>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dwa śluby
Podtytuł Wspomnienie karnawałowe
Pochodzenie „Wędrowiec“, 1893, nr 3
Redaktor Saturnin Sikorski
Wydawca Saturnin Sikorski
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KLEMENS JUNOSZA.
DWA ŚLUBY
Wspomnienie karnawałowe.



Z

Zaczyna się dzień zimowy, chłodny i ponury. Światło słoneczne przebija się z trudnością przez chmury blade, białawe, kłębiące się w górze, niby tumany mgły, lub dymu. Na ulicach niedawno pogaszono latarnie, w głębi otwartych już sklepików z bułkami i kawiarni widać światło...
Ruch miejski jeszcze się nie rozpoczął, tylko stróże przed domami oczyszczają chodniki; wozy piekarskie i rzeźnickie śpieszą na targi, kiedy niekiedy służąca z koszem przebiegnie, sanki nie brzęczą jeszcze, zaspany posłaniec publiczny wlecze się powoli na stacyę... Połowa przynajmniej ludności warszawskiej jeszcze śpi.
Są nawet i tacy, którzy dopiero spać zamierzają.
Oto powolnym krokiem przesuwa się gromadka... Panie są i panowie, a znać, że z zabawy wracają... Z pod salop widać postrzępione suknie tarlatanowe, z pod kapeluszy — twarzyczki blade, zmęczone, mizerne. Panowie nie lepiej się mają: jeden utyka trochę na nogę, drugi, chociaż towarzyszy młodej kobiecie i usiłuje ją bawić przyjemną rozmową, nie może się powstrzymać, i o zgrozo!.. ziewa, okropnie ziewa!..
Ma swoje prawa karnawał, ma je również i sen, ale prawa snu są mocniejsze, zwłaszcza dla młodych, bo oto mama tych panienek śmieje się z niewytrzymałości córek.
Co prawda, wyspała się dobra kobiecina siedząc przez całą noc na kanapie, i nie mija się z prawdą mówiąc, że się już nie położy wcale, chyba na chwileczkę po obiedzie.
Papa jest także dzielny; grał całą noc w winta, dał dwa małe szlemy, wygrał sześć rubli — i czuje się zupełnie dobrze. Pójdzie do biura jak nic, będzie drzemał nad rachunkami jak nic, a po obiedzie chrapnie już na urząd, także jak gdyby nigdy nic...
Tymczasem wymachuje laską, drepcze z fantazyą ogromną i dowodzi, że tylko stara gwardya jest coś warta, a dzisiejsza młodzież znaczy tyle co nic...
— Myśmy potrafili tańczyć przez siedem dni i siedem nocy z rzędu, a w r. 1849 u państwa Anzelmów...
Weszli w bramę i przechodzień nie dowiedział się, co było właściwie u państwa Anzelmów, czterdzieści kilka lat temu.
W kościele Świętokrzyzkim mrok jeszcze panuje, ludzi niewiele, jakiś wyrobnik przy drzwiach pada na kolana z ciężkiem westchnieniem, w ławce przy zapalonym stoczku staruszka, otulona w pięć chustek, odczytuje modlitwy. W mroku, w ciszy, po kątach ukryci modlą się ci ludzie, którzy z prawdziwą wiarą w sercu przyszli o miłosierdzie Stwórcę swego prosić — i którzy odejdą z nadzieją, że prośba ich będzie wysłuchana tam, wysoko...
Ukazuje się dziad ze stoczkiem na długim kiju i zapala świece w kaplicy Matki Boskiej... Zapala wszystkie... robi się jasno jak w dzień... Równocześnie od drzwi wchodowych słychać kroki...
Idzie kilka osób i kieruje się wprost ku kaplicy. Młody człowiek prowadzi pod rękę bardzo przystojną kobietę, jegomość poważny stąpa obok siwowłosej matrony, jeszcze kilku mężczyzn dopełnia orszaku.
Przyszli zapewne na nabożeństwo, a może też kto ze znajomych będzie brał ślub o tej porze...
Ale nie... to właśnie orszak weselny; bez fraków, bez strojnych sukien, może nawet przyszli do kościoła pieszo...
Ksiądz idzie do ołtarza, młody człowiek ze swą towarzyszką klęka na stopniach. Oboje są młodzi, ładni, znać po nich, że należą do sfery inteligentnej.
Veni Creator! rozbrzmiewa głos organu, ksiądz ręce stułą im związał.
