Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI
WHITE-HALL

Stało się, co łatwe było do przewidzenia, parlament skazał Karola Stuarta na śmierć.
Jakkolwiek bohaterowie nasi przygotowani byli na taki wyrok, jednak ostateczna wieść o nim napełniła ich ciężkim bólem.
D‘Artagnan, którego umysł nigdy tak twórczym nie bywał, jak w chwilach stanowczych, poprzysiągł znowu, iż wszelkie sprężyny poruszy, aby przeszkodzić rozwiązaniu tej strasznej tragedji.
Lecz jakim sposobem?...
Jedynym środkiem na teraz było usunięcie kata z Londynu. Gdy jego zabraknie, wyrok spełniony być nie może.
Niezawodnie posłanoby po innego do najbliższego miasta, lecz stanowiłoby to zwłokę najmniej jednodniową, a w takich razach dzień jeden to ocalenie prawdopodobne!
D‘Artagnan podjął się tego, więcej niż trudnego, zadania.
Niemniej ważną rzeczą było uprzedzić Karola Stuarta, iż przedsięwzięte zostaną środki ocalenia go, aby nie popełnił nic takiego, coby plany ich mogło pokrzyżować.
Aramis wziął to na siebie.
Karol Stuart zażądał, aby dozwolono biskupowi Juxon odwiedzić go w więzieniu White-Hall.
Tegoż wieczora jeszcze Mordaunt stawił się u biskupa, aby mu przedstawić pragnienie religijne, objawione przez króla, jako też i upoważnienie Cromwella. Aramis postanowił bądź groźbą, bądź perswazją nakłonić biskupa, aby mu pozwolił przedostać się do White-Hall w przebraniu duchownem ze wszelkiemi oznakami kapłaństwa.
Athos nakoniec podjął się, na wszelki wypadek, przygotować środki do opuszczenia Anglji.
Oznaczono sobie schadzkę w oberży o godzinie jedenastej, skąd każdy w swoją stronę ruszył, dla wykonania tego niebezpiecznego planu.
Pałac White-Hall strzeżony był przez trzy pułki konnicy. Cromwell, którego wszędzie było pełno, co chwila rozsyłał swoich agentów. Sam jeden w swoim ulubionym pokoju przy dwóch świecach tylko, monarcha, skazany na śmierć, rozważał ze smutkiem blask ubiegłej swojej wielkości. Parry nie odstępował pana, a od chwili wyroku oczy jego z łez nie osychały.
Karol Stuart, łokciami wsparty na stole, wpatrywał się w medaljon, w którym były przy sobie portrety żony jego i córki.
Najpierw oczekiwał Jaxona, a po Jaxonie męczeństwa.
Myśl jego zatrzymywała się czasami na dzielnych szlachcicach francuskich, którzy wydawali mu się teraz postaciami bajecznemi, urojonemi.
Niekiedy sam zadawał sobie pytanie, czy obecna chwila snem tylko nie jest lub szałem gorączkowym.
— Niestety!... — mówił w duchu — gdybym przynajmniej miał za spowiednika jednę z tych światłości kościoła, kapłana którego dusza zgłębiła wszelkie tajniki życia, wszelkie małostki wielkości, może głos jego stłumiłby skargi, rozdzierające mi duszę!... Lecz ja będę miał kapłana umysłu pospolitego, którego karjerę złamałem własnem mojem nieszczęściem. On powie mi o Bogu i śmierci tak samo, jak do innych umierających przemawiał, nie pojmując wcale, iż ten umierający monarcha pozostawia tron uzurpatorowi, a dzieci jego chleba kawałka nie mają.
Następnie, do ust portret zbliżając, szeptał imiona każdego z dzieci kolejno.
Jak powiedzieliśmy, noc była ciemna i mglista. Zegar na sąsiednim kościele zwolna wydzwaniał godzinę.
Karola opanował smutek bezbrzeżny. Ukrył czoło w dłoniach, śnił o świecie tak pięknym, gdy go porzucić mamy, a raczej gdy on nas opuszcza, o słodkich pieszczotach dziecięcych, tem rozkoszniejszych, że oddalonych, których nigdy oglądać nie będzie mu dano; o żonie wreszcie szlachetnej i mężnej istocie, podtrzymującej go do ostatniej chwili.
Wydobył spoczywający mu na piersiach krzyżyk djamentowy i order podwiązki, który przysłała mu przez tych francuzów szlachetnych, i ucałował; a na myśl, że nie ujrzy ona tych przedmiotów wpierw, aż kiedy spocznie z głową odciętą w zimnym grobie, uczuł w sobie dreszcz lodowaty, którym darzy śmierć, zanim ofiarę swoją czarnym całunem przykryje.
