jak gdyby mnie przepraszać chciała. — Ach, mój Boże, mój Boże!... ale niech pan będzie łaskaw wybaczyć, cóż... ja nie mam nikogo na świecie!... jego jednego i Pana Boga, a z dobrych ludzi tylko pana konsyliarza teraz. Bardzo, bardzo przepraszam... Niech się pan matce nie dziwi, że się boi. Cóżbym to za matka była?...
Usiadłem sobie przy łóżku, aby jej otuchy więcej dodać i skierowałem rozmowę na inny temat.
Mam już taką głupią naturę, że mnie ludzkie pochwały i podziękowania wstydzą. Wielka rzecz, że pilnuję moich pacyentów!... przecież to obowiązek. Płacą mi zresztą za to.
Że taka Szlarkiewiczowa nic nie daje, bo nie ma, a gdyby nawet miała — tobym nie wziął. Młodemu lekarzowi praktyka potrzebna; ja sobie robię i tak studya na jej Józiku, jak w klinice.
Ot, taki sen n. p. to objaw ciekawy, zaraz go sobie zanotowałem; już to samo warte tej trochę fatygi dla lekarza.
Ta Szlarkiewiczowa to bardzo biedne kobiecisko, a poczciwe musi być z kościami.
Jak ona nieśmiało, delikatnie, aby mnie widocznie nie urazić, zrobiła zapytanie, czy nie mam przypadkiem bielizny do naprawy, albo czego tam do uszycia, bo chciałaby mi się czemkolwiek wywdzięczyć.
Naturalnie, że przyjąłem samą chęć za uczynek, bo gdzieżbym miał sumienie korzystać z jej pracy, zwłaszcza teraz.
— Jeśli pan konsyliarz będzie miał co do znaczenia — mówiła, prosząc mnie, jak o łaskę jaką — to już niech nikt inny tego nie robi, tylko ja. Ja to potrafię, bo dawniej brałam do haftu robotę, ale to mozolne i oczy mnie trochę boleć zaczęły, więc musiałam się wziąć do czego innego.
— A teraz panią oczy nie bolą?...
Skinęła ręką, jakby nie warto było o tem mówić.
— Boleć bolą jeszcze, ale to tylko z płaczu.
— No, niech pani da pokój łzom — rzekłem — wszystko będzie już dobrze. Józio wyzdrowieje i zacznie chodzić znowu do konserwatoryum, będzie pani miała pociechę z niego.
Słuchała zapatrzona w dziecko swoje, z rękoma splecionemi i wzdychała.
— Dałby to Bóg, dałby to Bóg! — powtarzała, kiedym jej malował świetną przyszłość, jaką jej chłopak mieć może, skoro jest tak utalentowany, jak utrzymują, i chce zostać artystą.
Ale jakoś ta troska z jej oczu nie znikała.
— Pan konsyliarz poczciwy — szepnęła — pociesza mnie i dodaje odwagi, ale ja tam nie mam wielkiej nadziei, abym tego wszystkiego doczekała.
— A to dlaczego?
— Na życie, na suchy kawałek chleba trudno mi dzisiaj zarobić, a cóż dopiero na wychowanie dziecka! Ot, z dnia na dzień, z dnia na dzień człowiek się kołacze i często zasypiając, nie wie, czy będzie miał jutro do ust co włożyć. Kiedy pomyślę, że gdy biedne dziecko się podźwignie z choroby, to nawet bucików nie będę miała mu za co kupić, aby znowu nóg nie przemoczył, to doprawdy nie wiem, czy nie lepiejby Pan Bóg zrobił, aby nas oboje zabrał z tego świata. Ale tylko oboje, tylko oboje razem!...
— Co też pani mówi! — przerwałem jej — jak można bluźnić w ten sposób?... Pani myśli, że niema jeszcze biedniejszych na świecie?...
— Pewnie, że są — odpowiedziała z rezygnacyą smutną — ale i pewnie myślą tak samo, jak ja, kiedy im ciężko.
— To źle robią, moja pani, bo nadziei nie trzeba się nigdy wyrzekać i wątpić — mówiłem — nawet wtedy, kiedy los doświadcza człowieka najdotkliwiej. Widzi pani, moja matka została także wdową, bez funduszów, bo ojciec mój stracił wszystko, ludzie go pozarywali, zostaliśmy na bruku, a jednak jakoś i ja szkoły skończyłem, i złe minęło, i teraz nam obojgu dobrze na świecie.
Opowiedziałem jej, jak to sam musiałem pracować na siebie przez całe gimnazyum, aż do ukończenia medycyny, po całych dniach dawać lekcye, a uczyć się po nocach i biedować nieraz tak, że nafty do lampy nie było za co kupić.

Nie przekonywało to ją wiele.
— Pan konsyliarz miał zdrowie na to — mówiła tylko — a mój Józio takie chudziątko. Onby też na siebie pracował, gdyby mógł. Co on się mnie, biedaczysko, po rękach, po kolanach nieraz nacałuje, żebym po nocach nie szyła!... powiada, że będzie po podwórzach chodził ze skrzypkami, abym tylko nie potrzebowała na niego tak ciężko pracować. Widzi pan konsyliarz, jakie to złote serce u tego chłopca.
Otarła oczy dłonią i pochyliła się nad śpiącym, aby go pocałować w czoło — i wtedy, jakby w nim się dusza zlitowała nad biedną matką, otworzył nagle powieki, popatrzył na nią i uśmiechnął się.
Pocałunek jej obudził go.
— Która to godzina, mamo? — spytał, a zobaczywszy mnie siedzącego przy swojem łóżku, ze zdziwieniem dodał: — To pan doktor jeszcze nie poszedł?...
Zdawało mu się, że od rana siedzę na tem samem miejscu; trudno było mu uwierzyć, iż cały dzień przespał. Oczy miał weselsze, jaśniejsze, wypoczęte.
— Jak się czujesz? — zapytałem go — lepiej?
— O tak; zdaje mi się, że będę mógł jutro już wstać z łóżka. Jeść mi się chce, mamo.
Apetyt mu powrócił i gorączka spadła.
