Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Dwa a dwa cztéry
czyli
Piekarz i jego rodzina
Wydawca A. Marcinowski
Data wyd. 1837
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

DWA a DWA CZTÉRY
CZYLI
PIEKARZ I JEGO RODZINA.
True happiness is of a retired nature, and an ennemy to pomp and noise.
The Spectator.
POWIEŚĆ
KLEOFASA FAKUNDA PASTERNAKA.
WILNO.
NAKŁADEM I DRUKIEM A. MARCINOWSKIEGO.

1837.
Wolno drukować

z obowiązkiem złożenia trzech exemplarzy w Komitecie Cenzury. Dan w Wilnie 5 Czerwca 1832.

Michał Oczapowski Cenzor.
KOLEDZE
ADAMOWI
OCZAPOWSKIEMU
K. F. PASTERNAK.





RZUT OKA NA SCIESZKĘ,
KTÓRĄ POSZEDŁEM.
Al aalemo arafa al dżahela, l annaho Kana dżahelan: ua al dżahelo la ïarefo, al aalema l annaho la-Kana aaleman.

Mądry zna nierozumnego, bo nim był sam dawniej; ale głupiec nie zna mądrego, bo nim nie był.

Przysłowie Arabskie.

Drugą już powiastkę podając na widok publiczny; owoc niedojrzały chwil wolnych od ważniejszych zatrudnień, mam sobie za obowiązek, napomknąć nieco o rodzaju pisania, do którego się na chwilę przywiązałem. Niemyślę ja tu rozszérzać się nad historyą tego rodzaju pisania; — nie jest to moim zamiarem. Sprobuję tylko okazać, jak ubogą jest Literatura nasza, w tej części, kiedy obce obfitują w różne, oddzielne i coraz mnożące się sposoby pisania powieści i romansów.
Do pisania powieści (rozumie się dobrych, bo złe nie nazywają się powieścią, ani romansem, ale bazgraniną i ramotą, którą lada kto napisać potrafi); do pisania powieści dobrych, mówię, trzeba talentu (nieodzownie), poznania ludzi (koniecznie), wyobraźni (choć parę ziarek). Główną, najgłówniejszą, podług mnie zaletą, jest to — co przeszłego wieku i niektórzy nasi pisarze, mieli za nic: — kopijowanie wierne i nieprzesadzone. Wątpię ja — i dzisiejsza publiczność ze mną, ażeby dziwaczne, olbrzymie, ale niezgrabne utwory, jakiemi są wyskoki Heloizy, Korynny, Matyldy, Amelii; jakiemi napełnione są dzieła Panny Radcliffe, Genlis, Cottin, więcej były warte, nad wierne obrazy Cervantesa, Sterna, Fieldinga, Le-Sage etc.

Eksaltacia, i ckliwa wielkość, niska przesada, nudny przymus, łzy najemne; — oto czém są naszpikowane te twory głów obłąkanych. Klelie, Cyrusy, Mandany, są to poczwary miłości, przedrzeźniacze jéj uczuć; — bo na imie jéj bohatérów nie zasługują. Są to nędzne wyroby, którym zamiast wielkości, nadano cechę dziwactwa; — ale jeszczeż jakiego dziwactwa!dziecinnego, niedojrzałego, niesmakownego.
Co za fałsz! jaki błąd! — czyliż to jest wielkiém, czego niepojmujem, nierozumiemy, lub naśladować nie możem? — obrazy takie, są jak owe jarmarkowe obrazy świętych, o których znaczeniu, podpis tylko jeden domyślać się każe. Jakież u tych pisarzy charaktery? — charaktery w jednéj lane formie, z małemi, nic nieznaczącemi odmiankami; — są to obrazy Chińskie, w których nié ma cienia, a są tylko obwody i kolory, iaskrawe wprawdzie, ale nienaturalne. Ci pisarze, powtarzam, są Chińczykami, którzy mniémają, że cień w obrazie stanowi rysę, plamę, skazę, i którzy patrząc na nasze malowidła, dziwują się tym plamom; — plamom, które obraz do przyrodzonej postaci zbliżają. Tak to właśnie, robią i ci pisarze: niechcą oni ludzi wystawiać ludźmi, i sądzą, że ich bohaterowie ażeby byli wielkimi, niepowinni mieć żadnych wad, żadnych przywar ludzkich, żadnego cienia, przy którymby się światło mocniej odbiło.
Wystawują oni wielkość ckliwą, i nawet w odurzonych nią głowach wzbudzając rospacz, dla niemożności naśladowania.
Rzućmy teraz okiem, na pole, daleko milsze oku. Tu spotykamy Cervantesa, wielkiego znawcę serca ludzkiego, wielkiego badacza jego tajników, trafnego malarza, jakim się w Don-Kichocie okazał. W tym małym zbiórze jego szkiców, znajdziemy wszystkie główne formy, z których później modelowali inni pisarze.
Stern badał skrytsze jeszcze tajemnice serca, odmalował uczucia, i jeśli Cervantes uderza dokładném oddaniem powierzchowności; ów wnika, wszywa się w serce człowieka, odkrywa pole walki, jego rozumu i uczuć, okazuje, jak rzadko piérwszy, ów zawołany rozum zwycięża, jak często znieważony i zbłocony wala się pod nogami.

Lesage nié miał przebiegłości, niemiał poznania serca Yoricka — prowadzi on nas po kątkach, ze swoim djabłem kulawym, pokazuje nam ludzi — prawdziwych ludzi!
Wolter, który na opinii, tyle stracił w XIX wieku, i Wolter pisał powieści! — niezłe, ale nie przednie; już to, co do zasad, jakie wodziły jego piórem, już co do zbytniego polegania na dowcipie, którego, jako jedynéj swéj tarczy, trzymał się, jak pijany płotu. Zadyk jest to sobie figura, bardzo poślednia, daleka od typow i oryginalności, śmieszna, głupia i dowcipna. Od tego wielkiego bazgracza, skoczę teraz do wielkiego Walter-Scotta, wielkiego w wyobraźni, talencie, we wszystkiém, czego mu było potrzeba. Rzuciłem tylko okiem, na ten świat, który sobie utworzył; na liczne grono jego dzieci. Co tu typów! co obrazów! — a nadewszystko ile prawdy! ile rozmaitości! — zawsze jeden, zawsze nowy! — niepotrzebuje on moich pochwał, wszyscy go znają. To tylko złego zrobił światu, że przy nim, wylągł się rój naśladowców — którzy tym mu są tylko podobni, że piszą. Mała jest liczba takich, którym usposobienie i talent, dozwoliły pójść w jego ślady — tymi są: Cooper, którego charaktery mniej są wydatne, mniej skończone[1]: w nim nié ma tej czystości rysunku, nie tyle znać wprawną rękę, ile u Walter-Scotta. Wilibald Alexis, którego romans Walladmor, w Anglii nawet Walter-Scottowi przypisują, nierównie od Coopera jest słabszy; pełno w nim zamieszania, nieporządku, charaktery słabe, akcya nieprzywiązująca, nie często się urywa i wiąże nieforemnym węzełkiem.
Walter-Scott pokazał, jak należy zdobić historyą, nie spoczwarzając[2] ją: — w samych nawet jego dziełach, które historycznemi zowie, rozmaicie się trzyma dziejów. Są takie, w których główne osoby, intryga i tło samo jest historyczne (Richard); są inne, w których główne osoby, czepiają się tylko historyi (Kenilworth, Kwentyn-Durward, Iwanhoe); są nakoniec, ostatnie, odmalowane na tle historyczném, a jednak nie historyczne, które do pewnej epoki, łączą nie wypadki, nie intryga, nie osoby, ale obyczaje, szczegóły, drobnostki i błyskotki historyczne. Coopera do drugiego rodzaju romansów liczą się dziéła; jedyne dziécię Wilibalda, do trzeciego. Poprzedziły jeszcze Walter-Scotta romanse pseudohistoryczne, którym autorowie, nadali historycznemi, a często fałszywemi wyskokami, pieczęć śmiesznej jakiejś ważności; jak na naszych szpilkach, malują herb Angielski, dla pokupu.
Do innego już wcale rodzaju, policzyć należy P. Ducange, który z małą odmianą, jest uczniem Sterna, ale swoje głębokie poznanie serca i człowieka, sztuczniej i staranniej oprawuje w ramki. Bohatyrów Dukanża kochamy, zlewamy się w nich duszą i umysłem (nous nous identifions). Rzuca on czasami zarysy obrazów wielkich, śmiesznych, lub po Teniersowsku prawdziwych, ale wszystko tak prędko, tak nagle, jak malarz korzystający z przelotnego jakiego obrazu, który rzuca tylko główne, cechujące go rysy.
Clauren niepewny jeszcze, ku czemu ma się rzucić, eksaltuje się czasem, lub ściśle idzie za prawdą. Z nowszych pisarzy, najwięcej pono zachwycił dawnej szkoły. Jego Mimili, jest cudnie naiwna — przymiot nader ważny, bo go nie łatwo nadadź dziełu; a kto gwałtem szturmuje do naiwności — robi się głupim i nudnym.
Szkoda że czas i miejsce, niedozwala nam rozszerzyć się nad sławnym z powieści człowieka osłabionych nerwów, z Gallerij, z Szkiców, Waszingtonem Irwingiem, nad powieściami Viktora Hugo, autora Hermaniego, dramy wybornej i bardzo silnie napisanej; ale musimy chwilę zatrzymać się przy czarownej lasce E. T. A. Hoffmana.
Geniusz Hoffmana, zdaje się w pół pijany, w pół obłąkany, pół — zapalony; — pełen obrazów silnych, charakterystycznych, uderzających, czasem poczwarnych; — ale jego poczwary są zajmujące: straszą i wabią.
W jego powieściach, jak w pustej sali biesiadniczej zapisanej skrwawionemi mieczami, gdzieniegdzie krwią zlanej i posypanej kwiatami; rozlega się szyderski śmiech rospaczy — migają twarze piekielne, czarownice i młodzieńce, czarnoksiężnicy i dzieci.
Hoffman jest to wesoły śpiewak na grobach; tancerz, który lekką nogą stąpa po kościach i popiołach cmętarza, z trupią głową w ręku, z wieńcem kwiatów na skroniach. Jego suknia nosi łaty Arlekina i resztki żałoby; jego wieniec splata mirt, cyprys, róża i bławatek, dąb i pokrzywa. Śmiech jego rozlega się długo po naszej duszy — jak wir kręci się w niej długo, podpala głowę i otacza nas na chwilę urokiem fantastyczności. Lubiemy pozostać w kole zakreśloném jego czarodziejską laską, otoczeni urojeniami, przelatując z najsprzeczniejszych uczuć do drugich, i pochwyceni niejako pędem wyobrażeń, płyniem póty, póki nas ta woda niesie. Takim jest Hoffman, ale nie zawsze. Historya Kota Murra, Gracz i t. p. nie są tak fantastyczne, jak Salwador, Rosa i Człowiek Piaszczany. (L’Homme au Sable).
Nie śmiemy nic mówić o Janie Pawle Rychterze, który tak mocno ujął się języka i narodowości niemieckiej, w którego dziełach skaczemy z nieba na ziemię, z tronu w kałużę — zdanie o nim znajdzie czytelnik, w jednym z nowszych dzienników.
Słusznie mówią iż Rychter tak jest narodowym pisarzem niemieckim, jak Alpy są rodzinnemi górami Szwajcar, Tybr narodową rzeką Rzymu. Listek tej niemieckiej rośliny, uszczknięty, nie wyda kwiatu na obcej ziemi, uschnie i zwiędnieje. Göthego Werter, jest sławnym typem, typem równie narodowym, jak dzieła Rychtera. Niemiecki Werter się zastrzelił; Francuzki zakopałby się w jakim klasztorze z miniaturą swej Lotchen i plecionką jej włosów: Angielski, jeśliby nie naśladował literalnie niemca, toby pojechał przynajmniej do Szwajcaryi — spaść z jakiej skały, lub głodem się umorzyć; Hiszpański otrułby rywala, siebie, ją i każdego coby mu stanął na drodze; nasz Werter rozpiłby się z rospaczy, lub zaciągnąłby się do wójska.
Wypada mi teraz zrobić wyznanie grzechów, i uderzywszy się w piersi, wymienić kogo naśladowałem; — śmiejcie się, gniewajcie się, róbcie co chcecie czytelnicy, ja do naśladowania się nie przyznaję; — źle czy dobrze, sam sobą się kontentuję i piszę. Wolno sądzić co się podoba.

Pisałem dnia 1 Kwietnia 1832 roku w Wilnie.
K. F. PASTERNAK.





DWA A DWA CZTERY
CZYLI
PIEKARZ I JEGO RODZINA.
separator poziomy
I.
ZWADA.
Nuż więc się łajać żwawie i zuchwało,
A gdy się stronie obojej sprzykrzyło,
Już mieli wracać.
Tassoni tł. Krasicki.

— Zgiń!
— Przepadnij!
— Uparty młokos!
— Stary gdéra! Tak odzywali się dwaj przeciwnicy rozchodząc się przed znakiém piekarza Pana Mączki. Obydwa musieli być sobie straszni, bo się lękliwie oglądali, czy się wzajemnie nie gonią, a wymienione wyrazy, z ust ich słyszeć się dawały, jak grzmoty po uchodzącej burzy. Tak unikając się odeszli kilkadziesiąt kroków, a starszy z dwóch stanął nareście z miną wyzywającego do boju: z zapaloném okiem, wydętemi policzkami, z brwią zmarszczoną i pięścią mocno ściśnioną, okazując jawnie, iż po niebezpieczeństwie, gotów był z niego żartować. Młódszy przeciwnie, którego nadęta postać w kłótni poruszoną być musiała, nie oglądał się, ale zatopiony w myślach posuwał się dalej. — Kapelusz nasunął na uszy, wzrok wlepił w ziemię i szedł dziwnie tylko czasami poruszając głową. Zniknęli wreście, a plac boju pozostał wolnym; na błocie tylko mocno wyciśnięte ślady podkutych bótów i gęstych stąpań, okazywały poniekąd same pobojowisko. W okolicy widać było sklep piekarski Pana Mączki, długą stajnię i obok drogę, na której mnóstwo kolej, kazało się spodziewać, iż często tamtędy przejeżdżano. Nad sklepem ukazywał się znak piekarski olbrzymiej wielkości, na którym dwa lwy uzbrojone w szpady rozrywały od lat kilkunastu zarumieniony obwarzanek. Walka tych zwierząt tym dziwniejszą się zdawała, iż tuż koło nich odmalowano cały stos bułek, chleba, placków, babek, strucli, rogalów i innego ciasta. Duże okno złożone z szyb nowych i czystych, dozwalało widzieć w środku nieprzejrzane półki świeżego i pięknego pieczywa, słoje z piernikami i innemi przysmakami stanowiły straż przednią, a tylnią były ogromne bułki sitniego chleba. Zadziwiający porządek panował w tych szykach, a młoda piekareczka, pulchna i tłuściuchna, jak pączki przed nią leżące, sparta na białej rączce, zamyślona i milcząca, oczekiwała kupców, zwabionych pięknością bułek, lub jej twarzyczki. Z drugiego mniejszego okna widać było, podeszłą matronę, w czépku z szeroką szlarką, w maleńkich skórką obwarowanych okularach, z rozłożoną na kolanach księgą. Oczy jej niegdyś niebieskie, dziś pozbawione żywości i ognia, spuszczone były na karty, usta poruszające się zwolna, ukazywały jeszcze zdrowy rząd zębów, a włos wymykający się z pod czepka, był czarnego koloru, przypruszony siwizną. Na tej twarzy malowała się sama prawie obojętność, a rysy regularne nie okazywały na sobie śladu żadnej namiętności. U nóg jej leżał szpic wierny towarzysz trosk i zabaw, na skórzanej poduszce, stuliwszy się w kłębek i niekiedy tylko cichość sapaniem przerywał. W ciemnym kącie postawiony zegar, głośnym i regularnym gankiem, dopomagał szpicowi do przerwania jednostajnego milczenia; i za każdym kwadransem, przedłużonym odgłosem zapowiadającym bicie swoje, ściągał na ciemny cyferblat, oczy staruszki. Taki był widok z dwóch okien wychodzących na plac boju — przed stajnią zaś siedział na ławce drzémiący sługa, w długich bótach, drélichowym spancerze i kapeluszu, na którym nosił znak swego urzędu. Głowa jego dziwne figury kréśliła w powietrzu: raz podnosząc się, to znów w niestałym kierunku spadając na te lub na drugie ramie; na tył, lub z przodu.
Wóz ciężko obładowany skórami ciągnął się drogą, a przy nim z biczem postępował żyd w cichości. Ubior Starozakonnego składał się z długiego żupana, zapinającego się na haftki, a w ówczas podniesionego do góry od błota; z pasa, za którym założona była para łozowych prętów, z czapki aksamitnej z lisem, i nakoniec z pończóch i trzewików dosyć przestronnych. Gdy jeszcze dodam do tego, ze w oddaleniu z tej i drugiej strony ciągnął się długi rząd domów, że ponad dachami wznosiło się kilka kopuł kościelnych, że drzewa z pożółkłym liściem stérczały tu i ówdzie między domami — nikt mi nie zaprzeczy, żem ze wszelkiemi szczegółami pobojowisko opisał.



