Dwadzieścia lat później/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Trzej Muszkieterowie
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
DWADZIEŚCIA LAT
PÓŹNIEJ
(TRZEJ MUSZKIETEROWIE)
POWIEŚĆ



WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928



ROZDZIAŁ I
WIDMO RICHELIEU’GO

W pałacu kardynalskim, w znanym nam już pokoju, przy stoliku, wykładanym po bokach malachitem, siedział jakiś człowiek z głową, wspartą na ręku.
Za nim na kominku płonął suty ogień, a głownie gorejące od czasu do czasu przewalały się jedna na drugą. Blask kominka oświetlał z tyłu wspaniałe szaty zamyślonego, na którego świecznik z płonącemi świecami rzucał światło z przodu.
Gdy się widziało tę suknię purpurową i te bogate koronki, to czoło pobladłe i zmarszczone w zadumie, tę samotność jego w gabinecie, ciszę w przedpokojach, odgłos kroków straży, dolatujący z przedsionka, możnaby sądzić, że widmo Richelieu‘go zasiadło w tym pokoju.
Niestety! był to w istocie tylko cień wielkiego człowieka.
Francja osłabiona, władza królewska poniżona, wróg, plądrujący w granicach państwa — wszystko to świadczyło, że Richelieu‘go już zbrakło.
A że suknia purpurowa nie była szatą starego kardynała, wyraźniej jeszcze, niż to wszystko, wskazywała ta samotność, ta pustka, która wydawała się właściwsza raczej dla widma, niż dla człowieka żyjącego, wskazywały to korytarze bez dworaków, podwórza, pełne straży, wrzawa, płynąca tu z ulicy i wglądająca przez szyby do tego pokoju, wstrząsanego odgłosami z całego miasta, sprzysiężonego przeciw ministrowi, — w reszcie te dalekie echa zgiełku i padające bezustannie strzały po to jedynie, ażeby pokazać strażom, szwajcarom, muszkieterom i żołnierzom, otaczającym pałac królewski, — bo pałac kardynalski zmienił nawet nazwę, — że lud także ma broni poddostatkiem.
Tem widmem Richelieu‘go był Mazarini. Otóż Mazarini był sam i czuł się słaby.
— Cudzoziemiec! — wyszeptał — Włoch! ot, co wymyślili! Tym razem zamordowali, powiesili i pożarli Cruciniego, a gdybym tylko pozwolił, i mnie zamordowaliby, powiesili i pożarli, jak jego, chociaż nie zrobiłem im nigdy nic złego, tylko tyle, że ich troszkę naciskałem. Głupcy! więc oni nie czują, że ich nieprzyjacielem jest bynajmniej nie ten Włoch, mówiący kiepsko po francusku, ale raczej ci, którzy umieją prawić im piękne słówka tak czystym i ładnym akcentem paryskim.
— Tak!, tak! — mówił dalej minister, z właściwym mu przebiegłym uśmiechem, który teraz dziwacznie wyglądał na bladych jego ustach — tak, wrzawa wasza mi powiada, że los ulubieńców królewskich bywa opłakany, ale powinniście również i to wiedzieć, że ja nie jestem wcale zwyczajnym ulubieńcem! Hrabia Essex miał wspaniały pierścień z brylantami od swej kochanki królewskiej; ja mam tylko prostą obrączkę z cyfrą i datą, ale ta obrączka poświęcona została w kaplicy pałacu królewskiego[1]; i mnie nie złamiecie tak, jakbyście pragnęli, a gdy krzyczeć będziecie zawsze: „Precz z Mazarinim!“ ja wam odkrzyknę albo: „niech żyje pan de Beaufort“, albo: niech żyje książę pan!“ albo: „niech żyje parlament“. A co! Pan de Beaufort znajduje się w Vincennes, książę pan połączy się z nim lada dzień, a parlament…
Tu uśmiech kardynała przybrał wyraz nienawiści, do jakiej ta postać łagodna, wydawała się niezdolna.
— A parlament!… ba! parlament… zobaczymy, co z niego zrobimy, mamy Orleanów i Montargis! O! zajmie mi to sporo czasu; ale ci którzy zaczęli krzyczeć: „precz z Mazarinim!“ wkońcu krzyczeć będą: „precz z tymi wszystkimi ludźmi“; na każdego z nich przyjdzie kolej.
— Richelieu, którego nienawidzili za życia, — chwalą go ciągle, odkąd umarł, — jeszcze gorzej stał ode mnie, bo kilkakrotnie był wypędzany, a ileż razy jeszcze tego się obawiał. Mnie królowa nigdy nie usunie, a jeśli zmuszony będę kiedy ustąpić ludowi, ona wraz ze mną ustąpi, jeśli ucieknę i ona ucieknie, a wtedy zobaczymy, co poczną buntownicy bez swej królowej i bez swego króla.
O! gdybym nie był cudzoziemcem, gdybym tylko był Francuzem, gdybym był tylko... tylko... szlachcicem!
I znów wpadł w zadumę.
Rzeczywiście położenie było trudne, a dzień tylko co ubiegły uczynił je bardziej jeszcze zawiłem. Mazarini łaknący wciąż, brudny skąpiec, przygniatał lud podatkami, a ten lud, któremu, jak się wyrażał adwokat generalny Talon, nie pozostało nic, prócz duszy, i to dlatego jeszcze, że duszy nie można było sprzedać na licytacji; ten lud, który starano się udobruchać wieściami o zwycięstwach, gdy on uczuwał, że wawrzyny nie zastąpią mięsa, którego mu brakło, lud ten oddawna zaczął szemrać.
Ale nie dość jeszcze na tem; gdy szemrze tylko lud, bez udziału, jak zwykle, mieszczaństwa i szlachty, przeważnie nikt tego nie słyszy; lecz zuchwały Mazarini podrażnił i urzędników, sprzedał dwanaście nominacyj, a ponieważ urzędnicy płacili bardzo drogo za swe dyplomy, a dodanie dwunastu nowych kolegów zmniejszyło ich dochody, zaprzysięgli na ewangelję, iż nie ścierpią tego powiększenia i że opierać się będą wszelkim prześladowaniom ze strony dworu, przyrzekając sobie wzajemnie, że w razie, gdyby który z nich przez swój opór, stracił urząd, złożą się między sobą, ażeby mu to wynagrodzić.
Oto, co się wydarzyło z obu stron:
Siódmego stycznia około ośmiuset kupców winnych w Paryżu zebrało się na naradę z powodu nowego podatku, jaki chciano nałożyć na nich i na właścicieli domów, i wydelegowali zpośród siebie dwunastu do księcia Orleańskiego, który dawnym zwyczajem lubił być popularnym.
Przyjęci przez księcia Orleańskiego, oświadczyli, że postanowili wcale nie płacić nowego podatku, choćby przyszło z bronią w ręku bronić się przeciw poborcom królewskim.
Książę Orleański wysłuchał ich z wielką pobłażliwością, dał im jakąś nadzieję ulg, obiecał pomówić o tem z królową i pożegnał ich zwykłemi w ustach książęcych słowy: „że zobaczy się, zobaczy“.
Urzędnicy 9 stycznia znów udali się do kardynała, a jeden z nich, przemawiał tak stanowczo i tak śmiało, że aż się kardynał zadziwił, i odpowiedział im, również tak samo, jak książę Orleański, że zobaczy się, zobaczy.
I wtedy, ażeby zobaczyć, zwołano radę i posłano po nadintendenta skarbu Enery‘ego.
Enery‘ego lud nie cierpiał, naprzód dlatego, że był nadintendentem skarbu, a nadintendent skarbu musi być niecierpiany, zwłaszcza że trzeba przyznać, trochę na to zasłużył. Był on synem bankiera lyońskiego, nazwiskiem Particelli, który, zmieniwszy nazwisko po zbankrutowaniu, zwał się później Enery. Kardynał Richelieu, który w nim odkrył wielkie zdolności finansowe, przedstawił go królowi Ludwikowi XIII-mu pod nazwiskiem pana Enery‘ego, chciał go mianować intendentem skarbu i bardzo wiele mówił o nim dobrego.
— O! doskonale się składa, — odrzekł król — rad jestem, że mi mówisz o panu Enery‘m, i przedstawiasz go, jako uczciwego człowieka. Powiedziano mi, że protegujesz tego oszusta Particellego, i bałem się, abyś na mnie nie wymógł posady dla niego.
— O! najjaśniejszy panie, — odrzekł kardynał — niech Wasza Królewska Mość będzie spokojny, ten Particelli, o którym mowa, został już powieszony.
— Tem lepiej! tem lepiej! — odpowiedział król przecież nie bez racji nazywają mnie Ludwikiem Sprawiedliwym.
I podpisał nominację pana Enery‘ego, który został też później nadintendentem skarbu.
Posłano po niego na naradę; przybył blady i stroskany, mówił, że mu o mało co nie zamordowano syna na placu przed Pałacem; tłum go napotkał i zaczął mu wymyślać za zbytki żony, która miała pokój, wybity aksamitem czarnym z haftem złotym. Była to córka Michała Lecouman, sekretarza królewskiego z 1617 roku, a teraz, pozostawiwszy sobie czterdzieści tysięcy dochodu, podzielił dziesięć miljonów między dzieci. Syn Enery‘ego o mało co nie został uduszony, gdyż jeden z wichrzycieli zaproponował, ażeby go dusić dopóty, dopóki nie wyrzuci z siebie złota, które pożarł.
Rada dnia tego nic nie postanowiła, gdyż nadintendent zajęty był wypadkiem i nie miał głowy do myślenia.
Nazajutrz naczelny prezydent Mateusz Molé, którego odwaga we wszystkich tych sprawach, jak powiada kardynał de Retz, dorównywała odwadze księcia Beauvais i księcia Kondeusza, to jest dwóch ludzi, uważanych za najdzielniejszych w całej Francji, — nazajutrz zatem prezydent naczelny z kolei został napadnięty i lud groził mu także męczarniami.
Ale prezydent naczelny odpowiedział ze zwykłym spokojem, niezdziwiony ani niewzruszony, że, jeśli wichrzyciele nie będą słuchali woli królewskiej, postawić każe na wszystkich placach szubienice i natychmiast wywiesza najburzliwszych... Ci na to mu odpowiedzieli, że bardzo pragną postawienia tych szubienic, bo posłużą im one do wywieszania złych sędziów, którzy kupują łaski dworu za cenę nędzy ludu.
To jeszcze nie wszystko.
Dnia 11 stycznia, kiedy królowa udała się na nabożeństwo do Najświętszej Marji Panny, jak zwykle w każdą sobotę, przeprowadzało ją przeszło dwieście kobiet, krzycząc i błagając sprawiedliwości.
Zresztą nie miały one żadnych złych zamiarów, chciały tylko na klęczkach prosić ją o zlitowanie nad ludźmi; lecz straże nie pozwoliły im tego uczynić, i królowa przeszła dumna i wyniosła, nie wysłuchawszy ich wrzasków.
Po południu znowu odbyło się posiedzenie rady, a na niem uchwalono, żeby podtrzymać powagę królewską; w następstwie tej uchwały, parlament odroczony został nazajutrz do 12-go.
Dnia tego, w którym wieczorem otwieramy tę nową historję, król, mający wówczas lat dziesięć, przebywszy świeżo ospę, zamierzał jakoby dla dziękczynienia za wyzdrowienie udać się do kościoła Najświętszej Marji Panny i w tym celu kazał wystąpić strażom swym: szwajcarom i muszkieterom, którzy ustawili się dokoła pałacu królewskiego, na wybrzeżu i na Nowym Moście, a po ukończonem nabożeństwie poszedł do parlamentu, gdzie na przygotowanym tronie nietylko potwierdził dawne edykty, ale wydał jeszcze pięć czy sześć nowych, a wszystkie one, jak opowiada kardynał Retz, były jedne od drugich bardziej rujnujące.
Wobec tego sam prezydent naczelny, który dni poprzednich, o czem wszyscy wiedzieli, trzymał stronę dworu, teraz bardzo śmiało wystąpił przeciw podobnemu sprowadzeniu króla do parlamentu dla pogwałcenia wolności głosowania.
Ale najbardziej przeciw nowym podatkom gardłowali prezes Blancoumil i radca Broussel.
Po wydaniu edyktów król powrócił do pałacu królewskiego; na drodze zebrał się wielki tłum, ale, ponieważ wiedziano, że idzie z parlamentu, a nie wiedziano, czy wymierzył sprawiedliwość ludowi, czy też na nowo go gnębił, ani jeden okrzyk na dradze nie winszował mu powrotu do zdrowia. Przeciwnie twarze wszystkich były posępne i niespokojne, a niektóre wyglądały nawet groźnie.
Pomimo powrotu króla wojska pozostały na placu; obawiano się wybuchu rozruchów, gdy wieść rozniesie, co uchwalone zostało w parlamencie.
I w istocie, zaledwie rozeszła się wiadomość po ulicach, że król zamiast zmniejszyć podatki, jeszcze je bardziej powiększył, natychmiast zebrały się tłumy i rozległy się głośne okrzyki. „Precz z Mazarinim! niech żyje Broussel!... niech żyje Blancoumil!“ Lud dowiedział się bowiem, że Broussel i Blancoumil za nim przemawiali i, choć wymowa ich na nic się nie przydała, zachował dla nich swą wdzięczność.
Chciano te tłumy rozproszyć, chciano poskromić krzyki, ale, jak się to zdarza w podobnych razach, tłumy jeszcze bardziej wzrosły, a krzyki się podwoiły.
Rozkaz wydany został strażom królewskim i szwajcarskim, ażeby nietylko trzymały się ostro, ale odbywały nadto patrole na ulicach św. Djonizego i św. Marcina, gdzie tłumy wydawały się najgroźniejsze i najbardziej ożywione.
Wtem oznajmiono w pałacu królewskim starszego zgromadzenia kupców. Wprowadzono go natychmiast; przybywał on oświadczyć, że, jeżeli nie ustaną natychmiast te demonstarcje wojskowe, za dwie godziny cały Paryż będzie pod bronią.
Rozprawiano nad tem, co począć, gdy Comminges, porucznik gwardji, wszedł w podartem ubraniu i z zakrwawioną twarzą.
Królowa, zobaczywszy go, krzyknęła ze zdziwienia i spytała, co się stało.
Otóż widok straży, jak to przewidział starszy zgromadzenia, rozdrażnił lud niezmiernie. Opanowano dzwony i zaczęto dzwonić na alarm. Comminges trzymał się dobrze, aresztował jakiegoś człowieka, który wydał mu się jednym z główniejszych wichrzycieli i dla przykładu kazał go powiesić.
Żołnierze pociągnęli go za sobą, dla wykonania tego rozkazu, ale na placu targowym powitano ich kamieniami i halabardami; wichrzyciel skorzystał z tego zamieszania, ażeby umknąć, pobiegł na ulicę Tiquetonne i wpadł do domu, gdzie zaraz wyłamano bramę.
Gwałt ten był już zbyteczny, gdyż winowajcy nie odnaleziono. Comminges został zresztą na ulicy i z resztą oddziału powrócił do pałacu królewskiego, ażeby zdać raport królowej. Przez całą drogę ścigały go okrzyki i pogróżki, kilku żołnierzy zranionych zostało pikami i halabardami, a jego samego trafił kamień i skaleczył w brwi.
Opowiadanie Comminges‘a dowodziło słuszności rady starszego zgromadzenia, a nie miano sił dostatecznych dla zmierzenia się z większym buntem.
Kardynał kazał rozpuścić wieść wśród ludu, że wojsko rozstawione zostało na wybrzeżu i na Nowym Moście tylko dla ceremonji i że zaraz będzie cofnięte.
W istocie około godziny czwartej po południu wojsko zebrało się całe przy pałacu królewskim; postawiono jednak posterunek przy rogatce Sierżantów, drugi u świętego Rocha. Podwórze pałacu i dół napełniono szwajcarami i muszkieterami i czekano.
Tak stały rzeczy, kiedy wprowadziliśmy czytelników do gabinetu kardynała Mazarini‘ego, do tego gabinetu, który należał dawniej do Richelieu‘go i widzieliśmy, w jakim stanie umysłu Mazarini słuchał dolatującego doń szemrania ludu i wystrzałów, które rozlegały się aż w jego pokoju.
Naraz podniósł głowę, jak człowiek, który już się namyślił; spojrzał na ogromny zegar, mający wydzwonić godzinę szóstą i, wziąwszy ze stołu gwizdawkę, leżącą tuż pod jego ręką, zagwizdał dwukrotnie.
I kryte w obiciu drzwiczki otworzyły się, wszedł bez słowa jakiś człowiek, czarno ubrany, i stanął za fotelem.
— Bernouinie — odezwał się kardynał, wcale się nawet nie odwracając do niego, bo wiedział, że po dwukrotnem gwizdnięciu, wejść może tylko jego kamerdyner — jacy muszkieterowie są dziś na straży w pałacu?
— Muszkieterowie czarni, Wasza ekscelenjo.
— Która kompanja?
— Kompanja Tréville‘a.
— Czy jest w przedsionku, który z oficerów tej kompanji?
— Porucznik d‘Artagnan.
— Zuch, jak mi się zdaje?
— Tak, Wasza ekscelencjo.
— Daj mi ubranie muszkieterskie i pomóż mi się odziać.
Lokaj wyszedł równie milcząco, jak się zjawił, i po chwili wrócił, przynosząc żądany strój.
Wtedy kardynał, milczący i zamyślony, zaczął się pozbywać ubioru ceremonjalnego, który przywdział na sesję parlamentu i włożył na siebie kaftan wojskowy, który nosił z pewną swobodą, dzięki kampanjom, dawniej odbytym we Włoszech; poczem, kiedy się ubrał już zupełnie, rzekł:
— Idź mi po pana d‘Artagnana.
Lokaj wyszedł tym razem przez drzwi środkowe, wciąż jednak milczący i niemy.
Rzec możnaby, że był to tylko cień.
Kardynał, pozostawszy sam, z pewnem zadowoleniem przeglądał się w lustrze; młody był jeszcze, bo miał czterdzieści lat zaledwie; postawy eleganckiej, wzrostu nieco więcej, niż średniego, cery żywej i śniadej; spojrzenie pełne ognia, nos wielki, ale dosyć kształtny, czoło duże, majestatyczne, włosy czarne i trochę kędziorowate, broda czarniejsza od włosów i zawsze starannie ufryzowana żelazkiem, co nadawało jej wdzięku. Z przyjemnością też przypatrywał się rękom: miał bardzo ładne i bardzo troskliwie je pielęgnował; potem odrzuciwszy wielkie rękawice łosiowe, które już włożył, bo należały do munduru, włożył zwyczajne rękawiczki jedwabne.
W tej chwili otworzyły się drzwi.
— Pan d‘Artagnan — oznajmił lokaj.
Oficer wszedł.
Był to mężczyzna lat trzydziestu do czterdziestu, niewielkiej, ale zgrabnej postawy, szczupły o żywych i sprytnych oczach; brodę miał czarną a włosy siwiejące, jak to bywa zawsze, gdy życie płynie zbyt dobrze lub zbyt źle, a zwłaszcza kiedy kto jest silnym brunetem.
D‘Artagnan, znalazłszy się w gabinecie, przypomniał sobie natychmiast, że był tu raz za Richelieu‘go, a widząc, że w gabinecie tym niema nikogo prócz muszkietera z jego kompanji, zatrzymał wzrok na tym muszkieterze i pomimo stroju od pierwszego rzutu oka poznał kardynała.
Stanął więc w postawie, pełnej uszanowania, ale i pełnej godności, jaka przystoi człowiekowi na jego stanowisku, który w życiu miewał często sposobność widywać się z wielkimi panami.
Kardynał zwrócił nań oczy przebieglejsze, niż głębokie; przyglądał mu się uważnie, poczem po kilku sekundach milczenia wyrzekł:
— To pan jesteś panem d‘Artagnan?
— Ja sam, Wasza ekscelencjo — odpowiedział oficer.
Kardynał patrzył jeszcze przez chwilę na tę głowę tak inteligentną i na tę twarz, której zbytnią ruchliwość skrępowały lata i doświadczenie; ale d‘Artagnan wytrzymał to badanie, jak człowiek, któremu niegdyś przyglądały się oczy o wiele przenikliwsze od tych, których egzaminowaniu teraz był poddawany.
— Mój panie — odezwał się kardynał — pójdziesz pan ze mną, a raczej ja pójdę z panem.
— Na rozkazy Waszej ekscelencji — odpowiedział d‘Artagnan.
— Chciałbym sam obejrzeć warty, otaczające pałac królewski; sądzisz pan, że jest niebezpieczeństwo?
— Niebezpieczeństwo, Wasza ekscelencjo?... — spytał d‘Artagnan — a jakie?
— Powiadają, że lud jest bardzo wzburzony.
— Mundur muszkieterów królewskich jest bardzo szanowany, Wasza ekscelencjo, a choćby tylko samoczwart, obowiązuję się rozpędzić setki tej hałastry.
— Widziałeś pan, co spotkało Comminges‘a.
— Pan de Comminges jest w gwardji, a nie w muszkieterach — odpowiedział d‘Artagnan.
— To chcesz pan powiedzieć — podchwycił kardynał z uśmiechem — że z muszkieterów lepsi żołnierze, niż z gwardji?
— Nikt nie jest wolny od miłości dla własnego munduru, Wasza ekscelencjo.
— Ze mną jednak inaczej — podchwycił Mazarini z uśmiechem — bo widzisz pan, żem zrzucił swój mundur, ażeby wasz przywdziać.
— E! Wasza ekscelencjo — rzekł d‘Artagnan — to tylko przez skromność. Ja, gdybym miał mundur Waszej ekscelencji, to byłbym mu rad.
— Tak, ale na wyjście dziś wieczorem nie jest on dla mnie zbyt bezpieczny. — Bernouinie, mój kapelusz.
Lokaj wszedł, przynosząc kapelusz mundurowy o szerokich skrzydłach. Kardynał włożył go na głowę junacko i, zwróciwszy się do d‘Artagnana, spytał:
— Pan masz w stajni konie osiodłane, nieprawdaż?
— Mam, Wasza ekscelencjo.
— To chodźmy.
— Ilu Wasza ekscelencja chce ludzi?
— Powiedziałeś pan, że w czterech obowiązujesz się rozpędzić setkę motłochu, a, ponieważ moglibyśmy napotkać dwie steki, weź pan ośmiu.
— Kiedy Wasza ekscelencja jedzie?...
— Ja idę za panem — podchwycił kardynał — nie, tędy, poświeć nam, Bernouinie.