Opowiadał, że miał śliczny sen; śnił mu się popis w konserwatoryum, na którym grał solo; że otrzymał nagrodę, a publiczność tak klaskała, że ciągle musiał występować na estradę, kłaniać się i grać znowu. Pan profesor Barcewicz klepał go po ramieniu za każdym razem i mówił:
— Będziesz grał lepiej ode mnie! a on się strasznie zaklinał, że nigdyby nie śmiał grać lepiej od pana profesora i że byłby bardzo szczęśliwy, gdyby tylko tak samo potrafił.
Mama siedziała w pierwszym rzędzie z samego brzegu i ciągle płakała z radości — opowiadał — bo mama zawsze tylko płacze nade mną i we śnie nawet, i tak.
Wziął jej rękę z czułością, ale i z poczciwym wyrzutem jakimś, i ucałował.
— Koledzy mnie ściskali, całowali, cieszyli się, żem dostał pierwszą nagrodę, i powtarzali: »Szlarkiewicz zasłużył na to, on z nas wszystkich najzdolniejszy, ma ton i technikę, tylko skrzypce ma podłe«. No, ja przecież wiem, że mam podłe skrzypce, ale za pięć rubli nie można mieć lepszych: dla mnie to i takie dobre. Kiedyś, to może sobie kupię Guarneriego albo Stradivariusa, czemu nie?... Tylko niech wezmę nagrodę i patent!... Ale czy ja tam wezmę kiedy! — westchnął ze smutkiem. — To tylko we śnie tak bywa, prawda mamo?...
— A mnie tam nie było na popisie? — spytałem go żartem.
Musiałem się roześmiać z jego zakłopotanej minki, z jaką się popatrzył na mnie i jakby ze wstydem odpowiedział:
— Wie pan, że sobie nie przypominam... Zdaje się, że pana konsyliarza nie widziałem.
Mówił to takim tonem, jak gdyby mnie chciał przeprosić, iż we śnie, w najbardziej uroczystej chwili, nie zauważył swojego doktora, który się nim na jawie opiekował i z choroby go leczył.
— Ale na prawdziwy popis to pan przyjdzie?... — dodał zaraz z ożywieniem — musi pan przyjść, prawda?... Ja będę dobrze grał, zobaczy pan!...
Wyszedłem od nich już po jedenastej i tak mi jakoś było i smutno, i wesoło, i kontent byłem z mego małego pacyenta, że się choroba przesiliła i niebezpieczeństwo minęło, i żal mi się robiło na wspomnienie tych dwojga biedaków.
Bo, doprawdy, co z nimi będzie?... bieda im dokuczać chyba nigdy nie przestanie, a bieda to towarzyszka w życiu bardzo niebezpieczna: pęta człowiekowi nogi i każe mu się potykać co krok, i na manowce prowadzi, i przeszkadza ciągle w drodze do celu.
W tym Józku jednak musi siedzieć artystyczna dusza; jak jemu te oczy świeciły, kiedy swój sen opowiadał!... a skrzypki swoje za pięć rubli tak kocha, jakby były żywe i nie oddałby ich pewnie za nic na świecie, chyba za lepsze jakie, gdyby się nad nim kto zmiłował i zrobił biedakowi prezent.
Ba!... ale ktoby to zrobił?...
Niech tylko wróci całkiem do zdrowia i do sił, to może ja mu jakie skrzypięta skąd wytrzasnę. Miałem kilku kolegów, którzy muzykowali, a teraz pewnie w kąt rzucili smyczek; popytam — może się co znajdzie.
Chciałbym z całej duszy chłopakowi dopomódz do karyery bo aż mi się coś robi, gdy pomyślę, że się zmarnować może.

Małoż to ludzi się zmarnowało i poszło w poniewierkę dlatego, że im w swoim czasie nikt pomocnej ręki nie podał!... Ja coś wiem o tem; byłby ze mnie może jaki nygus, jaki felczer, albo co, gdybym nie był studyów ukończył i lekarzem został.

Do dzisiejszego dnia z wdzięcznością wspominam tego poczciwego Badylskiego, cośmy go to w szkołach Badylem nazywali, on mi to co roku lekcyę jakąś naraił i pamiętał o mnie, kiedym już nawet był na medycynie.
Wykładał nam chemię i fizykę.
Pamiętam jego dziwaczne porównania, w których jednak bywały bardzo filozoficzne uwagi.
Raz naprzykład, powiedział do nas:
— Serce, moi drodzy, jest także retortą w człowieku w której dystylują się szlachetniejsze pierwiastki natury ludzkiej.
Poczciwy Badyl!... powiadali o nim, że miał bzika, bo go nie wszyscy zrozumieć mogli.







. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Co tu gadać, że ciało jest wytrzymałe, że materya jest niespożyta, niezniszczalna, wieczna, bo się tylko zmienia i przeistacza, i odradza ciągle w tych przemianach!... Prawda, ja to wiem przecie z chemii i z fizyki, i z doświadczeń w laboratoryach, i byłbym strasznym obskurantem, gdybym temu przeczył, a jednak nigdy mi ciało, materya, tak nie zaimponowały sobą, jak duch.
Ona ma siłę, on ma moc; ona jest niewolnicą własnych sił, posłuszną despotycznym ich prawom, on jest panem, bo ma własną wolę i swoje własne widzimisię.
Chce, to robi cuda z materyą, wsiada jej na kark i zmusza, aby mu była posłuszną; ona go pęta, ujarzmia, mocuje się z nim, aby go wziąć koniecznie pod siebie i rządzić nim, a on w jej jarzmie jeszcze umie zapanować nad sobą i tryumfuje.
Duch, duch, to mistrz, to mocarz, to cudotwórca!...
Jestem pod takiem wrażeniem tej siły duchowej w człowieku, którego moja nauka, mój kodeks materyalny i fizyczny, i medyczny, i doświadczalny skazały na śmierć, na bezwładność, na zniedołężnienie zupełne, na los zwietrzałej bryły, rozsypującej się z każdą chwilą, a który mnie w podziw i w zdumienie wprowadził.
Gdyby mi kto opowiadał, że widział człowieka umierającego, który się wybierał na bal, wdział frak na siebie, biały krawat, lakierki i rękawiczki, tobym mu w oczy śmiechem parsknął, albo pomyślał, że blaguje i chce sobie zadrwić ze mnie.