ilustracja przedstawiająca lampę z uchwytem w kształcie węża i leżącym za nią sztyletem
II.
SPOTKANIE.
Któżby temu wierzył?
Brody stuknęły o się i nos w nos uderzył.
Bezimienny.
separator poziomy

Na tém to miejscu, o którém tylko co mówiłem, w godzinę po zwadzie ukazało się dwie naprzeciw siebie idące osoby. Jedną był człowiek podeszły w bajowej węgierce i czapce z uszami, z laską w ręku, zgarbiony jakby niósł ciężar jaki, w bótach ze sztylpami, i chustką grubo koło szyi podwiązaną. Na jego twarzy wszystkie cierpienia starości piętna pokładły: brwi miał siwe i opuszczone, oczki małe, otoczone smarszczkami, nos wychudły i tępo zakończony, usta sinie, policzki zapadłe, a włosy opuszczone na czoło. Pomimo powolnego kroku i schylenia głowy, niebyło okna po drodze, w któreby z satyrycznym starego rozpustnika niezajrzał wzrokiem. Suchy jego kaszel musiał bydź mieszkańcom tego miasteczka znajomy, bo umykali, posłyszawszy go, od okien. Z drugiej strony średniego wieku męszczyzna, szedł patrząc uważnie bardzo pod nogi, aby się błotem nie obryzgać, przeskakiwał małe kałuże i starannie suche miejsca wybierał. Postawa jego zasługiwała na trochę uwagi — był to człowiek suchy w sobie, ale na twarzy rumiany, rysy twarzy miał grube i twarde, oczy jego zdawały się jedném wejrzeniem obejmować wszystko, usta wznosiły się i rozszérzały co chwila, nos miał spory, a na wierzchniej wardze nosił wymuskany wąsik. Cératowa czapka okrywała mu głowę, nie zatrzymując jednakże długich kręconych włosow opadających, aż na kołnierz od płaszcza; był w surducie kratkowanym merynosem podszytym, a pliuszowy kołnierz zakrywał mu część twarzy. Jasny jakiś kolor migał na podszewce hiszpańskiego ciasnego płaszcza, a na nogach utrzymywały się kalosze przestronne i niezgrabne. Tacy to byli dwaj wspomnieni, przeciw sobie postępujący ludzie, aże jeden patrzył w okna, a drugi pod nogi; nie spostrzegli się wcale, jak nastąpił krytyczny dla obydwóch karambol. Stuknęli się głowami i brzuchami, cofnęli się na parę kroków, starszy zrobił minę złośliwą i zagniewaną, a młódszy na wpół się śmiejąc, wpół ubolewając stanął wryty.
— Ale jakże bo to można niepatrzyć przed siebie.
— Czyż Pan nié masz oczu.
— Radziłbym mu uczyć się chodzić.
— Włóż waść drugi raz okulary!
Tak odzywali się trąc guzy na czele, aż nakoniec staruszek ochłonął i podał rękę młodemu, mówiąc.
— Obaśmy temu winni, ale drugi raz będę ostróżniejszym, jak dwa a dwa cztéry, spodziewałem się kiedykolwiek takiego wypadku.
Młódszy nie musiał bydź rad z pojednania, bo z kwaśną tylko miną dodał:
— Potrafię drugi raz uniknąć tej katastrofy.
— Zkądże to Pan idzie?
— Ja? z bilardu pod Słońcem; — a Pan.
— Z Cukierni pod Czarnym Kozłem.
— Cóż tam słychać.
— Mówiono tam, że przed Pańskim sklepem ważna dziś zaszła utarczka.
— Co? jak? przerwał z nieumiarkowaną niecierpliwością Pan Mączka.
— Pokłócili się tu dwaj jacyś rywale.
— Jak Pan mówisz?
— Rywale.
— Niemogę przypomnieć sobie, odpowiedział piekarz, jaki to urząd, o kim to Pan mówisz?
— O dwóch kochankach córki Pańskiej.
— Bredzisz waść — odpowiedział stukając laską po bruku zniecierpliwiony piekarz — mów mi z łaski swojej okrągło i wyraźnie.
— Powiadam więc okrągło i wyraźnie że Pan Talarko z Panem Puszyńskim mieli zwadę przed drzwiami jego sklepu.
— I o cóż chodziło?
— O ustąpienie z drogi — Pan Talarko, który się w córce jegomościnej kocha, gruntując się na pełnej szkatule swoich imienników chce grać po nosie, każdemu kto mu zastąpi drogę.
— Ma racyę — odpowiedział piekarz ze złośliwym uśmiechem stukając laską.
— Otóż on to, dla prawienia córce Pańskiej czułostek, chciał się pozbyć Puszyńskiego; aże ten nie w ciemię bity, więc się uparł, i tak długo się wadzili, aż nareście oba uszli z placu.
— Niegodziwiec!
— Mojém zdaniem, mówił dalej opowiadający, Pan Puszyński źle bardzo sobie postąpił, iż tak łagodnie.
— Łagodnie? pięknie mi łagodnie?! wygnać kogoś z przed mego domu ręczę że mu tego nie daruję.
— Oba przecie byli winni, a więcej od drugiego Pan Talarko!
— Proszę tak o nim niemówić, przerwał starzec, wielki to mój przyjaciel, a ja z niego żartować niedozwolę. Gdy to kończył z trudnością ominąwszy się z przeciwnikiem, stukając laską i burcząc pod nosem, poszedł do siebie.




III.
NAUKA.
Przyszła nauki godzina!
Listy o grammatyce.

Przyszedłszy do siebie Pan Mączka, w złym był bardzo humorze, milcząc sklep przeszedł i wszedłszy do drugiej izby, rzucił laskę i czapkę, a sam chodzić zaczął wielkim krokiem po pokoju. Jejmość spójrzała tylko z ukosa na męża, złożyła książkę, wstała i biorąc klucze zapytała: co będzie jadł na wieczerzą?
— Co sobie asani chcesz, rzekł prędko odwracając się Pan Mączka, i asani i córce muszę dziś dadź naukę!
Ten wyraz musiał mocno staruszkę zadziwić, bo obróciła oczy na męża, i nic nie mówiąc jak gdyby niedowierzała swym uszom, czekała na dalsze przestrogi.
— Wprowadzacie mi w dom, ludzi próżnych, a odstręczacie uczciwych.
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, dodał starzec, stukając laską, że się gniewam iżeście dozwolili aby Pan Puszyński, Pana Talarkę tu znieważał.
— Chyba przeciwnie?
— Wcale nie przeciwnie, rzekł znowu piekarz z nowém swej laski uderzeniem — co ja mówię, to mówię jak jest. Idź więc sobie asani do kuchni, a ja pójdę do córki.
— Zbliż się tu mościapanno, rzekł stary siadając na wygodném krześle w swoim sklepie, i opierając ręce i brodę na gałce swej nieodstępnej towarzyszki laski. Chodź tu powtórzył, a zamyślona dziewczyna stanęła przed nim. Tu piekarz przybrawszy minę uroczystą i poważną, odchrząknął, spuścił wzrok na ziemię i zaczął.
— Mosanno! jesteś bogata, jesteś szlachcianka, jesteś moja córka i na tém dosyć. Otóż, co chcę mówić, bogata, szlachcianka, moja córka, niepowinna wyszukiwać dla siebie zalotników wietrznych, jakim jest, co chcę mówić, Pan Puszyński, bo z nich jak dwa a dwa cztéry, żadnej nie będzie miała pociechy. Tandem, widzę, iż dozwolono tu uczynić affront Panu Talarce, co jak mi Bóg miły, jest rzeczą tym bardziej zdrożną, iż tenże Pan Talarko, bogaty, szlachcic, mógłby cię wziąć za żonę i —
— Tego ja sobie nie życzę.
— Oto się niepytam, rzekł ojciec stukając laską, czy życzysz, czy nie życzysz, nie widzę dla ciebie stosowniejszej partyi — notandum, iż Pan Talarko, prócz innych zalet, umie po niemiecku, i gra na fleciku. Więc, co chciałem mówić, jak dwa a dwa cztéry, kiedy tak będą mu grać po nosie.
— Kiedy on sam.
— To też to, przerwał ojciec, że on sam został obrażony, a na was, spada wina, żeście temu nie zapobiegli. A odtąd wymagam, rozkazuję i żądam, ażeby nieszczędzono największych względów dla mego przyjaciela Pana Talarki — w przeciwnym zaś razie.

— Koło zębate pionowo ustawione, odezwał się któś wchodząc zamyślony do pokoju, dotykając walca.... aha! aha! wykrzyknął ów nieznajomy: inveni! i niewitając się w pośrodku pokoju w zamysłach. Tak odezwał się potém — kwadrat i koło z wpisanym.....
— Co ty tam pleciesz Ryszardzie? zapytał Pan Mączka?
— Ja? ja? rzekł młodzieniec z obłąkaniem oglądając się w około — zaraz ojcu wytłumaczę. Oto niech naprzykład ta bułka chleba będzie walcem ruchomym.
— Lepiej żeby była nieruchomą, rzekł ojciec.
— Jak to? nieruchomą bydź nie może — otoż ten walec zaczepia o koło zębate.
— Dobrze, dobrze, mospanie, powiedział znowu ojciec, byle te koło zębate niebyło w gębie.
— Jedno drugiemu ruch nadaje, rzekł znowu pierwszy, poruszają się tedy — gdy to mówił chcąc na przykładzie rzut ów ukazać, zaczął machać ręką i bochenek chleba oknem wyrzucił.
— Co to jest? krzyknął gwałtownie ojciec, dar boży oknem rzucasz — fora mi ztąd, do swojej izdebki! a to proszę! co za waryat! Ryszardzie! Ryszardzie! Napróżno starzec wołał. Pomieszany młodzieniec pobiegł do swej izdebki po wschodach wołając. Pierwiastka trójkąta!




IV.
PRACOWNIA.
Lubo widzę te gwiazd koła,
Co w przestrzeniach niebios toną,
Czyjże umysł pojąć zdoła,
Mnogość światów nieskończoną!
Wzniesienie myśli do Boga.

W głębi małej izdebki, na pierwszym piętrze, nad stołem zastawionym wzorami machin, zarzuconym kółkami, walcami, drążkami i innemi mechanicznemi kawałkami, siedział sparty łokciem na stole Ryszard. Blade jego lice oświecone jedynie promieniem księżyca, zdawało się bydź nieruchomym gipsu odłamem, zupełny brak uczuć malował się na twarzy, która tylko od tej czczości cierpieć się zdawała, oczy jego były nieruchomie wlepione w zaczętą machinę stojącą na stole, jedną ręką poruszał jej koła, drugą od niechcenia się podpierał. Jego milczenie było pewnym rodzajem zamyślenia i zagłębienia w nauce, zdawał się nie czuć, ale tylko pojmować, i w tym stanie pozornej odrętwiałości przepędził długie pół godziny.
Nareście skrzypnęły drzwiczki i postać wdzięczna stanęła przed nim.
— Nie przeszkadzaj! zawołał ponuro Ryszard.
Siostra jego westchnęła tylko na te słowa, a on jakby zbudzony ze snu, porwał się i obrócił wzrok nieruchomy na jej twarz i postać.
— To ty! zawołał nareście, to ty Beniusiu! po cóż przychodzisz zawsze przerywać moje prace. Ale ty tak jesteś dobra, ty mnie żałujesz, gdy drudzy mię łają! patrz! dodał z cicha, dzieło moje zbliża się do końca, czy widzisz łańcuch niedostrzeżony, który wiąże ruch tych kół i osi. Niedługo nadam im obrót, cały świat poruszy się z niémi, niebo i ziemia, płynąć będą przez przestrzenie eteru, przebieżym nieskończoność. Ach moja siostro, spójrz na to niebo obsypane gwiazdami; cóżbym niedał gdybym się mógł tam przedrzeć! szedłbym aż do granic tego okręgu! przebiegłbym granice, poszedłbym dalej! cała sfera u nóg mychby się kręciła, wpadłbym i ja w ten obrót wielki i nieskończoną przyszłość całą. — Tu się zastanowił. Co ja plotę, moja Beniusiu? ty mię pewno nie rozumiesz, ty nie wiesz co to jest ruch nieustanny! ale któż pojmie wieczność, dodał głos zniżając, i mogąż dzieła krótko-żyjącego człowieka, kusić się o to, co ich Twórcy daném nie było? — Po tej smutnej myśli spuścił głowę i zamilkł.
— Czy słyszysz? dodał potém z ożywiającym się zapałem, spoglądając na niebo, czy słyszysz boską, niezrównaną sfer harmonią. Nie! twoje ucho nie uczuje tych cudnych dźwięków, które tylko dusza oceniać i przyjmować umie. Tysiące światów błyszczy w ciemnej przestrzeni nieskończonej natury, krążą w cichości, wiecznie! a ich harmonija napawa mój umysł roskoszą. Wśród cichej nocy, kiedy nic ziemskiego nieprzerywa marzeń mej duszy, słyszę zawsze tę boską harmoniją! a ty? czy znasz nieporównaną muzykę światów? — Siostra westchnęła tylko i sparta na stole rzucała błędny wzrok to na niebo, to na Ryszarda.
— Jestem w ciemnościach, w pustyni, w czczości bez końca, mówił dalej obłąkany, dusza moja błądzi po niewidzialnym świecie! u nóg moich w szybkim biegu przemykają się gwiazdy, nad głową toczy słońce, obłok mię unosi, usypiam. To mówiąc wydał westchnienie i zamilkł.