Nagle w korytarzu odezwały się kroki, drzwi się rozwarły, pochodnie zalały pokój przydymionem światłem, i wszedł duchowny w szatach biskupich, a za nim straż, którą Karol oddalił rozkazującym ruchem ręki.
Z odejściem straży, pokój pozostał jak przedtem, nawpół oświetlony zaledwie.
— Jaxon!... — wykrzyknął Karol — Jaxon!... Dzięki ci, przyjacielu ostatni; w porę przychodzisz do mnie.
Najjaśniejszy Panie — rzekł biskup — pozwól niech hołd mój złożę Waszej wysokości, i powiem, kim jestem i po co przychodzę.
Na głos ten Karol omało nie wydał okrzyku, lecz Aramis położył palec na ustach i głęboki ukłon złożył królowi Anglji.
— Rycerzu — wyszeptał Karol.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — przerwał Aramis, podnosząc głos — tak, jestem biskupem Jaxon, wiernym rycerzem Chrystusa, i przychodzę na żądanie Waszej Królewskiej Mości.
Karol splótł dłonie jak do modlitwy; poznał d‘Herblay‘a.
— Ty tutaj, rycerzu!... — rzekł — jakim sposobem się tu dostałeś?... Mój Boże, zginąłbyś, gdyby cię poznano.
Parry stał jak wryty, a cała jego postać wyrażała uczucie niekłamanego, najgłębszego uwielbienia.
— Nie troszcz się o mnie, Najjaśniejszy Panie — odezwał się Aramis, dając królowi znak milczenia — pomyśl o sobie tylko; widzisz, że przyjaciele twoi czuwają; co uczynimy, tego nie wiem jeszcze; lecz czterech ludzi, gotowych na wszystko, dużo zdziałać może. Tymczasem nie zmruż oka przez całą noc, niczemu się nie dziw i bądź przygotowany na wszystko.
Karol potrząsnął głową.
— Przyjacielu — rzekł — czy wiecie, że nie macie czasu do stracenia?... Czy wiecie, że już jutro o dziesiątej mam umrzeć?...
— Najjaśniejszy Panie, w ciągu tego czasu musi stać się coś takiego, co uniemożliwi spełnienie wyroku.
Król wpatrzył się w Aramisa ze zdziwieniem.
W tejże samej chwili, pod oknem królewskiem ozwał się straszny trzask, jakby się łamał wóz, naładowany drzewem.
— Czy słyszysz?... — odezwał się król.
Za tym trzaskiem dał się słyszeć okrzyk bolesny.
— Słucham — odparł Aramis — lecz nie pojmuję, co to za hałas, a nadewszystko co to za okrzyk.
— Nie wiem, kto go wydał — mówił król — lecz z tego trzasku mogę ci zdać sprawę; to drzewo, są to belki i wiązania, z których mój szafot zbudują. Robotnik jakiś musiał się skaleczyć, wyładowując je z wozu.
Dreszcz mimowolny przeszedł Aramisa.
— Przekonaj się teraz — mówił Karol — że daremnem jest, byście upierali się dłużej; jestem skazany... zostawcie mnie mojemu losowi.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się Aramis, odzyskując na chwilę spokój, — niechaj wznoszą rusztowanie, ale nie znajdą wykonawcy wyroku.
— Co chcesz przez to powiedzieć?... — zapytał król.
— To, Najjaśniejszy Panie, że o tej godzinie, kat jest już pojmany, lub przekupiony; jutro szafot będzie gotowy, lecz kata nie stanie, na pojutrze więc egzekucję odłożą.
— A potem?... — odezwał się król.
— A potem — rzekł Aramis — nocy jutrzejszej wykradniemy Waszą Królewską Mość.
— Jakim sposobem?... — wykrzyknął król, którego twarz zajaśniała blaskiem mimowolnej radości.
— O!... panie — wyszeptał Parry, składając ręce — bądź błogosławiony wraz ze wszystkimi twoimi.
— Jakimże sposobem?... — powtórzył król pytanie — chcę wiedzieć, aby dopomódz wam, jeśli będzie tego potrzeba.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie; lecz najzręczniejszy, najodważniejszy i najwięcej Wam oddany z nas czterech, powiedział, rozstając się ze mną: „Kawalerze, powiedz królowi, że wykradniemy go jutrzejszej nocy, o godzinie dziesiątej“. Skoro on tak powiedział, uczyni to.
— Powiedz mi nazwisko tego szlachetnego przyjaciela — rzekł król — abym mu wieczną wdzięczność zachował, czy powiedzie mu się lub nie.