A jednak ja widziałem dziś Gierdę we fraku.
On, biedaczysko, któremu trudno było samemu sięgać po szklankę z mlekiem, wyfraczył się i rzucił w taką galę, jakby szedł na audyencyę do jakiego monarchy, przedstawić się u dworu.
Trzeba sobie to wszystko po kolei zanotować dla pamięci, szczegół po szczególe.
Wczoraj wieczorem byłem u niego na krótko, bo mnie coś tknęło, że z nim gorzej; rano był niespokojny jakiś i markotny.
Zasypiał prawie co kilka minut, a potem nagle rozrywał powieki i spoglądał wokoło, i pytał:
— Która godzina?... która godzina?...
Zupełnie, jakby się spieszył na kolej i obawiał się spóźnić na pociąg.
W południe było mu niby lepiej znowu; rozmawiał ze mną przytomnie i pytał o córkę Lewońskiego.
— To już z niej nic nie będzie stanowczo? — zagadnął mnie — niema dla niej żadnej nadziei?
— Niestety, chyba nie — odpowiedziałem — resztkami płuc tylko oddycha.
— Suchoty... tak, tak, to zmora co dusi... aż zadusi.
Wyjął jej fotografię z pod poduszki i przyłożył sobie prawie do oczu; od dwóch dni ciągle to robił, jak gdyby się tej Mini napatrzeć nie mógł.
— Wiesz pan — powiedział do mnie — to byłaby moja córka, gdyby... Lewońskiego nie woleli...
Westchnął bardzo smutnie i głową skinął z rezygnacyą, jakby mówił:
— Cóż robić!... stało się.
Na stoliku stały jeszcze kwiatki, które mu przysłała; nawet nie bardzo powiędły.
Kazał je sobie bliżej postawić przy łóżku, powąchał i przypatrywał im się czas jakiś z widoczną czułością.
— Dobra dusza, dobra dusza! — szeptał.

Powiedziałem mu, że się o niego dopytywała bardzo troskliwie.
— Cóż mówiła?
— Dowiadywała się, czy pan dobrodziej czuje jakie polepszenie.
— Obchodzi ją to?
— I bardzo; żałowała, że nie wolno jej się z pokoju ruszać, bo byłaby przyszła odwiedzić pana dobrodzieja z ojcem.
— Poczciwa!...
— Ubolewała nad tem szczególniej, że pan tak sam musi po całych dniach i nocach zostawać i nie ma nikogo przy sobie.
Zwiesił głowę i powtarzał, jakby do siebie:
— Oj sam... sam... sam... Całe życie sam!...
Potem zdawało mi się, że łzę połknął, powieki mocniej zacisnął i po chwili zwrócił się do mnie:
— Będziesz tam dzisiaj?
— Będę zapewne.
— To ją pozdrów ode mnie i powiedz, żem nie taki całkiem samotny, bo... mam... myśli dobrych ludzi przy sobie... i wspomnienia dawne, dawne... z dalekich lat... pozdrów ją!... pamiętaj.
Przyrzekłem, że to uczynię i oświadczyłem mu, iż i ona prosiła, aby go pozdrowić.
Tych dwoje skazańców z nad krawędzi grobów swoich zwracało się ku sobie z uśmiechem i posyłało wzajem pozdrowienia, choć się nigdy w życiu na oczy nie widziało...
— A cóż tam z twoim skrzypkiem? — odezwał się, gdym go badał i serce osłuchiwał.
Przypomniał sobie małego Szlarkiewicza w takiej chwili i więcej go może to zajmowało, niż stan jego własnego serca.
Musiałem mu wszystko opowiedzieć o Józiku i jego biednej matce; słuchał z uwagą i poczciwym, miękkim głosem, jakiego w nim nie przypuszczałem przy tej fizyognomii ponurej i zdziczałej, wtrącał od czasu do czasu:
— Biedacy!... biedacy!...
Czkawka go zaczęła męczyć.
Znam tę czkawkę u ciężko chorych i wiem, co z niej wnioskować. To tak, jakby śmierć pukała z ostrzeżeniem, że już »czas się pakować«, jak mówi Gierda.
On to musiał sam zmiarkować po mojej minie, bo kiedy odchodziłem, wziął mnie za rękę i patrząc mi w oczy, bardzo poważnie, lecz spokojnie zapytał:
— Finis, co?... finis?... powiedz prawdę.
Ani rusz nie mogłem słowa wydobyć z siebie: tak mi coś gardło zakneblowało i usta zamknęło, jakbym czuł czyjąś dłoń na nich.
To milczenie moje było dla niego najwymowniejszą chyba odpowiedzią; zrozumiał. Zlekka mi rękę uścisnął, zupełnie, jakby mnie chciał z kłopotu wyprowadzić i szepnął:
— To nic... to dobrze.
Twarz mu się nawet ożywiła i rozjaśniła prawie.
Odzyskałem równowagę i rezon wtedy, kiedy go już nie było potrzeba; ja zawsze tak z tą moją głupią naturą. Doktor powinien zachowywać zimną krew i przytomność umysłu w najcięższych chwilach, ale nie, jak baba, tracić głowę, kiedy stoi przy chorym, choćby umierającym.

Trzeba się trzymać i odzwyczaić od tej babskiej wrażliwości.

Wieczorem zastałem go modlącym się; trzymał na kolanach książkę okropnie starą i wytłuszczoną.
Banasiowa mi potem opowiedziała, że zażądał od niej, aby mu się koniecznie postarała o jaką książkę do modlenia, więc ją pożyczyła od szewca, który obok mieszkał.
Z tej pożyczonej książki czytał przygotowanie do spowiedzi.
Okulary miał na nosie, a lichtarz sam sobie przytrzymywał. Banasiowa drzemała w alkierzyku, z różańcem w ręku.
— Nie przeszkadzaj mi — mruknął i dał do zrozumienia, abym go pozostawił dziś w spokoju.
Zbudziłem babę i dawszy kilka poleceń, wyszedłem, nie rozmawiając z chorym, który »wybierał się w drogę« już na seryo i ostatecznie.
Robił rachunki z własnem sumieniem.