Lokaj wziął świecę, kardynał wyjął muły kluczyk z biurka i, otworzywszy drzwi na potajemne schody, znalazł się po chwili na dziedzińcu pałacu Królewskiego.

ROZDZIAŁ II
PATROL NOCNY

W dziesięć minut później mały oddział wyruszał ulicą Dobrych Dzieci, z za sali teatralnej, którą kardynał Richelieu zbudował, ażeby grać w niej Mirama, a kardynał Mazarini większy amator muzyki, niż literatury, kazał wystawiać tu pierwsze opery francuskie.
Miasto przedstawiało widok wielkiego wzburzenia, liczne gromadki przebiegały ulice i zatrzymywały się przy ukazaniu żołnierzy, z miną groźnego szyderstwa, znamionującego, że mieszczanie, zwykle spokojni, nabrali ducha wojowniczego.
Chwilami wrzawa dolatywała od strony hal targowych. Strzały z fuzyj huczały w ulicy św. Djonizego, a niekiedy, ni stąd ni zowąd, odzywały się dzwony, wprawione w ruch z fantazji ludu.
D‘Artagnan przebywał drogę z zupełnym spokojem człowieka, na którego nie działają wcale takie drobnostki. Kiedy gromadka jaka zawaliła sobą ulicę, najeżdżał na nią konno, wcale nie ostrzegając, a ponieważ wichrzyciele, albo też i buntownicy, z których składał się ten tłum, widzieli, z kim mają do czynienia, rozstępowali się i przepuszczali patrol.
Kardynał zazdrościł mu tego spokoju, który przypisywał przyzwyczajeniu do niebezpieczeństw, ale niemniej na rachunek oficera, pod którego dowództwem chwilowo stanął, składał i ten wzgląd, że przezorność sama nadaje niezamąconą odwagę. Kiedy się zbliżono do warty przy rogatce Sierżantów, szyldwach krzyknął: „kto idzie!“.
D‘Artagnan odpowiedział, poczem, zapytawszy kardynała o hasło, wymówił je; hasłem tem było: „Ludwik i Rockroy.“ Po wymienieniu tych znaków porozumienia, d‘Artagnan zapytał, czy to pan Comminges dowodzi placówką.
Wtedy wartownik wskazał mu oficera, rozmawiającego z jakimś jeźdźcem.
— Oto pan Comminges — rzekł d‘Artagnan, wróciwszy do kardynała.
Kardynał skierował ku oficerowi konia, a d‘Artagnan usunął się na bok przez delikatność; zauważył jednak po sposobie, w jaki obaj rozmawiający zdjęli kapelusze, iż poznali jego Eminencję.
— Brawo! Guitaut!... — rzekł kardynał do jeźdźca — widzę, że, pomimo lat sześćdziesięciu czterech, zawsze jesteś ten sam, rzeźkł i przywiązany; cóż tak opowiadasz temu młodzieńcowi?
— Wasza ekscelencjo — odrzekł Guitaut — opowiadam mu, iż żyjemy w szczególnej epoce i że dzień dzisiejszy bardzo przypomina dzień Ligi, jaki widziałem zamłodu. Czy Wasza ekscelencja wie, że myślano już ni mniej ni więcej o stawianiu barykad na ulicach św. Djonizego i św. Marcina?
— A cóż ci na to odpowiedział Comminges, mój drogi Guitaut?
— Wasza ekscelencjo — odezwał się Comminges — i dla utworzenia Ligi brakowało im pewnej rzeczy, która wydała mi się dosyć ważna, brakowało im księcia Gwizjusza; zresztą nie robi się dwa razy tego samego.
— Nie, ale oni robią frondę, jak to nazywają — podchwycił Guitaut.
— Cóż to jest fronda?... — spytał Mazarini.
— Wasza ekscelencjo, taką nazwę nadają oni swej partji.
— A skądże pochodzi ta nazwa?...

— Zdaje się przed kilku dniami radca Bachaumont powiedział w pałacu, że wszyscy autorowie rozruchów podobni są do żaków frondujących, t. j. zbierających się do rowów pod Paryżem, a rozlatujących na widok policjanta, poczem znów się zbierają, gdy przejdzie. Słówko to pochwycono w locie; nazwano ich frondystami. Dzisiaj i wczoraj wszystko mieliśmy frondowe: chleb, kapelusze, rękawiczki, wachlarze, a oto, proszę posłuchać...

„Dzisiaj już jest fronda,
Słuchaj, Mazarini!
W skórę ona ci da,
Słuchaj, Mazarini!“

— Zuchwalec! — mruknął Guitaut.
— Wasza Ekscelencjo — rzekł Comminges, którego rana wprowadzała w zły humor i chętnie pragnąłby doczekać się odwetu, czy chcesz, ażebym posłał kulę hultajowi, niechby nie śpiewał tak fałszywie!...
I ręką sięgnął do olster na koniu swego wuja.
— Nie! nie! — wykrzyknął Mazarini — Diavolo! mój drogi przyjacielu, byłbyś wszystko popsuł, rzeczy idą pysznie; znam ja waszych Francuzów, jakbym ich sam zrobił od pierwszego do ostatniego; śpiewają, to zapłacą. Podczas Ligi, o której Guitaut mówił przed chwilą, śpiewano tylko mszę. Chodź z nami, Guitaut! chodź!... zobaczymy, czy tak dobrze pilnują rogatki Trzydziestu pięciu, jak tych rogatek.
I, ukłoniwszy się Comminges‘owi ręką, połączył się z d‘Artagnanem, idącym na czele małego oddziału, za którym podążał Guitaut i kardynał; pochód zamykała reszta eskorty.
— Racja... wyrzekł Comminges, patrząc na oddalającego się kardynała, — zapomniałem, że byleby płacono, on niczego więcej nie pragnie.
Powrócono na ulicę św. Honorego, odsuwając wciąż gromadki ludzi; w gromadkach tych mówiono tylko o edyktach, świeżo wydanych; żałowano młodego króla, który tak rujnował swój lud, nic o tem nie wiedząc, całą winę zwalano na Mazariniego i mówiono o odwołaniu się do księcia Orleańskiego, wysławiano Blancmesnila i Broussela.
D‘Antagnan przejeżdżał pośród tych ludzi z najzupełniejszym spokojem, jakgdyby on i koń jego byli z żelaza, Mazarini rozmawiał pośrodku z Guitaut; muszkieterowie, którzy już poznali kardynała, jechali w milczeniu.
Tak przebył on ulicę Ś-go Tomasza i przybył do Luwru, gdzie znajdował się wspomniany posterunek; Guitaut przywołał podwładnego oficera, ażeby zdał raport.
— I cóż? — zapytał Guitaut.
— O!... mój kapitanie — odrzekł oficer — tutaj wszystko dobrze, tylko tam dzieje się coś... w tym pałacu.
I ręką wskazał wspaniały pałac, stojący na miejscu, gdzie potem był teatr Wodewil.
— W tym pałacu? — podchwycił Guitaut — ależ to pałac Rambouillet.
— Nie wiem, czy to pałac Rambouillet — podchwycił oficer — ale wiem, że widziałem tam wchodzących ludzi z bardzo podejrzanemi minami.
— Ba!... — odparł Guitaut, wybuchając śmiechem — to są tylko poeci!
— E!... Guitaut — rzekł Mazarini — mógłbyś też z większem uszanowaniem wyrażać się o tych panach; nie wiesz, że i ja byłem także poetą zamłodu i pisywałem wiersze w rodzaju pana de Benserade.
— Wasza Ekscelencja?...
— Tak, ja. Chcesz, ażebym ci je powiedział?
— Dla mnie to wszystko jedno, bo nie rozumiem po włosku.
— Tak, ale rozumiesz po francusku, nieprawdaż, mój poczciwy i dzielny Guitaut — podchwycił Mazarini, po przyjacielsku kładąc mu rękę na ramieniu — i jeżeli w tym języku dany ci będzie przeze mnie rozkaz, wykonasz go, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, Wasza Ekscelencjo, jak to uczyniłem nieraz, byleby rozkaz ten pochodził od królowej.
— A! tak — wyrzekł Mazarini, przygryzając sobie usta — wiem, że jesteś jej zupełnie oddany.
— Jestem kapitanem jej gwardji przeszło od lat dwudziestu.
— W drogę, panie d‘Artagnan — podchwycił kardynał — tutaj wszystko dobrze.
D‘Artagnan znów pojechał na czele oddziału, nie powiedziawszy ani słowa, z tem biernem posłuszeństwem, jakie cechuje starego żołnierza.
Skierował się ku wzgórzu św. Rocha, gdzie stał trzeci posterunek, przejrzawszy po drodze ulice Richelieu‘go i Villers, bardzo ustronne, bo graniczące prawie z wałami miejskiemi, i bardzo mało zaludnione.
— Kto dowodzi tym posterunkiem? — zapytał kardynał.
— Villequier — odpowiedział Guitaut.
— Do djabła!... — rzekł Mazarini — pomów z nim sam, wiesz, żeśmy na siebie krzywi, odkąd ty miałeś polecenie aresztować księcia de Beaufort; on utrzymywał, że to jemu, jako kapitanowi gwardji króla, należało się to szczęście.
— Wiem o tem dobrze i już mu sto razy mówiłem, iż nie ma najmniejszej racji; król nie mógł, mu dać tego rozkazu, bo król wówczas miał dopiero lat cztery.
— Tak, ale ja mogłem był ten rozkaz mu dać, a wybrałem ciebie.
Guitaut, nic nie odpowiedziawszy, pojechał naprzód, dał się poznać szyldwachowi i kazał przywołać pana de Villequier.
Ten zaraz podszedł.
— A!... to pan Guitaut — rzekł kwaśno, a zwykle był kwaśny — cóż pan u djabła tu porabiasz?
— Przychodzę pana zapytać, czy tu co nowego słychać.
— A cóż pan chcesz, u djabła, żeby tu było słychać, krzyczą: „niech żyje król“ i „precz z Mazarinim“, ale to nie nowina, już od dość dawna przywykliśmy do tych krzyków.
— I należycie do chóru — odpowiedział Guitaut ze śmiechem.
— Dalibóg, miałbym wielką ochotę, bo, mój panie Guitaut, według mnie, oni mają rację; ja sam oddałbym przez pięć lat moją pensję, której mi wcale nie płacą, ażeby tylko król był o pięć lat starszy.
— Doprawdy? a cóżby się przez to zmieniło, gdyby król miał o lat pięć więcej?
— To, że król stałby się pełnoletni i sam wydawałby rozkazy, a większą przyjemnością przecie byłoby słuchać wnuka Henryka IV, niż syna Piotra Mazarini‘ego. Dla króla choćby na śmierć dałbym się zabić z ochotą!... ale gdybym zabity został za Mazarini‘ego, jak siostrzeniec pański o mało co dziś nie został, żaden raj najbardziej błogi, nie pocieszyłby mnie nigdy.
— Dobrze, dobrze, panie Villequier — odezwał się Mazarini — bądź pan spokojny, nie omieszkam o tem przywiązaniu zawiadomić króla.
Potem, zwróciwszy się do eskorty, wyrzekł.
— Jedźmy, panowie, wszystko idzie dobrze, wracajmy.
— O! — wyrzekł Villequier — i Mazarini był tutaj! Tem lepiej, oddawna pragnąłem mu w oczy powiedzieć, co o nim myślę; dostarczyłeś mi tej sposobności, Guitaut, a chociaż twoje względem mnie zamiary nie były może najlepsze, jednak ci dziękuję.
I, wykręciwszy się na pięcie, wszedł do kordegardy, gwiżdżąc śpiewkę frondystów.
Tymczasem Mazarini powracał głęboko zadumany; to, co usłyszał kolejno od Comminges‘a, Guitauta i Villequiera, utwierdziło go w myśli, że — w razie ważniejszych wypadków — miałby po swojej stronie tylko królową, a nadomiar królowa tak często opuszczała swych przyjaciół, że ministrowi, pomimo wszelkich przedsiębranych ostrożności, poparcie jej wydawało się bardzo niepewne.
Przez cały czas tej przejażdżki nocnej, która trwała prawie godzinę, kardynał, przyglądając się kolejno Comminges‘owi, Guitautowi i Villequierowi, badał szczególnie postawię jednego człowieka.
Człowiek ten, który wobec pogróżek ludu pozostał niewzruszony i ani się zmarszczył na żarty Mazariniego, zarówno jak na te, które je wywołały, człowiek ten wydawał mu się wyjątkową istotą, wydawał mu się zahartowany na wypadki, jakie się odbywały obecnie, a zwłaszcza na te, które łatwo dawały się przewidzieć już w bliskiej przyszłości.
Zresztą nazwisko d‘Artagnana nie było mu zupełnie nieznane, jakkolwiek Mazarini przybył do Francji dopiero w roku 1634 czy 1635, to jest w siedm czy ośm lat po wypadkach, które opowiedzieliśmy w poprzedniej historji; zdawało się kardynałowi, że nazwisko to jest wsławione, jako należące do człowieka, który w pewnej okoliczności, jakiej już sobie nie przypominał, złożył dowody wzorowej odwagi, zręczności i poświęcenia.
Myśl ta tak opanowała jego umysł, że postanowił ją wyjaśnić niezwłocznie; ale tych wiadomości o d‘Artagnanie mógł jawnie żądać tylko od niego samego.
Z kilku słów, które wyrzekł porucznik muszkieterów, kardynał poznał pochodzenie gaskońskie, a włosi i gaskończycy znają się zbyt dobrze, zbyt są do siebie podobni, aby nie przypisywali sobie nawzajem swoich cech.
Kardynał, powróciwszy do pałacu królewskiego od strony parkanu ogrodowego, zapukał do małej furtki i, podziękowawszy d‘Artagnanowi oraz poprosiwszy go, żeby zaczekał na dziedzińcu pałacu, skinął na Guitaut, ażeby za nim podążył.
— Mój drogi Guitaut, — rzekł kardynał, opierając się na ramieniu starego kapitana gwardji, — mówiłeś mi przed chwilą, że już od lat dwudziestu służysz królowej.
— Tak, to prawda, — odpowiedział Guitaut.
— Otóż, drogi mój Guitaut!... — ciągnął dalej kardynał — zauważyłem, że oprócz odwagi aż nazbyt znanej, i wierności nieporównanej, odznaczasz się jeszcze doskonałą pamięcią.
— Wasza Ekscelencja to zauważył — odrzekł kapitan — do djabła, tem gorzej dla mnie.
— Dlaczego!...
— Bo jednym z najpierwszych przymiotów dworaka jest umieć zapominać.
— Ale ty nie jesteś dworakiem, Guitaut, jesteś dzielnym żołnierzem, a także kapitanem, jakich zostało kilku jeszcze z czasów Henryka IV, ale jakich niestety w przyszłości już nie będzie.
— O!... Wasza Ekscelencjo, czy kazałeś mi tu przyjść, ażeby postawić mi mój horoskop?
— Nie — odparł Mazarini ze śmiechem — prosiłem, ażebyś tu przyszedł, bo chciałem się od ciebie dowiedzieć, czyś nie zauważył naszego porucznika gwardji.
— Pana d‘Artagnana?
— Tak.
— Nie potrzebowałem go zauważać, Wasza Ekscelencjo, znam go oddawna.
— Cóż to za człowiek? — Ależ to gaskończyk — odrzekł Guitaut, zdziwiony pytaniem.
— Tak, to wiem, ale chciałem cię zapytać, czy to człowiek, któremu można zaufać?
— Pan de Treville bardzo go szanuje, a pan de Treville, jak panu wiadomo, należy do wielkich przyjaciół królowej.
— Chciałem się dowiedzieć, czy ten człowiek dał się już dobrze poznać.
— Jeżeli Wasza Ekscelencja pyta, czy był dzielnym żołnierzem, to mógłbym odpowiedzieć twierdząco. Przy oblężeniu Roszelli, pod Suze, pod Perpignan, więcej on, jak słyszałem, dokazał, niż było jego obowiązkiem.
— Ale widzisz, mój Guitaut, my, biedni ministrowie, potrzebujemy często ludzi nietylko walecznych. Potrzebujemy i ludzi zręcznych. Czy za czasów kardynała, pan d‘Artagnan nie był zamieszany w jaką intrygę, z której potem bardzo zręcznie się wywikłał?
— Co do tego — rzekł Guitaut, widząc, że kardynał chce od niego wszystkie wiadomości wydobyć — zmuszony jestem powiedzieć Waszej Ekscelencji, że nie wiem nic więcej ponad to, co te same pogłoski mogły panu donieść. Nigdy ja się nie mieszałem do intryg, a, jeżeli kiedykolwiek doszło mnie jakie zwierzenie o intrygach cudzych, to ponieważ tajemnica do mnie należy, Wasza Ekscelencjo, uznaję za stosowniejsze zachować ją dla tych, którzy mi zawierzyli.
Mazarini wstrząsnął głową.
— O!... — rzekł — daję słowo, że są ministrowie szczęśliwi, wiedzący o wszystkiem, czego chcą.
— Wasza Ekscelencjo — podchwycił Guitaut — to może dlatego, że nie ważą oni wszystkich ludzi na jednakowych szalach i mogą udawać się do ludzi wojny, gdy idzie o wojnę, a do ludzi intryg, gdy idzie o intrygi. Niech się Wasza Ekscelencja zwróci do jakiego intryganta z epoki, o której mowa, a otrzyma od niego, co zechce, naturalnie, płacąc za to dobrze.
— E! do licha!... — podchwycił Mazarini, krzywiąc się tak, jak zwykle, gdy chodziło o pieniądze w takiem znaczeniu, — ha! to się zapłaci, jeżeli niema innego sposobu.
— Czy Wasza Ekscelencja na serjo żąda, ażebym jej wskazał człowieka, który też wmieszany był we wszelkie intrygi?
Per Bacco!... — podchwycił Mazarini, bo już się niecierpliwił, — od godziny o to tylko cię proszę, żelazna głowo.
— Jest jeden, za którego ręczę, jeżeli tylko zechce mówić.
— To już do mnie należy.
— O! Wasza Ekscelencjo, nie zawsze łatwo skłonić do mówienia takich ludzi, którzy mówić nie chcą.
— Ba! przy cierpliwości i tego można dokazać. I cóż to za człowiek?
— To hrabia de Rochefort.
— Hrabia de Rochefort!...
— Na nieszczęście, znikł on przed czterema, czy pięciu laty, i nie wiem, co się z nim stało.
— To ja się dowiem, mój Guitaut — odrzekł Mazarini.
— Więc dlaczegóż Wasza Eminencja skarżył się przed chwilą, że o niczem nie może wiedzieć?
— I sądzisz — podchwycił Mazarini — że Rochefort...
— On był duszą oddany kardynałowi; ale uprzedzam Waszą Ekscelencję, kosztować to będzie drogo; kardynał hojny był dla swoich ludzi.
— Tak, tak, mój Guitaut — odrzekł Mazarini — był to wielki człowiek, ale miał tę wadę; dziękuję ci, skorzystam z twojej rady, i to nawet tego wieczora.
A ponieważ w tej chwili rozmawiający przybyli już na dziedziniec pałacu królewskiego, kardynał pożegnał Guitaut skinieniem ręki i, spostrzegłszy oficera, który przechadzał się wzdłuż i wszerz, zbliżył się do niego.
Był to d‘Artagnan, który czekał, zgodnie z rozkazem kardynała.
— Chodź, panie d‘Artagnan — rzekł Mazarini najsłodszym głosem — mam dla ciebie polecenie.
D‘Artagnan skłonił się, podążył za kardynałem i w chwilę później znalazł się znowu w gabinecie, z którego był wyszedł. Kardynał usiadł przed biurkiem, wziął arkusz papieru, na którym napisał kilka wierszy.
D‘Artagnan stał niewzruszony i czekał bez niecierpliwości, zarówno jak bez zaciekawienia. Stał się on automatem urzędowym, działającym, albo raczej spełniającym rozkazy, jak za naciśnieniem sprężyny.
Kardynał złożył list i przyłożył pieczęć.
— Panie d‘Artagnan — wyrzekł — zaniesiesz tę depeszę do Bastylji i przyprowadzisz osobę, o której tu mowa: weźmiesz karetę, eskortę i pilnować będziesz więźnia tego bacznie.
D‘Artagnan wziął list, rękę podniósł do kapelusza, odwrócił się na pięcie, jak dokładniej nie mógł uczynić sierżant, uczący żołnierzy, wyszedł i za chwilę słychać było, jak rozkazywał krótko, głosem jednostajnym:
— Czterech ludzi do eskorty, karetę i mego konia.