V. [3]
WIECZÓR.
Już w pałacu Belindy otwarte
podwoje.
Świątynia Nudów.


— Zapalajcie świece, mówił Pan Talarko do sług swoich, chodząc po przygotowanych na wieczór pokojach. Lichtarze stawić rzadko, to lepiej oświeca, a przytém oszczędnie. Ten stolik umieścić w kąciku. Krzesła w pół kole.
— Jakie kole! odpowiedział sługa, to owszem bardzo miękkie krzesełka.
— Ja ci mówię ustawić w półkola.
— Rozumiem, Panie, rozumiem, to się znaczy koło ściany.
— Mówię ci przecie nie po niemiecku, czy mnie nie rozumiesz? — Tak, jak garki koło komina.
— Koło komina! a to co innego, odpowiedział służący i już zabierał się stawić krzesła przy kominie, gdy Pan Talarko zniecierpliwiony ruszył ramionami i z nową burą tłómaczyć mu zaczął swoje żądanie.
— Już to dobrodzieju, rzekł namyśliwszy się potém stary sługa, któryś z nas dwóch, musiał się pokrzepić, bo albo Pan mówi bez sensu, albo ja niémam sensu do zrozumienia. Bóg wie, co mi tam Pan dziś naplótł, i kole i nie kole, i koło ściany, i koło komina! a co zrobisz to źle. Już chyba mnie jegomość będzie łaskaw pozwoli pójść spać, bo mi się we łbie kręci jak gdybym się upił.
— Marnotrawco! zawołał z mimowolnym na ustach uśmiechem Pan Talarko, idźże spać, a przyślij tu drugiego, żeby służył za ciebie. No proszę! mówił potém gospodarz do siebie, ręczę iż go Pan Mączka upoił, kiedy go chodził prosić do mnie na wieczór. Poczciwy to człowiek. Komodę wynieść do drugiego pokoju. Ale biedny z tym synem, któremu we łbie świta! Na piecu dosyć trzech lichtarzy. Już i goście pewno przyjdą niedługo! — Witam! witam, zawołał potém do wchodzącego wysmukłego oficera od ułanów.
— Jak się Pan miewa! cóż tu, widzę, jeszcze nikogo nié ma?
— Niedługo mam nadzieję, iż się schodzić zaczną — posłuchajno Pan tylko, czy nie słyszysz turkotu zajeżdżającego pojazdu?
— Tak! któś przyjechał, pośpieszajmy na spotkanie. To mówiąc oficer wybiegł spójrzawszy jeszcze nawiasem w zwierciadło, a Pan Talarko z miną poważną i trochę dumną, poprawił mankietki, guziczki u kamizelki, zdmuchnął pył z sukni, posunął stolik, utarł świecę i udawał wielce zatrudnionego.
— Trzeba, myślał sobie w duchu, udawać cóś większego niż zazwyczaj, ten kto wydaje wieczory ma prawo trochę wysoko głowę nosić. Ale — ale, nuż się tém goście obrażą, myślał znowu. O nie! nie obrażą się, owszem będą kontenci, że od takiego wysokiego i bogatego jak ja człowieka, mają honor bydź zaproszeni na wieczór. Nuże nastrójmy dobrą minę, już idą. Co za gałgan z tego oficera; rozmawia z panną Benigną! z moją kochanką! bo zdaje mi się, że ją kocham. Tak! kocham! serdecznie ją lubię. Jej ociec ma niezły mająteczek, będzie miała ze sto tysięcy posagu, trzeba bydź grzecznym, trzeba bydź bardzo nadskakującym dla niej Panie Talarko!
Tak mówił sam do siebie, i mile do wchodzących gości się uśmiechał. Nie jest powinnością żadnego pisarza powieści, ani też moją, wyliczać cały szereg ludzi i ich nazwisk, gdy się oni zdaleka tylko pokazują czytelnikom; i ja też nie myślę przerywać uwagi ich długim opisem, a trzymać się będę osób główniejszych.
Ze wszystkich gości, których nie mała liczba była w sali, najwięcej hołdów i czułych oświadczeń odbierała znajoma nam już panna Benigna, o której myślał, jak to powiadają, Pan Talarko. Miała ona tego wieczora, ubiór cale piękny i modny, włosy jej długie przepięto kilką strzałami pozłocistemi, kapelusz, na którym dowód zręczności dała pierwsza modniarka, kapelusz ten, mówię, wisiał na jej reku, a szal przepyszny spływał po ramionach. Może się kto zadziwi, iż ta sama Benisia, która niedawno siedziała w sklepie przy bułeczkach, dziś jak bogata występuje pani? — Nic w tém nié ma szczególnego; bo zasady i sposób myślenia Pana Mączki, wszystko to wytłómaczyć potrafi. Zacny ten piekarz, chciał żeby w sklepie była piekarką, a na wieczorach i tańcach żądał od niej wielkiej pani. To było upodobanie ojca, a że rodzice mają prawo nad dziećmi, cóż dziwnego że panna Benigna miała szal kaszemirowy i przedawała bułeczki?
Stanęło koło do mazura, a Pan Talarko, który przed piętnasto laty brał przez dwa tygodnie lekcye skoków, prosił z sobą panny Benigny. Nogi jego poruszające się tam i sam zdawały się przygotowywać do tańca, spoglądał po sobie i od półgodziny stanąwszy w pierwszej pozycyi, mocno ściskał rękę obranej panny. Zabrzmiała kapela, z zapałem rzucił się w środek koła gospodarz, ciągnąc za sobą ledwie zdążyć mogącą pannę. Ktoby go raz w życiu widział tańcującego, ręczę do śmierciby niezapomniał: głowę podnosił do góry, nogi stawiał prosto i sztywnie, a ręką w lewo i w prawo kréślił w powietrzu koła, zagrażając bliżej stojących nosom i głowom. Przytomni powiadają, że żywość charakteru i wino wypite przez pana gospodarza, były posłami strasznego jakiegoś wypadku, i utrzymują że się w tym tańcu bez kozéry obejść nie mogło. Za pierwszą jednak figurą nic się nie stało, a Pan Talarko był zupełnie z siebie kontent. W drugiej gdy ogień życia żywiej popędził krew w żyłach tańcującego, gdy coraz gwałtowniej, coraz silniej cały jego korpus się poruszał — peruka spadła pod nogi panny Benigny, i o mało nie była przyczyną strasznego upadku tancerki. Zagrzany tańcem i radością, nie czuł tego gospodarz, iż jego głowa pozostała bez ochrony łysa i połyskująca, kończył dalej figurę, a gdy własna jego ozdoba pod nogami mu się zaplątała, podrzucił ją, a ze śmiechem przytomnych, peruka po gładkiej posadzce wyśliznęła się za koło tańcujących. Przytomni goście polegali od śmiechu, którego sobie gospodarz wytłómaczyć nie mógł, uważając go jedynie za oznakę wesołości.
— Pan Talarko starannie do tej pory ukrywał, że nosił cudze włosy na głowie, i do jakiegoż stopnia doszła zapalczywość marcowego kawalera, gdy mijając zwierciadło ujrzał w niém postać swą, utratą drogiego pokrycia zeszpeconą! w pierwszym zapale miał już straszne na ustach przekleństwo i pięść na stłuczenie tafli nieprzyjaznej zwróconą, od którego tylko przytomność wielu osób go wstrzymała. Poszedł tedy krokiem niepewnym ku miejscu, gdzie jak mu się zdało musiała leżeć jego zguba. Udawał że chodzi tylko dla odpoczynku po tańcu, ale mocno się zarumienił, gdy ujrzał w ciemnym kątku — dwa pieski szarpiące drogą warszawską perukę. Ażeby większego nie wzbudzić śmiechu, z sercem pełném goryczy i niesmaku, udał się w kąt i zaczął odbierać należność swoję od natarczywych rabusiów.
— A fuj! a puść ha! a nie pójdziesz! mówił półgłosem, żeby go nie usłyszano. Pies odwrócił się, pokazał zęby i darł dalej. Gospodarz zaś nieśmiałą rękę posunął ku przedmiotowi poszukiwania i prędko ją cofnął, gdy pies trzymając silnie zdobycz, zawarczał przeraźliwie. Otóż to pożytek wieczorów, myślał zasmucony gospodarz, koszt, wydatek, wstyd i nic więcej.
— Pódź tu! — Filon tu! — dał się słyszeć głos w bliskości, a pan gospodarz szybko psa zasłonił od wołającej.
— Niech się sobie bawi, rzekł drżącym głosem.
— Ach! zawołała czule Pani Exaktorowa, on cóś tam psuje.
— Ej nie! odparł gospodarz, niech się bawi.
— Filon! pódź tu, Filon! — i Filon przybiegł z pod krzesła podskakując naprzeciw swej pani z peruką w zębach.
— Co ja widzę? krzyknęła udając przestraszoną Exaktorowa, on psuje czyjąś perukę..
— Perukę! mruknął gospodarz, unikając tłómaczenia, bodajby licho ciebie i twego pieska, wszystkie peruki i wieczory.
Są niektóre stworzenia tak upartej natury, że nie łatwo dadzą sobie odebrać, to co się im raz w pyszczek dostanie — a z tego rodzaju było pieścidełko Pani Exaktorowej. Na żadne wołania, groźby i prośby nie czułe, spokojnie pobiegło po pokojach ze swoim łupem. Jego pani równie upartego musiała bydź humoru, bo za nim pobiegła, mąż jej chcąc się dowiedzieć o co chodzi, zaczął ją gonić, gospodarz niespokojny pobiegł za Exaktorem, za nim pogonił się oficer; kilkoro ciekawych dzieci poszło za tym ostatnim, za niémi znowu matki, troskliwe i lękliwe niańki, ciekawi dopełnili rzędu, i cała ta processya, poprzedzana od psa z peruką w zębach, ze śmiechem i gwarem w koło pokojów obiegać zaczęła. Jest to pewną i niezbędną cechą zwierząt, a czasem i ludzi, że tym prędzej uciekają, im kto prędzej goni — i Filon też miał dobre nogi — i zmykał jak najęty.
— Łapaj! goń! krzyczano zewsząd wśród śmiechów, a gospodarzowi tchu i mowy brakło. Niedość było na tém upartemu losowi, który dał psu w zęby najpiękniejszą w mieście perukę; chciał on więcej jeszcze i swego dokonał. Na drodze tych gonitw stał piękny stolik mahoniowy, na nim duże świece i cały do herbaty porządek. W tłumie i zamieszaniu, oficer trącił stolik, i wszystko co na nim było, runęło pod nogi przechodzących. Woda z samowaru płynęła strumieniem po podłodze, cały serwis porcelanowy okrył szczątkami swemi miejsce pogoni, a świece połamane gorzały leżąc na ziemi. Co za straszny i poruszający widok! krzyk, wrzask, zamieszanie, tumult, rozległy się po pokojach, a Filon korzystając z dobrej chwili wymknął się na ulicę, unosząc drogą perukę[4]





VI.
NAMOWA.
Spiesz się, bo czas ucieka!
Tetmeyer.

Nazajutrz siedział skłopotany gospodarz w swoim pokoju, w starej peruce, w jedwabnym szlafroku i żółtych pantoflach. Naprzeciw niego Pan Mączka, oparty na nieodstępnej swej lasce, w jednym ręku trzymając filiżankę z kawą, mówił tonem przekonywającym.
— Tak! tak! mości Dobrodzieju, jak dwa a dwa cztéry wyzwałbym go pięknie i formalnie. Niechby się młodzik nauczył, jak trzeba starszych szanować. — Kto na świecie żyć nie umie, lepiej żeby nie żył.
— Zapewne, odpowiedział Talarko, ale, ale — wyzywać na pojedynek, przeciw wyraźnemu zakazowi rządu.
— Bagatela! to za sobą złych skutków nie ciągnie — jak dwa a dwa cztéry bić się trzeba. Honor jest rzeczą miękką, najmniejsze dotknienie ślad lub plamę na nim zostawia, a plama na honorze! ho, ho! to rzecz nie mała, to nie bagatela — Pan Puszyński musi poznać, że Wacpan Dobrodziej nie dasz sobie grać po nosie!
— Tak! ale — bić się, a broń Boże.
— Broń Boże on Pana zabije, chcesz mówić, tego się nie bój, on prędzej stchórzy i wymówi się, lub uciecze. Tu tylko dla formy trzeba wyzwania, dla honoru!
— Tak! ale jakże to wyzwać?
— Spuść się Pan na mnie — ja tego dopnę — poślemy mu liścik, a jutro o piątej pod górą za rogatkami.
— Tak! ale co to ludzie powiedzą.
— Powiedzą, jak dwa a dwa cztéry, żeś zuch, chwat, człek honorowy i kwita.
— Tak! ale jak przyjdzie dostać po uchu, a potém, zdaje mi się że wyzywający nié ma prawa wybierać broni, ale wyzwany, więc jabym wolał, żeby mnie wyzwano. Kiedy już koniecznie tego potrzeba.
— Tego właśnie i czekałem, rzekł Mączka, proszę, dodał wyjmując papier z kieszeni, oto jest. Pan Talarko zbladł jak chusta, a jednak zaczął nieustraszonego udawać.
— Niechże się strzeże! zawołał, wybieram pistolety — bo on nic strzelać nie umie, pif! paf — leży.
— Brawo! rzekł namawiający — śmiało się weźcie — Cóż mu mam odpowiedzieć?
— Że, że — będę służył za rogatkami, ale dodał, czy niemożnaby to jak złagodzić — parę butelek szampana i zgoda.
— A fe! to nie honorowie! trzeba się bić.
— Tak! ale Pan sam mówiłeś, że on stchórzy, a on nie zląkł się bo wyzwał, to chybaby może trzeba, żebym ja uciekł.
— A czemuż niebić się?
— A nuż on mię zabije!
— Ech! tożeś sam mówił że on nic strzelać nie umie, to nie trafi.
— Tak! — ale chłop strzela, Pan Bóg kulę nosi.
— Gadanina! co za tchórzostwo, nie umrzesz, nie bój się, a sławę pozyskasz.
— Piękna sława! w łeb komu strzelić.
— Nie o to chodzi! nie o to idzie! ale o okazanie odwagi, męztwa, stałości, mocy charakteru, tęgości i tam dalej. Pisz Pan wyzwanie.
— A to na co?
— Na to, żeby Pan Puszyński uznał, iż Pan wprzódy jeszcze myślałeś o pojedynku, niżeli on.
— A! to nie potrzebne.
— Owszem i bardzo, i bardzo, potrzebne, nieodbite, konieczne — o to chodzi.
— Dyktujże Jegomość.
— Wnet, — „Wielmożny Mości Dobrodzieju!“
— Napisałem.
— Dobrze — proszę dalej — „Rozważywszy iż spotkanie nasze obraźliwym się dla mnie — dla mnie stało, upraszam, o satysfakcyą jutro o godzinie piątej.“
— Może to nadto rano?
— Sam czas — o godzinie piątej, za rogatkami pod górą. Podpisz się Pan na końcu.
— A najniższym sługą, nie trzeba.
— Już to się obejdzie bez tego w wigilią pojedynku — daj mi Pan teraz tę kartkę — żegnam go — upadam do nóg. To mówiąc Pan Mączka stuknął laską, włożył czapkę uszatą i poszedł. Zaledwie zniknął z oczu gospodarzowi, gdy ten z niecierpliwością chodzić zaczął po pokoju.
— Trzeba bydź nadto nieszczęśliwym, myślał sam w sobie, żeby mieć w życiu tak straszne wypadki, jak ja! peruka spada mi na wieczorze! a jutro mam się strzelać na pistolety! — Janie! Janie!
— Idę Panie, zaraz idę.
Trzeba, myślał dalej gospodarz, przygotować się przynajmniej. Ale! czy nie lepiejby było uciec. Ha! uciec! uciec! dobry to sposób, tylko trochę nie honorowy. Ot! żeby tak co wymyślić gładko — jaki nagły powód do wyjazdu. Ale, ale — przecież Pan Prezydent jest moim przyjacielem. Ho znajdę sposób. Ale dla wszystkiego obejrzę pistolety — Janie!
— Idę zaraz.
— Idźże tu prędzej.
— Jestem, rzekł lokaj wchodząc i obcierając usta — czego Pan chce?
— Podaj mi pistolety.
— Pistolety!? miły Boże! a toż na co?
— Nic tobie do tego, zobaczysz jutro.
— Dalibóg cóś Jegomości, źle dziś z oczu patrzy, czy tylko nie pojedynek, o ładną panienkę? zapytał pochlebny sługa podając piękne i świeże pistolety.
— Cóś nakształt tego — odpowiedział Talarko, wyczyść tedy pistolety — i daj mi frak nowy wyjdę zaraz.
— A dokąd?
— Na miasto.
— A pistolety Pan weźmie?
— Nie. Pilnuj tu domu, a nie śpij i nie pij.
— Dobrze! dobrze.