Rano wszelako jak najwcześniej pobiegłem najpierw do Gierdy.
Wchodzę, a on siedzi bez swojego szlafroka, w czystej bieliźnie, umyty, uczesany, bez czapeczki na głowie, i wdziewa na siebie czarne spodnie od frakowego garnituru.
— A pan dobrodziej co robi?! — zawołałem we drzwiach.
— Ubieram się, jak widzisz — powiada do mnie i z wielkim wysiłkiem stara się wcisnąć swoje grube, jak kłody opuchnięte nogi w zaciasne ubranie.
Pot mu kroplisty pokrywał całe czoło.
Stękał zadyszany, jakby najcięższą jaką pracę wykonywał, a mozolił się jednak, aby na swojem postawić. Odpoczywać musiał co kilka chwil, jęcząc tylko:
— Ach Boże, Boże!... nie dam rady... nie dam rady...
— Gdzie Banasiowa? — spytałem.
— Wróci... zaraz wróci.. poszła po księdza.
Zrozumiałem teraz, co ta toaleta znaczyć miała. Gierda stroił się tak na przyjęcie u siebie Pana Boga; chciał uczcić tak wielkiego gościa i do stołu Jego przystąpić przygotowany nietylko duchowo, lecz i z zachowaniem tych światowych form, które jako człowiek starej daty szanował...
— Mój drogi — mówił urywanym, nierównym głosem — pomóż... pomóż... Muszę się śpieszyć... już czas!...
Każde poruszenie fizyczny ból mu sprawiało; zaciskał zęby, ale się nie poskarżył.
Twarz tylko zmieniała barwę i kurczowe drgania po niej przechodziły. Ręce mu drżały, głowa się trzęsła, w piersi grało, jak w zepsutej harmonijce.
Nie pozwoliłem mu się męczyć dłużej samemu: ubierałem go dalej, jak kamerdyner, w tę kamizelkę starego kroju, której żadną miarą zapiąć się nie dało.
— Rozetnij z tyłu... rozetnij... będzie luźniej — doradzał tak przytomnie i tak obojętnie, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie — niema... czego... szanować do... trumny.
Zleżały, pomięty, stęchlizną trącący frak, którego Bóg wie ile lat nie miał na sobie, za ciasny w ramionach i pod pachami, z wielką biedą wciągnąłem jakoś, ostrożnie i delikatnie, aby biedaka nie urazić.
Biały krawat, właściwie pożółkły i pomięty, zawiązałem mu pod szyję.
Pokój był zamieciony, łóżko posłane, w powietrzu czuć było kadzidło; na stoliku, nakrytym białą serwetą, stał krucyfiks między dwiema świecami i kwiatki Mini Lewońskiej, niby na zaimprowizowanym ołtarzyku domowym.
Chory poruszał ustami i siedział w fotelu wyczerpany, nogi miał sztywnie wyciągnięte, ręce bezwładnie zwieszone, oczy wyczekująco wpatrzone w drzwi, przez które miał wejść ksiądz z Panem Bogiem.
Wyglądał, jak potworny manekin w tym starym fraku; lalka nie człowiek, niekształtny, nieruchomy, opuchły i chorobą zmieniony, ale była w nim jakaś groza śmierci powstrzymywanej gwałtem siłą woli, mocą ducha i wiary, oraz wzniosła powaga bohaterskich zapasów z ciałem, w którem dusza trzymała się, jak w zburzonej fortecy, i nie chciała ustąpić wpierw, dopóki nie spełni ostatnich swych obowiązków na ziemi.
— Nie odejdziesz... zaczekasz?... — szeptał do mnie, gdym mu poprawiał poduszkę pod plecami i obwisłe ręce układał na kolanach, aby mu nie ciążyły i nie cierpły w takiej niewygodnej pozycyi. — Zostań... jeszcze... mam ci coś powiedzieć...
Przyrzekłem mu, że się zatrzymam, jak długo zechce.
Zrobił znak, abym przysunął stolik i świece zapalił. Spełniłem, czego żądał.
Minuty upływały, Banasiowa nie wracała.
— Gdzież ten ksiądz?...
Niecierpliwił się, bo mu pilno było pojednać się z Panem Bogiem.
— Przyjdzie, przyjdzie — uspakajałem go, prosząc, aby się zbytnio nie poddawał i nie przejmował, bo potrzebować będzie jeszcze dużo sił do tego aktu, który go czeka.
— Mam, mam — mówił — nie omdleję... nie bój się.
Złożył ręce na piersiach i widziałem, że się skupia w sobie i modlić zaczyna.
Nagle w podwórzu dał się słyszeć dźwięk dzwonka... drgnęliśmy obaj.
Ksiądz nadchodził.
Gierda ocknął się, odetchnął ciężko, ale szybko i głęboko, i z wyrazem twarzy, którego do końca życia nie zapomnę, zrobił taki ruch, jak gdyby całym wysiłkiem chciał powstać na nogi... podbiegłem do niego, aby go podtrzymać... Oparł się na mojem ramieniu i te biedne jego zgrubiałe, jak wałki, nieforemne kolana drżeć zaczęły, zginać się przemocą i próbowały koniecznie uklęknąć na ziemi.
Chciał w pokutniczej postawie grzesznika przyjąć odwiedziny Wybawiciela swego, ale ból straszny musiał go od tego powstrzymać, bo zwrócił na mnie wzrok cierpiący i beznadziejny, jęknął rozpaczliwie, a jakby się skarżył i usprawiedliwiał zarazem, głosem łzawym, biednym, żałosnym i skruszonym powiedział do mnie:
— Nie mogę!...
Podsunąłem mu podnóżek pod kolana i podtrzymywałem w tej pozycyi na poły klęczącej.
Zniżył głowę aż na piersi i ukorzony przed Majestatem, który się zbliżał ku niemu, powtarzał:
— Panie, bądź miłościw duszy mojej!...

Dzwonek już dźwięczał w przedpokoju, za chwilę wszedł spowiednik z wiatykiem.
Chory spoważniał dziwnie i uspokoił się nagle.

Posadziliśmy go z Banasiową na fotelu, bo sam ksiądz zażądał tego, pomimo opozycyi Gierdy, i wyszliśmy, zamykając drzwi za sobą.