W pięć minut potem rozległ się turkot kół karety, żelaztwa i koni, tętniących po bruku podwórza.

ROZDZIAŁ III
DWAJ DAWNI NIEPRZYJACIELE

Kiedy d‘Artagnan przybył do Bastylji, wybiło pół do dziewiątej.
Kazał się oznajmić gubernatorowi, który, dowiedziawszy się, że przybywa — w imieniu i z rozkazu ministra — wyszedł na jego spotkanie aż na ganek.
Gubernatorem Bastylji był wtedy pan du Tremblay, brat słynnego kapucyna Józefa, owego starszego ulubieńca Richelieu‘go, zwanego „szarą eminencją“.
Kiedy marszałek Bassompiere znalazł się w Bastylji, gdzie pozostał okrągłe lat dwanaście, i gdy jego towarzysze w marzeniach o wolności mówili sobie: „Wtedy a wtedy stąd wyjdę“, — Bassompierre powtarzał im zawsze: „A ja, moi panowie, wyjdę stąd, kiedy pan du Tremblay wyjdzie“. To znaczyło, że ze śmiercią kardynała pan du Tremblay nie omieszka stracić miejsca swego w Bastylji, a Bassompierre odzyskać swego miejsca u dworu.
Przepowiednia ta o mało co się nie sprawdziła, ale w inny sposób, niż myślał Bassompierre, bo chociaż kardynał umarł, wbrew wszelkim przewidywaniom, nic się nie zmieniło. Pan du Tremblay nie wyszedł z Bastylji, a pan Bassompierre też nie wyszedł wcale.
Pan du Tremblay był tedy jeszcze gubernatorem Bastylji, kiedy d‘Artagnan stawił się z rozkazem ministra; przyjął go z największą grzecznością, a ponieważ zasiąść miał do stołu, zaprosił d‘Artagnana na kolację.
— Z największą przyjemnością służyłbym panu — rzekł d‘Artagnan — ale jeżeli się nie mylę, na kopercie listu jest andotacja: bardzo pilne.
— Prawda — odrzekł du Trembalay. — Hej! majorze!... niechaj przyprowadzą numer 256.
W Bastylji człowiek nie miał już nazwiska, stawał się tylko numerem.
D‘Artagnan wzdrygnął się mimowoli na brzęk kluczów; pozostał też na koniu, nie chcąc z niego zsiąść; patrzał na sztaby żelazne, na okna zakratowane, na mury ogromne, które widział dotąd tylko zdaleka, a których tak się bał ongiś przed laty dwudziestu.
Rozległ się odgłos dzwonu.
— Muszę pana opuścić — rzekł doń pan du Treniblay — wzywają mnie, abym podpisał wyjście więźnia. Do widzenia, panie d‘Artagnan.
— Niech djabeł mnie porwie, jeżeli powtórzę ci takie życzenie! — mruknął d‘Artagnan, dodając do tego przekleństwa, jak najuprzejmiejszy uśmiech — pięć minut tylko byłem na podwórzu, a już o mało co się nie rozchorowałem... No, no, widzę, że jeszcze wolałbym umrzeć na barłogu, co mnie spotka prawdopodobnie, niźli pobierać dziesięć tysięcy liwrów rocznie, jako gubernator Bastylji.
Zaledwie dokończył tego monologu, ukazał się więzień. D‘Artagnan, zobaczywszy go, okazał zdziwienie, które jednak powściągnął natychmiast.
Więzień wsiadł do karety, jakgdyby nie poznał d‘Artagnana.
— Panowie — odezwał się d‘Artagnan do czterech muszkieterów — polecono mi jak największą baczność rozciągnąć nad więźniem, a ponieważ kareta nie ma zamków u drzwiczek, wsiądę, ażeby być przy nim. Panie de Sollebrune, bądź łaskaw prowadzić konia mego za cugle.
— Najchętniej, mój poruczniku! — odrzekł jeździec, do którego zwrócone były te słowa.
D‘Artagnan zsiadł na ziemię, dał cugle konia swego muszkieterowi, wsiadł do karety, usadowił się przy więźniu i głosem, w którym niepodobna było rozróżnić najmniejszego wzruszenia, wyrzekł:
— Do pałacu królewskiego, kłusem.
Powóz zaraz się potoczył, a d‘Artagnan, korzystając z ciemności, panującej pod sklepieniem, kędy przejeżdżano, rzucił się więźniowi na szyję.
— Rochefort!... — zawołał — wszak to ty!... to ty!.. Nie mylę się bynajmniej!...
— D’Artagnan!... — zawołał znów Rochefort zdumiony.
— O! biedny mój przyjacielu!... — mówił dalej d‘Artagnan — nie widziałem cię od lat czterech czy pięciu i myślałem, żeś już umarł.
— Dalibóg — odrzekł Rochefort — niema wielkiej różnicy, jak sądzę, między umarłym a pochowanym, ja zaś jestem, jak pochowany.
— I za jaką zbrodnię dostałeś się do Bastylji?
— Chcesz, ażebym ci wprost powiedział.
— Naturalnie.
— Otóż nic a nic nie wiem.
— Nie ufasz mi, Rocheforcie!
— Nie, słowo szlacheckie, bo niepodobna, ażebym tu siedział za to, o co mnie obwiniają.
— O cóż takiego?
— O kradzież po nocy.
— O kradzież po nocy?... ciebie... Rocheforcie!... kpisz sobie!
— Rozumiem. Wymaga to objaśnienia, nieprawdaż?
— Wyznaję.
— Otóż tak się to stało. Pewnego wieczoru, po orgji u Reinard, w Tuilleries, wespół z księciem d‘Harcourt, Funtraillem, de Rieux oraz innymi, książę d‘Harcourt zaproponował, by iść na Nowy-Most i ściągać tam płaszcze z przechodniów; jak wiesz, książę Orleański w modę wprowadził tę zabawkę.
— Doprawdy, Rocheforcie, w twoim wieku! czyś zwarjował?
— Nie, byłem tylko pijany, a ponieważ zabawa wydawała mi się licha, zaproponowałem kawalerowi de Rieux, ażeby zamiast aktorem, zostać widzem, i, ażeby przyglądać się scenie, jak z pierwszych lóż, wsiąść na konia spiżowego. Co się powiedziało, to się zaraz zrobiło! Dzięki ostrogom, za chwilę już siedzieliśmy na grzbiecie nieruchomego rumaka; miejsce było rozkoszne, widzieliśmy stamtąd wszystko jak najlepiej. Już cztery, czy pięć płaszczy porwanych zostało z niezrównaną zręcznością, a nikt z tych, którym je zabrano, nie śmiał pisnąć ani słowa, gdy wtem jakiś głupiec zaczął drzeć się na całe gardło i sprowadził nam na kark patrol łuczników. Książę d‘Harcourt, Fontrailles i inni uciekli; de Rieux chce to samo uczynić. Wstrzymuję go, mówiąc, że nas nie odkryją tam, gdzie jesteśmy; on mnie nie słucha, chce zejść po murze; kawał muru się obrywa, on spada, łamie nogę i — zamiast milczeć — krzyczy, jak wisielec. Wtedy i ja już chciałem zeskoczyć, ale było zapóźno; skaczę w same ręce łuczników, którzy mnie prowadzą do więzienia Châtelet, gdzie zasypiam na oba uszy, przekonany najzupełniej, że nazajutrz stamtąd się wydostanę. Dzień następny mija i po nim jeszcze jeden, wreszcie cały tydzień; piszę do kardynała: tego samego dnia przychodzą po mnie i prowadzą mnie do Bastylji; pięć lat już tutaj siedzę. Czy sądzisz, że to za świętokradztwo, jakie popełniłem, siadając na koniu z tyłu Henryka IV?
— Nie, mój drogi Rocheforcie, to musi być za co innego; ale dowiesz się prawdopodobnie teraz.
— A! tak, bo zapomniałem cię zapytać, dokąd mnie wieziesz?...
— Do kardynała.
— Czegóż on ode mnie chce?...
— Nic nie wiem, bo nie wiedziałem nawet, że po ciebie jadę.
— Niepodobna!... ty, będąc ulubieńcem?...
— Ja, ulubieńcem!... — wykrzyknął d‘Artagnan — A! mój biedny hrabio, jestem ja teraz jeszcze biedniejszym gaskończykiem, niż wtedy, gdy cię zobaczyłem w Meung, pamiętasz, lat temu dwadzieścia dwa, niestety!...
I ciężkie westchnienie dokończyło zdania.
— Przecie przybyłeś po mnie, jako dowódca?
— Bo przypadkowo znalazłem się w przedpokoju i dlatego kardynał zwrócił się do mnie tak, jakby wziął każdego innego; ale ja zawsze jestem tylko porucznikiem muszkieterów, a jeżeli, dobrze liczę, to jestem już nim od lat dwudziestu jeden.
— No, ale przynajmniej nie przytrafiło ci się żadne nieszczęście, a to już wiele.
— A jakież nieszczęście miało mi się przytrafić?... Jak powiada jakiś wiersz łaciński, którego zapomniałem, a nawet nigdy go dobrze nie umiałem, piorun nie uderza w doliny, a ja mój drogi jestem doliną i to jedną z najniższych.
— Więc Mazarini zawsze jest jeszcze Mazarinim.
— O! teraz bardziej, niż kiedykolwiek; powiadają, że się ożenił z królową.
— Ożenił!
— A jeżeli nie jest jej mężem, to z pewnością jej kochankiem.
— Oparła się Buckinghamowi, a uległa Mazarniemu!
— O! kobiety!... — podchwycił filozoficznie d‘Artagnan.
— Kobiety, to co innego, ale królowe!
— E! mój Boże!... pod tym względem królowe są podwójnie kobietami.
— A pan de Beaufort czy jeszcze siedzi w więzieniu?
— Ciągle; dlaczego pytasz?
— O! bo on mi był życzliwy, więc mógłby mnie wyciągnąć z biedy.
— Prawdopodobnie ty bliższy jesteś wolności i prędzej go z biedy wyciągniesz.
— Więc będzie wojna?
— Tak, będzie zapewne.
— Z Hiszpanją.
— Nie, ale z Paryżem.
— Co mówisz?
— Czy słyszysz tę strzelaninę?
— Tak, więc cóż?
— Tak to się mieszczuchy wprawiają, zanim wezmą się do rzeczy na dobre.
— Czy sądzisz, że można co zrobić z mieszczan?
— Takby się zdawało, gdyby mieli wodza, któryby ich gromadki zebrał do kupy.
— Ah! jakie to nieszczęście, że nie jestem wolny.
— E! mój Boże!... nie rozpaczaj. Jeżeli Mazarini cię szuka, to dlatego, że cię potrzebuje, a skoro cię potrzebuje, to ci winszuję szczerze. Mnie od tylu lat nikt nie potrzebuje, to też widzisz czem jestem.
— O! zaczekaj! zaczekaj! radzę ci!
— Wiesz co, Rocheforcie, zrobimy układ...
— Jaki?
— Jesteśmy przecie dobrymi przyjaciółmi.
— Bagatela! noszę jeszcze ślady naszej przyjaźni: trzy uderzenia szpadą!
— Otóż jeżeli znów odzyskasz łaskę, nie zapomnij o mnie.
— Słowo Rocheforta, ale pod warunkiem wzajemności.
— Zgoda, naturalnie, oto moja ręka.
— Przy pierwszej też sposobności, gdy będziesz mógł o mnie mówić...
— To będę mówił... a ty?...
— Ja także.
— Ale, a twoi przyjaciele?... czy o nich także trzeba mówić?...
— Co za przyjaciele?...
— Athos, Porthos i Aramis; czyżeś o nich zapomniał?
— Prawie!
— Cóż się z nimi stało?
— Nic a nic nie wiem.
— Doprawdy!
— A tak, mój Boże! rozstaliśmy się, jak ci wiadomo; żyją, tyle tylko mogę o nich powiedzieć. Ale w którym kącie ziemi są, niech mnie djabeł porwie, czy wiem choć odrobinę. Nie, na honor! Jednego tylko mam przyjaciela, Ciebie, Rocheforcie!
— A ten znakomity... jak nazywałeś tego chłopca, którego zrobiłem sierżantem w pułku piemonckim? — Planchet.
— Tak, tak. Cóż się stało ze znakomitym Planchetem?
— Zaślubił cukiernię przy ulicy Lombardyjskiej; chłopiec zawsze bardzo lubił słodycze. Teraz jest mieszczaninem paryskim i prawdopodobnie czynny bierze udział w rozruchach. Zobaczysz, że ten hultaj zostanie jeszcze jakim dygnitarzem miejskim, zanim ja się dochrapię kapitanostwa.
— E! mój drogi d‘Artagnanie, trochę otuchy; kiedy się jest najniżej u kół, koła się obracają i człowiek znowu na wozie. Może od dzisiejszego wieczora los twój zaraz się zmieni.
— Adieu! — wyrzekł d‘Artagnan, zatrzymując karetę.
— Co robisz?... — zapytał Rochefort.
— Już przybyliśmy na miejsce, a nie chciałbym, ażeby mnie widziano wysiadającego z karety od ciebie, my się niby nie znamy.
— Masz rację. Adieu!...
— Do widzenia; pamiętaj o obietnicy.
I d‘Artagnan wsiadł na konia i pojechał przed eskortą. W pięć minut później znajdowano się już na dziedzińcu pałacu królewskiego. D‘Artagnan poprowadził więźnia głównemi schodami przez przedsionek i korytarz.
Gdy stanęli przed drzwiami gabinetu Mazariniego, porucznik miał go już oznajmić, gdy Rochefort trącił go w ramię.
— D‘Artagnanie!... — rzekł Rochefort — winienem przyznać ci się do tego, co myślałem przez całą drogę, widząc wszędzie gromady mieszczańskie, przyglądające się oczami rozpłomienionemi tobie i czterem ludziom.
— Cóż takiego?... — zapytał d‘Artagnan.
— Że dość byłoby mi krzyknąć na pomoc, a rozszarpanoby w kawałki i ciebie i twoję eskortę, a ja wtedy byłbym wolny.
— Dlaczegóżeś tego nie uczynił?... — rzekł d‘Artagnan.
— Cóż znowu! — podchwycił Rochefort — a przyjaźń zaprzysiężona? Ale gdyby to kto inny mnie prowadził, wierz... w takim razie...
I d‘Artagnan stracił głowę.
— Czyżby, Rochefort stał się lepszy ode mnie? — rzekł i kazał się oznajmić ministrowi.
— Wprowadzić pana Rocheforta — odezwał się niecierpliwy głos Mazariniego, skoro usłyszał wymienione dwa nazwiska — i poprosić pana d‘Artagnana, ażeby zaczekał, może jeszcze będzie mi potrzebny.
Słowa te ucieszyły d‘Artagnana. Jak już powiedział, oddawna nikt go nie potrzebował, a to zajęcie się nim Mazariniego wydawało mu się dobrą wróżbą. Co się tyczy Rocheforta, postanowił on jeszcze bardziej mieć się na baczności.
Wszedł do gabinetu i zastał Mazariniego, siedzącego przy stole w zwykłem ubraniu, to jest po kardynalsku, a strój ten prawie niczem się nie różnił od takiego, jaki naówczas nosili opaci, z wyjątkiem, iż należały doń pończochy i płaszcz fioletowy.
Drzwi się zamknęły, Rochefort spojrzał zukosa na Mazariniego i pochwycił spojrzenie kardynała, które się skrzyżowało z jego wzrokiem.
Minister zawsze wyglądał tak samo, starannie uczesany, starannie utrefiony, wyperfumowany obficie, a dzięki tej zalotności nie wyglądał na tyle lat, ile miał.
Inaczej było z Rochefortem. Przez te pięć lat, które spędził w Bastylji, mocno się postarzał godny przyjaciel pana de Richelieu; czarne włosy mu posiwiały, a kolor śniady twarzy ustąpił miejsca bladości, znamionującej jakby wyczerpanie sił.
Mazarini, spostrzegłszy go, wstrząsnął niedostrzegalnie głową, jakgdyby chciał powiedzieć:
— O! ten człowiek wydaje mi się już do niczego! Po chwili milczenia, która w rzeczywistości było dosyć długa, a Rochefortowi wydała się całym wiekiem, Mazarini wyciągnął z pliki papierów jakiś otwarty list i, pokazując go szlachcicowi, rzekł:
— Znalazłem ten list, w którym dopominasz się pan wolności, panie Rochefort. Więc pan jesteś w więzieniu?
Rochefort drgnął.
— Ależ?... — ozwał się — myślałem, że Wasza Eminencja lepiej o tem wie od wszystkich.
— Ja? wcale a wcale, w Bastylji mnóstwo jest jeszcze więźniów z czasów Richelieu‘go, a ja nawet nie znam ich nazwisk.
— O!... ale ze mną co innego, panie kardynale, nazwisko moje było panu znane, ponieważ z rozkazu Waszej Eminencji przewieziono mnie z Châtelet do Bastylji.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— A tak, zdaje mi się, że sobie przypominam. Czyś pan w swoim czasie nie odmówił odbycia dla królowej podróży do Brukselli?
— O! o!... — podchwycił Rochefort — więc to byłaby prawdziwa przyczyna. Szukam jej od lat pięciu. A to ze mnie głupiec, że nie mogłem jej znaleźć.
— Ależ ja nie powiadam, ażeby to była przyczyna pańskiego aresztowania; musimy się dobrze zrozumieć, ja tylko zadałem panu pytanie, czyś nie odmówił pojechania do Brukselli w służbie królowej, kiedy zgodziłeś się tam pojechać ongi dla nieboszczyka kardynała?
— Właśnie dlatego że byłem w służbie kardynała, nie mogłem tam pojechać dla służenia królowej. Znajdowałem się w Brukselli w okropnych okolicznościach. Było to za czasów spisku Chalais‘a. Udałem się tam, ażeby przejąć korespondencję jego z arcyksięciem, i już wówczas, gdy mnie poznano, o mało co nie zostałem porąbany w kawałki. Jakżeż mogłem tam powrócić? Zgubiłbym królową — zamiast jej usłużyć.
