Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa a dwa cztéry czyli Piekarz i jego rodzina |
Wydawca | A. Marcinowski |
Data wyd. | 1837 |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bohomolec.
Czy ci kto piasku w oczy nasypał? niepoznałeś po białym dniu najlepszego z twoich przyjaciół!
Pojazd leciał szybko, i niebawem stanął przed austeryą stojącą na pocztowym gościńcu. Ognie były już pogaszone, ale że deszcz nielitościwie kropił, podróżni zatrzymali się i przypomnieli sobie razem, że to była pierwsza stacya.
— Tu być musi Pan Mączka, rzekł metr wchodząc do izby ogromnej, w której już spał jeden podróżny.
— Czy to wy? odezwał się głos z łóżka.
— My! odpowiedział metr, przybliżając się, wyjechaliśmy naprzeciw niego, oto syn pański.
— Mój syn! ach mój syn! niechże cię uściskam, wykrzyknął podróżny zrywając się z łóżka i serdecznie Pana metra ściskając. Światła! prędzej światła! to mój syn! niechże go prędzej zobaczę — dodał znowu podróżny, nieopuszczając milczącego muzyka.
— Ale — Mości Dobrodzieja!
— Co tam z tytułami! przerwał znowu ściskający, czyż się serce twoje nieodzywa?.
— Nic a nic — odpowiedział metr powoli ze zwykłą oziębłością.
— Co!? zawołał podróżny, puszczając ściskanego dotąd muzyka, co?
— To — że ja jestem tylko towarzyszem syna pańskiego, ale nie jego synem; przynajmniej moja matka o tém mi nigdy nie wspominała.
— Ach! przepraszam, wybąknął podróżny, postępując omackiem ku Ryszardowi — Mój synu! wykrzyknął potém, czyliż mię niepoznajesz?
— Nic nie widzę, bo tu ciemno jak w piekle, panie ojcze — odpowiedział Ryszard.
— Zapal bo proszę świecę! rzekł ostygły trochę z pierwszego zapału podróżny — radbym prędzej syna mego obaczyć — Ale, chłopcze, jakże się tam ma twoja matka?
Ryszard, myśląc zapewne o zębatych kołach i przestrzeniach eteru, nic nie odpowiedział. Mniemany ojciec powtórzył pytanie, na które toż samo odpowiedziało milczenie, a metr zażywając tabaki z cicha dodał.
— Pan Ryszard dziś podobno.
— Co? zapytał podróżny.
— Podobno dziś ma paroksyzm.
— Aboż zachorował kto? Jaki Ryszard?
— Syn pański.
— Czyż jemu imie Ryszard? zapytał znowu ojciec powoli, zdaje się Henryk. Ale jakże urosł od tego czasu jakem go niewidział, dodał potém nieznajomy oglądając go w około.
Kto inny, i czytelnicy moi, zapewne poznali, że ów podróżny nie jest ojcem Ryszarda. Metr jednak i syn nic nie mówili, bo obłąkany młodzieniec myślał o czém inném, a muzyk nie znał samego Pana Mączki.
— Tylko to dziwno! mówił sam w sobie metr Amfion Smyczko, że ten Jegomość wczoraj wyjechawszy, zapomniał imienia swego syna, i utrzymuje że on podrosł przez dwadzieścia cztery godzin! Oj! czy tylko dziś Pan tatulo nie ma paroksyzmu! pomyślał sobie zażywając tabaki.
Tym czasem przybyły wziąwszy w rękę świecę opatrywał od stóp do głów swego mniemanego syna. Postać tego Jegomości i wzajemne stosunki z Ryszardem, tworzyły szczególniejszy i zajmujący obraz.
Nieznajomy w pantoflach, szlafroku i nocnej czapeczce, z twarzą rumianą i pełną, oczyma połyskującemi, podnosił lub zniżał świecę, oglądając w milczeniu, z wielką uwagą twarz i postać młodzieńca. Ryszard stał nieruchomy i prawie nieczuły, ręce miał na krzyż założone, twarz spuszczoną na piersi. Płaszcz podróżny spadał z niego niedbale, czapka zasłaniała czoło i oczy, a prócz głośnego oddechu innego znaku przytomności nie dawał. Metr małego wzrostu, z rozczochraną głową, z tabakierą w ręku, blade lice swoje wykrzywił drwiącym uśmiechem. Nieznajomy poruszał kiedy niekiedy ramionami i w końcu się odezwał.
— Panie guwernerze! czy mój syn dawno choruje.
— Pan o tém lepiej zapewne wiedzieć musisz odemnie; przecież nie ma dwódziestu czterech godzin, jakeś go opuścił!
Nieznajomy przeżegnał się i spójrzał zdziwiony na metra, który ze złośliwym uśmiechem spoglądał także na niego.
— A czy dawno zwarjowałeś? zapytał potém nieznajomy. Nastąpiło milczenie, w którym, gdy przeciwnicy dwaj, oczekując tylko otwarcia kłótni, gotowali się na nią — Ryszard podniosł głowę, kiwnął nią i rzekł z cicha.
— Znowu jestem na ziemi!
— Co on plecie? zapytał podróżny.
— Niesłyszałem — przebąknął metr ruszając ramionami — niesłyszałem.
— Ach! nacóż! mówił dalej obłąkany, z krainy nieskończoności znowu spadłem na tę ziemię? Czyliż mię co do niey przykuło, że się nigdy od niej wyrwać nie mogę? Leciałem tak prędko! Widziałem tyle cudów! Byłem już blisko mojej gwiazdki — a teraz znowu wróciłem na ziemię.
— Dalibóg! czy tylko to nie szalony? rzekł po cichu sam do siebie podróżny, stawiając świece i umykając coraz dalej. — Nie wiem! rzekł Amfion biorąc swego towarzysza za rękę — ale my musim pójść szukać Pana Mączki, bo widzę że Pan nim nie jesteś.