Został sam na sam z księdzem i spowiadał się.
Około pół godziny trwała ta spowiedź ostatnia i modlitwy skruszonego grzesznika.
Przez ten czas chodziłem po ulicy i czekałem.
Nareszcie ksiądz wyszedł, Banasiowa przybiegła do mnie z wiadomością, że pan prosi.
Zastałem go bladego z oczyma wilgotnemi, ale z twarzą wypogodzoną, spokojną, jakby mu ostatni ciężar spadł z serca.
— Jakże się pan dobrodziej czuje? — spytałem.
— Jak po rozmowie z Bogiem — odrzekł.
— Możeby teraz rozebrać się?... Te suknie pana uciskają; niewygodnie tak.
Zrobił ruch głową.
— Nie trzeba... już nie długo — odpowiedział wyraźnie, z rezygnacyą — skończy się wkrótce.
Zbadałem puls; słaby był, ale spodziewałem się większego wyczerpania.
Dzisiaj chyba śmierć go jeszcze zostawi; noc przeżyje. Dałem mu krople na wzmocnienie; czkawka go znowu męczyć zaczęła. Nie chciał w żaden sposób rozebrać się i przenieść na łóżko.
— Nie męczcie mnie — odpowiadał na wszystkie perswazye — tak mi dobrze.
Został tedy tak w tym fraku i białym krawacie na swoim fotelu, drzemiąc i wypoczywając, jak gdyby czekał tylko na trumnę, w którąby się mógł sam ułożyć.
Tegoby jeszcze brakowało!... chociaż zdaje mi się, że ta jego rezygnacya i oswojenie się ze śmiercią zdobyłyby się i na taki oryginalny koniec.
Nie wyobrażałem sobie, aby człowiek w podobnym stanie mógł tyle równowagi duchowej zachować i tak sobie nic nie robić ze śmierci, będąc o niej uprzedzony.
Banasiowę zostawiłem przy nim, aby czuwała; noc będzie zapewne ciężka, bo chyba konanie się rozpocznie wkrótce.
Tak mi żal starego!... przyzwyczaiłem się prawie do niego przez tych parę tygodni i będzie mi smutno, jak po dobrym znajomym.
Może dlatego, że to mój pierwszy pacyent i do tego osobliwy człowiek.
Muszę prze...







. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziś nad ranem poczciwy Gierda umarł.
Godzina szósta właśnie wybiła i na »Anioł Pański« dzwonili, kiedy wydał ostatnie tchnienie.
Wieczne odpoczywanie dobremu człowiekowi!... bo dobry był, bardzo dobry i zacne musiało bić serce w tym biednym samotniku, odsuniętym od świata i ludzi.
Wczoraj przerwał mi pisanie chłopak od szewca, który mieszka w podwórzu, obok Gierdy; przysłała go Banasiowa, abym przyszedł natychmiast, bo się staremu pogorszyło. Sama odejść się bała, aby nie skończył w jej nieobecności.
Rzuciłem wszystko i poszedłem: całą noc przy nim spędziłem. Umarł na moich rękach...
Niech się trochę uspokoję i wypocznę, to sobie te ostatnie chwile jego spiszę, nie tyle dla siebie, ile dla Józia Szlarkiewicza, który powinien je znać i pamiętać do końca życia o swoim dobrodzieju...







. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pochowaliśmy go dzisiaj aż na Brudnie; jedna mogiła więcej przybyła na tych piaskach, co wyglądają jak pustynia śmierci.
Kazał sobie jak najtańszy pogrzeb wyprawić, na który przeznaczył tylko dwadzieścia rubli; karawan w jednego konia i trumna sosnowa. Musiałem uszanować jego wolę.
Za trumną szliśmy całą drogę we czworo tylko: ja, Lewoński, Szlarkiewiczowa i Banasiowa.
Któż miał pójść więcej? — nikogo tu nie miał z rodziny a z dawnych przyjaciół i znajomych jakoś nikt nie przyszedł, bo i nie dowiedzieli się zapewnie, że dopiero teraz umarł.
Mieli go za nieboszczyka od dawna.
Takie samotne żywoty spadają cicho, jak zwiędły liść z gałęzi w jesienny zmrok; nikt tego nie widzi i nie słyszy i nie uważa najczęściej, że coś ubyło na tem olbrzymiem drzewie ludzkości...
Lewoński się rozpłakał, Szlarkiewiczowa się modliła, gdy trumnę do dołu spuszczano, Banasiową posądzam, że była trochę pijana, bo na frasunek pociągnęła pewnie z kieliszka na pocieszenie; lamentowała za głośno i wszystkich nas ciągle po rękach chciała całować, Bóg wie za co i dlaczego.
I tak niema już Gierdy...
Ale pozostanie po nim dobra pamięć i pożytek, jeżeli z tego Józika co wyrośnie.
Prawda, trzeba to wszystko zanotować szczegółowo, porządnie, od początku.
Otóż, kiedy mnie wtedy w nocy zawezwali do niego tak nagle, szedłem z tem przekonaniem, że przyjdzie mi tylko zamknąć mu powieki i spisać akt zejścia.
Zastałem go jednak siedzącego w tym samym fotelu, w którym zostawiłem drzemiącego, w tym samym frakowym garniturze, w którym poszedł do trumny, niemal w tej samej pozycyi.
Świece dopalały się przy nim na stole, a Banasiowa siedziała pod piecem, w kucki, i czekała...
Przytomny był, tylko mu oczy gasły co chwila i twarz przybierała ten kolor płowo-siny, ziemisty, jaki u schorzałych ludzi powleka czoło i policzki przed śmiercią.
Poznał mnie odrazu i jakiemś wdzięcznem, łagodnem spojrzeniem powitał.
— Jesteś?... — szepnął — nie byłbym cię trudził dla siebie, bo niema już po co, ale chciałem się pożegnać... podziękować, żeś starego nie opuszczał.
— Przecież to mój obowiązek — rzekłem.
— Co za obowiązek!... pilnować trupa!... — odezwał się, chociaż mu ciężko było mówić, bo mu duszność w piersiach dolegała.
Posłałem Banasiową z receptą do apteki, aby przyniosła jeszcze jakiś środek uśmierzający bóle, które mu dokuczały.