— Otóż pojmujesz, jak najlepsze zamiary mogą być źle tłumaczone, mój drogi panie Rocheforcie. W odmowie twojej królowa widziała tylko czystą i zwykłą odmowę; dałeś się dobrze we znaki Jej Królewskiej Mości za czasów nieboszczyka kardynała.
Rochefort uśmiechnął się pogardliwie.
— Dlatego właśnie, że służyłem wiernie panu kardynałowi de Richelieu przeciw królowej, gdy umarł, zapewne Wasza wielebność pojmuje, że służyłbym panu równie wiernie przeciw wszystkim.
— Ja, panie Rochefort — odparł Mazarini — ja nie jestem taki, jak Richelieu, ja nie dążę do wszechwładzy, jestem prostym ministrem, który sług nie potrzebuje, bo sam jest sługą królowej. Otóż Jej Królewska Mość jest bardzo podejrzliwa i musiała się dowiedzieć o pańskiej odmowie; wzięła to za wypowiedzenie wojny, a wiedząc, że z pana człowiek wyższy, a zatem niebezpieczny, mój drogi panie Rochefort, kazała mi zapewne, ażebym ją zabezpieczył przed tobą. W taki to sposób znalazłeś się pan w Bastylji.
— A zatem, panie kardynale — odezwał się Rochefort — jeżeli przez omyłkę znajduję się w Bastylji...
— Tak, tak — podchwycił Mazarini — zapewne wszystko da się jeszcze zrobić; pan jesteś zdolny rozumieć pewne sprawy, a zrozumiawszy je, poprowadzić dobrze.
— Takie było zawsze zdanie pana kardynała de Richelieu, a uwielbienie moje dla tego wielkiego człowieka tembardziej się zwiększa, kiedy widzę, że i pańskie jest takie zdanie.
— Przystępuję więc do rzeczy; potrzebuję dobrych przyjaciół, wiernych sług, a kiedy powiadam, że potrzebuję, to znaczy, że ich potrzebuje królowa. Ja, pojmuje pan, czynię wszystko tylko z rozkazu królowej, a nie tak, jak pan kardynał de Richelieu, który rządził się zawsze swemi kaprysami. Ja też nigdy nie będę takim wielkim człowiekiem, jak on; ale natomiast jestem sobie poczciwcem, panie de Rochefort, i spodziewam się, że tego panu dowiodę.
Rochefort znał ten głos słodziutki, w jakim od czasu do czasu odzywało się jakby syczenie żmii.
— Gotów jestem uwierzyć Waszej wielebności — rzekł, chociaż na sobie mało miałem dowodów tej dobrotliwości, o jakiej Wasza Eminencja mówi. Nie zapominaj, panie kardynale — dodał, widząc ruch, którym minister usiłował go powściągnąć — nie zapominaj, że od lat pięciu siedzę w Bastylji i że nic tak nie paczy poglądów, jak patrzenie na świat przez kraty więzienne.
— O! panie Rochefort! jużem panu powiedział, że ja niczem nie przyczyniłem się do trzymania cię w więzieniu. Królowa, gniew kobiecy, który zresztą tak prędko przemija, jak przychodzi, i potem nawet się o nim nie myśli...
— Sądzę, że ona o nim już nie myśli, bo te lat pięć spędziła w pałacu królewskim pośród zabaw i dworzan, ale ja, co je przesiedziałem w Bastylji...
— E! mój Boże!... drogi panie Rochefort, czy sądzisz, że pobyt w pałacu królewskim jest tak rozkoszny? O... co to, to nie. I my mieliśmy bardzo wiele zmartwień. Ale nie mówmy już o tem. Ja, jak zawsze, gram w otwarte karty. No, powiedz, panie Rochefort, czy należysz do naszych?
— Pojmuje, Wasza wielebność, że z ochotą chciałbym należeć, ale ja nie wiem teraz o niczem. W Bastylji mówi się o polityce tylko z żołnierzami i strażnikami, a Wasza wielebność nie ma nawet pojęcia, jak ci ludzie mało są rozgarnięci i świadomi w rzeczach polityki. Ja należę do Bassompierra... Czy zawsze jest jeszcze w liczbie siedemnastu magnatów?
— Umarł, mój panie, i to wielka strata. Był to człowiek, przywiązany dla królowej, a ludzie przywiązani tak są rzadcy!
— Naturalnie!... — odrzekł Rochefort. — Kiedy się jaki znajdzie, zaraz go pan posyła do Bastylji.
— Ale bo to jeszcze pytanie, po czem przywiązanie można poznać?
— Po czynach — odpowiedział Rochefort.
— A tak, po czynach — podchwycił minister, zamyślając się — ale gdzież to znaleźć ludzi czynu?
Rochefort wstrząsnął głową.
— Nie brak ich, panie kardynale — wyrzekł — tylko pan ich źle szukasz.
— Źle szukam? Co chcesz przez to powiedzieć, panie Rochefort? I owszem, naucz mnie. Musiałeś sam wiele się nauczyć, żyjąc tak blisko nieboszczyka kardynała: o! to był wielki człowiek!
— Czy Wasza wielebność rozgniewa się, jeżeli się odezwę z nauką moralną?
— Ja, bynajmniej. Wiesz pan dobrze, że mnie wszystko można powiedzieć. Ja chcę, ażeby mnie kochano, a nie idzie mi o to, ażeby mnie się bano.
— Otóż! panie kardynale, w mojej celi jest wypisane na ścianie końcem klucza przysłowie.
— A cóż to za przysłowie?... — zapytał Mazarini.
— Ot, takie, panie kardynale: jaki pan,...
— Wiem, wiem: taki lokaj.
— Nie: taki sługa. Tę pewną zmianę zaprowadzili dla własnej satysfakcji owi ludzie wierni i przywiązani, o których tylko co panu mówiłem.
— Więc cóż znaczy to przysłowie?
— Ono znaczy, że pan de Richelieu potrafił znaleźć wierne sługi i to całemi tuzinami.
— On! cel wszystkich sztyletów! On, który całe życie spędził na odbijaniu zadawanych mu ciosów.
— Ale je przecież odbijał, a ciosy były potężne. Lecz dlatego mu się udawało, że jeżeli miał wielu nieprzyjaciół, miał i wielu przyjaciół.
— Ja też tylko tego pragnę.
— Znałem ludzi, — mówił dalej Rochefort, sądząc, że nadeszła chwila, by dotrzymać słowa d‘Artagnanowi, — którzy — dzięki swej zręczności — sto razy wyprowadzili w pole przezorność i przenikliwość kardynała; dzielnością swą pobili gwardję jego i szpiegów, — ludzi, którzy bez pieniędzy, bez poparcia, bez kredytu zachowali koronę głowie ukoronowanej i zniewalali kardynała do tego, ażeby sam przepraszał.
— Ale ci ludzie, o których pan mówisz — rzekł Mazarini, uśmiechając się w głębi duszy z tego, do czego Rochefort prowadził — ci ludzie nie byli oddani kardynałowi, ponieważ walczyli przeciw niemu.
— Nie; choć byliby lepiej wynagrodzeni, ale mieli nieszczęście być oddanymi tej królowej, dla której przed chwilą żądał pan sług.
— Ale skąd pan możesz wiedzieć o takich rzeczach?
— Znam te rzeczy, ponieważ ci ludzie byli moimi nieprzyjaciółmi w owych czasach i walczyli przeciw mnie, ponieważ wyrządzałem im zło, jakie tylko mogłem, a oni mi się wypłacali nawzajem; ponieważ jeden z nich, z którym miałem sprawę bardziej osobistą, pchnął mnie szpadą raz jeszcze przed siedmiu laty i to po raz trzeci... na zakończenie starego rachunku.
— O!... — wyrzekł Mazarini z zachwycającą dobrodusznością — gdybym ja znał takich ludzi.
— O! panie kardynale, jednego z nich masz przy swych drzwiach od lat sześciu i od lat sześciu uważasz go za całkiem nieprzydatnego.
— Któż to taki?
— Pan d‘Artagnan.
— Ten gaskończyk?... — zawołał Mazarini z doskonale udanem zdziwieniem.
— Gaskończyk ten ocalił królową, a pana kardynała zmusił do przyznania się, że w sprawach zręczności, sprytu i dyplomacji był tylko żakiem.
— Doprawdy?
— Jak miałem zaszczyt powiedzieć Waszej ekscelencji.
— Opowiedz mi o tem trochę, drogi panie Rochefort.
— To bardzo trudno, panie kardynale — odrzekł szlachcic z uśmiechem.
— To on sam mi opowie.
— Wątpię, Wasza ekscelencjo.
— A to dlaczego?
— Bo tajemnica nie do niego należy; bo, jak panu powiedziałem, jest to tajemnica wielkiej królowej.
— I on sam tego dzieła dokonał?
— Nie, panie kardynale, miał trzech przyjaciół, trzech zuchów, którzy mu pomagali; takich zuchów, jakich pan szukał przed chwilą.
— I ci czterej ludzie, powiadasz pan, byli z sobą w łączności?
— Tak, jakby to był z czterech jeden tylko człowiek, tak, jakby czworo tych serc biło w jednej tylko piersi. Czego też oni nie dokazali we czterech!
— Mój drogi, panie Rochefort, doprawdy, nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak zaostrzasz moją ciekawość. Czy nie mógłbyś mi opowiedzieć tej historji?
— Nie, ale mogę panu opowiedzieć bajkę, prawdziwą bajkę czarodziejską.
— O! powiedz, panie Rochefort; ja bardzo lubię bajki.
— A zatem proszę posłuchać. Była sobie pewna królowa... ale potężna królowa, królowa jednego z największych państw na świecie; — królowej jeden z ministrów życzył źle, ponieważ dawniej życzył jej aż zanadto dobrze. Nie domyślaj się, panie kardynale, nie zgadniesz nic: wszystko to działo się bardzo dawno, zanim jeszcze pan przybyłeś do tego królestwa, gdzie panowała ta królowa. Otóż zawitał na dwór królewski ambasador tak dzielny, tak bogaty i tak elegancki, że wszystkie kobiety szalały za nim na zabój, a nawet sama królowa, zapewne w dowód wdzięczności za jego stosunek do interesów tego państwa, była na tyle nieroztropna, że dała mu pewną ozdobę, tak wyróżniającą się, iż nie można jej było niczem zastąpić. Ponieważ klejnot ten pochodził od króla, minister namówił go, ażeby zażądał od małżonki wystąpienia na najbliższym balu dworskim w tym klejnocie. Zbyteczne byłoby mówić Waszej ekscelencji, iż minister ów dowiedział się najpierw z dobrego źródła, że klejnot podążył razem z ambasadorem, ambasador zaś był bardzo daleko, za morzami.
Wielkiej królowej groziła zguba, była ona zgubiona, lada dzień mogła znaleźć się w położeniu ostatniej ze swych podwładnych, bo spadłaby ze szczytu swej wielkości.
— Doprawdy?... — odezwał się Mazarini.
— Otóż czterech ludzi postanowiło ją ocalić. Ludzie ci nie byli książętami, ani żadnymi możnowładcami, ani nawet bogatymi, byli to czterej żołnierze o wielkich sercach, dzielnych ramionach i świetnych szpadach. Pojechali. Minister wiedział o ich wyjeździe i po drodze rozstawił ludzi, ażeby im przeszkodzili dostać się do celu. Trzej znaleźli się w stanie opłakanym, niezdolni już do walki, lecz jeden z nich dotarł do portu, zabił lub poranił tych, którzy chcieli go przytrzymać, przebył morze i odniósł klejnot wielkiej królowej, która mogła go była przypiąć oznaczonego dnia do sukni, co o mało nie spowodowało upadku ministra. Cóż Wasza dostojność powie o tym fakcie?
— To wspaniałe!... — rzekł Mazarini zadumany.
— A ja mógłbym jeszcze przytoczyć dziesięć podobnych.
Mazarini nie mówił już nic, tylko myślał. Tak upłynęło pięć czy sześć minut.
— Czy Wasza ekscelencja ma mnie jeszcze o coś zapytać?... — odezwał się Rochefort.
— I owszem. Więc powiadasz pan, że d‘Artagnan był jednym z tych czterech ludzi?...
— I to tym, który przeprowadził całą sprawę.
— A któż byli inni?
— Wasza ekscelencja pozwoli, że panu d‘Artagnanowi pozostawię ich wymienienie. Byli to przyjaciele jego, a nie moi, on tylko miałby pewien wpływ na nich, a ja nie znam ich nawet pod ich prawdziwemi nazwiskami.
— Nie ufasz mi, panie Rochefort! A ja chcę być z panem szczery aż do końca; ja potrzebuję pana, jego i wszystkich.
— Zacznijmy ode mnie, Wasza ekscelencjo, ponieważ posłałeś po mnie i jestem oto przed tobą, potem przejdziemy do innych. Nie dziwi przecie pana moja ciekawość; kiedy się pięć lat siedziało w więzieniu, chciałoby się bardzo wiedzieć, gdzie człowiek będzie się obracał.
— Pan, mój drogi panie Rochefort, otrzymasz stanowisko zaufane, udasz się pan do Vincennes, gdzie pan de Beaufort jest więźniem, i będziesz mi go pilnował bacznie. No, czy masz co przeciw temu?
— A mam! Bo pan mi proponuje rzecz niemożebną — rzekł Rochefort, wstrząsając głową, z zawiedzioną miną.
— Jakto, rzecz niemożebną? A dlaczegóż to niemożebne?
— Bo pan de Beaufort należy do moich przyjaciół, a raczej ja jestem jego przyjacielem. Czyś zapomniał, Wasza ekscelencjo, że to on zaręczył za mnie przed królową?
— Pan de Beaufort od tego czasu stał się wrogiem rządu.
— Tak, Wasza ekscelencjo, to możebne, ale ponieważ ja nie jestem ani królem, ani królową, ani ministrem, nie jest on wrogiem moim i nie mogę przyjąć tego, co mi pan ofiarowuje.
— I to pan nazywasz poświęceniem? Doprawdy, winszuję panu. Poświęcenie niezbyt daleko pana posuwa, panie Rochefort.
— A zresztą, Wasza ekscelencjo — podchwycił Rochefort — pojmuje pan, że wyjść z Bastylji po to, ażeby się dostać do Vincennes, to tylko tyle, co zmienić więzienie.
— Powiedz pan odrazu, że należysz do partji pana de Beaufort, to będzie szczerzej z pana strony.
— Wasza ekscelencjo, od tak dawna siedzę w więzieniu, że nie należę do żadnego stronnictwa i pragnę tylko świeżego powietrza. Przeznacz mnie pan do czego innego, daj mi jakie mozolne zlecenie, byleby tylko na otwartem powietrzu.
— Mój drogi panie de Rochefort — odrzekł Mazarini z miną wyniosłą — gorliwość zanadto cię unosi; masz się jeszcze za młodego człowieka, bo serce twoje zawsze jeszcze jest młode, ale sił ci już brakuje. Wierzaj mi, że teraz potrzebujesz spoczynku, o! i to jeszcze jakiego!...
— Nic więcej nie postanowiłeś co do mnie, Wasza Eminencjo.
— I owszem postanowiłem.
Wszedł Bennouin.
— Przywołać woźnego, — rzekł — —a ty zostań przy mnie — dodał po cichu.
Woźny wszedł, Mazarini napisał kilka słów, oddał je temu człowiekowi, potem kiwnął głową.
— Adieu, panie Rochefort — rzekł.
Rochefort skłonił się z szacunkiem.
— Widzę, Wasza ekscelencjo, że mnie odprowadzają do Bastylji.
— Jesteś pan domyślny.
— Powracam, panie kardynale, ale powtarzam panu, iż źle robisz, że ze mnie nie korzystasz...
— Z pana?... Przecież jesteś przyjacielem moich nieprzyjaciół.
— Ha!... dlaczego mnie pan nie zrobił wrogiem swoich wrogów?
— Czy pan sądzisz, że na świecie nie mam nikogo, prócz ciebie, panie Rochefort. Wierzaj mi pan, znajdę ja takich, którzy tyle będą warci, co i ty.
— Życzę tego Waszej ekscelencji.
— To dobrze. Ale napróżnobyś się pan trudził pisywaniem do mnie listów, panie Rochefort. Listy pańskie nie miałyby żadnego celu.
— Wyciągnąłem kasztany z pieca — wyszeptał Rochefort, odchodząc — a jeżeli d‘Artagnan nie będzie zadowolony ze mnie, gdy mu zaraz opowiem pochwałę, jaką datem o nim, byłby zanadto wybredny. Ale dokądże mnie prowadzą, u djabła.
W istocie prowadzono Rocheforta małemi schodami zamiast przez przedpokój, gdzie czekał d‘Artagnan.
Na podwórzu zastał karetę i czterech ludzi z eskorty, lecz napróżno wypatrywał swego przyjaciela.
— Ho! ho! — rzekł do siebie Rochefort — to zmienia okrutnie postać rzeczy. Ale jeżeli na ulicach jest jeszcze sporo ludzi, ha! to pokażemy Mazariniemu, żeśmy, chwała Bogu, zdatni jeszcze do czego innego, niż do pilnowania więźnia.