VII.
PREZYDENT.
Napróżno nie zachodź w głowę,
Maszli pieniądze gotowe?
Dwaj bracia.

W pięknym domu, na najszérszej ulicy miasta, ozdobionym kilką topolami i żółto malowanym, mieszkał przyjaciel Pana Talarki, Prezydent Jerzy Panfil Herbu Ośle uszy, zacny dawnej familii potomek, człek strasznie uczony, antikwariusz, biblioman, dziwak, a przy tém wszystkiém posiadający jeszcze czoło prawdziwie cudne. Jego czoło w twardości i miedzi ustąpić nie mogło; bo wszelkie pociski, któreby innego słabego człowieka, mogły nabawić wstydem lub zgryzotą; jemu i jego czołu śmiałości tylko dodawały. Siedział właśnie ten dziwny człowiek, nad stosem ksiąg i papierów. Kilka urn z pod Terespola i innych miejsc wydobytych, kilka siekierek kamiennych, kółek bronzowych, kamieni i t. d. leżało w około. Stary szyszak ściągał jego uwagę w tej chwili — było to arcy dzieło dawnej sztuki zbrojowej. Na bokach jego wyobrażano w wypukłorzeźbie turnieje. Konie, zbroje, ludzi, z nieporównaną oddani byli dokładnością, a stroje i rysztunki zastanawiały badacza. U boków przypiął rzeźbiarz dwa małe sztucznie wyrobione skrzydełka, a na samym wierzchu posadził sfinxa dość zgrabnie utoczonego. — Rok 1553 i naźwisko robotnika Marek Szujko w Pradze, zdawały się najsilniej przyciągać polskiego antykwariusza. Z ogromną jakąś księgą leżącą przed nim porównywał rysunki wyryte na szyszaku, a nieme zadowolenie malowało się na jego twarzy; gdy Pan Talarko kilkakrotnie drzwi za sobą zamykając, wszedł do tej pracowni.
— Witam.
— Upadam do nóg, jak się masz kochany sąsiedzie, cóż to ciebie tak rano sprowadza do mnie?
— Ważny interes.
Siadajże proszę i mów bez ogródki.
— Wiesz tedy, Panie Prezydencie, jak miłe jest każdemu żyjcie i honor.
— Jestem o tém zupełnie przekonany.
— Jak niemiło jest przedwcześnie umierać?
— Ale do czego się ten wstęp stosuje?
— Zaraz, proszę o cierpliwość. Jak niebezpiecznie bez ostatecznego rozporządzenia umierać.
— Więc chcesz robić testament zapewne, i prosisz mię za świadka?
— Bynajmniej — proszę o cierpliwość. Otóż ja przybywam do Pana prosząc abyś mi życie i honor ocalił.
— Jakim sposobem? zapytał ciekawie wpatrując się w gościa Prezydent Panfil.
— Najprostszym — dasz mi Pan tylko rozkaz ustąpienia z miasta w interessie rządów na czas pewny; a to w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
— Nierozumiem, jestem jak w rogu.
— Zaraz to wytłómaczę. Zagraża mi pojedynek.
— Pojedynek? tobie? tobie Panie Talarko? któż cie wyzwał.
— Ja wyzwałem kogoś, a nie mnie któś, ale.
— Ale, przerwał starożytnik zrywając się z krzesła, musiałeś stracić rozum, wyzwałeś i uciekasz.
— Ja nie uciekam, lecz tylko chcę odjechać.
— Nie kijem to pałką! zawsze to na jedno wychodzi, żeś tchórz.
— Nie jestem tchórz, ale cenię moje życie, jak Pan Bóg przykazał.
— Krótko ci tedy powiem, mój przyjacielu: biorę was obydwóch do kozy i zaprzeczam urzędownie sprawie zabronionej.
— Nic nie warto! nie warto! proszę Pana tego nie czynić; i usilnie Pana proszę żebyś mnie z miasta wyprawił.
— Jak sobie chcesz, napiszę ci rozkaz obejrzenia robót drogowych; ale, bo ja także mam swoje ale; trzeba zapłacić — takie rzeczy darmo się nie robią.
— Dla przyjaciela, szanowny Prezydencie!
— Przyjaźń przyjaźnią — a interes interessem. Pan zapłacisz, ja zrobię i zgoda.
— Milsze mi życie jak pieniądze, zrobię co każesz.
— Siadajże mój Talarciu — poczciwy jesteś człowiek, chociaż trochę tchórz, zaraz mieć będziesz.




VIII.
PRZECIWNIK.
Co tchu uciekłem.
Odyniec.

Zająwszy się całkiem osobami główniejszemi nie mieliśmy czasu poznać bliżej Pana Puszyńskiego, który równie jak Pan Talarko starał się o rękę Benigny; z tą tylko różnicą, iż gdy pierwszy kochanek miał za sobą ojca i matkę, Pan Puszyński, ani panny, ani rodziców ująć sobie nie umiał. Przenieśmy się tedy do jego mieszkania, abyśmy łatwiej poznali charakter jego, stopień w towarzystwie i t. d.
Na drugiém piętrze ciemnej kamienicy, na uliczce ciasnej i nędznej, mieszkał ów kochanek stotysięcznej panny. Przez długi korytarz iść trzeba było do jego izdebki ciemnej, małej, lecz spokojnej. Na pierwszy rzut oka zadziwiał przychodnia nieporządek panujący w tém miejscu; — cała garderoba rozwieszona była po krzesłach, stołach i stolikach, papiery walały się po ziemi; w dolnej części klarnetu oprawiona była świéca, na ścianach wisiały mapy na jednym najwięcej tylko gwoździu się utrzymujące. Łóżko wystawiało okropny chaos poduszek, kołder, prześcieradeł etc., a kufer odemknięty był świadkiem dokładnym zamiłowania porządku swego właściciela. Sam bohatér tego rozdziału drzémał na łóżku ociężale, blada twarz jego wyrażała niedbalstwo i gnuśność, włosy były rozczochrane, a suknie w największym nieładzie. Ponury sługa równy zapewne panu swemu w przymiotach, w kącie pokoju chrapał w najlepsze. Słodkie marzenia obu śpiochów przerwał pokojowiec Pana Mączki, przybyły z kartką do Puszyńskiego. Odemknienie drzwi otworzyło także oczy leżącemu, poprawił się na łóżku i zapytał — a czego?
— Z listem, odpowiedział służący i oddał kartkę. Rozespany, przetarł oczy i z usilnością odczytywać zaczął: „Rozważywszy iż spotkanie nasze“ — jakie spotkanie? zapytał sam siebie; ah, rozumiem, dodał po chwili usiłując pokryć swoje pomieszanie. Idź, rzekł do służącego, i powiedź temu kto to pisał, że będę na umówioném miejscu.
— Licho to nadało, rzekł później sam do siebie, ktoby się był domyślił? co tu począć? — Jerzy! Jerzy! a obudźże się przeklęty śpioch, cały dzień nic nie robisz — poszukaj w starym kufrze, gdzie złożyłeś różne graty ś. p. mego ojca, czy nié ma tam pistoletów!
— Pistoletów, mruknął ziewając i wyciągając się Pan Jerzy, nie, nié ma, — to rzekł, obrócił się i znów zaczął drzymać.
— Wstańże mi gawronie przeklęty! krzyknął rozgniewany Puszyński, idź i rób co ci mówię.
— Jeszcze niegotowo — odpowiedział znowu śpiący sługa, pójdę później.
— Mówię ci wstań, powtórzył tupając nogą coraz bardziej rozgniewany jegomość.
— Jeszcze szósta nie biła — ziewając z zamkniętemi oczyma śpioch powtórzył.
— Tego już nie wytrzymam, krzyknął rozjątrzony pan, powstał, wziął za kołnierz Jerzego i wyciągnął go na środek pokoju.
— No obudźże się przecie, rzekł ułagodzony trochę śmieszną postawą famulusa, obudź się i rób co mówię.
— Już nie śpię — odpowiedział otwierając zaspane oczy pan Jerzy, co Pan każe?
— Poszukać pistoletów w starym kufrze.
— A to na co? zapytał sługa?
— Będę się strzelać.
— Z kim?
— Z Talarką, rzekł z udaną obojętnością Puszyński, odwracając się od niego.
— Potrzebna rzecz! mruknął znowu Jerzy, szukać zwady, a potém się samowolnie na skręcenie karku wystawiać!
— Nie potrzebuję tu nauk od ciebie, ponuro odpowiedział pierwszy, ale dopełnienia mego rozkazu.
— Dobrze, dobrze, już idę, niebyło się czego obrażać żem Panu prawdę powiedział, ale ona w oczy kole, dodał po cichu.
Nie słyszał zapewne dodatku tego Puszyński, bo szybkim krokiem chodził po pokoju. Poruszenia jego okazywały gwałtowny stan duszy, niepewność i bojaźń. Narażać życie, mówił sam do siebie, bez przyczyny i słusznych powodów, dla błahéj zwady i poróżnienia, jest rzeczą nierozsądną. Rozpacz jedna do podobnego kroku zniewolić może, a ja, będąc zupełnie zadowolony moim życia sposobem, nie będąc obrażony miałbym bez przyczyny na takie niebezpieczeństwo się narażać! chybabym był szalony! trzeba, tak trzeba uniknąć tej fatalnej chwili — Jerzy! hej Jerzy!
— Słucham Panie! oto znalazłem pistolety, bardzo jeszcze piękne — w jednym tylko brak lufki, a w drugim zamka; ale co to szkodzi!
— Później o tém — rzekł stanowczo i razem niecierpliwie pierwszy — idź — zamów konie na Poczcie, bo dziś jeszcze w nocy wyjadę.
— Dokąd Panie?
— To mniejsza, niech tylko będą konie gotowe.
— Wnet idę — to mówiąc nasadził Jerzy czapkę na uszy i wyszedł. Spuścił za nim drzwi na zamek młodzieniec, pochodził jeszcze wzdłuż i wszérz po pokoju, zdjął pokrowiec z zapylonej toalety i postawił ją przed sobą. Wnętrze tego schowania pełném było papierów i rulonów, które właściciel przeliczył starannie i na bok odłożył, a wziąwszy później papier jakiś przeczytał go, spuścił głowę na piersi, westchnął parę razy i szczęśliwie usnął.
Gdy się w godzinę obudził i przetarł oczy, napróżno szukał rulonów z pieniędzmi, które przed nim leżały, były one do ostatniego sprzątnione, i jeden tylko papier, łzami przez sen wylanemi zmoczony pozostał mu w ręku jeszcze — drzwi były otwarte i wiatr zimny świszczał po kątach. Przepadłem krzyknął rozpaczający i rzucił błędny wzrok po sprzętach i po sobie. Ty jeden zakładzie czułości rodzicielskiej, pozostałeś mi na świecie. Nic nie umiem, żadnego nié mam sposobu do życia! cóż pocznę?
— Pojedziemy! krzyknął Jerzy we drzwiach, ależ bo i koniki i bryka przestronna, można będzie spać przez drogę.
— Daj mi pokój! odpowiedział ponuro Puszyński, skradziono mi pieniądze.
— Kiedy? zapytał przelękniony sługa.
— Tylko co?
— Wielkie nieszczęście odpowiedział Jerzy niechętnie, czy niemógłby mi Pan moich zasług wypłacić, jestem teraz w ciężkiej potrzebie.
— Nié mam ani grosza.
— Ja o to nie pytam, zuchwale rzekł sługa, proszę mi zapłacić — albo — ale cóż to u licha porozrzucano tu po ziemi, jakieś paczki ciężkie. Pięć, sześć, dziesięć, a wiele ich było.
— Piętnaście.
— Dwanaście, trzynaście, cztérnaście, to muszą bydź pieniądze? zapytał Jerzy po chwili uradowanego pana — ale gdzież to się podział ten piętnasty? Tu, nié ma — tu, niéma, zginął, musiał się gdzieś potoczyć.
— Zatoczył się do twojej kieszeni łajdaku! zimno lecz surowo odpowiedział Puszyński.
— Ale jakiż Pan raptusowy, aby co, to i łaje — poczciwemu człowiekowi pożartować niemożna, toż ja oddam — oto jest. A teraz trzeba pono zapakować rzeczy, i dalej w drogę. Odetchnąłem, rzekł sam do siebie pierwszy, wiatr więc tylko drzwi otworzył, a ja łokciem pozsuwałem rulony. Czy gotowo Jerzy, dodał po chwili? — ruszajmy, po za miastem, a prędko.




IX.
PIEKARZ I JEGO RODZINA.
Sam swej niepomyślności ja byłem
kowalem; i licho mi nadało,
leść tu nieproszonemu?
Rusinowska. Pow. Hist z w. xvi.

Zegar przeciągle wybił dziewiątą i jeszcze sprężyny jego syczały posępnie, jak gniewu ostatki w duszy człowieka powoli się burzące, gdy Ryszard z wlepione mi weń oczyma, stał na środku pokoiku i wpatrywał się w obrót kół powolny, przysłuchując się równym i bezprzestannym tykaniom tego narzędzia. Ręce jego były w tył założone, głowa nieco na piersi pochylona, a włosy spadały w nieładzie na skronie. Ojciec jego siedział z założonemi nogami na kanapie, jedną ręką uderzając ciągle po kolanie, a drugą wodząc po brodzie. Wzrok jego posępny spoczywał w tej chwili na synie. Benisia robiła pończochę przy stoliku, a poruszenie jej białych jak marymoncka mąka paluszków, prędsze, lub powolniejsze było dowodem i oznaką, obojętnych lub silniej zajmujących myśli. Oczy jej były utkwione w pończoszce, ale ich wyraz niezgadzał się wcale z zatrudnieniem, albo raczej obowiązkiem, do jakiego były przeznaczone. Usta miała ściśnione, a biały, prosty czépek przytrzymywał warkocz włosów, nad które pewno i Eurydyka piękniejszych nie miała. Duża chustka pokrywała szyję i ramiona, a z pod niej na bijącém łonie ukazywał się koralowy w złoto oprawny krzyżyk. Pomimo zajmujących ją myśli, które malowały się na twarzy i w pończoszce, bo każcie nieprzyjemne przeczucie zrywało nitkę lub spuszczało oczko, spokojność jednak duszy i prostota przy żywości jej piękną twarzyczkę cechowały. Matka, którąśmy już raz w pierwszym widzieli rozdziale, z miną posępną i nabożną, czytała cóś w księdze przed nią leżącej, przesuwając paciórki swego różańca. Usta przesuwały się zwolna, a ciche szeptanie, mieszało się z odgłosem zegaru, i milczenie panowało wokoło. Ryszard nieprzestawał patrzeć na zegar, ociec stukał ręką po kolanie, Benisia ciągle robiła pończoszkę, a matka kończyła różaniec. Przerwało tę jednostajność wykrzyknienie Ryszarda: — i łańcuch pękł! gdy to wymówił, spuścił oczy, westchnął i usiadł przy ojcu.
— Że też to zawsze swoje głupstwa prawisz, rzekł ojciec, i wiek nawet rozumu z sobą nie przyniósł, co z ciebie będzie Ryszardzie?
Syn mocno zdawał się zamyślony, i nic nie odpowiedział, aż po chwili odezwał się półgłosem.
— Ze mnie nic nie będzie, bo ja krążę w niezmiennej przestrzeni, i utrzymuję ruch nieustanny; to więcej do niczego czasu niémam — ale, dodał, przychodząc niby do siebie, moja dusza już tu będzie niedługo w tém ciele; polecę, ach jak daleko polecę, aż za świat, za nieskończoność i tam upojony boską sfer harmoniją, usnąwszy na jakim planecie, będę z nim obiegał bezustanku stanowiska ciał niebieskich, będę pływał roskosznie wśród ciszy i tak wieki przebędę; ale piekarzem nie będę. Westchnął ociec na te słowa i nieruchomą rękę na kolanach złożył. Benigna westchnęła, matka położyła księgę i różaniec i smutna siadła nad stołem.
— W niczém mi jeszcze Pan Bóg nieposzczęścił, prócz w żonie i córce; a co tylko przedsięwezmę, zaraz licho bierze! ot naprzykład i ten dusigrosz, sknera, tchórz Talarko, w ów czas kiedy najśliczniej jego interessa powiodłem, uciekł z miasta. Interes rządu! tak ważny bardzo! i Pan Talarko nader zdatny, do inspekcyi dróg i mostów! jeszcze żeby go byli zrobili kassyerem, toby przynajmniej był na swojém miejscu, ale tak on zdatny do tego, jak ja na kaznodzieję. Tchórz! fe! brzydki człowiek! formalnie brzydki! ani za trzy grosze odwagi. Proszę! było to zobaczyć jak ja w ostatniej konfenderacyi czy konfuderacyi, bo licho ją wie jak się tam zwała, jak ja mówię dokazywałem. Pamiętam, sześciu drągalów gwałtem mi chciało zabrać mój zapas mąki i pieczywa, i byliby to jak dwa a dwa cztéry zrobili, gdyby nie moja przytomność umysłu. Czy pamiętasz to Jejmość? — Trochę. — Otóż moja Benisiu, słuchajno tylko, a porzuć te dłubanie w pończoszce; jakem się porwał do nich. Uhu! jednemu twardą bułką rozowego chleba jak dałem w łeb, tak i padł o ziemię; drugiemu i trzeciemu, sitnią mąką oczy zasypałem. Czwartemu żeby niekrzyczał placek wbiłem w gębę, piątemu zagroziłem wielkim piernikiem, tak że drapnął, a szóstemu, o szóstemu to porządnego splatałem figla. Udałem że chcę się pogodzić, prosiłem siedzieć, dałem jeść, a tymczasem lunąłem za kołnierz ciepłej wody! ha, ha, ha! ot kiedy kto to umie; żeby też ich noga później u mnie postała! tu ziewnął Pan Mączka i nową litanią przymiotników i przydomków wysypał na Pana Talarkę. Wprowadził mię w ten interes, wplątał, a potém; narobił wstydu! bodajby w drodze kark skręcił.
— Że też u Jegomościa ani na moment nie obejdzie się bez zaklinania i przeklinania, rzekła Jejmość wstając z kluczykami, co chwila to Pana Boga obrażasz. Ruszenie ramionami było odpowiedzią męża, który zamilkł po tém napomnieniu, i znowu zupełna cichość nastała.
Swiéca paliła się ciemno, a jej migający płomyk rzucał cienie od przedmiotów rozproszonych po pokoju. Myśli Benisi stawały się coraz żywsze, i palce biegały bez ustanku między drótami połyskującemi, i nić coraz prędzej wymykała się z kłębka i oczy mocniej jaśniały i wszystko pękło. Myśli i pończocha ustały. Ryszard siedział ciągle ponury i zamyślony, głowę miał zwieszoną na piersi, a rękami zdawał się układać jakąś machinę, bo niémi na powietrzu wymachiwał. Biedny chłopiec niemiał chwili zupełnie wolnej od myśli stałej (idée fixe), która go dręczyła. Czuły jego umysł i serce, często go skłaniały na łono rodziny i wyganiały ponure myśli, ale przyzwyczajenie, silnie i bezustanku ciągnęło go do myśli o nieprzestannym ruchu, krążeniu planet i harmonii sfer. Tém tylko był zajęty i muzyką, która do tego stopnia zachwycała, iż nie raz sądził się już wśród ulubionych swoich światów, w czystej przestrzeni eteru.