— Nie warto... nie warto — powtarzał, słysząc moje polecenia dawane babie, ażeby się spieszyła z powrotem.
Kiedy wyszła, dał mi znak, abym się zbliżył do niego, bo głos mu słabnął.
— Tu, w szufladce, jest kluczyk od biblioteki — rzekł — wyjmij... otwórz... tam... na górnej półce... pugilares...
Domyśliłem się, że chce, aby mu go podać.
Otworzyłem szafkę z książkami; zapach ziółek i starzyzny zaleciał mnie z niej. Na samym wierzchu, w kąciku, między foliały wciśnięty, leżał spory pugilares safianowy, prostym szpagatem związany.
Wyjąłem i podałem go choremu.
Ręce mu drżały już tak, że utrzymać w nich nie mógł pugilaresu.
— To mój cały majątek — zaczął, siląc się na mowę wyraźną i dobitnie każde słowo wymawiając — resztki już tylko... ale zawsze powinno być przeszło... dwa tysiące..
— Rozumiem, cóż pan dobrodziej każe z tem zrobić?... — spytałem, nie domyślając się do czego zmierza.
— Weź... weź to... dla tego małego.
— Dla jakiego małego?...
— No... tego... skrzypka.
Zdawało mi się, żem się przesłyszał. Takiego legatu nie mogłem się przecież spodziewać dla Józika; a to skąd?... przecież go nie znał, nie widział nigdy; tyle co z moich opowiadań wiedział o nim.
On zaś przypuszczając, że nie mówi dosyć wyraźnie, powtórzył:
— Weź dla tego małego skrzypka... tej szwaczki, wiesz?...
— A to na co?...
— Niech ma... kształcić się za co i niech nie marnieje... w biedzie... Zrozumiałeś?...
Serce mi zadygotało z wzruszenia, radości i podziwu. Trzymałem w rękach ten niespodziewany legat starego oryginała i łzy miałem w oczach; słowa nie mogłem znaleźć...
— Mnie już i miliony na nicby się nie zdały — mówił dalej — a on... biedaczysko... może sobie przyszłość za to kupi... Zrób, jak będziesz uważał... oddaj wszystko, czy częściowo wypłacaj... To będzie stypendyum... dla niego.
— Przecież go pan dobrodziej nie zna nawet! — wtrąciłem.
— To nic... znam przez ciebie... Biedny... to dość. Któż mu pomoże?... Zresztą, trzeba czemś pożytecznem życie zakończyć. Ksiądz... ksiądz mi powiedział dziś mądrą rzecz, że... życie puste, bez zasługi, to jak ów... zakopany talent ewangeliczny... Nie dosyć być nieszkodliwym w życiu... trzeba być pożytecznym. A jam żył, jak... borsuk w jamie, sam z sobą tylko... ni dla siebie, ni dla kogo... Takie życie, to grzech. Chrystus na spalenie skazał figę, co owoców nie rodziła... Tak, tak... na spalenie żywot bezowocny, na spalenie!...
Ta myśl, poddana mu widocznie przez spowiednika, poruszyła go i podniecała teraz, gdy ją rozbierał w mózgu, pracującym ostatnimi wysiłkami.
— Weź... weź... i daj bieda... biedakowi — mówił dysząc, jak gdyby naglił do spełnienia dobrego uczynku, podyktowanego mu przez miłosierdzie i spółczucie dla niedoli ludzkiej.
— Mło... młodemu... się... przy... przyda! — szeptał — tylko... niech... niech na dobre użyje. Pilnuj sam, pilnuj, bo to two... twoja zasługa...
Pochyliłem się instynktownie i pocałowałem go w ramię, tak mnie coś pchnęło do tego. Zwrócił na mnie oczy i spojrzał jakby zdziwiony, ale ujęty tym dowodem wdzięczności i uznania z mej strony.
Rozrzewniło go to, bo jego ręka, drżąc bardzo i rzucając się niespokojnie, zbliżyła się do mojej i spoczęła na niej, zimna, żółta, jak z wosku, a na ustach chwiało się słowo:
— Mój... mój...
Nie dopowiedział, ale czułem, że chciał rzeknąć coś dobrego dla mnie.
Dziękowałem mu czule i gorąco za siebie i za małego Józika, przyrzekając, że się nim zajmę, a wolę jego uszanuję, aby ten czyn szlachetny nie był zmarnowany.
— Jeżeli chłopak zostanie artystą — mówiłem — to tylko dzięki panu i pańskiej dobroci. Taki legat przyniesie mu szczęście.
— Daj Boże!... daj Boże!... — szeptał i widać było, że mu ta myśl przyjemność sprawia.
Rozmowa ze mną zdawała się ulgę moralną mu przynosić; było kilka chwil takich, że się czuł silniejszym i bóle go zupełnie opuszczały.
— Jest mi dobrze — mówił — nic mi nie dolega... O, teraz chciałbym tak zasnąć i byłby koniec.
W szufladce zostawił kartkę, na której stały tylko te wyrazy, bardzo niekształtnemi już literami wypisane:
»Bibliotekę oddać doktorowi, rzeczy Banasiowej. To moja ostatnia wola«.
Nie chciał już zażyć proszków, które baba z apteki przyniosła, popatrzył jednak na nią i rzekł, jakby i z nią żegnał się na odchodnem:
— Bądź zdrowa, stara!...
A ona tym głosem jego miękkim ujęta, zaczęła łypać powiekami i przez łzy odpowiedziała, całując go po kolanach:
— Niech też panu Pan Bóg da niebo i światłość wiekuistą!... a że tam stłukłam co czasem, albom za długo siedziała na posyłkach, to niech już pan przepuści, bo przecież to nie naumyślnie.
Usprawiedliwiała się przed nim jeszcze w takiej chwili, jak gdyby śmierć nie stała już między nami i ostatnich tchnień swojej ofiary nie liczyła.
Było po północy, chory miał oczy zamknięte i przestał mówić.
Siedział i czekał.
Pod zmiętym gorsem koszuli, szeroka, wypukła, jakby wydęta pierś jego podnosiła się krótkim, astmatycznym oddechem; przytem usta otwierały się bolesnym jakimś kurczem i za każdym razem brwi drgały ruchem owadu wbijanego na szpilkę.