I wskoczył do karety tak lekko, jak gdyby miał dopiero lat dwadzieścia pięć.

ROZDZIAŁ IV
ANNA AUSTRJACKA W 47-ym ROKU ŻYCIA

Mazarini, pozostawszy sam z Bernouinem, przez chwilę siedział zadumany; wiedział już wiele, ale nie wiedział jeszcze wszystkiego. Mazarini oszukiwał w grze, jak zapewnia Brieune. Postanowił też rozpocząć grę z d‘Artagnanem dopiero wtedy, gdy pozna dobrze wszystkie karty swojego przeciwnika.
— Czy Wasza Eminencja nic mi nie rozkaże? — zapytał Bernouin.
— I owszem — odpowiedział Mazarini — poświeć mi... pójdę do królowej.
Bernouin wziął świecznik i poszedł pierwszy.
Między pokojami i gabinetem Mazariniego znajdowało się potajemne przejście do pokojów królowej; tym korytarzem udawał się teraz właśnie kardynał do Anny Austrjackiej.
Bernouin, przybywszy do sypialni, dokąd wychodziło to przejście, napotkał panią Beauvais.
Pani Beauvais i Bernouin byli powiernikami tych nader doletnich miłostek; pani Beauvais podjęła się oznajmić kardynała Annie Austrjackiej, która się znajdowała w modlitewni z młodym królem Ludwikiem XIV.
Anna Austrjacka siedziała w wielkim fotelu, łokciem oparłszy się na stole, z głową, wspartą na ręku, i patrzała na dziecko królewskie, które, leżąc na dywanie, przeglądało dużą księgę z obrazkami bitew.
Anna Austrjacka była królową, która najlepiej umiała się nudzić ze swoją dostojną godnością, nieraz też siedziała całemi godzinami w pokoju swym lub oratorjum, ani czytając, ani się modląc. Książka, którą się dziecko bawiło, przedstawiała zwycięstwa Aleksandra Wielkiego.
Pani Beauvais ukazała się we drzwiach modlitewni i oznajmiła kardynała Mazariniego. Dziecko podniosło się od książki — z brwią zmarszczoną — i spojrzało na matkę.
— Dlaczego — rzekło — wchodzi on tak, nie prosząc wprzód o posłuchanie?
Anna zarumieniła się zlekka.
— Niezbędne jest, — odparła — ażeby w takich, jak teraz, czasach mógł pierwszy minister zdawać sprawę królowej każdej chwili z tego, co się dzieje, bez wywoływania ciekawości i domysłów całego dworu.
— Ale, zdaje mi się, że pan Richelieu tak nie wchodził? — odpowiedziało niezadowolone dziecko.
— Skądże możesz pamiętać, co robił pan de Richelieu?..mnie możesz o tem wiedzieć, byłeś wówczas za mały.
— Ja też nie pamiętam, ale pytałem i tak mi powiedziano.
— A któż ci powiedział? — podchwyciła Anna Austrjacka ze źle tajonym gniewem.
— Wiem, że nigdy nie powinienem wymieniać osób, które odpowiadają na pytania, przeze mnie im zadawane — odrzekło dziecko — bo nicby mi już nie powiedziano nigdy.
W tejże chwili wszedł Mazarini. Wtedy król podniósł się zupełnie, wziął książkę, zamknął ją i położył na stole, przy którym stanął, zmuszając tem Mazariniego, ażeby także stał.
Mazarini sprytnem okiem przyglądał się tej scenie, chcąc poznać tę, która ją poprzedziła.
Skłonił się z szacunkiem przed królową; oddal głęboki ukłon królowi, który mu odpowiedział kiwnięciem głowy dosyć dumnem, ale, gdy spojrzenie matki napomniało go, ażeby nie okazywał nienawiści, którą Ludwik XIV od dzieciństwa żywił dla kardynała, przyjął z uśmiechem na ustach komplement ministra.
Anna Austrjacka starała się z twarzy kardynała odgadnąć przyczynę tych niespodziewanych odwiedzin, gdyż kardynał przychodził zwykle, gdy u niej nie było nikogo.
Minister uczynił głową niedostrzegalny znak, a wtedy królowa, zwróciwszy się do pani Beauvais, wyrzekła:
— Czas już, by król poszedł spać, przywołaj pani Laporta.
Już królowa dwa czy trzy razy powiedziała młodemu królowi Ludwikowi, ażeby się oddalił, ale dziecko wciąż prosiło, ażeby mogło jeszcze zostać; tym razem jednak nie odezwało się wcale; zbladło tylko i przygryzło wargi.
Po chwili wszedł Laporte. Dziecko zbliżyło się wprost do niego, nie ucałowawszy matki.
— Dlaczego, Ludwiku — rzekła Anna — nie pocałujesz mnie?
— Myślałem, że pani się na mnie gniewa, bo pani mnie prawie wypędza.
— Nie wypędzam cię, ale miałeś niedawno ospę wietrzną, nie jesteś jeszcze zdrów i boję się, ażeby cię nie męczył brak snu.
— Jednak się pani nie obawiałaś o to, kiedy kazałaś mi dziś udać się do pałacu i wydać te szkaradne edykty, na które tak szemrze lud.
— Najjaśniejszy Panie, — wyrzekł Laporte, ażeby zmienić przedmiot rozmowy — komu Wasza Królewska Mość każe trzymać świeczniki?
— Komu chcesz, Laporcie, — odpowiedziało dziecko — byleby — słowa te wyrzekł głośno — byleby nie panu Manciniemu.
Pan Mancini był siostrzeńcem kardynała. Mazarini umieścił go przy królu do towarzystwa, a Ludwik XIV przelał nań część nienawiści, jaką żywił dla swego ministra. I król wyszedł, nie ucałowawszy matki, ani nie ukłoniwszy się kardynałowi.
— A! — rzekł Mazarini — przyjemnie mi widzieć, że Jego Królewską Mość wychowują we wstręcie do wszelkiego udawania.
— A to dlaczego? — zapytała królowa głosem prawie lękliwym.
— Ależ zdaje mi się, że wyjście króla nie potrzebuje tłómaczenia. Zresztą Jego Królewska Mość nie zadaje sobie trudu, aby taić przede mną, jak mało czuje dla mnie życzliwości, co przecie nie przeszkadza, ażebym ja był całkiem oddany na jego usługi, jak i na usługi Waszej Królewskiej Mości.
— Przepraszam cię za niego, kardynale — rzekła królowa — to dziecko jeszcze... i nie może on wiedzieć, ile ma panu do zawdzięczenia.
Kardynał uśmiechnął się.
— Ale — mówiła dalej królowa — przyszedłeś pan zapewne w jakiejś ważnej sprawie. Cóż takiego?...
Mazarini usiadł, a raczej rozłożył się na szerokim fotelu i rzekł tonem smętnym:
— Ha!... Zapewne wkrótce będziemy musieli się rozstać, chyba, że przywiązanie do mnie posuniesz, pani, aż do towarzyszenia mi do Włoch.
— A to dlaczego? — zapytała królowa.
— Ponieważ, jak mówi Tisbé w operze: „By zburzyć wasze szczęście, świat cały spiskuje“.
— Żartujesz pan — rzekła królowa, usiłując odzyskać choć nieco dawną godność.
— Niestety nie, pani — odrzekł Mazarini — nie żartuję bynajmniej; prędzej gotówem płakać, a doprawdy byłoby dość powodów, bo, zapamiętaj pani dobrze: „By zburzyć wasze szczęście, świat cały spiskuje“. A ponieważ pani stanowisz cząstkę świata, otóż powiadam, że pani także mnie opuszczasz?
— Kardynale!
— A tak!... mój Boże!... czyż nie widziałem, jak pani niedawno uśmiechałaś się bardzo łaskawie do księcia Orleańskiego, a raczej na to, co on wtedy mówił.
— A cóż on do mnie mówił?
— Mówił pani, że Mazarini jest tutaj kamieniem obrazy i że, jeżeli on się wyniesie, wszystko pójdzie dobrze.
— A cóż miałam uczynić?
— O! pani, zdaje mi się, że jesteś królową.
— Ładna królewskość! na łasce pierwszego lepszego pisarka z pałacu lub pierwszego lepszego szlachetki.
— Jednakże pani jesteś dość silna, ażeby móc od siebie oddalić ludzi, którzy ci się nie podobają.
— To jest takich, jacy się panu nie podobają — odpowiedziała królowa.
— Mnie?
— A tak. Któż oddalił panią de Chevreuse, która przez lat dwanaście prześladowana była pod innemi rządami?
— To intrygantka! chciała ona prowadzić przeciw mnie spiski, rozpoczęte przeciw Richelieu‘mu!
— Kto oddalił panią de Hautefort, tę wzorową przyjaciółkę, która odrzuciła łaski królewskie, ażeby zachować moje.
— To skromnisia, która powtarzała ci co wieczór przy rozbieraniu, że duszy zaprzepaszczeniem jest kochać księdza tak, jakby ten, kto jest kardynałem, był tem samem księdzem!
— Kto aresztował pana de Beaufort?
— Przecież on mówił tylko o zamordowaniu mnie!
— Widzisz, kardynale — podchwyciła królowa — że twoi nieprzyjaciele są moimi.
— Tego jeszcze niedość; należałoby jeszcze, aby przyjaciele pani byli także moimi.
— Przyjaciele moi!... — królowa wstrząsnęła głową. — Niestety nie mam ich wcale.
— Jakto? nie masz pani przyjaciół, będąc szczęśliwa, podczas gdy miałaś ich w kłopotach?
— Bo w szczęściu zapomniałam o tych przyjaciołach, ponieważ poskąpiłam tak, jak królowa Marja Medyceuszka, która po powrocie z wygnania pogardzała tymi, którzy za nią cierpieli, a potem, wygnana po raz drugi, umarła w Kolonji, opuszczona przez wszystkich, nawet przez syna, bo każdy nią pogardzał.
— No!... — rzekł Mazarini — może czas byłby właśnie to zło naprawić; poszukaj pani swych przyjaciół i to najdawniejszych.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic, mówię tylko: poszukaj, pani.
— Niestety! daremnie rozglądam się dokoła siebie, nic mam wpływu na nikogo. Bratem króla, jak zawsze, rządzi ulubieniec. Wczoraj był nim Choisy, dziś jest Riviére, jutro będzie kto inny. Księciem panem kieruje pani de Longueville, która sama znajduje się pod wpływem księcia de Marsillac, swego kochanka. Panem de Cooni rządzi Koadjutor, którym znów rządzi pani de Guemenée.
— Ja też nie mówię, ażeby pani rozglądała się wśród dzisiejszych przyjaciół, ale wśród dawniejszych.
— Wśród dawniejszych?... — podchwyciła królowa.
— Tak, wśród dawniejszych, wśród tych, którzy pani pomagali walczyć przeciw księciu de Richelieu, a nawet zwyciężać go.
— Dokąd on zmierza?... — wyszeptała królowa, spoglądając na kardynała niespokojnie.
— Tak — ciągnął tenże — w pewnych okolicznościach przy tym umyśle potężnym i zręcznym, jaki cechuje Waszą Królewską Mość, potrafiłaś pani — przy pomocy swych przyjaciół, — odeprzeć atak tego przeciwnika.
— Ja — odrzekła królowa — ja tylko cierpiałam. Oto wszystko.
— Tak, jak cierpią kobiety, mszcząc się — rzekł Mazarini. — Ale przystąpmy do rzeczy: czy znasz pani pana Rocheforta?
— Pan de Rochefort nie był nigdy moim przyjacielem, — odrzekła królowa — lecz przeciwnie jednym z moich najzaciętszych wrogów, jednym z najwierniejszych popleczników kardynała. Myślałam, że panu to wiadome.
— Wiem o tem dobrze, — odpowiedział Mazarini — to też wsadziliśmy go do Bastylji.
— Czyżby z niej wyszedł?... — spytała królowa.
— Nie, uspokój się pani: przebywa tam nadal. Mówię też tylko dlatego o nim, ażeby zaraz przejść do innego.
— Czy znasz pani pana d‘Artagnan?... — mówił dalej Mazarini, patrząc królowej wprost w oczy.
Anna Austrjacka otrzymała ten cios w same piersi.
— Czyżby gaskończyk się wygadał?... — szepnęła do siebie, poczem dodała głośniej. — D‘Artagnan? Poczekaj pan. Tak, rzeczywiście nazwisko to jest mi znane. D‘Artagnan, muszkieter, kochał się w jednej z moich kobiet, biednej istocie, która z mojej przyczyny została otruta.
— Czy to już wszystko?... — spytał Mazarin.
Królowa spojrzała na kardynała ze zdziwieniem.
— Ależ, panie — wyrzekła — cóż to? badać mnie chcesz?
— A pani bądź co bądź — odrzekł Mazarini z wiecznym uśmiechem i głosem zawsze słodziutkim — pani odpowiadasz mi tylko tak, jak ci się podoba.
— Wyraź pan jasno swe życzenia, odpowiem tak samo — wyrzekła królowa, okazując zniecierpliwienie.
— O! pani — odrzekł Mazarini, kłaniając się — pragnąłbym, ażebyś pani udzieliła mi swych przyjaciół, jak ja pani udzielam tej odrobiny wiedzy i wolności, jakiemi mnie niebo obdarzyło. Okoliczności są poważne i trzeba będzie działać energicznie.
— Doprawdy!... — odrzekła królowa — a ja myślałam, że po panu de Beaufort będziemy już spokojni.
— Tak, pani widziałaś tylko potok wszystko rwący, a nie zwróciłaś uwagi na stojącą wodę. A jednak jest przysłowie o tej cichej wodzie.
— Dokończ pan — rzekła królowa.
— A więc!.. — mówił dalej Mazarini — codzień znosić muszę zniewagi, jakie mi wyrządzają pani książęta i służebne, te wszystkie utytułowane automaty, które nie widzą, że trzymam je za sznurek, nie odgadują pod moją poważną cierpliwością śmiechu człowieka rozdrażnionego, który poprzysiągł sobie, że będzie kiedyś najsilniejszy. Kazaliśmy aresztować pana de Beaufort, to prawda, ale był on najmniej niebezpieczny; jest jeszcze brat nieboszczyka króla.
— Zwycięzca z pod Rocroi?... doprawdy pan i o nim myślisz?
— Tak, pani, i to bardzo często; ale patienza, jak mówimy my, włosi. Następnie pan Kondeusz, jest i książę Orleański.
— Co pan też mówisz! stryj króla?
— Nie styj króla, lecz podły spiskowiec, który pod innym rządem, pchany charakterem kapryśnym i fantastycznym, trawiony nędzną nudą, pożerany płaską ambicją, zazdrosny o wszystko, przewyższające go uczciwością i odwagą, rozdrażniony, iż nie jest niczem, stał się dzięki swej nicości echem wszystkich szkodliwych wieści, duszą wszelkich intryg, kazał naprzód iść wszystkim tym ludziom dzielnym, ale głupim, bo zbyt zawierzyli słowu człowieka królewskiej krwi, a on się ich wyparł, gdy weszli na szafot. Nie, to nie stryj króla, powtarzam, — to morderca Chalais‘a, Montmorency i Cinq — Marsa, który stara się dziś odegrać tę samą grę, i wystawia sobie, że wygra partję, ponieważ zmienił przeciwnika, ponieważ zamiast człowieka gorącego, ma przeciw sobie uśmiechającego się człowieka. Ale myli się on wielce, bo wiele stracił, tracąc pana de Richelieu; ja nie mam interesu w zachowywaniu wokół królowej tego fermentu niezgody, w którym nieboszczyk kardynał przez lat dwadzieścia gotował honor królewski.
Anna zarumieniła się i ukryła głowę w dłonie...
— Nie chcę bynajmniej upokarzać Waszej Królewskiej Mości — podchwycił Mazarini, tonem już nieco spokojniejszym, ale zarazem dziwnie stanowczym — chcę, ażeby szanowano królową i aby szanowano jej ministra, ponieważ w oczach wszystkich tem tylko jestem.
— Więc cóż ja mam począć? — odezwała się Anna Austrjacka, pokonana tym głosem rozkazującym.
— Powinnaś pani w pamięci poszukać nazwisk tych ludzi wiernych i poświęcających się, którzy morze przebyli, naprzekór Richelie‘mu, znacząc całą drogę swą krwią, ażeby przywieźć Waszej Królewskiej Mości pewien klejnot, który dałaś panu Buckinghamowi!
Anna zerwała się gwałtownie, jakby pod naciśnięciem sprężyny stalowej i, patrząc na kardynała, z tą wyższością i dumą, jakie czyniły ją’tak potężną zamłodu, wyrzekła:
— Pan mnie znieważasz!
— Chcę wreszcie — mówił dalej Mazarini, kończąc myśl, przerwaną poruszeniem królowej, — ażebyś pani uczyniła dziś dla męża swego to, co uczyniłaś niegdyś dla kochanka.
— Znowu ta potwarz! — zawołała królowa. — Sądziłam, że już dawno umarła, że dawno zagasła, bo dotąd mi jej pan oszczędzałeś; ale oto pan znowu mi o niej mówisz. Tem lepiej, bo tym razem będzie o niej mowa między nami i wszystko się skończy, rozumiesz pan?
— Ależ, pani, — rzekł Mazarini — zdziwiony tym powrotem sił — i owszem, właśnie tego pragnę, ażebyś mi pani powiedziała wszystko.
— A ja chcę panu wszystko powiedzieć — odpowiedziała Anna Austrjacka. — Chcę panu powiedzieć, że rzeczywiście było w owe czasy czworo serc, poświęcających się, cztery dusze szlachetne, cztery szpady wierne, które ocaliły mi więcej, niż życie... tak, mój panie, bo ocaliły mi honor.
— A więc pani przyznajesz!... — rzekł Mazarini.
— A czy to tylko honor winowajców bywa zagrożony, mój panie, czy nie można pozbawić czci kogoś, a szczególniej kobietę, samemi tylko pozorami? Tak... pozory były przeciw mnie, a jednak przysięgam, nie byłam wcale winna... Przysięgam!...
Królowa szukała jakiegoś przedmiotu świętego, na który mogłaby przysiądz, i, wyciągając z szafy, ukrytej pod obiciem, małą szkatułkę z drzewa różanego, inkrustowaną srebrem i, stawiając na ołtarzyku, wyrzekła: — Przysięgam na te relikwie święte; kochałam pana Buckinghama, ale pan Buckingham nie był moim kochankiem.
— A cóż to są za relikwie, na które pani tak przysięga? — wyrzekł z uśmiechem Mazarini — bo, uprzedzam panią, że, jako rzymianin, jestem niedowiarkiem... są relikwie i relikwie...
Królowa zdjęła z szyi mały kluczyk złoty i podała go kardynałowi.
Mazarini, zdziwiony, wziął klucz, otworzył szkatułkę, a w niej znalazł tylko nóż zardzewiały i dwa listy, z których jeden był poplamiony krwią.
— Co to jest? — zapytał Mazarini.
— Co to jest? mój panie! — powtórzyła Anna Austrjacka z gestem królewskim, wyciągając ku otwartej szkatułce ramię, pomimo lat jeszcze piękne. — Zaraz to panu powiem. Te dwa listy są to jedyne listy, jakie ode mnie miał. Nożem tym ugodził go Felton. Przeczytaj pan te listy, zobaczysz, czym skłamała.
Pomimo danego mu pozwolenia, Mazarini, powodowany uczuciem naturalnem, zamiast czytać te listy, ujął nóż, który Buckingham, umierając, wydarł ze swej rany i potajemnie przesłał królowej.
Klinga była całkiem zniszczona przez rdzę od krwi; potem, po chwilowych oględzinach, gdy królowa zbladła, jak obrus ołtarzyka, na którym była wsparta, włożył — z mimowolnym dreszczem — nóż z powrotem do szkatułki.
— To dobrze — rzekł — polegam na pani przysiędze.
— Nie, nie, czytaj pan — odrzekła królowa, marszcząc brwi — czytaj, chcę tego, rozkazuję, ażeby, jak postanowiłam, wszystko się skończyło już raz i ażebyśmy nie wracali do tego przedmiotu... Wierzaj mi pan, — dodała z okropnym uśmiechem — że gotowa jestem otwierać tę szkatułkę przy każdem pańskiem oskarżeniu.
Mazarini pokonany tą energją, nieomal machinalnie spełnił rozkaz i przeczytał oba listy.
W jednym z nich królowa prosiła o zwrot zapinek; był to ten, który d‘Artagnan Buckinghamowi zawiózł ongiś; drugi zaś był to ten, który Laporte oddał księciu z ostrzeżeniem od królowej o grożącem mu zabójstwie, a który doszedł jego rąk zapóźno.
— Tak, to dobrze — wyrzekł Mazarini — na to nic nie możemy powiedzieć.
— I owszem — odparła królowa, zamykając szkatułkę i opierając na niej — i owszem, możemy na to powiedzieć, żem zawsze wdzięczna była względem ludzi, którzy wszystko zrobili, co mogli, ażeby mnie ocalić, że dzielnego d‘Artagnana, o którym mówiłeś pan przed chwilą, wynagrodziłam tylko daniem ręki do pocałowania i tym oto djamentem.
Królowa wyciągnęła piękną rękę ku kardynałowi i pokazała mu wspaniały, drogocenny kamień, błyszczący na jej palcu.
— Podobno sprzedał go, — podchwyciła — znalazłszy się w potrzebie — sprzedał go, ażeby po raz drugi mnie ocalić, bo na to, ażeby wysłać posłańca do księcia i ostrzedz go, że ma być zamordowany.
— Czyż d‘Artagnan wiedział o tem?
— On wiedział o wszystkiem... Skąd?... Nie domyślam się. Ale bądź co bądź sprzedał djament panu Des Essarts, na którego palcu zobaczyłam ten kamień i odkupiłam, ale ten klejnot do niego należy, oddaj mu go pan ode mnie, a ponieważ masz szczęście posiadać przy sobie takiego człowieka, postaraj się go zużytkować.
— Dziękuję, pani — rzekł Mazarini — skorzystam z rady.
— A teraz — wyrzekła królowa, jakby wyczerpana wzruszeniem — czy masz mnie pan jeszcze o co zapytać?
— Nie, pani, już o nic — odpowiedział głosem jaknajpieszczotliwszym — błagam cię tylko pani, ażebyś przebaczyła mi moje niesłuszne podejrzenia, ale tak panią kocham, że nic dziwnego, iż jestem zazdrosny, nawet o przeszłość.
Uśmiech nieokreślonego znaczenia przebiegł po ustach królowej.
— Ha!... — rzekła — jeżeli nie masz mnie pan już o nic pytać, zostaw mnie samą, musisz pan rozumieć, że po takiej scenie potrzeba mi samotności.
Mazarini skłonił się.
— Odchodzę, — rzekł — ale czy pozwolisz pani powrócić?...
— Tak, ale jutro; jeszcze niedość będę miała czasu, ażeby przyjść do siebie.
Kardynał ujął rękę królowej i ucałował ją z dworskością, poczem oddalił się. Zaledwie wyszedł, królowa udała się do pokoju swego syna i spytała Laporta, czy król już się położył. Laporte pokazał jej ręką śpiące dziecko królewskie.
Anna Austrjacka pochyliła się nad łóżkiem, zbliżyła usta do zmarszczonego czoła syna i złożyła na niem delikatny pocałunek, poczem oddaliła się równie spokojnie, jak przyszła, rzekłszy tylko do kamerdynera:

— Postaraj się, mój drogi Laporte, ażeby król miał lepszą minę dla kardynała, któremu zarówno on, jak i ja, mamy tak wiele do zawdzięczenia.