X.
KARCZMA NA POCZTOWYM
GOŚCIŃCU.
Napis świadczył iż domowstwo to, ku wygodzie podróżnych zbudowane było; a obszerność i porządek, kazały się domyślać, iż gospodarz kontent był z miejsca.
Bezimienny z xix wieku.


Droga pocztowa była széroka i ujeżdżona, a ślady kół na piasku w rozmaitych skręcały się kierunkach, małe drzewiny pochylały zwiędłe swoje gałązki tu i ówdzie, w tę i drugą stronę, a gościńcem szło kilku Mazurów z fajeczkami w ustach rozmawiając wesoło. Smiały wyraz twarzy i postać nienawykła do pracy nad siły, dawały im jakiś pozór szczęścia, mocno różniący się od ponurej, uwiędłej miny Litewskich włościan.
Dom zajezdny wzniesiony był tuż przy drodze, i powabną powierzchownością nęcił podróżnych. Rząd czystych okien ciągnął się bez przerwy, a w środku ogromna arkada służyła za zajazd.
Nad dachem unosiły się gęste kłęby dymu, i mała chorągiewka, żywy obraz pochlebców. Zielona barierka otaczała dom w około i służyła razem za rodzaj ławki, dla tych — którym kieszenie nie dozwolały wewnątrz powabnego wchodzić mieszkania. W pobliżu, otoczona bzem i wierzbami, bielała piwnica, a dalej trochę za ogrodem, na wzgórku piękny murowany pałacyk zdawał się pysznić ze swego położenia. Od karczmy droga schodziła coraz niżej a niżej; widać było dwa młyny, przypruszone samym sublimatem mąki i gęsto rozsypane po okolicy gaiki w barwę jesieni ubrane. Wozy wieśniackie z turkotem spuszczały się z tej górki, wśród śmiechu podochoconych ich posiadaczy. Nade drzwiami zajezdnego domu zielona tablica nosiła ten napis:
Szynk Rządowy. Traktyer. Piwo. Porter i pieczeń cielęca; który bez wątpienia, mimo omyłek pisowni, mocno musiał nęcić głodnych lub pragnących podróżnych. W pierwszej, obszernej, lecz nie pierwszej czystości izbie, Jejmość w czepeczku à jour, i glaserowanym szlafroczka uwijała się koło komina, zastawionego garkami i rondlami, a Jegomość z butelkami pod pachą obchodził wszystkie podróżnych mieszkania z żywotwornym napojem. Mina gospodarza była świeża i połyskująca, a nos sążnisty świecił jak karbunkuł jasnym ponsowo-karmazynowym kolorem. Głowa jego pokryta była karmazynową także czapeczką, obszerny brzuch, do którego, wzorem jednego z naszych poetów, pięknąby można odę napisać, pokryty był białym jak śnieg fartuchem. Mała, ciemno-zielona, wytarta kurtka, obciśle do ciała przystająca, zdawała się być strojem od kilkudziesiąt lat używanym, a połyskujące, pękate flaszki, o których już mówiłem, dodawały wiele ważności tej okrągławej postaci, niosącej przy tém pęk kluczów i szczątki starożytnej miotły. W jednej z gościnnych stancyj drzwi były na roścież otwarte, okno z wiatrem poruszało się tu i ówdzie, a służący jakiś niepoczesnej miny układał rozmaite paczki i paki. Sofa cała zarzucona była mnóstwem różnego przeznaczenia i użytku rzeczy — były tam płaszcze, kapelusze, tualety, para bótów, stara szpada, kilka chustek, pudło, skrzynka i kilka rondli. Sługa ponury i milczący wydawał głośno i surowo roskazy oberżyście, a sam mrucząc pod nosem udawał mocno zatrudnionego. Męszczyzna jakiś w obszernym płaszczu, z czapką na uszy nasuniętą, z laską i chustką w ręku, w kwaśnym humorze przechodził się po izbie, rzucając niekiedy niecierpliwe na sługę wejrzenie. Postawa jego nieoznaczała bardzo młodego, bo krzyż chociaż całkiem półkola nie formujący, zręcznie jednak zdawał się tworzyć parabolę lub owal.
Nogi jego w ogromnych połyskujących bótach zanurzone, bardziej się posuwały, niż podnosiły. Z całej twarzy dolną tylko część dostrzedz było można, która pokryta była nieco szorstkim i trochę siwawym włosem.
Kiedy nareście zamknięto okno i niejaki uczyniono porządek, przechadzający się męszczyzna zdjął płaszcz i czapkę, a czytelnik poznał Pana Talarkę!
Dla niego to jedynie przeniosłem uwagę i całą czynność z miasteczka na pocztowy gościniec, jedynie dla tego tchórza, uciekającego od pojedynku, na który sam wyzwał.
Ponieważ nie jestem z rzędu tych pisarzy, od których wymagają, jak najwięcej kartek, i jak najpełniejszych tomów — nie będę się tu rozszerzał z nudną rozmową Pana ze sługą, która przerywanie trwała z godzinę, i mogłaby mi przy dodatkach i uwagach ze trzy karty zająć. Turkot zajeżdżającego pojazdu i odgłos trąbki, przerwały te jednostajność, a w chwil kilka przybył gospodarz zasapany — oświadczając podróżnemu, iż z nim razem będzie musiał postawić przybyłego młodego człowieka; bo drugiej wolnej izdebki nie ma w całym domu.
— Nie pozwalam, krzyknął Pan Talarko, Bóg wie jakiego urwisa na kark sobie sadzić — Czém on przyjechał?
— Bryką, pocztowemi końmi.
— Ale, ja go niechcę.
— Więc Pan będzie musiał się ztąd wynieść, bo ja z jego przyczyny nie chcę tracić tego, cobym mógł zarobić uczciwie z przybyłego.
— Rób do licha, jak sam chcesz — ale mu wcześnie zapowiedz, żeby tu nie hałasował.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział gospodarz, znać z miny, że to człowiek spokojny.
Pan Talarko oczekując zapowiedzianego sąsiada, oparł się o stół, nadął policzki, zwolna perukę pogładził, obejrzał się i odchrząknął.
Ciężkie stąpanie trzech osób i cieńki głos gospodarza, dały się wreście słyszeć w korytarzu, otworzyły się drzwi i podwójne — Ach! Jezus! Maria! za progiem i w izbie słyszeć się dało.
Przybyły, był Pan Puszyński. — Pobladł na widok jego Talarko i młodzieniec stał na progu nie wiedząc czy zostać, czy uciekać. Oba byli mocno zdziwieni, i rozumieli że się gonią.
Drżał bogaty skąpiec widząc Puszyńskiego przed sobą, a ten znowu lękał się Pana Talarki. Wyznaj czytelniku, że w szczególniejszém byli położeniu!
Przerwał zamysły gospodarz równie zdziwiony i wyrzekł: — Niech Pan idzie dalej, dość tu jest miejsca dla obydwóch, są dwa łóżka, cztéry krzesła, ławeczka i komoda. Stancya ciepła jak w uchu, wilgoci nie ma; okna podwójne — wszelka wygoda — niech Pan idzie. Puszyński mimo gwałtownego bicia serca, postąpił z powierzchownością spokojną, ku środkowi, a Pan Talarko wstając z krzesła i unikając go rzekł głośno.
— Wyjechałem w interesie rządowym.
— A ja we własnym — zimno odpowiedział Puszyński, miło mi bardzo, że tu Pana spotykam, bo muszę z nim nieco pomówić.
— Mocno żałuję, że zaraz odjeżdżam, wybąknął Talarko.
— Tożeś Pan przecie, na noc tę stancyą ugodził? przerwał gospodarz.
— Tak! ale teraz odjechać muszę.
— Możebyśmy wprzódy, dodał Puszyński, mogli się rozprawić, względem wiadomego interessu.
— Rządowe tylko teraz mogę robić interesa, odpowiedział zmieszany starzec, oto jest rozkaz kiedy Pan nie wierzy.
— Wierzę — ale radbym dla tego parę słów pomówić.
— Prawdziwie, odpowiedział Talarko, posuwając się ku drzwiom, nie mogę... nie mam czasu....
— Ale przecie.
— Żadnym sposobem, przebąknął znowu bojaźliwy staruszek rzucając wejrzenie to na drzwi, do których się zbliżał, to na swojego przeciwnika, coraz więcej nabierającego śmiałości. Nareście porwał za klamkę, przesadził przez próg jedną nogę, potém drugą i co sił pobiegł kórytarzem, oglądając się, czy go kto nie goni.




XI.
PRZYSZŁA MAŁŻONKA [5].
Sprobujem, czy niepotrafim
wyobrazić czytelnikom,
osoby, o której mowa.
Wieland. Don Sylvio.


Długo rozmyślał Pan Mączka, jakimby sposobem mógł Ryszarda uleczyć z jego obłąkania, i na końcu postanowił — dać mu żonę. Nie mogę, jako człowiek nieżonaty osądzić, czy tym sposobem szanowny piekarz mógłby do skutku zamysł swój przywieść, czy nie. Powiadano mi jednak, że w stanie małżeńskim łatwiej zdrowemu oszaleć, jak szalonemu wyzdrowieć — a o tém sąd zacnym czytelnikom moim, zupełnie zostawiam. Doświadczenie bowiem jedynie oświecić może w podobnym razie.
— Tak! powiedział piekarz do żony, stukając laską, już sam niepojmuję, co mam robić z tym chłopcem. Nauki! przeklęte nauki! one to mu głowę zawróciły — Kto wie! może dobra żona zmieni jego sposób myślenia.
— Daj to Boże! wzdychając odpowiedziała Jejmość, ale nie wiem czy co z tego będzie!
— Zawsze wątpliwości! zawsze wzdychania! Ufajmy w Bogu; a nie traćmy nigdy nadziei. Nie ma złego, żeby na dobre nie wyszło; i mój też Ryszard, jak dwa a dwa cztéry, będzie kiedyś miał rozum.
— Już to przecie minął rok dwudziesty.
— Nauki! przeklęte nauki! one to są przyczyną nieszczęścia tego. Dawnobym już potłukł narzędzia i księgi popalił, co mię tyle kosztowały; gdyby nie zdania Pana Pigułki! to mię tylko wstrzymuje.
— Ale któraż u licha Panna weźmie go za męża?
— Oho! ho! znajdę ich kopę do wyboru, a naprzód Panna Lukrecya Hałaburdzianka.
— Ach! ona mało mnie wiekiem nierówna.
— Ma rozum, a tego właśnie Ryszardowi potrzeba.
— Ale brzydka, stara i niebogata.
— Że brzydka, to mnieysza — wróble się boją wiechy, a potém umieją do niej przywykać — stara! za to ma rozum i doświadczenie — a że nie bogata! to naszemu Ryszardowi nie bardzo potrzebne cudze zbiory, będzie miał dość odemnie, byle miał wprzódy rozum.
W skutek tej umowy ojciec wszedł raz do pokoiku Ryszarda i zawołał go od stołu, po imieniu.
— Co tam? odezwał się obłąkany.
— Co? chodź ze mną na dół, jest tam twoja przyszła żona.
— Moja żona? ja nie mam żony.
— Ale mieć będziesz.
— Niekoniecznie.
— Czemu?
— Bo nikogo jeszcze nie kocham.
— Oho! pomyślał ojciec, rozum zaczyna się w mowie przebijać, prowadźmy go dalej.
— Czy znasz Pannę Lukrecyą?
— Znam: jest to stara baba, na którą i wśród zaćmienia słońca patrzeć nie można. Wolałbym ożenić się z tą piękną Wenerą.
— Z jaką? niecierpliwie zapytał ojciec.
— Pokażę natychmiast, rzekł Ryszard i palcem na błyszczącą gwiazdę ukazał.
— Gdzież ta twoja kochanka?
— Patrz ojcze! z jakim blaskiem świeci ona, na pogodném niebie, jak miły promyk tey gwiazdy! Ona mi się uśmiecha, ona mię co wieczór wita! znam ją od urodzenia, strzeże mię zawsze i rzadko na mnie się gniewa! to moja kochanka!
— Głupiusieńki! rzekł sam do siebie ojciec ruszając ramionami. Chodź, powiedział potém do syna, zejdźmy na dół na herbatę.
— Chodźmy, odpowiedział Ryszard, i oba udali się do pokoju, gdzie byli sproszeni goście.