Cierpiał, biedaczysko, ale się nie skarżył.
— Krucyfiks... krucyfiks! — były ostatnie jego słowa, wypowiedziane jeszcze wyraźnie.
Banasiowa podała mu krzyż, którego dotykał palcami, i wymawiała słowa:
— Panie, w ręce twoje oddaję ducha mojego... Panie, w ręce Twoje oddaję ducha mojego...
Zdawało mi się, że dostrzegam jeszcze lekkie poruszenia jego sinych warg, jak gdyby powtarzały za nią te wyrazy, ale już głosu słychać nie było.
Nad ranem zapadł w drzemkę zupełną i tylko od czasu do czasu drgania przechodziły.
Ostatnie już tylko zlekka nim wstrząsnęło o godzinie szóstej.
Z kościoła Pijarów odezwał się właśnie dzwonek na »Anioł Pański«.
Dusza Gierdy, przy tych dźwiękach uleciała w nadziemskie światy — usnął na wieki.
Ułożyliśmy go z Banasiową i stróżem kamienicznym na łóżku i dali znać do rządcy, aby się zajął formalnościami pogrzebowemi.

Przespawszy się kilka godzin, wyszedłem, aby odwiedzić Szlarkiewiczową i uwiadomić ją o hojnej ofierze nieboszczyka, którego nawet z nazwiska nie znała.
Powiedziałem jej:
— Widzi pani, jak to niekiedy śmierć jednych pomaga do życia drugim; teraz z łaski pana Gierdy, będzie miał Józik pani przyszłość zapewnioną. Na koszta jego wychowania i dalszego kształcenia w muzyce jest kapitał, który jutro złożę do banku, aby procent narastał, a co miesiąc otrzyma pani dla niego pensyę swoją i tak będzie aż do skończenia konserwatoryum tutaj, a może i zagranicą.
Ona tego słuchała, słuchała i jakby zrozumieć nie mogła; patrzyła to na mnie, to na swoje spracowane, chude, pokłute palce i myślała zapewne, że sobie z niej żartuję.
Odwykła tak od szczęścia w życiu, że marzyć jej było trudno, aby ono i dla niej się uśmiechnąć mogło, jeszcze do tego tak niespodzianie.
Zmieszaną była i zakłopotaną, czując, że należałoby coś odpowiedzieć, a słowa jej uciekały, jak spłoszone ptaki i tylko zamiast wyrazów, jakieś mruczenie wydobywało się z jej ust, jak u niemowy.
Przez chwilę nawet myślałem, że jej się nie podoba mój projekt złożenia pieniędzy w banku i wolałaby dostać je sama do rąk, aby niemi rozporządzać, ale pokrzywdziłem biedaczkę tą myślą, jak się zaraz okazało, bo nie przemówiwszy ani słówka, odwróciła się do ściany, zakryła oczy i płakać zaczęła.
Józik, który słuchał mojego opowiadania o legacie nieboszczyka Gierdy, siedząc na łóżku, nagle z uciechy wielkiej wlazł cały z głową pod kołdrę, wijąc się pod nią, jak piskorz, i wydając jakieś dziwne, zgłuszone wykrzykniki.
Zdawało mu się może, że nikt tego nie będzie widział i że pod tą kołdrą wolno mu swobodniej nacieszyć się swojem szczęściem; wstydził się jawnie okazać to przede mną.
Podszedłem do Szlarkiewiczowej i zapytałem:
— I czegóż pani płacze?...
Zakryła sobie twarz chustką i szlochając cicho, odezwała się z trudnością:
— Niech mi się pan konsyliarz nie dziwi... ale... ale... ja sama nie wiem, co mi się stało!... Przecież to na człowieka, jak z nieba spadło wtedy, kiedy już całą nadzieję stracił i prędzej śmierci niż ratunku się spodziewał skądkolwiek.
Jeżeli te słowa słyszał duch nieboszczyka Gierdy, to musiał się uśmiechnąć z zadowolenia i zatrzymać może w swoim odlocie z ziemi, aby spojrzeć na poczciwe dzieło i na tych dwoje istot, uszczęśliwionych z jego łaski.
Józik, posłyszawszy głos matki, wysunął do połowy głowę z pod swego nakrycia i dużemi, jak u młodego jelonka oczyma, patrzył, co się stało?...
— A mama znowu...
Zaczął i urwał; przykro mu się widać zrobiło, że to biedne matczysko jego ma tylko łzy na objawienie wszystkich swoich uczuć — smutku zarówno, jak i radości.
Mnie samemu także nie wiedzieć, jak się zrobiło na sercu, kiedym patrzał, jak ta Szlarkiewiczowa tuliła swego malca w objęciach i pokrywała pocałunkami, jak gdyby go odzyskała dopiero teraz zupełnie, mając dla niego przyszłość zapewnioną.
Całowali się i ściskali z wielkiego szczęścia, które na nich spadło, o mnie nawet zapomnieli w tej chwili — i dobrze zrobili, bo to byłoby ich tylko niepotrzebnie krępowało.
On ją obejmował za szyję i prosił:
— No, moja mamo, no, już dość!... no, niech mamusia łzy otrze i da pokój! — a ona znowu otulając go kołdrą, powtarzała:
— Dobrze, dobrze, moje dziecko!... już nie będę, już nie... tylko ty się nie odkrywaj, boś jeszcze chory, możesz się zaziębić, mój Józiku!...
Przecież to ponad miłość macierzyńską niema nic szczytniejszego w sercu kobiecem!...
W owej chwili było mi tak, jakby mi dusza pobiegła aż tam, do tej białej chałupki w ogrodzie, gdzie moja matka o tej porze siedzi zapewne przy oknie i na drutach pończoszkę robi, i uśmiecha się sama do siebie, myśląc o mnie; od czasu do czasu rzuci okiem na kalendarz, wiszący na ścianie, i westchnie, że do Wielkanocy jeszcze daleko, bo na Wielkanoc dopiero się zobaczymy...
Moja mateczko, czyś ty chociaż uczuła, jak cię myśli moje po rękach całowały i do kolan twoich się przytulały i w twoje siwe, kochane oczy spoglądały z czułością w owej chwili?...