ROZDZIAŁ V
GASKOŃCZYK I WŁOCH

Kardynał wrócił tymczasem do swego gabinetu, przy którego drzwiach czuwał Bernouin, i zapytał go, czy nie zaszło co nowego i czy nie ma jakich wiadomości z miasta. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą skinął nań, ażeby się oddalił. Zostawszy sam, otworzył drzwi, wiodące na korytarz, potem drzwi od przedpokoju.
D‘Artagnan znużony spał na ławce.
— Panie d‘Artagnan — odezwał się łagodnie.
D‘Artagnan nie ruszył się wcale.
— Panie d‘Artagnan — rzekł głośniej.
D‘Artagnan spal dalej.
Kardynał zbliżył się i trącił go w ramię.
Tym razem d‘Artagnan drgnął, obudził się a, obudziwszy się, stanął na równe nogi, jak żołnierz pod bronią.
— Jestem!... — rzekł — kto mnie woła?
— To ja... — wyrzekł Mazarini, z twarzą najuprzejmiej uśmiechniętą.
— Przepraszam Waszą Eminencję, — rzekł d‘Artagnan — ale byłem tak znużony.
— Nie przepraszaj mnie pan, — odrzekł Mazarini — bo zmęczyłeś się na usługach dla mnie.
D‘Artagnan podziwiał uprzejmą minę ministra.
— U... — mruknął pod nosem. — Czyżby się sprawdziło przysłowie, że szczęście przychodzi we śnie?
— Pójdź pan za mną — rzekł Mazarini.
— Ho!... ho!... — mruczał dalej d‘Artagnan — Rochefort dotrzymał słowa — ale którędy, u djabła, wyszedł?
I obejrzał się po wszystkich kątach gabinetu, ale Rocheforta już nie było.
— Panie d‘Artagnan — odezwał się Mazarini, siadając i rozpierając się w fotelu — zawsze mi się wydawałeś dzielnym i uczciwym człowiekiem.
— Być może — pomyślał d‘Artagnan — ale do tej chwili już dawno mógłby był mi to powiedzieć; nie przeszkodziło mu to pokłonić się Mazariniemu aż do ziemi — w odpowiedzi na jego komplement.
— Otóż — mówił dalej Mazarini — nadeszła stosowna chwila, ażeby skorzystać z pańskiej zdolności i wartości.
Oczy oficera zalśniły blaskiem radości, która natychmiast jednak zgasła, gdyż nie wiedział, dokąd zmierza Mazarini.
— Rozkazuj, panie kardynale — wyrzekł — gotów jestem słuchać Waszej Eminencji.
— Panie d‘Artagnan!... — mówił dalej Mazarini — za poprzedniego panowania dokonałeś pan czynów pewnych...
— Wasza Eminencja zbyt dobry jest, że to pamięta... Rzeczywiście, miałem na wojnie dosyć powodzenia.
— Nie mówię o pańskich zasługach wojennych — odrzekł Mazarini — bo chociaż miały one pewien rozgłos, przewyższają je jeszcze inne.
D‘Artagnan udał zdziwionego.
— I cóż?... — podchwycił Mazarini — nie odpowiadasz pan wcale?
— Czekam — podjął d‘Artagnan — ażeby pan kardynał powiedział mi, o jakich to zasługach chce mówić.
— Mówię o przygodzie... E!... wie pan przecie, o czem chcę powiedzieć.
— Niestety!... nie, panie kardynale — odpowiedział d‘Artagnan zdumiony.
— Umiesz pan dochować sekretu, tem lepiej! Mówić chcę o przygodzie królowej, o zapinkach owych, o podróży, którą odbyłeś pan z trzema przyjaciółmi.
— Ho! ho!... — pomyślał gaskończyk — czy to zasadzka. Trzymajmy się bacznie.
I uzbroił twarz w zdumienie, jakiego pozazdrościłby mu Mandori lub Bellerose, najlepsi aktorzy w owej epoce.
— Bardzo dobrze! — odezwał się Mazarini z uśmiechem — brawo!... słusznie mi powiedziano, że jesteś pan człowiekiem, jakiego mi potrzeba... No... zobaczymy, cobyś pan dobrego zrobił dla mnie?...
— Wszystko, co Wasza Eminencja rozkaże mi zrobić — rzekł d‘Artagnan.
— Uczyniłbyś pan dla mnie to, co niegdyś uczyniłeś dla królowej.
— Tak — pomyślał d‘Artagnan — chce, ażebym się wygadał; zobaczymy, co to znaczy. O!... nie jesteś ty sprytniejszego od Richelieu‘go. — Dla królowej, panie kardynale?... — dodał głośno. — Doprawdy nie rozumiem...
— Nie rozumiesz pan, że potrzebuję pana i pańskich trzech przyjaciół?
— Jakich przyjaciół?... panie kardynale.
— Pańskich przyjaciół z dawnych czasów.
— Za dawnych czasów, panie kardynale, nie trzech przyjaciół miałem, ale pięćdziesięciu. W dwudziestym roku życia wszystkich nazywamy przyjaciółmi.
— Dobrze, dobrze, panie oficerze, dochowywanie sekretów jest piękną rzeczą, ale dziś może przychodzi panu żałować, żeś zbyt mało mówił.
— Panie kardynale, Pytagoras kazał przez lat pięć nie odzywać się swoim uczniom, ażeby ich nauczyć milczeć.
— A pan nie odzywałeś się przez lat dwadzieścia. Mów więc pan dziś, gdyż sama królowa zwolniła pana od przysięgi.
— Królowa!... — zawołał d‘Aitagnan, ze zdziwieniem, tym razem wcale nieudawanem.
— Tak, królowa... i na dowód, że mówię do pana w jej imieniu, oświadczam, że kazała, abym ci pokazał ten djament, który, jak utrzymuje, poznasz, a który ona odkupiła od pana Des Essarts.
I Mazarini wyciągnął rękę ku oficerowi, który westchnął, poznawszy pierścionek, dany mu przez królowę na balu w ratuszu.
— To prawda — odrzekł d‘Artagnan — poznaję, iż ten djament należał do królowej.
— Widzisz więc pan, że mówię do ciebie w jej imieniu. Odpowiadaj mi więc, nie grając już komedji. Powiedziałem panu i powtarzam, że chodzi tu dla pana o przyszły los, o dorobienie się czegoś.
— Dalibóg, panie kardynale, bardzo mi jest potrzebne dorobienie się; Wasza Eminencja tak długo o mnie nie pamiętał.
— Tydzień wystarczy, ażeby to powetować. Tak, ale to co do pana, a gdzież są przyjaciele pańscy?...
— Nic o nich nie wiem, panie kardynale.
— Jakto?... nic pan nie wiesz?...
— Rozstaliśmy się bardzo dawno, bo wszyscy trzej porzucili służbę wojskową.
— Więc gdzie ich pan znajdziesz?...
— Wszędzie, gdzie będą, — to już moją, rzecz.
— Dobrze. A warunki pańskie?
— Pieniędzy, panie kardynale, tyle, ile potrzeba będzie na przedsięwzięcie nasze. Przypominam sobie aż nadto dobrze, ile razy byliśmy w kłopocie, z powodu braku pieniędzy; gdyby nie djament, który zmuszony byłem sprzedać, bylibyśmy stanęli w drodze.
— Do djabła!... pieniędzy i to wiele — odrzekł Mazarini — o!... jak się zaraz puszczasz, panie oficerze! Przecie pan wiesz dobrze, iż niema pieniędzy w skarbcu królewskim?
— To zrób pan, jak ja, panie kardynale; sprzedaj klejnoty korony; niech mi Wasza Ekscelencja wierzy, nie targujmy się; wielkie rzeczy przy małych środkach nie dadzą się dobrze robić.
— Ha! — wyrzekł Mazarini — postaramy się pana zadowolić.
— Richelieu — pomyślał d‘Artagnan — byłby mi już dał pięćset pistolów.
— Będziesz więc pan po mojej stronie?
— Tak, jeżeli przyjaciele moi zechcą.
— Ale w razie ich odmowy, będę mógł na pana liczyć?
— Ja sam nigdy nic dobrego nie zrobiłem — odrzekł d‘Artagnan, potrząsając głową.
— To poszukaj ich pan i znajdź.
— Cóż im powiedzieć, ażeby nakłonić ich do służenia Waszej Eminencji?
— Znasz pan ich lepiej ode mnie. Obiecasz im, stosownie do ich charakteru.
— Co im mam obiecać?
— Niechaj mi służą tak, jak służyli królowej, a wdzięczność moja będzie sowita.
— Cóż mamy robić?
— Wszystko, ponieważ, jak się zdaje, umiecie wszystko.
— Panie kardynale, gdy się ma zaufanie do ludzi i jeżeli się chce, ażeby i oni mieli zaufanie do nas, to się ich lepiej objaśnia, niż to czyni Wasza Eminencja.
— Kiedy nadejdzie chwila działania, bądź pan spokojny — podchwycił Mazarini — będziecie znali wszystkie moje myśli.
— A do tego czasu?
— Poczekaj pan i szukaj przyjaciół.
— Panie kardynale, może ich niema w Paryżu, co nawet prawdopodobne; trzeba będzie podróżować. Ja jestem tylko bardzo ubogim porucznikiem muszkieterów, a podróże kosztują drogo.
— Ja — odrzekł Mazarini — nie chciałbym, ażebyś pan tę podróż odbywał z wielką pompą, projekty moje wymagają tajemnicy, a wyekwipowanie pańskie mogłoby zwrócić uwagę.\
— Ależ, panie kardynale, nie mogę podróżować z mojej pensji, bo zalegają mi z jej wypłatą od trzech miesięcy, a nie mogę też podróżować z mych oszczędności, gdyż przez lat dwadzieścia dwa, odkąd służę, dorobiłem się tylko długów.
Mazarini wstał i przez chwilę trwał w zamyśleniu, jak gdyby toczyła się w nim wielka walka; potem, przystąpiwszy do szafy, zamkniętej na trzy zamki, wydobył z niej worek i, dwa czy trzy razy zważywszy go w ręku, zamim oddał go d‘Artagnanowi, wyrzekł z westchnieniem:
— Masz pan to na podróż.
— Jeżeli to są dolary hiszpańskie, a choćby nawet talary w złocie — pomyślał d‘Artagnan — możemy jeszcze razem prowadzić interesa.
Skłonił się kardynałowi i schował worek do obszernej kieszeni.
— Zatem, to już rzecz umówiona — podchwycił kardynał — udasz się pan w podróż.
— Tak, panie kardynale.
— Pisuj pan do mnie codzień, ażebym wiedział, jak ci idzie.
— Nie omieszkam, panie kardynale.
— Bardzo dobrze... Ale... ale... a nazwiska pańskich przyjaciół?
— Nazwiska moich przyjaciół? — powtórzył d‘Artagnan, jeszcze trochę niespokojny.
— Tak, gdy pan będziesz szukał na swoją rękę, ja także będę się dowiadywał i może się czego dowiem.
— Hrabia de La Fere, przezwany Athosem, pan du Vallon, czyli Porthos i kawaler d‘Herblay, dziś opat d‘Herblay, czyli Aramis.
Kardynał uśmiechnął się.
— Młodzieńcy ci — rzekł — zaciągali się do muszkieterów, pod przybranemi nazwiskami, ażeby nie kompromitować nazwisk swych rodzin. Długie rapiry, ale worki lekkie... znamy to, znamy.
— Jeżeli Bóg da, że te rapiry przejdą do służby Waszej Eminencji — wyrzekł d‘Artagnan — ośmielam się wyrazić życzenie, ażeby z kolei worek pana kardynała stał się lekki, a ich cięższy, bo z tymi trzema ludźmi i ze mną, poruszyć mógłby Wasza Eminencja nietylko całą Francję, ale i całą Europę, gdyby tylko zechciał.
— Gaskończycy — dodał Mazarini z uśmiechem — prawie tyleż są warci w junactwie, co i włosi.
— A w każdym razie — odrzekł d‘Artagnan z uśmiechem, podobnym do kardynalskiego — warci są więcej w czynie.
I wyszedł, poprosiwszy wprzód o urlop, który został mu natychmiast dany i podpisany przez samego Mazariniego.
Zaledwie znalazł się na podwórzu, zbliżył się do latarni i zajrzał prędko do worka.
— Talary srebrne!... — wyrzekł z pogardą — domyślałem się!... O!... Mazarini!... Mazarini!... ty mi nie ufasz! Tem gorzej, to ci przyniesie nieszczęście!
Tymczasem kardynał zacierał sobie ręce.
— Sto pistolów!... — mruczał — sto pistolów!... za sto pistolów dostałem tajemnicę, za którą pan Richelieu byłby zapłacił dwadzieścia tysięcy talarów. Nie licząc tego djamentu — dodał, rzucając miłośnie oczyma na pierścionek, który zatrzymał, zamiast go dać d‘Artagnanowi — nie licząc tego djamentu, który wart conajmniej dwadzieścia tysięcy franków.
I kardynał wyszedł do swego pokoju, bardzo zadowolony z całego wieczoru, w którym tyle miał zysku; umieścił pierścionek w pudełku, pełnem brylantów wszelkiego rodzaju, bo Mazarini lubił drogie kamienie, i przywołał Bernouina, ażeby go rozebrał, nie troszcząc się o krzyki, obijające się o szyby, ani strzały, rozlegające się w Paryżu, chociaż było już po jedenastej wieczorem.

Tymczasem d‘Artagnan podążał ku uliczce Tiquetonne, gdzie mieszkał w hotelu „pod Kozą“. Powiemy teraz, dlaczego d‘Artagnan wybrał sobie to mieszkanie.

ROZDZIAŁ VI
D’ARTAGNAN W 40-ym ROKU ŻYCIA

Niestety od czasu, kiedy w romansie naszym Trzej muszkieterowie opuściliśmy d‘Artagnana przy ulicy Grabarzy pod Nr. 12 ym, wiele się rzeczy przewinęło, a zwłaszcza wiele lat.
D‘Artagnan nie pomijał okoliczności, ale okoliczności pomijały d‘Artagnana. Dopóki przyjaciele go otaczali, d‘Artagnan zachowywał młodość i energję; była to natura delikatna i uczciwa, łatwo przyswajająca sobie przymioty innych. Athos nadawał mu szlachetności, Porthos wesołości, Aramis elegancji.
Gdyby d‘Artagnan był żył dłużej z tymi ludźmi, stałby się niepospolitym człowiekiem.
Lecz Athos pierwszy go opuścił, by osiąść w małych dobrach, które odziedziczył w stronie Blois; następnie — Porthos, ożeniwszy się z notarjuszową, wreszcie — Aramis, który ostatecznie wstąpił do stanu duchownego i został opatem.
Odtąd d‘Artagnan, który, jakby połączył swą przeszłość z przyszłością trzech przyjaciół, pozostał odosobniony i słaby; czuł, że dojść może do czegoś tylko o tyle, o ile każdy z przyjaciół ustąpiłby mu cząstkę tej iskry, jaką mieli oni z nieba.
To też nawet po osiągnięciu stopnia porucznika d‘Artagnan czuł się jeszcze bardziej samotny; nie był z tak wielkiego rodu, jak Athos, ażeby mógł mieć dla siebie otwarte domy arystokratyczne; nie był na tyle próżny, jak Porthos, ażeby wmówić w siebie, iż bywa w wyższem towarzystwie; nie był takim szlachcicem wytwornym, jak Aramis, ażeby móc poprzestać na wrodzonej elegancji, z samego siebie czerpanej.
Na pewien czas wspomnienie urocze pani Bonacieux owiało umysł młodego porucznika pewną powagą, ale, jak wszystko bywa znikome na tym świecie, tak i to wspomnienie stopniowo się zatarło; życie żołnierskie działa fatalnie nawet na organizmy arystokratyczne.
Z dwóch natur, składających się na charakter d‘Artagnana, materjalna wkrótce wzięła górę, i d‘Artagnan powoli, ani się spostrzegając, stał się prawdziwym żołdakiem.
Nie mówimy bynajmniej, iż d‘Artagnan zatracił pierwotny spryt. Przeciwnie spryt ten może się jeszcze wzmógł, a przynajmniej wydawał się zdwojony pod trochę ordynarniejszą powłoką; ale spryt ten stosował on w życiu nie przy wielkich, lecz przy małych rzeczach: w sprawach dobrobytu materjalnego, a dobrobyt w pojmowaniu żołnierskiem polega na dobrem mieszkaniu, dobrym wikcie i dobrej gospodyni.
I d‘Artagnan znajdował to wszystko od lat sześciu przy ulicy Tiquetonne, pod znakiem Kozy.
W początkach pobytu jego w tym hotelu gospodyni domu, ładna i świeża Flamandka lat dwudziestu pięciu do sześciu, szczególnie się nim zajęła; po miłostkach, zakłócanych przez męża bardzo niedogodnego, którego d‘Artagnan z dziesięć razy niby przeszył szpadą, małżonek ten znikł pewnego pięknego poranku, sprzedawszy pokryjomu trochę zapasów wina i zabrawszy pieniądze i kosztowności.
Miano go za nieboszczyka, szczególnie żona, która sobie pochlebiała słodką myślą owdowienia, utrzymywała zawzięcie, że zmarł.
Wreszcie po trzech latach tego związku, którego d‘Artagnan nie myślał zrywać, uważając z każdym rokiem schronienie u kochanki za przyjemniejsze, przy zupełnym kredycie z jej strony, kochanka powzięła wygórowaną pretensję, iżby się d‘Artagnan z nią ożenił i sama mu to zaproponowała.
— O!... o!... — odpowiedział d‘Artagnan — Dzieciństwo, moja droga. Cóż znowu, chyba żartujesz?
— Ależ mąż mój zmarł, jestem tego pewna.
— To był człek tak kłótliwy, tak lubił robić na złość, że zobaczyłabyś, jakby powrócił zaraz po to tylko, iżby nas powieszono.
— No więc, gdyby nawet powrócił, tobyś go zabił, jesteś tak dzielny i zręczny!
— E! moja kochana, to znów inna tylko droga na szubienicę!
— Więc odrzucasz moją prośbę?
— A naturalnie! I to stanowczo.
Piękna gospodyni była w rozpaczy. Ona byłaby chętnie z pana d‘Artagnana uczyniła nietylko swego męża, ale nawet swe bóstwo; taki piękny był z niego człowiek i takie piękne miał wąsy.
Około czwartego roku tego związku nastała kampanja do Franche-Comté. D‘Artagnan był na nią przeznaczony i gotował się do wyjazdu. Wtedy były łzy bez końca, uroczyste obietnice wierności najzupełniejszej, wszystko to naturalnie ze strony gospodyni.
D‘Artagnan zbyt wielkim był panem, ażeby cokolwiekbądź obiecywać, przyrzekł też tylko, iż wszystko uczyni, co będzie mógł, ażeby jeszcze większym blaskiem otoczyć swe imię. Pod tym względem znana nam jest odwaga d‘Artagnana; osoby swej ani trochę nie szczędził; pędząc do ataku na czele oddziału, otrzymał w piersi kulę tak, że padł, jak długi, na polu bitwy.
Widziano, jak spadł z konia, nie widziano, ażeby się podniósł, myślano, że umarł, a wszyscy ci, którzy mieli nadzieję, że po nim otrzymają awans, głosili stanowczo o jego śmierci. Łatwo daje się wiarę temu, czego się pragnie, a w wojsku, począwszy od generałów dywizji, którzy pragną śmierci naczelnego wodza, a skończywszy na żołnierzach, pragnących, ażeby kaprale wyginęli, każdy pragnie czyjejś śmierci. Ale d‘Artagnan nie był z tych, co się dają zabijać w ten sposób.
Pozostawszy w ciągu dnia upalnego w omdleniu na polu bitwy, przyszedł do siebie — dzięki orzeźwiającemu powietrzu nocy; dowlókł się do wioski, zapukał do najbliższego domu, i przyjęty został, jak wszędzie przyjmowani są Francuzi, gdy są sami; pielęgnowany był, leczony, i zdrowszy, niż kiedykolwiek, udał się pewnego pięknego poranku traktem do Paryża, a stanąwszy w Paryżu, na ulicę Tiquetonne.
Lecz d‘Artagnan zastał swój pokój, zawalony czyjemiś ubraniami męskiemi.
— Mąż musiał powrócić — rzekł do siebie — tem gorzej, a może tem lepiej!
Zaczął pytać: nowi byli chłopcy, nowa służąca, pani poszła zaś na przechadzkę.
— Czy sama? — zapytał d‘Artagnan.
— Z panem.
— Więc pan powrócił?
— A tak — odpowiedziała naiwnie służąca.
— Gdybym miał pieniądze — rzekł do siebie d‘Artagnan — tobym zaraz sobie poszedł, ale ponieważ ich nie mam, muszę zostać i iść za radami mej gospodyni, krzyżując projekty jej natrętnego męża.
Właśnie kończył ten monolog, co dowodzi, że w poważnych chwilach życia, monologi są najnaturalniejsze, kiedy służąca, czekająca przy drzwiach, nagle zawołała:
— A! oto i pani powraca z panem!
D‘Artagnan rzucił okiem na ulicę i zobaczył rzeczywiście na rogu ulicy Montmartre gospodynię, powracającą pod rękę z jakimś olbrzymim szwajcarem, który, idąc, kołysał się, miał przytem minę, która przypomniała d‘Artagnanowi jego dawnego przyjaciela Porthosa.
— To to jest pan?... — rzekł do siebie d‘Artagnan — ho! ho! znacznie przez ten czas urósł, jak mi się zdaje!
I usiadł przy stole, na widocznem miejscu. Gospodyni, wchodząc, spostrzegła przedewszystkiem d‘Artagnana i krzyknęła. Na ten krzyk d‘Artagnan, widząc, że go poznała, pobiegł ku niej i ucałował ją czule.
Szwajcar patrzał z miną zdumioną na gospodynię, która pobladła.
— A! to pan!... czego pan ode mnie chcesz?... — zapytała wysoce niespokojna i pomieszana.
— Czy ten pan jest pani kuzynem, a może bratem?... — odezwał się d‘Artagnan, wcale nie wychodząc ze swej roli i, nie czekając na odpowiedź gospodyni, rzucił się w objęcia Helweta, który przyjął to z wielkim chłodem.
— Cóż to za człowiek?... — zapytał Szwajcar.
Gospodyni odpowiedziała tylko łkaniem.
— Cóż to za Szwajcar?... — zapytał d‘Artagnan.
— Ten pan ma się ze mną żenić!... — odpowiedziała gospodyni, ledwie mogąc mówić.
— Więc mąż pani wreszcie umarł?
— A co to pana obchodzi? — ozwał się Szwajcar.
— Obchodzi bardzo, — rzekł d‘Artagnan — bo nie możesz pan zaślubić pani bez mego pozwolenia i że...
— I sze?... — zapytał Szwajcar. — I sze... ja go nie daję — wyrzekł muszkieter.
Szwajcar sponsowiał, jak piwonja; nosił na sobie mundur złocisty, d‘Artagnan owinięty był w płaszcz szary; Szwajcar miał sześć stóp, d‘Artagnan nie miał nawet pięciu, Szwajcar uważał, że jest u siebie, d‘Artagnan wydawał mu się intruzem.
— Szy chcesz pan fyjść stąt — zapytał Szwajcar, tupiąc gwałtownie nogą, jak człowiek, który gniewa się już nie na żarty.
— Ja? bynajmniej!... — odparł d‘Artagnan.
— Ale dość będzie iść po straż — odezwał się jeden z chłopców usługujących, nie mogąc zrozumieć, jak taki mały człowiek może się opierać tak wielkiemu.
— A ty — rzekł d‘Artagnan, któremu gniew poczynał już uderzać do głowy — a ty! — i złapał chłopca za ucho — stój mi na miejscu i nie ruszaj mi się stąd, bo urwę, za co cię schwycę. Co zaś do pana, znakomity potomku Wilhelma Tella, spakujesz swoje manatki, które są w moim pokoju i zawadzają mi i pójdziesz sobie poszukać innej oberży.
Szwajcar zaczął się śmiać głośno.
— Ja mam sobie iść?... — rzekł — a to dlaszego?
— A! to dobrze — odrzekł d‘Artagnan — widzę, że pan nie rozumiesz po francusku. — To chodź się pan ze mną przejść, a wytłumaczę ci resztę.
Gospodyni, wiedząc, jak d‘Artagnan doskonale włada szpadą, jęła płakać i rwać sobie włosy. D‘Artagnan zwrócił się do rozpaczającej pięknej kobiety.
— To go, pani, odpraw — wyrzekł.
— Ba!.. — odparł Szwajcar, który po niejakim dopiero czasie zdał sobie sprawę z propozycji, uczynionej mu przez d‘Artagnana — kto pan jestesz, sze mi proponujesz przejsz się z tobą?
— Jestem porucznikiem muszkieterów Jego Królewskiej Mości — odparł d‘Artagnan — a więc w każdym razie starszy jestem od pana; ale ponieważ tu nie idzie o rangę, ale o kwaterę, znasz pan obyczaj. Idź pan po swój bilet kwaterunkowy, a pierwszy z nas, który powróci zajmie ten pokój.
D‘Artagnan uprowadził Szwajcara, pomimo lamentacji gospodyni, która wprawdzie czuła już w sercu więcej skłonności do dawnego kochanka, ale nie gniewałaby się, gdyby dać mogła była nauczkę temu dumnemu muszkieterowi, który ją obraził odrzuceniem jej ręki.
Przeciwnicy udali się wprost do rowów Montmartre; noc była, kiedy tam przyszli; d‘Artagnan poprosił grzecznie Szwajcara, ażeby mu ustąpił pokoju i nie wracał, ten odmówił potrząśnięciem głowy i dobył szpady.
— To będziesz pan spał tutaj — rzekł d‘Artagnan — a to kiepska kwatera; ale nie moja w tem wina, sam pan tego chciałeś.
I przy tych słowach wyciągnął żelazo i skrzyżował je ze szpadą przeciwnika. Miał do czynienia z ciężką ręką, ale zręczność jego brała górę ponad wszelką siłą.
Szwajcar dostał dwa pchnięcia szpadą, zanim się spostrzegł przy panującem zimnie; jednakże nagła utrata krwi i osłabienie, jakie wywołała, kazały mu przerwać walkę i usiąść.
— A co?... — odezwał się d‘Artagnan — co panu mówiłem? Masz pan już za swoje. Na szczęście za dwa tygodnie już się wyliżesz. Zostań tu, a ja przyślę ci ubranie przez chłopca. Do widzenia! Ale radzę panu, zamieszkaj pan przy ulicy Montorgmeli pod Igrającym Kotem. Jadło tam dobre, jeżeli tylko ta sama jest gospodyni. Muszkieter, znalazłszy się sam z gospodynią, rzekł do niej.
— Teraz, piękna Magdaleno, wiesz, jaka jest różnica między Szwajcarem a szlachcicem; co do ciebie, postąpiłaś jak karczmarka. Tem dla ciebie gorzej, bo po takiem postępowaniu tracisz mój szacunek i moją klijentelę. Wypędziłem Szwajcara, ażeby cię upokorzyć, ale nie będę tutaj mieszkał; nie biorę kwatery u tych, którymi pogardzam. Hola! chłopcze, niech zaniosą moją walizę do oberży przy ulicy Bourdonnais. Żegnam panią.
D‘Artagnan był zdaje się przy tych słowach zarówno wspaniały, jak rozrzewniający. Gospodyni rzuciła mu się do nóg, prosiła o przebaczenie: zatrzymała go łagodną przemocą.