Panna Lukrecya Hałaburdzianka, była osobą tak szczególną i tak zajmującą na pierwsze wejrzenie, iż nie żal dla niej parę kart poświęcić; bo prócz Panny Paulet w Blondynie z Namur i Donny Mergeliny u Wielanda, pewno świat nic równie osobliwego nie widział. Postać jej cała, nie wynosiła więcej nad dwa łokcie i cztery cale; a w szerz od ramienia jednego do drugiego, prawie równej była rozciągłości. Głowa jej, skutkiem zapewne wytężenia sił umysłowych, była ogromna, i licząc mniej więcej — stanowiła czwartą część całej wysokości tego oryginału. Ponieważ zdaniem Greków piękność zależała na gładkiém utoczeniu wszystkich części ciała, muszę Pannę Lukrecyą pochwalić, bo członki jej doskonale zaokrąglone, tak dziwnie jedną całość tworzyły, iż trudno było dostrzedz, gdzie się zaczynały i kończyły. Pomimo przedłużonego nieco podbródka, twarz jej kształciła doskonały kwadrat; bo o tyle za niskie miała czoło, o ile nadto przedłużony był podbródek. Oczy jej były wypukłe i doskonale okrągłe, a usta z niewymównym wdziękiem blisko uszu się kończyły. Jeden miejski dowcipniś utrzymywał, że bez nadwerężenia potężnych swoich zębów, panna Lukrecya śmiało do jedzenia wazowéj łyżki używać mogła. Wargi jej, gdyby było za siedlisko Gracjom naznaczone, wyznaćby należało, iż te boginie wygodnie na nich umieścićby się mogły; nawet w towarzystwie swego dworu. Miała wprawdzie nosek trochę zamały, ale w tém tylko jedném upośledziło ją przyrodzenie, gdyż w istocie trudno było osadzić co większego wśród dwóch ogromnych policzków, miedzy któremi i ów to nos ginął jak pogórek, przy olbrzymiej górze. Zapewne w nagrodę małego tego nosa, przyrodzenie nadzwyczajnie rozszerzyło jej grzbiet, podłużyło uszy, a ręce i nogi do przyzwoitego stopnia objętości doprowadziło. Piersi jej wynagrodzić nakoniec musiały wszystkie inne wady; były to, tak pełne i doskonale utoczone dwa globy, iż się Panna Lukrecya dosyć niemi nacieszyć nie mogła, i choć moda, wcale tego nie wymagała — lubiła je w całej okazałości i świetle okazywać.
Co się tycze kolorów, jakiemi bogata natura umalowała, to swoje arcy-dzieło, były one tak rozmaite i dziwne, jak na najgorszych flamandzkich obrazach. Włosy jej nie były jasne jak u Cerery, ani ciemne jakie Wenus miała; ani nawet złociste; ale nieźmiernie podobne, tylko nieco mocniejszego ponsowego koloru, jak u Cyprydy Tycyana; — do tego zaś tak niezwykłey krótkości, iż żaden fryzyer niemiałby dość cierpliwości i zręczności, aby je przyzwoicie ułożyć; spływały więc w splotach na ramiona. Oczy miała jasno siwe, czoło i twarz oliwkową, a gdzie wypadało ciemno różowym oznaczoną kolorem; usta wpadały nieco w barwę jasno niebieską, bleu de ciel zwaną, a zęby w prążki czarniawe. Ręce jej walczyły o pierwszeństwo z duńskiemi rękawiczkami, tak doskonale brunatne były, i nie jeden krótko widzący wziąłby kolor ich, za barwę rękawiczkom tylko właściwą. Żadna piękność nie była tyle dbałą o ubiór jak ona, i wszystkie świata kolory, zgromadzały się w jej stroju. Tego dnia miała żółtą suknię z ponsowemi sznurkami, zielone wstążki na głowie, niebieskie trzewiki, fioletową chustkę i pomarańczowy kapelusz.
Taka to była narzeczona Ryszarda i któż się zadziwi, że w szczęśliwym, panieńskim stanie, doczekała lat trzydziestu pięciu? Mocno także ubolewam, iż nie nader korzystny obraz jey duszy i umysłu wystawić mogę: była skąpa, kłótliwa, niedbała i niezmiernie ograniczona.
Wyznajcie czytelnicy nieżonaci, że podobne stworzenie, we dwie godziny po ślubie, mogłoby uszczęśliwionego darem swej ręki do Bonifratrów wyprawić!....




XII.
DWIE GWIAZDY.
Swieci gwiazdka wschodnia!
Mickiewicz.

Ryszard daleko rozumnieyszy, niż sądzono, bo ledwie ujrzał owe cudo wdzięków, tylko co opisane, drapnął w nogi, co miał siły. — Benigna z jedną ze swoich przyjaciółek pośpieszyła za nim na górę, a Lukrecya tak okropnie sposponowana siedziała z uczuciem godności na krześle, gorzko przygryzając usta. Towarzyszka panny Benigny, była bardzo przystojna panienka, którą ojciec, Pan Exaktor, zwał przez skrócenie z Malwiny — Malinką; a wszyscy chłopcy chętnie zgadzali się na ten tak stosowny przydomek. Spodziewam się, że czytelnik przystoyną twarzyczkę, ładne oczy, nosek i usta, sam sobie w myśli opisze, ja bowiem odmalować jej nie myślę; będąc mocno przekonany; iż łatwiey odkrywać wady, jak wdzięki przyzwoicie oddać i ocenić. Dwa te trzpioty wpadły do pokoju Ryszarda, który siedział u komina i spoglądał na niebo gwiazdami usiane. Skrzypnienie drzwi przerwało mu, świeżo usnutą nić myśli, spójrzał i zobaczył siostrę i Malwinę — Nie wiem co się w ówczas z nim działo, ale to tylko postrzeżono, że z gwiazdy ulubionej, na przybyłą piękność podniósł oczy.
Długo poglądał on, na nią; a — skromna panienka spuściła oczy, Benisia zaś zdawała się radośnie na to poglądać. Milczenie panowało ciągle, i siostra sparta o stół zarzucony książkami, patrzyła na obłąkanego brata. Wstał nareście zadumany Ryszard, postąpił ku Malwinie, wziął ją za rękę i ścisnął w milczeniu.
— Siostro! rzekł potém, patrz oto moja żona, inszey nad nią mieć niechcę. W jej oczach błyszczy ten sam promyk światła, co w tey gwiaździe, ją lepiejbym nawet kochał, niż moją gwiazdkę, i z nią razem, o jakże chętnie uleciałbym w przestrzenie światów. — Uśmiechnęła się Benisia, a Malinka przestraszona, chciała swą rękę z uściśnień jey brata wydobyć.
— Chcesz uciekać! ponuro wymówił Ryszard: tak prędko! tylko com się zobaczył, tylko com uczuł, że cię kocham, a tyś już unikać odemnie zaczęła! Jeśli jesteś moją gwiazdką, bądź jej podobna, ona nigdy nie ucieka odemnie — co wieczór mile mi się uśmiecha, a ty — Chciał daley mówić, ale już nikogo nie było.
— Benisiu! poczekaj, mówiła Malwina, poczekaj cóś ci powiem. —
— Cóż?
— Nic — nic niepowiem.
— Dziwna jesteś.
— Miałżeby Ryszard mię kochać?
— Rozumiem o co ci chodzi, Malinko; chodź zapytamy go. —
— Ja? zapytać! nigdy!
— Ja ci odpowiem za niego.
— Nie mów.
— Przecieżeś się pytała.
— Nudna jesteś — chodźmy.
— Chodźmy. I dwie przyjaciółki poszły bawić, od dawna poziewającą Lukrecyą Hałaburdziankę.




XIII.
METR MUZYKI.
Słuchajcie jak miękkie głosy,
Ucho nasze łechcą mile,
Jak rosną, rosną w swej sile
I w same biją niebiosy.
— Ach oto głos oddalony
Słabiey po powietrzu płynie,
I roniąc ostatnie tony,
Mdleje, upada i ginie.
Moc muzyki przekł. Kruszyński.


W nocy dobre pomysły przychodzą, powiadają Francuzi — la nuit porte conseil, i wiele osób wierzy temu, a ja między niemi. Gwar, roztargnienie i czynność dniowa, niedozwala nam doskonale rzeczy rozważać i oceniać; ale noc cicha, łagodna; i ponura sprzyja uwagom naszym i mocniej skupia siły umysłu.
Wstał nazajutrz Pan Mączka w bardzo wesołym humorze i od rana zdawał się zamyślony. — Wiesz co, powiedział do żony, nie mogę już ścierpieć, aby nasza córka siedziała nad bułkami; trzeba pomyśleć, aby ją trochę do ludzi wychować. Nie będzie ona piekarką, bośmy bogaci i szlachta; trzeba więc kazać jej dawać lekcye muzyki — tańca.
— Obeszłoby się bez tego.
— Nie zaszkodzi to, nie zaszkodzi: kupiłem jey fortepian, całą pakę nót, i dziś jeszcze zgodzę metra.
— Jak sobie chcesz.
— Co za oziębłość! co za oziębłość! czyż asani nie czujeż, że ja to czynię dla jej dobra.
— Zapewne, bylebyś jej tylko nie popsuł.
— Nikogo nauki niepopsuły!
— A Ryszard?
— Eh! Ryszard, ciągle z tym Ryszardem! to zupełnie co innego. Przygotuj moja Jejmość córkę, ja idę po fortepian i metra, do kawy na wieczór trzeba upiec tego ciasteczka migdałowego, co to lubi Pan Komisarz Obwodowy. — Benisiu ubierz się dziś w tę nową suknię, albo lepiey włóż floransowy szlafroczek, odezwał się do córki, tylkoby może nie zawadziło co droższego włożyć. O szalu nie zapomnij; włóż przytém perły, bransoletki, grzebień szylkretowy i t. d., bo dziś musiemy pokazać, że ja mam gust i pieniądze; trzeba jak dwa a dwa cztery, do dania dobrego mniemania o sobie, dobrze wystąpić, osobliwie w oczach osób niższych. — Jejmość wynieść każesz kanapę do drugiego pokoju, żeby było miejsce, do kawy imbryczek dać nowy srébrny, a tacę kupioną na tegorocznym jarmarku. Proszę tak zrobić, jak mówiłem.

Sciemniało się już w pokojach, gdy trzech ludzi niosących pakę i fortepian, zakręcało się we drzwi domu Pana Mączki, ściągając uwagę przechodzących. Benisia wyglądająca oknem pojąć nie mogła, co z taką uroczystością wnoszono, gdy drzwi się otwarły od sklepu i wśród licznych przestróg: wyżej, niżej, na prawo, na lewo! pożądany instrument znalazł się w pierwszey Izbie. Ustawiono go bardzo wygodnie, przymocowano pedały, a służące, same niewiedząc dla czego, postawiły kawę na stole. Jejmość chodziła po pokoju ruszając ramionami, a Benisia w floransowym szlafroczku, z zarzuconym na ramionach szalem wyglądała oknem, oskubując kwiatek lewkonii. Oczekiwano niecierpliwie metra; ale ani jego, ani ojca nie widać.
— Kawa zupełnie ostygła! przemówiła w końcu Benisia.
— Trzy kwadranse na siódmą, odpowiedziała Jejmość, czas mówić pacierze, nie przeszkadzaj mi moje dziecko, każ sprzątnąć kawę, Jegomość przyjdzie nie długo, postawić ją trzeba przy kominku.
— Dobrze, rzekła po cichu posłuszna córka wyglądając jeszcze za okno. Ale któś idzie — W istocie nieznajomy męszczyzna wszedł do sklepu i pytał czy gospodarz jest w domu?
— W krótce nadejdzie, odpowiedziała Jejmość, powoli przymykając książkę nabożną — co Pan ma za interes?
— Pan Mączka zgodził mię za metra.
— Bardzo dobrze wiem o tém, rzekła Jejmość, może Pan zostanie u nas na kawie a tym czasem nadejdzie.
— Na rozkaz Pani, będę służył, przebąknął przybyły kładąc kapelusz.
Powierzchowność jego, była zupełnie odpowiednią oryginałowi Panny Lukrecyi, były to dwie osoby, do siebie, iż tak powiem stworzone. Metr był mały, cienki i chudy. Ręce jego spadały prawie do kolan, włosy długie i ciemne rozrzucone były po barkach, nogi miał nadzwyczajnie cienkie i proste, a szyję wyschłą i niską. Twarz była blada, oczy świeciły mu się w głowie jak u kota, usta ożywione były bezustannie niedostrzeżonym prawie uśmiechem, a policzki nakrapiane czerwonemi plamkami, które nie tworzyły całkowicie rumieńca, i mięszały się dziwacznie, z biało-żółtym kolorem twarzy. Gdybym kiedy pisał o fizyonomiach, i podzielał je na rodzaje, bezwątpienia, twarz metra policzyłbym do tych licznych szkiców Hoffmana, uderzających dziwacznością. Głębokie, widać, poznanie samego siebie i długie przywyknienie, nauczyło go pokrywać swoje uczucia, bo prócz uśmiechu malującego niepojętą uczuć mięszaninę, żadna cecha myśli jego nie zdradzała. Jeżeli mówił, zdawał się obojętnym, jeśli słuchał, zdawał się nieuważać; jeśli się cieszył, miał minę posępną, a gdy go wewnętrzne pożerały troski, on się uśmiechał. Ciągłe ćwiczenie do wysokiego stopnia oswoiło go z muzyką i wówczas tylko czuć się zdawał, kiedy grał. Blask jego oczu, żywość poruszeń i zapał, zdradzały mimowolnie burzę, jaka w sercu jego panowała, a ciężkie westchnienia, dowodziły, że kochał lub cierpiał. Takim był przyszły metr Panny Benigny.

Panna Benigna siedziała oparta o stół, Ryszard osłupiały ponuro spoglądał na przybyłego, Jejmość mimowolnie uśmiechała się z radości, a metr z okiem wzniesioném w górę, z częstym i mocnym oddechem, z twarzą pełną zapału, grał jedną z najpiękniejszych aryj Rossiniego.
Czas prędko uciekał słuchającym, i zegar wśród cichego pianissimo, przerwał słodką melodyą chropawym głosem oznajmując dziewiątą. Pana Mączki nie było jeszcze. Nagle smutno zabrzęczały stróny, dźwięk ustał i muzyk w głębokiém dumaniu się zatopił. Ryszard powstał i chodził szybko po pokoju, a Jejmość odchrząknęła i posunęła krzesło, ażeby przerwać dumanie metra i przypomnieć mu, że czas iść do domu. Powstał on, jakby ze snu długiego się budził, ciężko westchnął, porwał za kapelusz i pomruczawszy cóś pod nosem, znikł z pokoju.
— Gdzież to tak długo ojciec się bawi? zapytał Ryszard, już dawno weszła moja gwiazdka, i księżyc płynie w przestrzeni, a jego niema.
— Niema, powtórzyły razem siostra i matka!
Minęła godzina i druga, pilny stróż stał u bramy i próżno budził się z drzymania, za zbliżaniem się każdego przechodnia, Ryszard siedział w oknie i patrzał na niebo, Benisia usnęła nad stołem, a Jejmość przechadzała się po pokoju. Pół do dwónastej wybiło, wzmagała się z czasem niespokojność i wkrótce wysłano do miasta sług kilku; ale napróżno — Pan Mączka niepowrócił.