— D‘Artagnan, Najjaśniejszy Panie, ten sam, który o mało nie ocalił cię, kiedy tak nie w porę wszedł pułkownik Harrison.
— Doprawdy, jesteście ludźmi nieocenionymi! — mówił król — gdyby mi opowiadano coś podobnego, nigdybym nie uwierzył.
— A teraz, wysłuchaj mnie, Najjaśniejszy Panie. Nie zapominaj ani na chwilę, że czuwamy nad twojem ocaleniem, badaj, słuchaj, rozbieraj najmniejszy gest, śpiew, znak, pochodzący od tych, co zbliżać się będą do ciebie, niech nic uwagi twojej nie ujdzie.
— O!... kawalerze!... — zawołał król. — Kawalerze, połóż twą rękę na dłoni mojej... jest to dłoń przyjaciela, który kochać cię będzie do ostatniego tchnienia.
Aramis chciał ucałować tę rękę, lecz król pochwycił dłoń jego i złożył ją sobie na sercu.
W tej chwili, nie zastukawszy nawet do drzwi, wszedł jakiś człowiek; Aramis Chciał rękę usunąć, król ją zatrzymał.
Wchodzący był jednym z purytanów, pół ksiądz, pół żołnierz, jakich dużo namnożyło się przy Cromwellu.
— Czego żądasz, mój panie?... — zapytał król.
— Wszyscy ludzie są braćmi — odrzekł purytanin. — Skoro więc jeden z braci moich ma umrzeć, przychodzę przygotować go na śmierć.
— Dość tego — odezwał się Parry — królowi na nic się nie przydadzą wasze kazania.
— Najjaśniejszy Panie — szepnął Aramis — ostrożnie z nim, to niezawodnie jakiś szpieg.
— Po przewielebnym doktorze biskupie — rzekł król — wysłucham cię, panie, z przyjemnością.
Odszedł człowiek z zezowatemi oczami, nie omieszkawszy z wielką pilnością przypatrzeć się Juxonowi, co bynajmniej nie uszło uwagi króla.
— Kawa’erze — rzekł on, gdy drzwi się już zamknęły — sądzę, iż miałeś słuszność, człowiek ten przyszedł ze złemi zamiarami: wychodząc stąd miej się na baczności, aby nie spotkało cię nieszczęście.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości — odparł Aramis, lecz zechciej się uspokoić, pod tą suknią mam koszulkę drucianą i puginał.
— Odejdź więc, i niech Bóg czuwa nad tobą, jak mawiałem w czasach, gdy byłem jeszcze królem.
Wyszedł Aramis, król odprowadził go do progu. Przechodząc, siał błogosławieństwami, pod któremi chyliły się głowy gwardzistów, majestatycznie przebył przedpokoje, przepełnione żołdactwem, wsiadł do karety, za którą straż podążyła aż stanął przed arcybiskupstwem.
Juxon z wielkim niepokojem oczekiwał jego powrotu.
— I cóż?... — odezwał się spostrzegając Aramisa.
— Otóż — odparł tenże — udało się wszystko według mego życzenia; szpiegi, straże, poplecznicy, wzięli mnie za Waszą Wielebność a król błogosławi Was, oczekując Waszego błogosławieństwa.
— Boże ci dopomóż, mój synu, gdyż przykład twój dodał mi nadziei i odwagi zarazem.
Aramis przebrał się w swoje suknie i płaszcz i wyszedł, zapowiadając Juxonowi, że jeszcze raz do niego się odwoła. Zaledwie kilka kroków uszedł ulicą, zauważył, iż jest śledzony przez człowieka w ogromnym płaszczu; chwycił za sztylet i stanął. Człowiek poszedł prosto ku niemu. Był to Porthos.
— A!.. to ty, przyjacielu!... — rzekł Aramis, wyciągając ku niemu rękę.
— Widzisz — mój kochany, każdy z nas miał swoje posłannictwo: mojem było strzedz ciebie, a więc cię strzegłem. Widziałeś króla?...
— Widziałem... wszystko dobrze idzie... A teraz, nasi przyjaciele, gdzież oni?....
— O jedenastej mamy się zejść w zajeździe.
— Niema więc czasu do stracenia — rzekł Aramis.
Rzeczywiście, na kościele Ś-go Pawła biło w pół do jedenastej. Lecz ponieważ dwaj przyjaciele spieszyli się bardzo, pierwsi stanęli na miejscu.
Zaraz po nich powrócił Athos.
— Wszystko idzie dobrze — rzekł, nie dając im czasu na pytania.
— Co zrobiłeś?... — zagadnął Aramis.