Tak więc d‘Artagnan mieszkał przy ulicy Tiquetonne, w hotelu pod Kozą.

ROZDZIAŁ VII
ZAKŁOPOTANEMU D’ARTAGNANOWI PRZYCHODZI W POMOC DAWNA ZNAJOMOŚĆ

D‘Artagnan powracał więc zamyślony głęboko, z przyjemnością niosąc worek kardynała Mazariniego i myśląc o pięknym djamencie, który należał był do niego, a teraz błyszczał na palcu pierwszego ministra.
— Jeżeli ten djament kiedykolwiek dostanie się w moje ręce — rzekł — natychmiast go sprzedam i kupię kilka posiadłości obok zamku mego ojca, zamku, który ładne stanowi pomieszkanie, ale nic doń nie należy prócz ogrodu, — i tam czekać będę, aż jaka bogata panna, podbita moją miną, zapragnie mnie zaślubić, potem będę miał trzech synów; z pierwszego zrobię wielkiego pana, jak Athos, z drugiego pięknego żołnierza, jak Porthos, z trzeciego sympatycznego opata, jak Aramis! Dalibóg! lepszeby to było od tego życia, jakie teraz prowadzę, ale, niestety jegomość Mazarini taki kutwa, że nie oddałby mi djamentu.
Coby d‘Artagnan był rzekł, gdyby wiedział, że djament ten królowa powierzyła Mazariniemu, właśnie dla niego! Powróciwszy na ulicę Tiquetonne, zobaczył, że panuje tu jakiś zgiełk, że zbiegowisko jest jakieś obok jego kwatery.
— Ho! ho!... — rzekł do siebie — czyżby pożar wybuchł w hotelu „pod Kozą“, lub mąż pięknej Magdaleny powrócił.
Nic jednak złego się nie stało; d‘Artagnan, zbliżywszy się, spostrzegł, że tłum się kupił nie przed hotelem, lecz przed domem sąsiednim. Krzyczano głośno, biegano z pochodniami, a przy blasku pochodni d‘Artagnan zobaczył mundury. Zapytał, co się stało. Odpowiedziano mu, że jakiś mieszczanin z dwudziestką swych przyjaciół napadł na powóz, eskortowany przez gwardję pana kardynała, ale przybyły jej posiłki i mieszczanie zostali rozproszeni.
Przewódca napadu schronił się do sąsiedniego domu przy hotelu i dom ten rewidowano teraz. Zamłodu d‘Artaginan byłby pobiegł tam, gdzie zobaczyłby mundury, i samby dopomógł żołnierzom przeciw mieszczaninowi, ale teraz głowa mu wystygła. Zresztą miał w kieszeni sto pistolów kardynalskich, nie chciał się więc narażać w takiem zbiegowisku.
Powrócił do hotelu, o nic więcej nie wypytując. Dawniej d‘Artagnan chciał wszystko wiedzieć, teraz to, co wiedział, wystarczało mu całkowicie. Zastał piękną Magdalenę, która się go nie spodziewała, bo myślała, że d‘Artagnan, jak jej powiedział, przepędzi całą noc w Luwrze.
Chciała więc wszcząć z nim rozmowę i opowiedzieć o wszystkiem, co się stało, ale d‘Artagnan dziwnie nie był usposobiony do rozmowy. Pokazała mu dymiącą się kolację, lecz d’Antagnan prosił, ażeby wieczerzę zaniesiono mu do pokoju i dodano do niej butelkę starego burgunda.
D‘Artagnam zamykał się w tym pokoju, kiedy pragnął nieobecnością swoją ukarać piękną Magdalenę. Pierwszem jego staraniem było schowanie, do starego biurka, mającego tylko nowy zamek, otrzymanego worka; potem, gdy po chwili podano mu zimną kolację wraz z butelką wina, pożegnał chłopca, zamknął drzwi i zasiadł do stołu.
D‘Artagnan nie należał do ludzi, którzy sądzą, że noc przynosi radę; w nocy d‘Artagnan spał. Zrana zaś przeciwnie świeży i rzeźki czuł najlepsze natchnienie. Oddawna już nie miał sposobności myśleć zrana, ale w nocy spał zawsze dobrze. O świcie obudził się, wyskoczył z łóżka ze stanowczością żołnierską i, rozmyślając, przechadzał się po pokoju.
— W 43 roku, na pół roku prawie przed śmiercią nieboszczyka kardynała, otrzymałem list od Athosa. Gdzie to było?... Zobaczymy... A!... było to przy oblężeniu Besançon... przypominam sobie... znajdowałem się właśnie w bastjonie. Cóż mi opowiadał?... Że mieszka w małym mająteczku, tak... w małym mająteczku, ale gdzie?... Kiedy to właśnie czytałem, wiatr porwał ten list. Dawniej — byłbym go poszukał, choćby nawet wiatr zaniósł go w zupełnie otwarte miejsce... Ale młodość jest wielką wadą... gdy się nie jest młodym... Pozwoliłem listowi z adresem Athosa pofrunąć do Hiszpanów, których wcale nie obchodził, tak, że powinni mi go byli zwrócić. Nie mam więc poco myśleć o Athosie... Teraz przypomnijmy sobie... Porthosa. Dostałem od niego list, zapraszał mnie na wielkie polowanie do swych dóbr na wrzesień 1646 roku. Niestety, ponieważ w owym czasie byłem w Bearn z powodu zgonu ojca, list podążył wślad za mną; wyjechałem już, kiedy on przybył... Pogonił za mną i dostał się do Montauban w kilka dni po wyjeździe moim z tego miasta. Nareszcie list ten dostał mi się w miesiącu kwietniu 1647 roku, nie mogłem więc z niego skorzystać. Ale poszukajmy tego listu...
D‘Artagnan otworzył starą szkatułkę, leżącą w kącie pokoju, pełną pergaminów, dotyczących dóbr d‘Artagnana, które od lat dwustu zupełnie wyszły z jego rodziny, i wydał okrzyk radości. Poznał szeroki charakter pisma Porthosa, a u dołu kilka wyrazów, podobnych do łapek muchy skreśliła sucha ręka godnej jego małżonki.
D‘Artagnan nie bawił się w odczytywanie listu, wiedział, co on zawiera, poszukał tylko adresu. Adres wskazywał zamek Vallon. Porthos zapomniał udzielić bliższych wiadomości. W dumie swej myślał, że wszyscy na świecie powinni znać zamek, któremu nadał swe nazwisko.
— Zawsze, do djabła, próżny!... — rzekł d‘Artagnan- — zawsze ten sam!... a jednak najlepiej byłoby od niego zacząć, gdyż zapewne nie brak mu pieniędzy, skoro odziedziczył ośm kroć sto tysięcy franków po panu Coquenard...
D‘Artagnan raz jeszcze rzucił okiem na list Porthosa... Był tam przypisek, zawierający następujące zdanie: „Poślij przez tego samego posłańca, do naszego kochanego Aramisa w jego klasztorze“.
— W jego klasztorze!... tak... ale w którym klasztorze?.. W Paryżu jest tych klasztorów dwieście, a w całej Francji trzy tysiące. A!... gdybym był biegłym w teologji i mógł sobie tylko przypomnieć przedmiot tych rozpraw, które prowadził on tak dobrze w Crévecoeur z wikarym z Montdidier i z przełożonym jezuitów, wiedziałbym, jakiej się doktrynie poświęca, i stąd wywnioskowałbym, pod którego świętego oddał się opiekę...
Ale zaraz, zobaczymy! Dostałem list od tego drugiego przyjaciela nawet z prośbą o małą przysługę, którą mu wyświadczyłem... A! tak, ale gdzież położyłem ten list?
D‘Artagnan namyślał się przez chwilę i przysunął się do wieszadła, gdzie wisiała stara odzież i poszukał kaftana z roku 1648, a ponieważ lubił wszystko trzymać w porządku, znalazł poszukiwane ubranie na gwoździu. Obejrzał kieszeń i wyciągnął z niej papier; był to właśnie list od Aramisa.
„Kochany d‘Artagnanie — pisał do niego — wiesz, że miałem sprzeczkę z pewnym szlachcicem, który mi wyznaczył spotkanie tego wieczora na placu królewskim; ponieważ jestem osobą duchowną, i sprawa ta mogłaby zaszkodzić mi, gdybym się zwierzył komu innemu, niż takiemu, jak ty, przyjacielowi, proszę tedy ciebie, ażebyś mi służył za sekundanta.
„Wjedziesz przez ulicę Nową Ś-tej Katarzyny; pod drugą latarnią na prawo zastaniesz swego przeciwnika. Ja pod trzecią latarnią będę ze swoim.

Twój Aramis“.

D‘Antagnan usiłował zebrać wspomnienia: poszedł na miejsce spotkania; zastał wskazanego przeciwnika, którego nazwiska nigdy się nie dowiedział, poczęstował go ładnem pchnięciem w ramię, poczem zbliżył się do Aramisa, który szedł też ku niemu, rozprawiwszy się już zupełnie...
— Skończyłem — wyrzekł d‘Artagnan. — Zdaje mi się, że zabiłem zuchwalca. Ale, mój drogi przyjacielu, jeżelibyś mnie potrzebował, wiesz, jak jestem ci oddany.
Przy tych słowach Aramis uścisnął mu rękę i zniknął pod Arkadami.
Nie wiedział więc także, gdzie jest Aramis, tak samo, jak nie wiedział nic o Athosie i Porthosie, i położenie stawało się dość kłopotliwe, gdy wtem usłyszał jakby trzask szyby, tłuczonej w jego pokoju. Pomyślał natychmiast o worku z pieniędzmi, schowanym do biurka i pobiegł do gabinetu.
Nie omylił się; w chwili, gdy wchodził drzwiami, jakiś człowiek wchodził tam oknem.
— A!... nędzniku!... — zawołał d‘Artagnan, biorąc tego człowieka za złodzieja i chwytając za szpadę.
— Panie! — wykrzyknął ten człowiek — na miłość Boską, schowaj szpadę do pochwy; nie zabijaj mnie, zanim nie wysłuchasz. Nie jestem wcale złodziejem. Jestem porządnym mieszczaninem, nawet zamożnym. Nazywam się... Oh!... ale nie mylę się, to pan d‘Artagnan!...
— Planchet!... — zawołał porucznik.
— Do usług pańskich — odparł Planchet u szczytu radości — gdybym tylko na co się panu przydał.
— No dobrze — odrzekł d‘Artagnan — ale skąd wpadło ci do łba biegać po dachach o godzinie siódmej zrana w miesiącu styczniu?
— Proszę pana — odezwał się Planchet — musi pan wiedzieć... Ale zapewne pan jeszcze nie wie...
— Nie wiem! — podchwycił d‘Artagnan. — Ale przedewszystkiem załóż serwetą okno i zapuść roletę.
Planchet spełnił rozkaz.
— I cóż?... — zapytał d‘Artagnan.
— Proszę pana — odezwał się przezorny Planchet — przedewszystkiem, jak pan teraz jest z panem Rochefort?...
— Ależ ja z Rochefort‘em jestem doskonale. Nie wiesz, że to teraz jeden z moich przyjaciół?
— A! to tem lepiej.
— Ale cóż ma Rochefort wspólnego z takiem wchodzeniem do mego pokoju.
— O!... panie!... Muszę panu naprzód powiedzieć, że Rochefort jest...
Planchet zawahał się.
— O!... — odrzekł d‘Artagnan — wiem ja dobrze, że Rochefort jest w Bastylji.
— Czyli że był? — odparł Planchet.
— Jabto?... był?... — zawołał d‘Artagnan — czyżby miał szczęście uciec?...
— O!... panie!... — zawołał Planchet — jeżeli pan nazywasz to szczęściem, to już wszystko dobrze; muszę więc panu powiedzieć, że wczoraj, jak się zdaje, posłano po pana Rocheforta do Bastylji.
— A! wiem o tem bardzo dobrze, ponieważ to ja po niego jeździłem.
— Ale pan go już nie odprowadzał, na jego szczęście, bo gdybym pana poznał pośród eskorty, — niech mi pan wierzy, iż zawsze mam dla pana zbyt wiele szacunku...
— Dokończże, bydlę!... Więc cóż się stało?...
— Otóż stało się to, że na środku ulicy Féronierie, kiedy kareta z panem Rochefort przejeżdżała wpośród gromadki ludu, a ludzie z eskorty rozpychali mieszczan, zaczęto szemrać; więzień pomyślał, że nadarza mu się wyborna sposobność; wymienił swe nazwisko i zaczął krzyczeć ma pomoc!... Poznałem nazwisko tego, który uczynił mnie sierżantem w pułku piemonckim; powiedziałem głośno, że ten więzień to przyjaciel księcia. Zaraz rzucono się na karetę, zatrzymano konie, rozproszono eskortę. Ja tymczasem otworzyłem drzwiczki, pan de Rochefort wyskoczył z karety i znikł w tłumie. Na nieszczęście, przechodził w tej chwili patrol; przyłączył się do gwardji i rzucił się na nas. Dokonałem odwrotu w stronę ulicy Tiquetone, mając pościg tuż za sobą. Skierowałem się do domu, sąsiadującego z tym; otoczono go, rewidowano, — daremnie; znalazłem na piątem piętrze litościwą osobę, która schowała mnie w łóżku między materacami. Pozostałem w tej kryjówce prawie do świtu, a, myśląc, iż znów wieczorem może rozpoczną poszukiwania, zaryzykowałem wędrówkę po dachach, szukając najprzód wejścia, a potem wyjścia z jakiegokolwiek domu, który nie był strzeżony.
— Oto moja historja i, słowo honoru, bardzoby mnie zmartwiło, gdyby się panu nie podobała.
— Nie — odrzekł d‘Artagnan — przeciwnie; cieszę się bardzo, iż Rochefort jest na wolności; ale wiesz co?... Jeżeli wpadniesz w ręce ludzi królewskich, powieszony zostaniesz bez litości.
— Dalibóg, wiiem ja to dobrze! — odrzekł Planchet — to nawet dręczy mnie najbardziej, i dlatego tak się cieszę, żem pana odnalazł, bo jeżeli pan zechcesz mnie schować, nikt lepiej tego nie potrafi uczynić.
— Tak — odrzekł d‘Artagnan — nie jestem wcale od tego, chociaż narażam się ni mniej ni więcej tylko na utratę rangi, gdyby wyszła na jaw, że pomagałem powstańcowi.
— O!... pan wie, że ja życie naraziłbym dla pana.
— Mógłbyś nawet dodać, że już je narażałeś, Planchecie. Ja zapominam tylko o takich rzeczach, o których powinienem zapomnieć, o tej zaś sam chcę pamiętać. Usiądź więc tu i jedz spokojnie, bo widzę, że patrzysz na resztki mej kolacji bardzo wyrazistym wzrokiem.
— Tak, panie, gdyż śpiżarnia sąsiadki miała mało posilających rzeczy, i od wczorajszego południa zjadłem tylko kawałeczek chleba i trochę konfitur.
— Biedny chłopcze! — odrzekł d‘Artagnan — posil się.
— O! pan mi dwa razy ratuje życie — rzekł Planchet.
I usiadł przy stole i zaczął pożerać jedzenie, niczem za pięknych dni przy ulicy Grabarzy...
D‘Artagnan zaś chodził wzdłuż i wszerz po pokoju, szukając w myśli korzyści, jaką mógłby mieć z Plancheta w obecnych okolicznościach. Planchet wreszcie odetchnął, jak człowiek, dobrze już najedzony, gdy chce sobie trochę odpocząć, posiliwszy się dostatecznie.
— No — odezwał się d‘Artagnan, myśląc że czas nadszedł aby rozpocząć badanie — zacznijmy po porządku. Czy wiesz, gdzie jest Athos?...
— Nie, proszę pana — odpowiedział Planchet.
— U!... do djabła!... A wiesz, gdzie jest Porthos?
— Tak samo nie wiem.
— U!... do djabła!... do djabła!... — A Aramis?...
— Nie wiem.
— U!... do djabła!... do djabła!... do djabła!...
— Ale — odezwał się Planchet chełpliwym tonem — wiem, gdzie jest Bazin.
— A gdzież on jest?...
— Służy za szwajcara u Najświętszej Marji Panny.
— To on musi wiedzieć, gdzie jest jego pan.
— Niezawodnie.
D‘Artagnan zamyślił się, potem wziął płaszcz i szpadę i zmierzał ku wyjściu.
— Panie!... — odezwał się Planchet żałośnie — to pan mnie tak opuszcza?... Pomyśl, pan, że w panu tylko mam nadzieję!
— Ależ nikt tu nie przyjdzie cię szukać — odrzekł d‘Artagnan.
— A, jeżeli przyjdzie — podchwycił przezorny Planchet — niech pan pomyśli, że dla ludzi z tego domu, którzy nie widzieli, jak wchodziłem, jestem złodziejem.
— To prawda — odrzekł d‘Artaginan. — A umiesz ty mówić jakiem obcem narzeczem.
— O! jeszcze lepiej, proszę pana — podchwycił Planchet — umiem mówić obcym językiem; mówię po flamandzku...
— A gdzież u djabła się nauczyłeś?
— W Artois, gdzie byłem na wojnie przez dwa lata. Niech pan posłucha. Goeden morgen, mynheer, ik ben begeerd te weeten hoe uwe gezundheyd bestaed.
— Co to znaczy?...
— Dzień dobry panu, śpieszę dowiedzieć się, jak się pan miewa.
D‘Artagnan podszedł ku drzwiom, zawołał chłopca i kazał poprosić piękną Magdalenę, ażeby do niego przyszła.
W tej chwili weszła gospodyni; biegła, uśmiechnięta, spodziewając się zastać d‘Artagnana samego; spostrzegłszy Plancheta, cofnęła się, stropiona.
— Moja droga pani gospodyni — rzekł d‘Artagnan — przedstawiam ci brata twego, który przybywa z Flandrji, a ja na kilka dni biorę go do swej usługi.
— Mego brata?... — wyrzekła gospodyni, coraz bardziej zdziwiona.
— A powiedzże dzień dobry swej siostrze, master Peter.
— Wilkom, zuster — rzekł Planchet.
— Goeden dag, broder — odpowiedziała gospodyni, zdziwiona.
— A widzisz — rzekł d‘Artagnan — to brat pani, którego pewnie nie znałaś, ale ja go znam; przybył z Amsterdamu. Ubierzesz go pani podczas mojej nieobecności; za moim powrotem, to jest za godzinę, przedstawisz mi go pani, i na rekomendację pani, której nic nie mogę odmówić, przyjmę go do służby, chociaż nie umie ani słowa po francusku... rozumiesz, pani?...
— To znaczy, że się domyślam, czego pan pragniesz, a to mi wystarcza — odrzekła Magdalena.
— Jesteś nieoszacowaną kobietą, moja piękna gospodyni, zdaję się na ciebie zupełnie.