XIV.
NIEPOKÓJ.
Serce się moje dręczy
wnętrznym niepokojem.
Zabłocki.

— Niewrócił! Gdzież się podział! Ach miły Boże! Co za wypadek! Jaka niespokojność! powtarzały naprzemian sąsiadki zgromadzone u Pani Piekarzowej.
— Jak to, moja Jejmość, jak to, wyszedł na chwilę, a do dziś dnia nie powrócił!
— Musiał nagły jakiś mieć interess.
— Przecież go i w mieście niema, i na poczcie nie brał koni!
— Im dłużej myślę, tém mniej pojmuję.
Tak to mówiły jedna przed drugą się śpiesząc, sąsiadki, a panienki innym stylem, lecz prawie to samo powtarzały Pannie Benignie.
Wtém drzwi skrzypnęły i metr muzyki, z postacią spokojną, wszedł do pokoju.
— Wiesz Pan! rzekła do niego Jejmość załamując ręce i wpatrując się w jego oblicze dziwnie wykrzywione, mój mąż od wczorajszego dnia nie wrócił.
— Jeszcze wczoraj wiedziałem, iż nie wróci, zimno metr odpowiedział, to tylko szkoda, żem zapomniał oddać karteczki, którą pisał do Pani. — Prawdziwie, dodał po chwili przetrząsając swoje kieszenie, niewiem gdziem podział tę karteczkę.
— Kiedyż ją mąż mój pisał?
— Tego niewiem, spokoynie odpowiedział przybyły ruszając ramionami, oddał mi ją służący, bo osobiście Pana Mączki nie mam znać honoru — nie mam honoru! — ale gdzie się ta karteczka podziała! rzekł znowu powoli wyymując papiery z kieszeni. — Tu, niema! tu, niema! w kamizelce nie ma! w spodniach za pozwoleniem, także niema! o dolicha czy tylko nie zgubiłem? wykrzyknął nakoniec metr, zrobiwszy dokładny inwentarz swoich kieszeni.
— Z tego wynika, żywo przerwała Exaktorowa, żeś Pan bardzo nieuważny — jak to można zgubić?
— Ludzie rozum tracą, zimno rzekł metr zapinając surdut, czyż to dziwna, że ja — kartkę zgubiłem.
— Tak! ale Pan z tą kartką i swoją nieuwagą, nabawiłeś niespokojnością całą rodzinę!
— Czemu Pan wczoraj o tém nie pamiętałeś?
— Nie każdy ma dobrą pamięć, znowu powolnie odpowiedział muzyk, jak gdyby chciał probować niecierpliwości przytomnych — a ja na moje nieszczęście dostałem od przyrodzenia, bardzo słabą.
Wszyscy na tę odpowiedź ruszyli ramionami, i potok wyrazów wstrzymany na chwilę, oczekiwaniem i nadzieją, wylał się tym gwałtowniej, im dłużej zostawał przecięty. Metr tym czasem z zimną krwią postąpił ku fortepianowi, grzecznie bardzo sprosił z krzesła naprzeciw stojącego jakąś panienkę, otworzył go i wśród milczenia, grać zaczął.
Sąsiadki stanęły nieruchome ze zdumienia, milczenie było powszechne i nieprzerwane, i zdawało się, że wszystkie dusze porzuciwszy więzy ciała, uniosły się z muzyką ku niebu i rozpłynęły się w tonach.
Nagle ustała harmonia, zadumany metr oparł się na krześle i zdawał się cóś przypominać. Wzniósł potém prawą ręką i z pod nogi fortepianu wydobył złożony grubo papierek, który sam był wczoraj włożył, ażeby się instrument nie wahał. Z uwagą rozłożył on pismo, powstał i oddał go Jejmości. Wnet wszystkie sąsiadki nachyliły głowy ku listowi: oczy ich zajaśniały kobiecą ciekawością, a usta poruszać się zaczęły.
— Cóż tam pisze mąż Pani? zapytała w końcu jedna, napróżno usiłująca, przez ramię, wyczytać pismo — opowiedź nam, kochana Pani! Prosiemy! powtórzyło kilka głosów.
— Zaraz! zaraz! rzekła sama Jejmość — otoż czytam: „Moja kochana Pani! Dla ważnego interessu, muszę z miasta na parę dni wyjechać — tandem niebądź asani niespokojna o mnie, a do najbliższej stacyi pocztowej poślij do mnie jakiego experta, z którymbym mógł o rzeczy pogadać. Jeżeli Ryszard ma rozum, to wypraw jego z panem metrem, a to niezwłócznie.”
— Awantury! rzekła po przeczytaniu Jejmość.
— Komedye! wykrzyknęła druga.
— Sceny! dodała trzecia.
— A to rzecz niepojęta, przerwała czwarta, posyłajże zaraz Jejmość — Panie metrze czy pojedziesz?
— Nie wiem! zimno przebąknął muzyk, wyglądając przez okno — jak się zdarzy.
— O! mamy nadzieję w jego łasce, że nam tego nieodmówisz — pojedziesz z Ryszardem.
— Pojadę! — z cicha odpowiedział zagadniony, ale muszę pójść się przygotować.
— Aha! aha! powtórzyły kumoszki, tylko prędko, tylko prędko.

Zaprzężony i upakowany pojazd stał przed domem, furman okryty płaszczem poziewał na koźle, konie kiedy niekiedy uderzały bruk niecierpliwą nogą, a bryka była nieruchoma.
Przez okna wychodzące na ulicę pokazywały się czasami główki z zazielonych firanek. Ryszard siedział także w swoiém otwartém oknie na górze, nieruchomy i zamyślony, a na dole Jejmość niespokojnie przechadzała się po pokoju, wyglądając czasami na ulicę. Za każdym szelestem stawała i zwracała oczy na drzwi, a gdy się te nieotwierały, ruszała ramionami, i przechadzała się znowu. Nareście uderzyła obiema rękami po boku i zawołała zbliżając się ku oknu.
— Zawiódł mię! już szósta blisko, a jego nie ma.
— Nie ma! powtórzyła Benisia, przebierając dosyć niezgrabnie po fortepianie.
— Ale to kara Pana Boga! rzekła znowu pierwsza, trzeba posłać.
— Wartoby było,
— Chłopcze! hej! Szymku! chodźno tu — i Szymek stanął we drzwiach, dojadając nieznacznie kawałka pulchnej bułki.
— Ruszaj! mówiła do niego Jejmość, do Pana metra, co to tu był dziś rano — rozumiesz?
— Rozumiem.
— I proś go żeby tu prędzej przychodził — rozumiesz? — Rozumiem.
— Lećże na jednej nodze.
— Dobrze Pani.
— Dostaniesz séra na podwieczorek.
— O! dobrze, Pani, dobrze — już idę. Jakoż pobiegł chłopiec żwawo i świszcząc poleciał prosto przed siebie. Tym czasem Jejmość i Panna Benigna z równą niespokojnością i większą nadzieją oczekiwały znowu metra. Postawiono świece na stole, szósta wybiła, wzięto się do roboty, ale niespokojność obracała ciągle oczy na drzwi, i nie dobrze robić nie dozwalała. Obie milczały, spoglądając tylko kiedy niekiedy na siebie — Wybił kwadrans, chłopca nie ma, Jejmość porzuciła robotę i okulary i znowu chodzić zaczęła, Benisia nastawiała ucha i tak przeszedł kwadrans, wybiło pół do siódmej. Drzwi otwarły się z trzaskiem, i chłopiec wbiegł na środek pokoju — Młódsza kobieta poskoczyła żywo, wołając — a co? a co? — a starsza z pozorną obojętnością postępując ku niemu, milcząc rzuciła tylko na niego badające wejrzenie.
— Już to moja Jejmość, rzekł po chwili namysłu chłopiec, dalibóg niewiem, czemu ja taki głupi! Niezapytałem się, gdzie on stoi — i całe miasto zlatałem. Co kogo zagadnę — a gdzie Pan metr? to ten mię znowu pyta — jaki metr? Ja jemu mówię — metr co uczy grać na palcach; a on się śmieje. Żeby Pani była łaskawa dla wszystkiego powiedzieć mi, jak on się nazywa, i gdzie stoi, tobym ja go może prędzej znalazł.
Matka z córką spójrzały na siebie i niewiedziały co odpowiedzieć, bo nieznały ani nazwiska, ani mieszkania metra.



Przybył nakoniec oczekiwany, około godziny siódmej i wszedł do pokoju, gdzie Ryszard oddawna tylko na niego czekając, z odjazdem się ociągał.

— A ktoż się widział bawić tak długo? zapytała Jejmość.
— Musiałeś Pan zapomnieć o przyrzeczeniu! dodała Benisia.
— Jedźmy! ponuro rzekł Ryszard.
— Czegoż się tak śpieszyć, odpowiedział metr zimno — trafiemy jeszcze na czas. Bo ja, przyznam się Państwu, zupełnie o dzisiejszej podróży zapomniałem, i wyjrzawszy dopiero oknem, gdym konie zobaczył, przyszło mi to na myśl.
— A gdzież Pan mieszka.
— Naprzeciw zaraz — tylko przez ulicę! Teraz zaś Panie Ryszardzie, żegnajmy się i jedźmy.
— Jedźmy!




XV.
OMYŁKA.
Boję się, aby go kto nieoszukał.

Bohomolec.

Czy ci kto piasku w oczy nasypał? niepoznałeś po białym dniu najlepszego z twoich przyjaciół!

Bohomolec Starusz.


Pojazd leciał szybko, i niebawem stanął przed austeryą stojącą na pocztowym gościńcu. Ognie były już pogaszone, ale że deszcz nielitościwie kropił, podróżni zatrzymali się i przypomnieli sobie razem, że to była pierwsza stacya.
— Tu być musi Pan Mączka, rzekł metr wchodząc do izby ogromnej, w której już spał jeden podróżny.
— Czy to wy? odezwał się głos z łóżka.
— My! odpowiedział metr, przybliżając się, wyjechaliśmy naprzeciw niego, oto syn pański.
— Mój syn! ach mój syn! niechże cię uściskam, wykrzyknął podróżny zrywając się z łóżka i serdecznie Pana metra ściskając. Światła! prędzej światła! to mój syn! niechże go prędzej zobaczę — dodał znowu podróżny, nieopuszczając milczącego muzyka.
— Ale — Mości Dobrodzieja!
— Co tam z tytułami! przerwał znowu ściskający, czyż się serce twoje nieodzywa?.
— Nic a nic — odpowiedział metr powoli ze zwykłą oziębłością.
— Co!? zawołał podróżny, puszczając ściskanego dotąd muzyka, co?
— To — że ja jestem tylko towarzyszem syna pańskiego, ale nie jego synem; przynajmniej moja matka o tém mi nigdy nie wspominała.
— Ach! przepraszam, wybąknął podróżny, postępując omackiem ku Ryszardowi — Mój synu! wykrzyknął potém, czyliż mię niepoznajesz?
— Nic nie widzę, bo tu ciemno jak w piekle, panie ojcze — odpowiedział Ryszard.
— Zapal bo proszę świecę! rzekł ostygły trochę z pierwszego zapału podróżny — radbym prędzej syna mego obaczyć — Ale, chłopcze, jakże się tam ma twoja matka?
Ryszard, myśląc zapewne o zębatych kołach i przestrzeniach eteru, nic nie odpowiedział. Mniemany ojciec powtórzył pytanie, na które toż samo odpowiedziało milczenie, a metr zażywając tabaki z cicha dodał.
— Pan Ryszard dziś podobno.
— Co? zapytał podróżny.
— Podobno dziś ma paroksyzm.
— Aboż zachorował kto? Jaki Ryszard?
— Syn pański.
— Czyż jemu imie Ryszard? zapytał znowu ojciec powoli, zdaje się Henryk. Ale jakże urosł od tego czasu jakem go niewidział, dodał potém nieznajomy oglądając go w około.
Kto inny, i czytelnicy moi, zapewne poznali, że ów podróżny nie jest ojcem Ryszarda. Metr jednak i syn nic nie mówili, bo obłąkany młodzieniec myślał o czém inném, a muzyk nie znał samego Pana Mączki.
— Tylko to dziwno! mówił sam w sobie metr Amfion Smyczko, że ten Jegomość wczoraj wyjechawszy, zapomniał imienia swego syna, i utrzymuje że on podrosł przez dwadzieścia cztery godzin! Oj! czy tylko dziś Pan tatulo nie ma paroksyzmu! pomyślał sobie zażywając tabaki.
Tym czasem przybyły wziąwszy w rękę świecę opatrywał od stóp do głów swego mniemanego syna. Postać tego Jegomości i wzajemne stosunki z Ryszardem, tworzyły szczególniejszy i zajmujący obraz.
Nieznajomy w pantoflach, szlafroku i nocnej czapeczce, z twarzą rumianą i pełną, oczyma połyskującemi, podnosił lub zniżał świecę, oglądając w milczeniu, z wielką uwagą twarz i postać młodzieńca. Ryszard stał nieruchomy i prawie nieczuły, ręce miał na krzyż założone, twarz spuszczoną na piersi. Płaszcz podróżny spadał z niego niedbale, czapka zasłaniała czoło i oczy, a prócz głośnego oddechu innego znaku przytomności nie dawał. Metr małego wzrostu, z rozczochraną głową, z tabakierą w ręku, blade lice swoje wykrzywił drwiącym uśmiechem. Nieznajomy poruszał kiedy niekiedy ramionami i w końcu się odezwał.
— Panie guwernerze! czy mój syn dawno choruje.
— Pan o tém lepiej zapewne wiedzieć musisz odemnie; przecież nie ma dwódziestu czterech godzin, jakeś go opuścił!
Nieznajomy przeżegnał się i spójrzał zdziwiony na metra, który ze złośliwym uśmiechem spoglądał także na niego.
— A czy dawno zwarjowałeś? zapytał potém nieznajomy. Nastąpiło milczenie, w którym, gdy przeciwnicy dwaj, oczekując tylko otwarcia kłótni, gotowali się na nią — Ryszard podniosł głowę, kiwnął nią i rzekł z cicha.
— Znowu jestem na ziemi!
— Co on plecie? zapytał podróżny.
— Niesłyszałem — przebąknął metr ruszając ramionami — niesłyszałem.
— Ach! nacóż! mówił dalej obłąkany, z krainy nieskończoności znowu spadłem na tę ziemię? Czyliż mię co do niey przykuło, że się nigdy od niej wyrwać nie mogę? Leciałem tak prędko! Widziałem tyle cudów! Byłem już blisko mojej gwiazdki — a teraz znowu wróciłem na ziemię.
— Dalibóg! czy tylko to nie szalony? rzekł po cichu sam do siebie podróżny, stawiając świece i umykając coraz dalej. — Nie wiem! rzekł Amfion biorąc swego towarzysza za rękę — ale my musim pójść szukać Pana Mączki, bo widzę że Pan nim nie jesteś.




XVI.
TCHÓRZE.
Serce moje bije jak młotem — bojaźń przebiega żyły, dusza ukryła się w piętach, twarz pobladła, drżą ręce i sam nie wiem co począć.
Meluzyna.