Wychodzą w takim samym porządku jak przyszli i zatrzymują się na chwilę przed kościołem.
Przechodzień mógł słyszeć ich rozmowę:
On miał zaraz udać się do biura, ona do magazynu, którego cały zarząd spoczywa w jej rękach. O czwartej po obiedzie mają się zejść na obiad u jej matki; przyjdzie tam ojciec jego, (ten poważny jegomość, który prowadził pod rękę osiwiałą matronę), oraz trzej młodzi ludzie, koledzy biurowi pana młodego.
Pani młoda zaprasza bardzo uprzejmie, dodając, że mama przyrzekła dać obiad wyśmienity, z doskonałą leguminą i z czarną kawą... Naturalnie, obiad weselny musi się czemś od zwyczajnego odróżniać...
Pożegnali się wszyscy przed kościołem i poszli do pracy, każde w swoją stronę, zniknęli w fali miejskiej, jak drobne krople deszczu nikną w szeroko rozlanem jeziorze.
Dzień przeszedł szybko, krótki dzień zimowy... słońce usnęło w chmurach niewiadomo kiedy i ustąpiło miejsca czerwonawym płomykom gazu.
Śnieg padał. W świetle latarń miejskich, w promieniach bijących z wystaw sklepowych migotały białe, gęste płatki śniegowe, niby wielka gromada nocnych motylków...
Kościół Świętokrzyski z ogromną swą fasadą i wieżami w mrokach tonął, tylko schody, figura krzyż dźwigającego Zbawiciela i drzwi świątyni oświetlone były.
W kaplicy Matki Bożej dziad świece przed ołtarzem zapalał, z ulicy napływali ludzie ciekawi, mający dość wolnego czasu, aby się „ślubowi“ przypatrzeć...
Przed kościół zatoczyło się kilka karet, panie wystrojone w jedwabie, panowie wyfraczeni, panna młoda w białej sukni atłasowej, druchny w leciutkich jasnych sukniach, niby w obłokach... Orszak szykuje się w przedsionku i dąży do ołtarza. Veni Creator! głos organu rozbrzmiewa, ksiądz młodej parze ręce stułą związał, ceremonia skończona...
Orszak kieruje się ku drzwiom, torując sobie drogę wśród ciekawych, którzy chcą widzieć jak kto był ubrany, przypatrzeć się pannie młodej, drużkom i druchnom — znaleźć odpowiedź na pytanie — kto to? co za jedni?
Jakiś jegomość, wszędobylski widocznie i wszelkich stosunków miejskich świadomy, zaspokoił ciekawość obecnych, opowiadając tym co pytali i tym co nie pytali, że pan młody pracuje w jakimś kantorze prywatnym za dwadzieścia pięć rubli miesięcznie, zaś panna młoda pochodzi z takiej familii, która niegdyś coś miała... Teraz niema nic, ale się jakoś bieda łata, ażeby był szyk...
I jest szyk, ale wynajęty, od karet, aż do zastawy stołowej... do szklanek...
Pan młody ma jakąś troskę na czole... jutro przyjdzie do niego pan Abraham, a dać mu co niema... chyba kochana mama żony poratuje; pani teściowa również się zamyśla... jutro przed wieczorem przyjdzie pan Izaak... będzie się upominał, a nie ma mu co dać... chyba kochany zięć przyjdzie z pomocą...
Siedli do karet i znikli w ruchu ulicznym. Żywa fala ludzka wzbierała na ulicach, jak zwykle podczas karnawału wieczorem... Toczyły się karety, brzęczały sanki, na chodnikach było pełno ludzi na zabawy śpieszących... w tej fali, w tym ruchu i gwarze utonęły dwie młode pary... Co im też jutro przyniesie?
Łatwo zgadnąć. Pierwsza znajdzie przy skromnem życiu i pracy spokój i zadowolenie wewnętrzne; drugą odwiedzać zacznie pan Abraham i pan Izaak — a z czasem za tymi panami przyjdzie pan Jakób, a dalej pan Juda i bracia jego...
I rozpoczną życie z dnia na dzień, trosk i niepokoi pełne, gorzkie, ciężkie, męczące...
Noc już zupełna, sklepy zamknięte, przechodniów coraz mniej na ulicach: jedni spać poszli, inni bawią się i tańczą — jak w karnawale... Śnieg dużemi płatkami sypie, bieli dachy, ulice, chodniki, na twarde kamienie i głazy rzuca puchowe pokrycia...
Jak w zimie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.