— Mały statek, wąski jak piroga, a jak jaskółka lekki czeka nas w Greanwich, wprost Psiej wyspy. Dostańmy się tylko z królem na pokład, a skorzystamy z odpływu i z biegiem Tamizy wprzeciągu dwóch godzin, znajdziemy się na pełnem morzu. Gdybym został zabity wiedzcie, że kapitan nazywa się Roger, a statek Błyskawica. Z pomocą tego ostrzeżenia, z łatwością jednego i drugą odnajdziecie. Umówionym znakiem jest chusteczka z węzłami na czterech rogach.
Za chwilę wszedł znowu d‘Artagnan.
— Wypróżniajcie kieszenie — zawołał — aż do ilości stu funtów szterlingów, bo, co do moich... — i d‘Artagnan wywrócił swoje kieszenie najzupełniej puste.
W sekundę suma była zebrana; d‘Artagnan wyszedł i zaraz powrócił.
— Ha!... — odezwał się — skończone. Uf!... nie bez trudu.
— A gdzież jest kat?... — pytał Athos.
— W piwnicy...
— W jakiej piwnicy?...
— W piwnicy naszego gospodarza!... Mousqueton siedzi tam na progu, a tu jest klucz.
— Brawo!... — odezwał się Aramis — lecz jakim sposobem skłoniłeś go, żeby się ukrył?...
— Jak wszystko na tym świecie, pieniędzmi; kosztowało mnie to drogo, ale się zgodził.
— Ile, naprzykład, przyjacielu?... — odezwał się Athos — bo, pojmujesz, teraz gdy nie jesteśmy już temi gołemi muszkieterami bez komina i kąta, wszelkie wydatki winny być wspólne.
— Kosztowało mnie to dwanaście tysięcy liwrów — rzekł d‘Artagnan.
— A skąd je wziąłeś?... — pytał Athos — czyś był w posiadaniu tej sumy?...
— A pamiętny djament królowej!... — rzekł z westchnieniem d‘Artagnan.
— Ah!... prawda — odezwał się Aramis — poznałem go u ciebie na palcu.
— Odkupiłeś go więc od pana des Essarts?... — zagadnął Porthos.
— Eh!... tak, mój Boże; lecz tam w górze napisano, że nie będę go mógł utrzymać. Cóż chcesz!... trzeba przypuścić, że djamenty, tak samo jak ludzie, mają swoje sympatje i antypatje; ten niecierpi mnie widocznie.
— Lecz z katem dobrze się powiodło — rzekł Athos — jednak każdy z nich ma pomocnika, parobka, trudno wiedzieć.
— I ten miał także swojego; lecz szczęście nam sprzyja.
— Jakto?....
— W chwili, gdy myślałem, iż z drugim użyję zachodu, przyniesiono zucha ze złamaną nogą. Przez zbytek gorliwości puścił się aż pod okna królewskie, za wozem naładowanym belkami i wiązaniami, jedna z nich spadła mu na piszczel i złamała.
— Ah!... — rzekł Aramis — więc to on tak krzyknął, aż słyszałem z pokoju króla?...
— Prawdopodobnie — odparł d‘Artagnan — lecz ponieważ jest człowiekiem dobrze myślącym, przyrzekł przysłać czterech robotników na swoje miejsce, doświadczonych i zręcznych, do pomocy tym, co już są przy pracy, i wróciwszy do swego patrona, jakkolwiek okaleczony, bezzwłocznie napisał do imci pana Tomasza Low, terminatora ciesielskiego, a swego przyjaciela, z prośbą, aby udał się do Wbite-Hall, dla spełnienia jego obietnicy. Oto list został wysłany umyślnym za dziesięć pensów, a odprzedany mi za luidora.
— Co u djabła chcesz zrobić z tym listem?... — zapytał Athos.
— Nie zgadujesz?... — rzekł d‘Artagnan, ze spojrzeniem błyszczącem przebiegłością.
— Nie, na moją duszę!...
— Słuchaj więc!... drogi Athosie, ty, co mówisz po angielsku, jak sam John Buli, ty będziesz imi panem Tomaszem Low, a my trzej twoimi towarzyszami; rozumiesz teraz?...
Athos wykrzyknął z radości i podziwu, pobiegł do schowanka, skąd dobył ubrania robotników, które przywdzieli czterej przyjaciele; wyszli następnie z zajazdu, Athos niosąc piłę, Porthos drąg żelazny, Aramis siekierę, a d‘Artagnan młotek i gwoździe.
List pomocnika katowskiego znalazł wiarę u majstra ciesielskiego, uwierzył, iż to byli ci sami, ma których oczekiwał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.