Pan Talarko umknąwszy z przed oblicza Puszyńskiego, pędzony strachem, o mało po raz drugi peruki nie zgubił. Będąc już zapewnionym że go straszliwy przeciwnik nie goni, stanął wreście i zaczął myśleć.
— A! czy go licho nadało! oto proszę przyczepka! żeby mi też dał moment wolny! i tu przyjechał! — Czy się już tak uwziął na mnie, że mi niechce dać pokoju. Przecież ja jadę w interesie rządowym, i on nie ma prawa mnie zaczepiać! Nie! nie ma prawa — bo ja dziś nie do siebie, ale do rządu należę.
O co za niecnota starzec, myślał sobie dalej, z tego Pana Mączki — uplątał mię w takie sidła, że z nich do tej pory wyleść nie mogę! Muszę ja mu się dobrze odwdzięczyć! ot tak wet za wet — primo nie ożenię się z jego córką — aha! tak — dobrze, nie ożenię się; choćby miała i półmiliona. — Nie! juściż żeby miała półmiliona, to jest: pięć-kroć sto tysięcy, — pięć-kroć sto tysięcy! to możebym mu darował! Ale nie — o nie; nie ma ona więcej nad sto tysięcy, a zatém na złość nie ożenię się.
Secundo — myślał sobie Pan Talarko — oskarżę go przed sądem, o poduszczenie do złych spraw.
Tertio — ale mniejsza o to, dosyć i tych dwóch sposobów zemsty. — No! Panie Talarko, teraz jeżeliś nie tchórz, to bądź śmiały! bądź śmiały! no! oczy do góry, brwi zmarszczyć — marsz. I gdy tak myślał sobie, zacny Pan szedł krokiem drżącym ku mieszkaniu, zbrojąc się po drodze w całe męstwo, na jakie tylko dusza jego mogła się zdobyć.
Już pod samemi prawie drzwiami, zastanowił się raz ostatni dla namysłu, i sam siebie niby zwyciężając, a raczej — usiłując poskromić wewnętrzną bojaźń, otworzył do połowy drzwi, i jednę nogę za próg przełożył — więcej uczynić już nie mógł; bo i siły i męstwa mu zabrakło. Pozostał więc zawieszony między pokojem a sienią, i — jak to mówią poeci, na poły w raju, na poły w piekle.
Wstyd i niedobitki dawnego męstwa przemogły nakoniec: druga noga wolno za próg przeszła, całe ciało przechyliło się za nią i Pan Talarko był już w pokoju.
— Niemyśl asan Dobrodziej, rzekł on unikając Puszyńskiego i usiłując się wytłómaczyć — że ja ze strachu pojedynku unikałem. O nie! Interes rządowy mię przymusił! a Pan wiesz co to jest interes rządowy. Oto ja Panu szczerze powiem, że nawet chciałem zbyć interes, żeby jakoś honorowie to pojedynkiem ukończyć; ale, żadnym sposobem nie można było! Pan znasz Pana Panfila — nie mogłem się delikatnie wywinąć, musiałem jechać. Ot i cała rzecz.
— Zupełnie temu wierzę, odpowiedział Puszyński, ale powiedz mi Pan z łaski swojej, kto Pana do tego pojedynku namówił?
— Pan Mączka! odpowiedział ośmielony i uradowany pomyślnym rozmowy obrótem Pan Talarko. On to, on, jak zaczął mi prawić androny. Ja szczerze Panu powiem, nie miałem do tego bardzo ochoty, ale musiałem. — A któż Panu kazał mnie wyzwać?
— Mnie? zapytał zdumiony Puszyński — ja nie wyzwałem.
— Jak to? a Pan Mączka pokazywał mi jakąś karteczkę od Jegomości.
— Ja żadnej nie pisałem.
— Czy tak! no to zgoda między nami, kochany Panie — Ale Panu Mączce niedarujmy. Ja go pozywam do sądu o poduszczanie — Ja o fałszowanie — A tym czasem porządnie go nastraszym — O! nastraszym — Ależ bo to tchórz! rzekł śmiejąc się Pan Talarko — okropny tchórz.

Domyśleć się tedy musiał czytelnik, co to z miasta Pana Mączkę wyprowadziło, i co było powodem podróży i omyłki metra i Ryszarda. Pan Talarko usiłując zemścić się nad piekarzem wezwał go, ażeby w pilnym interesie, przybywał na pierwszą stacyą. Nieomieszkał wezwany uczynić tego natychmiast i udał się do Pana Talarki. Gotował się już obrażony skąpiec z mocną perorą na piekarza, ale gdy go wchodzącego zobaczył, odpadły mu siły.
— Witam! mówił Pan Talarko, rzucając niepewne wejrzenie na Puszyńskiego i przybyłego piekarza. Witam kochanego Pana Mączkę.
— Witam! rzekł przybyły piekarz stukając laską, i powoli zdejmując z głowy uszatą czapkę — Panowie tu widzę obydwa.
— Obydwa! tak — obydwa — pogodziliśmy się.
— Pogodzili! zawołał piekarz wlepiając w obudwu pełne ognia spójrzenie.
— Tak jest! odpowiedział śmielszy trochę Puszyński — i wezwaliśmy Pana, abyś nam niektóre trudności rozwiązał.
Mączka nic na to nieodpowiadał, kiwał tylko głową i w milczeniu siadł na krześle. Zrzucił potem barakanowy surdut, zatarł ręce, włożył okulary, odchrząknął, obejrzał się w około i ruszywszy ramionami odezwał się do obydwóch.
— No! czegoż Panowie chcecie odemnie.
W sposobie wymówienia tych wyrazów, był pewny urok i powaga, która zawiązała usta dwóm tchórzom.
— Ja nic niechcę — odpowiedział Talarko spuszczając oczy.
— I ja nic — dodał drugi.
— A po cóżem tu przyjechał? stukając laską przerwał rozgniewany piekarz — na drwiny może? moi Panowie, ale ja drwić z siebie nie dam, bo choć jestem stary, znajdę jeszcze dosyć siły, do wyłatania boków każdemu — co się odważy ze mnie żartować.
— Nie przeczym.
— Więc gadajcie, Mosanowie, bo jak dwa a dwa cztery, cierpieć tego dłużej nie mogę.
— No gadaj Panie Talarko — szepnął po cichu Puszyński, trącając swego sąsiada.
— Mów WPan sam — ciszej jeszcze dodał skąpiec.
— Czekam! rzekł piekarz stukając nogą o podłogę, czekam.
— A ja mówię, odpowiedział w końcu Talarko — bynajmniej my Pana o nic nieoskarżamy, niechcemy rzeczy powiększać, ale pytamy na co Jegomość zmusiłeś nas do pojedynku?
— Nie zmusiłem, boście obadwa uciekli!
— Jak to uciekli? jak to uciekli? — ja wyjechałem w interesie rządowym.
— A ja w familijnym.
— A przytém Pan sfałszowałeś kartkę Pana Puszyńskiego, bo on nigdy żadnego wyzwania nie pisał — rzekł Pan Talarko posuwając się ku drzwiom, i lękając się gniewu piekarza.
— Ja? Mospanie! ja? — wykrzyknął Mączka wstając z krzesła i posuwając się ku umykającemu z wzniesioną laską — jak śmiesz mi to zadawać.
— I nie — ja nie zadaje — drzący od strachu wybąknął Talarko, chowaj Boże ja nie zadaję!
— A któż? krzyknął głośniej jeszcze Mączka, szukając oczyma drugiego i ciągle z podniesioną postępując laską.
Gdybyśmy żyli w czasach, w których wierzono w czarodziejstwa, łatwobyśmy wyznali, że laska piekarza, była zaczarowaną; zaledwie bowiem ją podniósł, skąpiec posunął się ku drzwiom, a na końcu umknął; Puszyński zaś wcisnął się pod łóżko i skutku oczekiwał.
— I wamże to się pojedynkować! zawołał Mączka, widząc pusty plac boju, wam, którzyście się laski mojej polękali!




XVII.
POWRÓT.
Otoż mój dom ubogi.

F. Karpiński.

Upokorzony wracam.
L. Kropiński.


Po wypadkach, jakie przeszłe rozdziały pokazały, wszyscy powierzchownie przynajmniej pogodzeni zamierzyli sobie wrócić do domu.
Pan Talarko i Puszyński utrzymywali że ich nic nie nagli w interesach. Mączka zabrawszy z sobą syna i metra, gniewając się w duchu, z wesołą jednak postacią, wracał do domu.
Dwaj przeciwnicy pojednani, wstydzili się serdecznie i mało bardzo w drodze mówili. Piekarz przeciwnie klął i wyrzekał, a metr i Ryszard milczeli. Pojazdy w końcu zbliżyły się ku miastu, a widok dawnej siedziby, umorzył na chwilę gniew piekarza. Myślał on o żonie i córce, o swoim sklepie, o znajomościach, o bilardach, do których uczęszczał i wesoły wzrok rzucał w około. Oczy jego szukały w oddaleniu znajomego domu, kłaniał się przechodzącym i wyprostował się na siedzeniu.
Wyprostował się tedy, a wiadomo każdemu, że prostopadłe ciała położenie, i wzniesione czoło, umie nieco imponować; z tego zapewne powodu, a może i z tego że Panna Benigna była jego córką, przechodzący znajomi, ręką, którą interes kierował, wznosili przed nim czapki, kapelusze, furażerki etc.  — bo czegożby człowiek nie zdjął dla interesu? Kto wie czyby i głowa usiedziała się na karku — w niezbędnej potrzebie. To tylko pewna, że jeżeli ustał handel na ludzi: kupczenie głowami, rozumami, zdolnościami, w najpiękniejszym świeci blasku. Z tej myśli przechodzę w inną. Narzekano, krzyczano, hałasowano, pisano na handel murzynów, a jednak wszystkie kraje dotąd go prowadzą.
Co tam bredzisz? — odezwie się statystyk, gotując się drukiem zbić moje zdanie.
Ale ja na to nieuważam, Wacpan krzycz, a ja będę sobie gadał.
Ludzie, którzy dla zysku, zaprzedają swoje głowy, naprzykład autorowie, dla grosza — są ludzie podli. Ludzi podłych zowiemy czarnymi, ludzie czarni są murzyni — reszty się domyślajcie.
Ale wracam ad rem: Pan Mączka wracał tedy do swojego domku.
Komuż swój domek nie miły! domek mały, ale własny, jest skarbem: do niego zbiegają się jak promienie do ogniska, wszystkie życia pamiątki; w nim spoczywają nasze nadzieje, w nim jest wszystko. I do prawdziwego szczęścia, mojém zdaniem, trzeba domku koniecznie i nieodzownie — własnego, bo cudzy nie tyle nas przywiązuje, choćbyśmy w nim mieszkali.
Dla dokładności okazuję to na przykładzie. Kocha któś (przez przypuszczenie to mówię) cudzą żonę — bo i to trafia się w życiu, kiedy serce rządzi nami, nie my sercem. Kocha tedy i jest kochany (ale to tylko przez przypuszczenie), jest szczęśliwym (wszystko tylko przez przypuszczenie); ale to szczęście, ten urok, który ich otacza, często zaćmi chmurka — cóż nam po skarbie, którym się cieszym, nieposiadając go wyłącznie?
Porządkiem rzeczy je reviens à mes moutons, to jest: do domku, o którym mówiłem i do którego wracał Pan Mączka, zdaleka już swoim zwyczajem licząc przez wielkie szyby sklepiku, ile rozprzedano pieczywa.
O! silna mocy nałogu, nie jeden doznał, jak trudno cię wstrzymać — Duch człowieka, tak mocno, tak nieoddzielnie łączy się z ciałem, że mojém zdaniem, w pewnych przypadkach, daje się ciału za nos prowadzić.
Człowiek bowiem jest automatem: jeżeli nie wykształci się z młodości, na cóś wyższego, czynności jego stają się matematyczne, wyrachowane, stałe, nieodmienne: i dusza usypiająca w takiém stworzeniu, które jej użyć nie umie, daje się przelewać w jakąkolwiek formę. Dusza tak wylana w formę, ujęta w karby, zaczyna się już przeradzać w przeczucie, instynkt i ogranicza się jedynie działaniem pomocniczém ciału i zmysłóm, przez siebie samą nic nie działając.
Tacy to są ludzie, którzy są cnotliwi, bo nieumieją być zbrodniarzami i sił do tego nie mają; tacy są ci, którzy stojąc jak pobrzeżne kamienie na drodze życia, nie posuną się ani ku dobremu, ani ku złemu i są prawdziwie szczeblem dzielącym cnotę od występku.
Kto wykracza i błądzi, pokazuje tém samém, że w jego byłoby mocy robić dobrze, bo ma siły po temu; ale ten szkielet nieruchomy, ni ciepły, ni zimny, gorszym jest od zbrodniarza, któremu zawsze cnota może się podobać, bo niepotrafi w całém życiu być człowiekiem.
U takich ludzi kapelusz wisi zawsze na jednym kołku, surdut zapina się na jedną stronę — wieczerza i fajka zawsze o tejże przypada godzinie, a umysł zawsze jednostajny, i nieporuszony, (dla twardości) leży jak drogi kamień w kałuży. Ale, dajmy temu pokój, rozgadałem się i zapomniałem powiedzieć, ze Pan Mączka wysiadł z pojazdu i śmiejąc się już z daleka na samą myśl, — jak go czule witać będą, postąpił ku drzwiom, pokręcił klamkę i nikogo nie zastał.
Zasępiło to trochę jogo czoło, które licznemi pokryło się fałdami, poszedł dalej, obejrzał się w około i zobaczył — ulubionego szpica swojej żony, spoczywającego w śnie słodkim, na miękkiej, watowanej poduszce.
Ten drugi zawod stulił mu usta, i oczy zaiskrzył, a ciekawość zbudzona, popchnęła go dalej; ale wszędzie było pusto, i śladu nawet żyjących w tém miejscu istot nie zostało. Z kolei stary piekarz kiwając głową, wstąpił do kuchni, w której skutkiem zmroku i szyb trochę zabrudzonych, panowała ciemność, trwożąca bardzo, nieco krótkowidzącego Pana Mączkę. Pierwszym jego postępkiem w tém miejscu, był podskok, którego przyczyna znajdowała się w polanie drzewa, leżącém na drodze — Naturalnie ten wypadek zniecierpliwił go trochę, postąpił dalej i o rożen w poprzek leżący, rozdarł suknią. Każdy wyzna, że ten szereg złowróżbnych okoliczności, mógłby najcierpliwszego, wyprowadzić z stanu obojętności i uśpienia umysłowego: i nasz też Pan Piekarz, tak się rozgniewał, że rożnem rzuconym o podal wybił szybę, stłukł kilka garnków i śpiącego kota obudził.
Miauczenie piskliwe i nudne, silnie ozwało się z pod ławy, i w tejże chwili zdało się Panu Mączce że za piecem słyszy chrapanie; odezwał się tedy głośno.
— Hej! jest tam kto?
Nikt na to nieodpowiedział, i harmonija nosowa, z nową mocą odezwała się znowu. Szereg przeklęstw, wyleciał na skrzydłach gniewu z ust starca, ale i to nic nie pomogło — trzeba było iść za piec. Z nową tedy powolnością, mrucząc co tylko mógł najdobitniejszego znaleść, zaczął się drapać, ku miejscu, zkąd ciągłe i jednostajne chrapanie wychodziło. Nie było to bez przeszkód, trzeba było albowiem, przezwyciężyć dwie ławy, ominąć stół, poodsuwać stołki, co dla osłabionego wiekiem i pracą człowieka, nie najłatwiej przyszło.
Z cierpliwością jednak, a raczej z gniewem i ciekawością, która mu we wszystkiém dopomagała, stanął nareście u kresu podróży i ujrzał służącą uśpioną. Kto inny młódszy i czulszego serca nie byłby obudzał szczęśliwej sługi, ale rozjątrzony oporem Mączka, nielitościwie rzucił na nią kij trzymany w ręku.
Wrzask okropny powstał za piecem, i nim Pana poznano, który, jak tylko otworzyła oczy, łajać i wyrzekać zaczął; z obu stron położenie było nader przykre.
— No! gdzież Pani i Panienka? zapytał nareście ochłonąwszy nieco.
— Pani wyszła, odpowiedziała służąca, bo się dowiedziała, że nasza Panienka wzięła z kimsiś szlub sekretnie.
— Szlub! sekretnie! przerwał z krzykiem przestraszony piekarz. W Imie Ojca i Syna! a z kimżeż?
— Już co tego to nie wiem, ale podobno z jakimś bogatym.
— A! to co innego — odpowiedział uspokojony Mączka, kiedy bogaty — to zrób mi kawy.
— Ale tu także dowiedziano się, rzekła przecierając oczy służąca i szukając ognia zagrzebanego w popiele, że Pan Ryszard od dwóch tygodni, ożenił się.
— Tfu! czy powarjowali! krzyknął znowu ruszając ramionami piekarz. — A z kimże?
— Z Panną Malwiną.
— A to chwała Bogu! może mu odejdzie ten zawrót głowy. I ktoby się spodziewał, że ja tu znajdę taką odmianę! — No no dawaj mi kawę — Niech i tak będzie.

KONIEC.




  1. Francuzi mówią o rysunku, lub obrazie: C’est d' un fini admirable! to fini nié ma odpowiedniego wyrazu w naszym języku.
  2. Neologismu od poczwara.
  3. Ten rozdział drukowany w Noworoczniku Litewskim na rok 1831 wyd. przez H. Klimaszewskiego, str. 285—295.
  4. Drugą część Historyi Peruki, która do tej powieści nie należy, znajdzie czytelnik w następnych Tomach moich powieści.
  5. Niepojętym trafem obraz, który czytelnik tu znajdzie, bardzo jest podobny do jednego szkicu Wielanda. Mamże się przyznać iż go naśladowałem? — o tém niech czytelnicy osądzą. P. A.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.