Tak mi się czegoś serce do ciebie wyrywało, kiedym patrzył na te uściski Szlarkiewiczowej z synem!...
Gdy sobie nareszcie mnie przypomnieli, zaczęła się druga edycya płaczu i wykrzykników, i podziękowań; nie chciałem pozwolić, aby mię Józik w rękę całował, pomimo wszelkich nalegań jego matki, więc uściskaliśmy się z chłopcem i wycałowali z dubeltówki, jakbyśmy od dzieciństwa kolegowali z sobą i razem w piłkę grywali.
Cała różnica wieku gdzieś się między nami zapodziała.
W tym chłopcu siedzi jednak poczciwa i delikatna dusza.
Jak to jemu zaraz do głowy przyszedł nieboszczyk Gierda, skoro się trochę oswoił ze swojem szczęściem.
— Moja mamo, czy to ten pan nie mógł dać mi stypendyum i żyć jeszcze! — odezwał się z ubolewaniem — potrzebował to umierać zaraz?... Teraz mi go żal będzie ciągle, ile razy wezmę moje skrzypce do rąk, bo mi się zaraz on przypomni. Nawet mu już nigdy nie będę mógł za to podziękować!
Spoważniał i zamyślił się, a potem rzekł do mnie:
— Skoro już wyzdrowieję zupełnie, to mnie pan na jego grób przynajmniej zaprowadzi, dobrze?...
Przyrzekłem mu to i poszedłem do mojego szpitala.
Wracając po obiedzie do domu, spotkałem w bramie Lewońskiego; wiedział już o śmierci Gierdy, bo zachodził do niego dzisiaj rano i trafił właśnie na chwilę, kiedy go w trumnie do kościoła wynosili.
Widać, mocno go zasmuciła ta śmierć.
Przypomniała mu zapewne stratę, którą poniósł w przeszłości, jako mąż, i tę drugą, którą będzie musiał ponieść jeszcze, jako ojciec.
— Mój drogi konsyliarzu, — mówił do mnie, wróciwszy się aż na schody z ulicy — dobrze, żem sobie przypomniał!... zlituj się, tylko przed Minią ani słowa o tem, że Gierda umarł. Ona jest tak wrażliwą i to mogłoby ją zanadto obejść! Lepiej, niech nic nie wie; będziemy przed nią ukrywali jego śmierć, po co ma biedaczka się martwić!...
Oczy miał od łez wilgotne, jak zawsze, gdy mówi o swojej Mini.







. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tydzień już minął od pogrzebu Gierdy, a ciągle mi się zdaje, że nie umarł i że wieczorem potrzebowałbym tylko pójść do niego, aby go zastać siedzącego jeszcze w fotelu i czekającego na śmierć swoją tak spokojnie, jak na zwykłego gościa.
Zapisał mi się w pamięci, jak Szlarkiewiczowej w sercu, która teraz tylko z błogosławieństwem na ustach wspomina jego nazwisko i modli się codzień za jego duszę.
Józikowi pozwolę jutro wstać po raz pierwszy po chorobie.
Wiosną pachnie w powietrzu, ciepło się robi; tak jakoś nagle szczezła zima, jak gdyby jej nie było. To doskonale; moi pacyenci wyzdrowieją prędzej, skoro wiosna do spółki ze mną leczyć ich zacznie.
Tylko ta Minia Lewońska codziennie jakaś słabsza, choć roi z dnia na dzień plany na przyszłość, wybiera się z ojcem w góry, układa sobie podróż do Zakopanego i chwilami wydaje się, jakby rozkwitała na nowo, ale to wszystko ułuda tylko, ułuda i nic więcej. W suchotach bywają takie złudzenia.
Lewoński ją i siebie okłamuje ciągle, a ja mu tej illuzyi nie rozwiewam; poco?... będzie jeszcze dość czasu na gorzką prawdę rzeczywistości.
Każda wizyta u nich jednak smutkiem mnie przejmuje; przypominają mi się wieczory u Gierdy. Starość zwiędła i młodość więdnąca pod tchnieniem zabójczem śmierci!... tam rezygnacya zupełna i jakiś stoicyzm filozofa na pograniczu między życiem a śmiercią, tu taki sam spokój, nawet pogoda, tylko złudną nadzieją utrzymywana...
Wczoraj jeszcze prosiła ciotek, aby jej wybrały materyał na kostyum wiosenny do podróży, a one chcąc ją więcej otumanić, naznosiły dzisiaj próbek, gałganków, żurnalów i zabawiają ją, jak małe dziecko, a przytem badają ciągle oczyma jej bladą, wychudzoną twarzyczkę z wypiekami i te sinawe smugi na skroniach, i te usteczka gorączką spalone, i wychodzą, wzdychając do drugiego pokoju, aby tam szeptać po kątach o tem, że jest coraz gorzej i że nadziei niema.
Ojciec nic jej nie powiedział o śmierci Gierdy, więc się mnie za każdym razem wypytuje o niego i każe mu się kłaniać, dodając zawsze:
— Niech doktor pozdrowi pana Gierdę serdecznie ode mnie; skoro mi pozwolą wychodzić, przyjdziemy tam do niego z papą, prawda papo?... Żeby tylko to słonko raz zaświeciło ciepło, bardzo ciepło!...
Codziennie posyła mu kwiatki i wprawia mnie w kłopot, pytając potem:
— Cóż, podobały mu się hyacenty białe!... on zapewne lubi kwiaty, jak ja i jak nieboszczka mama. Niech mu pan powie, z łaski swojej, że ja bardzo często teraz o nim myślę i że bardzo pragnęłabym go poznać!...
Tak jakoś poczciwie, składając rączki i patrząc w okno, na niebo rozjaśnione, westchnęła dzisiaj:
— Ach, mój Boże, mój Boże, kiedyż ja już raz do tego biednego Gierdy się wybiorę!... jemu tam musi być bardzo, bardzo smutno samemu.
Nie przeczuwa nawet biedactwo, że dusza jej już odlatuje z tej ziemi w te same szlaki, którymi jego pomknęła za światy i nie jest tam więcej ani samą, ani opuszczoną...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.