Poczem, skinąwszy znacząco na Plancheta, d‘Artagnan wyszedł i udał się do kościoła Najświętszej Marji Panny.

ROZDZIAŁ VIII
JAK RÓŻNY WPŁYW WYWIERAĆ MOŻE PÓŁ PISTOLA NA SZWAJCARA KOŚCIELNEGO I NA DZIECKO Z CHÓRU

D‘Artagnan skierował się na Nowy Most, winszując sobie, że odnalazł Plancheta.
W rzeczywistości bardzo był mu teraz potrzebny służący dzielny, oddamy i sprytny. Wprawdzie Planchet nie miał długo pozostawać w jego służbie, ale nawet po powrocie do swego stanowiska społecznego, przy ulicy Lombardyjskiej, Planchet poczuwać się będzie musiał do wdzięczności względem d‘Artagnana, który, ukrywszy go u siebie, ocalił mu życie bezmała; a d‘Artagnanowi było wcale na rękę, mieć stosunki z mieszczaństwem w chwili, gdy gotowało się wszystko do wojny z dworem.
Było to dlań zawsze jakby porozumienie z obozem nieprzyjacielskim, a dla człowieka tak sprytnego, jak d‘Artagnan, najdrobniejsze rzeczy mogły prowadzić do wielkich. W usposobieniu więc dość radosnem d‘Artagnan przybył do kościoła Najświętszej Marji Panny. Wszedł na ganek, potem do świątyni i, zwróciwszy się do zakrystjana, zamiatającego kaplicę, zapytał, czy zna pana Bazina.
— Tak... A!... właśnie służy przy mszy tam, w kaplicy Najświętszej Panny.
D‘Artagnan zadrżał z radości; zdawało mu się, że — pomimo wszelkich zapewnień Plancheta — nie znajdzie nigdy Bazina; ale teraz, gdy trzymał już jeden koniec nitki, ręczyć mógł, że dojdzie do kłębka. Ukląkł naprzeciw kaplicy, ażeby nie stracić tego człowieka z oczu.
Na szczęście była to cicha msza, więc nie mogła trwać długo. D‘Artagnan nie omieszkał jednak skorzystać i z tego czasu, ażeby przypatrzeć się Bazinowi. Bazin nosił swój strój, rzecz można, z równą dumą, jak tępość umysłu. Zrozumieć można było, że dosięgnął już prawie szczytu swoich marzeń i że laska, przyozdobiona srebrem, którą trzymał w ręce, wydawała mu się równie zaszczytną, jak buława marszałkowska...
Kapłan kończył mszę w tymże czasie, co d‘Artagnan swe oględziny; wymówił słowa sakramentalne i oddalił się, ku wielkiemu zdziwieniu d‘Artagnana, dając błogosławieństwo, które każdy przyjmował na klęczkach.
Ale zdziwienie d‘Artagnana ustąpiło, gdy w księdzu poznał samego koadjutora, to jest słynnego Jana Fromenila de Gonde, który, przeczuwając, w owych czasach rolę, jaką ma odegrać, zaczął, dzięki jałmużnom, wyrabiać sobie popularność.
D‘Artagnan, jak i inni, ukląkł, otrzymał błogosławieństwo, przeżegnał się, ale w chwili, gdy Bazin przechodził z oczami, wzniesionemi ku niebu, postępując skromnie ostatni, d‘Artagnan uczepił się jego sukni. Bazin opuścił oczy i skoczył w tył, jakgdyby spostrzegł węża.
— Pan d‘Artagnan!,.. — zawołał — vade retro, satanas!
— Tak to, mój drogi Bazinie, przyjmujesz dawnych przyjaciół — rzekł oficer ze śmiechem.
— Panie — odpowiedział Bazin — prawdziwymi przyjaciółmi chrześcijanina są ci, którzy mu pomagają do zbawienia, a nie ci, którzy go od zbawienia odwracają.
— Mój drogi Bazinie — podchwycił d‘Artagnan — teraz mnie spotykasz bardzo już zmienionego. Wiek uczy rozsądku, a ponieważ nie wątpię, że pan twój przygotowuje się do swego zbawienia, przychodzę się zapytać, gdzie on jest, ażeby mnie również pomógł radami do pozyskania zbawienia.
— Powiedz pan raczej, że chcesz go zaprowadzić znów do świata. Na szczęście — dodał Bazin — nie wiem, gdzie jest, a w takiem świętem miejscu, jak to, nie śmiabym kłamać.
— Jakto? — zawołał d‘Artagnan u szczytu rozpaczy — nie wiesz, gdzie jest Aramis?...
— Naprzód — rzekł Bazin — Aramis — było to nazwisko jego zatracenia: w Aramisie mieści się Simara, która jest imieniem szatańskim; szczęście więc dla niego, że wyrzekł się tego imienia na zawsze.
— Ja też — rzekł d‘Artagnan, postanowiwszy być cierpliwym do końca — nie szukam wcale Aramisa, ale opata d‘Herblay. No... powiedz mi, mój drogi Bazinie, gdzież on jest?
— Czyż nie słyszałeś, panie d‘Artagnan, że nie wiem.
— Tak, słyszałem, ale odpowiedziałem ci, że to niemożebne.
— A jednak to, proszę pana, prawda, prawda szczera, prawda najświętsza.
D‘Artagnan wiedział dobrze, iż nic nie wydobędzie z Bazina; widoczne było, że Bazin kłamał, ale kłamał z takim uporem i stanowczością, iż łatwo dawało się odgadnąć, iż kłamstwa swego nie cofnie.
— To dobrze, Bazinie — odrzekł d‘Artagnan — ponieważ nie wiadomo ci, gdzie mieszka twój pan, nie mówmy już o tem, zostańmy dobrymi przyjaciółmi; weź te pół pistola i wypij za moje zdrowie.
— Ja nie piję, proszę pana — odrzekł Bazin, odsuwając majestatycznie rękę oficera — to dobre dla świeckich!
— Nieprzedajny!... — wyszeptał d‘Artagnan. — Doprawdy, nie szczęści mi się wcale...
A ponieważ d‘Artagnan, zadumany, puścił suknię Bazina, Bazin skorzystał z wolności, ażeby szybko dokonać odwrotu do zakrystji, w której jednak uczuł się bezpieczny dopiero, gdy drzwi zamknął za sobą.
D‘Artagnan pozostał nieruchomy, zadumany, z oczyma, utkwionemi we drzwi, które utworzyły przegrodę między nim i Bazinem, gdy wtem uczuł, jak go ktoś lekko trącił w ramię.
Odwrócił się i o mało nie krzyknął ze zdziwienia, kiedy ten, który dotknął go, przyłożył palec do ust na znak milczenia.
— Ty tutaj, mój drogi Rochefort? — wyrzekł półgłosem.
— Cyt!... — odrzekł Rochefort. — Czy wiedziałeś, że jestem wolny?
— Wiedziałem z pierwszej ręki. Od Plancheta.
— Jakto od Plancheta?
— A tak; to on cię przecie ocalił.
— Planchet?... Doprawdy... zdawało mi się, że go poznaję... Ot mam dowód, mój drogi, że nigdy dobry uczynek nie idzie na marne.
— Ale cóż tu porabiasz?
— Przychodzę podziękować Bogu za moje szczęśliwe uwolnienie — wyrzekł Rochefort.
— A pozatem, po co jeszcze?... bo przypuszczam, że to jeszcze nie wszystko.
— A pozatem zasięgnąć rozkazów od koadjuiora, czynie będzie można jakoś porozumieć się z Mazarinim.
— E!... Głupstwo!... Zaraz się wpakujesz do Bastylji.
— O!... co do tego będę się pilnował, mówię ci. Tak przyjemnie być na świeżem powierzu!... — mówił dalej Rochefort, wciągając powietrze pełną piersią — udam się na wieś, odbędę wędrówkę po prowincji.
— Wiesz co!... — rzekł d‘Artagnan — i ja także.
— A czy można cię zapytać, dokąd?...
— Szukać będę przyjaciół.
— Co za przyjaciół?...
— Tych, o których zapytywałeś wczoraj.
— Athosa, Porthosa i Aramisa?... To ty ich szukasz.
— Tak.
— Cóż w tem tak dziwnego?
— Słowo honoru?
— Nic, to tylko szczególne. A z czyjego szukasz ich rozkazu?...
— Nie domyślasz się?...
— No tak.
— Na nieszczęście, nie wiem, gdzie oni się znajdują.
— I nie masz żadnego sposobu powziąć o nich wiadomości?... Zaczekaj tydzień, a ja ci ich dostarczę.
— Tydzień, to za długo; muszę ich znaleźć w ciągu trzech dni.
— Trzy dni to za krótko — odrzekł Rochefort. — Francja jest wielka.
— To nic; znasz powiedzenie musi być; tem powiedzeniem wiele się robi.
— A kiedy zaczniesz ich szukać?
— Już szukam.
— Powodzenia!
— A tobie szczęśliwej podróży!
— Może się spotkamy po drodze.
— To nieprawdopodobne.
— Któż to wie?.Przypadek bywa tak kapryśny.
— Adieu.
— Do widzenia. Ale, jeżeli Mazarini mówić z tobą będzie o mnie, powiedz mu, że poleciłem ci, abyś mu oświadczył, że niezadługo zobaczy, czy, jak się wyraził, niezdolny już jestem do niczego.
I Rochefort oddalił się z szatańskim uśmiechem.
D‘Artagnan, obróciwszy się, zobaczył Bazina, który, zdjąwszy szaty kościelne, rozmawiał z zakrystjanem, znanym d‘Artagnanowi, bo go zagadnął przy wejściu do kościoła. Bazin wydawał się wielce ożywiony, gdyż rozprawiał zawzięcie grubemi a krótkiemi rękoma. D‘Artagnan zrozumiał, że według wszelkiego prawdopodobieństwa zalecał największą ostrożność względem niego. Skorzystał z tego, że ludzie ci zajęci byli rozmową, wyślizgnął się niepostrzeżenie z katedry i zaczaił się na rogu ulicy Canettes.
Bazin nie mógł wyjść żadną miarą, aby go stąd nie zauważył d‘Artagnan. W pięć minut później ze swojego stanowiska d‘Artagnan zobaczył istotnie Bazina, ukazującego się na progu.
Rozejrzał się na wszystkie strony, ażeby zobaczyć, czynie jest strzeżony, ale nie dostrzegł naszego oficera, którego głowa tylko wystawała z poza węgła domu, oddalonego o pięćdziesiąt kroków.
Uspokojony pozorami Bazin, zapuścił się w ulicę Najświętszej Marji Panny.
D‘Artagnan wybiegł ze swej kryjówki i zdążył jeszcze zobaczyć, jak skręcił on w ulicę Żydowską i wszedł w ulicę Calandre do jakiegoś przyzwoicie wyglądającego domu. Oficer nasz nie wątpił, że w tym domu mieszka ten godny szwajcar kościelny.
Wszedł do małej szynkowni na rogu ulicy Ś-go Eljasza i Calandre i zażądał miarki hypokrasu. Napój ten wymagał półgodzinnego przygotowania; d‘Artagnan miał więc czas śledzić Bazina, nie budząc żadnego podejrzenia.

W knajpie zauważył jakiegoś wyrostka od lat dwunastu do piętnastu, z miną rozgarniętą, którego, jak mu się zdawało, widział przed dwudziestu minutami na chórze. Ponieważ chłopiec nie był zainteresowany w okłamywaniu go, d‘Artagnan dowiedział się odeń, że od godziny szóstej
Dał znak wejścia młodzieńcowi, który ukazał się na progu.
do dwunastej służy organiście, a od dwunastej do północy w szynku.

Kiedy rozmawiał z tem dzieckiem, przyprowadzono konia pod bramę domu Bazina. Koń był osiodłany. W chwilę potem wyszedł Bazin.
— O — rzekło dziecko — nasz szwajcar kościelny wybiera się w podróż.
— Pół pistola — wyrzekł d‘Artagnan — jeżeli się dowiesz, dokąd!
— Dla mnie — podchwyciło dziecko, a oczy mu się zaświeciły — jeżeli się dowiem, dokąd jedzie pan Bazin?... To nie tak trudno. Ale pan nie kpi ze mnie?...
— Nie, słowo oficerskie, ot widzisz pół pistola — i pokazał mu brzęczącą monetę, ale mu jej nie dał.
— Pójdę go zapytać...
— To właśnie nie dowiesz się nic — rzekł d‘Artagnan — zaczekaj, aż odejdzie, a potem, wypytaj, badaj, dowiaduj się... To już twoja rzecz, pół pistola jest tutaj — włożył monetę do kieszeni.
— Rozumiem — odrzekł chłopiec ze sprytnym uśmiechem, właściwym tylko ulicznikom paryskim. — No!... to się zaczeka.
Długo czekać nie było potrzeby. W pięć minut później Bazin ruszył małym truchtem, przyśpieszając bieg konia uderzeniami parasola. Zaledwie skręcił w ulicę Żydowską, dziecko, jak wyżeł, rzuciło się za jego śladem.
D‘Artagnan usadowił się znów przy stole, najzupełniej pewny, że za dziesięć minut będzie wiedział, co pragnął wiedzieć. W istocie, zanim dwadzieścia minut upłynęło, chłopiec powrócił.
— I cóż?... — zapytał d‘Artagnan.
— Hm!... — rzekł chłopak. — Coś się wie.
— Dokądże pojechał?
— A czy pół pistola jest jeszcze dla mnie?...
— Naturalnie!... Opowiadaj.
— Chciałbym go zobaczyć!... Pokaż mi go pan, ażebym zobaczył, czy nie fałszywy.
— Masz go.
— Proszę pana gospodarza — odezwał się chłopiec — pan prosi o zmianę pół pistola.
Gospodarz siedział przy bufecie, dał drobną monetę i wziął pół pistola. Dziecko schowało drobną monetę do kieszeni.
— No, teraz powiedz, dokąd pojechał?... — rzekł d‘Artagnan, przyglądając się z uśmiechem temu sprytnemu postępowaniu dziecka.
— Pojechał do Noisy...
— Skąd o tem wiesz?...
— O!... nie potrzeba było znów być tak mądrym. Poznałem konia: należy on do rzeźnika, który go od czasu do czasu wynajmuje panu Bazinowi. Otóż pomyślałem sobie, iż rzeźnik nie wynajmie konia, ażeby nie zapytał dokąd, chociaż nawet wie dobrze, że pan Bazin konia mu nie świśnie.
— I on ci powiedział, że pan Bazin...
— Pojechał do Noisy. Zresztą, zdaje się, że to już jego zwyczaj. Jeździ tam dwa lub trzy razy tygodniowo.
— Czy w Noisy jest jaki klasztor?...
— I jeszcze jaki wspaniały!... klasztor jezuitów!
— Wybornie!... — rzekł d‘Artagnan — niema wątpliwości.
— Więc pan zadowolony?...
— Tak. Jakże się nazywasz?
— Friquet.
D‘Artagnan wyjął z kieszeni karteczkę i zapisał nazwisko dziecka i adres szynkowni.
— Panie oficerze — zagadnął chłopiec — czy jeszcze więcej pół pistolów będzie można zarobić?...
— Może — odrzekł d‘Artagnan.

A ponieważ dowiedział się, czego wiedzieć chciał, zapłacił za miarkę hypokrasu, którego wcale nie pił, i ruszył żywo z powrotem na ulicę Tiquetonne.

ROZDZIAŁ IX
JAK D‘ARTAGNAN, SZUKAJĄC ARAMISA BARDZO DALEKO, SPOSTRZEGŁ, ŻE SIEDZI ON NA KONIU Z TYŁU ZA PLANCHETEM

D‘Artagnan, wszedłszy do domu, zobaczył jakiegoś człowieka, siedzącego przed kominkiem; był to Planchet, ale Planchet tak dobrze przeinaczony, dzięki starej odzieży, którą mu, odchodząc, zostawił, że sam ledwieby się poznał.
Magdalena przedstawiła mu go wobec wszystkich służących; Planchet wypowiedział do oficera piękne zdanie po flamandzku; a oficer odpowiedział mu kilka słów w jakimś nieistniejącym języku, i rzecz została załatwiona. Brat Magdaleny przyjęty został do służby przez d‘Artagnana.
Plan d‘Artagnana był już ułożony jasno: za dnia nie chciał przyjechać do Noisy, z obawy, ażeby go nie poznano. Zresztą miał dość czasu przed sobą, gdyż Noisy jest położone tylko o trzy mile od Paryża na drodze do Meaux.
Zaczął od posilnego śniadania, co może być złym początkiem, kiedy głowa ma działać, ale co jest wybornem przygotowaniem, gdy ma być czynne ciało; potem zmienił ubranie, obawiając się, ażeby kaftan muszkieterski nie budził nieufności; następnie wziął najmocniejszą z trzech szpad, używaną tylko w najuroczystszych okolicznościach; wreszcie około godziny drugiej kazał osiodłać dwa konie i wraz z Planchetem, jadącym poza nim, wyruszył w drogę przez rogatkę miejską. W sąsiednim domu obok hotelu „pod Kozą“ wciąż prowadzano energiczne poszukiwania w celu odnalezienia Plancheta.
O milę od Paryża d‘Artagnan, widząc, że z niecierpliwości wyjechał jeszcze za wcześnie, zatrzymał się, ażeby konie wypoczęły; zajazd pełen był ludzi o minach podejrzanych, którzy jakby się gotowali do jakiejś wyprawy nocnej.
We drzwiach ukazał się jakiś człowiek, otulony w płaszcz, ale na widok nieznajomego — dał znak ręką i dwaj pijący wyszli, ażeby z nim pomówić.
Tymczasem d‘Artagnan przysunął się dość obcesowo do gospodyni domu, pochwalił jej wino, które było obrzydliwym zieleniakiem, zadał jej kilka pytań o Noisy i dowiedział się, że znajdują się tam tylko dwa duże domy, z których jeden należy do arcybiskupa paryskiego, — przebywa tam właśnie jego siostrzenica, księżna Longueville; — w drugim zaś gmachu, mieści się klasztor jezuitów, a więc gmach — zgodnie ze zwyczajem — był niezawodnie ich własnością.
O godzinie czwartej d‘Artagnan udał się w dalszą drogę, jadąc stępa, bo przybyć chciał już o zmroku.
Jedno słówko gospodyni zajazdu nadało szczególny bieg myślom d‘Artagnana; słówkiem tem było nazwisko księżny Longueville. W istocie pani de Longueville posiadała dostatecznie dużo cech dodatnich, ażeby o niej myśleć; była to jedna z największych dam w królestwie, jedna z najładniejszych kobiet u dworu. Zaślubiona staremu księciu Longueville, którego nie kochała, z początku uchodziła za kochankę Coligny‘ego, który dał się dla niej zabić księciu Gwizjuszowi w pojedynku na placu królewskim; potem mówiono o jej przyjaźni nieco zbyt czułej dla księcia Kondeusza, jej brata, która to przyjaźń gorszyła najwyrozumialsze dusze na dworze; wreszcie opowiadano, jak po przyjaźni tej nastąpiła głęboka i prawdziwa nienawiść; w tym też czasie pozostawała ona w stosunku politycznym z księciem Marsillac, którego urabiała na wroga dla swego brata księcia Kondeusza.
D‘Artagnan myślał o tem wszystkiem. Myślał też, że gdy był w Luwrze, widywał często mimochodem promieniejącą i olśniewająco piękną panią Longueville.
Myślał o Aramisie, który, nielepszy zgoła od niego, był niegdyś kochankiem pani de Chevreuse; ta zaś przy poprzednim dworze była tem, czem pani de Longueville przy obecnym.
I zapytywał się sam siebie, dlaczego niektórym ludziom na świecie wszystko się uda, czego zapragną, gdy inni — czy to przypadkiem, czy skutkiem braku szczęścia — pozostają zawsze w połowie drogi swych nadziei. Musiał też przyznać, że pomimo całego sprytu, pomimo zręczności, sam prawdopodobnie należy do ostatnich. Wtem Planchet zbliżył się do niego i rzekł:
— Gotów jestem się założyć, że pan myśli o tem samem, co i ja.
— Wątpię, mój Planchecie — rzekł z uśmiechem d‘Artagnan — ale o czemże ty myślisz?
— Myślę, proszę pana, o tych ludziach podejrzanych, którzy pili w oberży, gdzieśmy się zatrzymali.
— Zawsze jesteś przezorny, Planchecie.
— Proszę pana, to instynktowne.
— I cóż ci powiada instynkt w danym razie?
— Instynkt, proszę pana, mówi mi, że ci ludzie zebrali się w oberży w jakichś złych zamiarach, i właśnie w najciemniejszym kącie stajennym rozmyślałem nad tem, co mi mój instynkt mówi, gdy do tejże stajni wszedł wraz z dwoma ludźmi jakiś człowiek, otulony płaszczem.
— O! o!... — wyrzekł d‘Artagnan, gdyż opowiadanie Plancheta łączyło się z jego spostrzeżeniami. — I cóż?
— Jeden z tych ludzi mówił: „z pewnością musi być on w Noisy, lub przybędzie tam wieczorem, bo poznałem jego służącego“.
— „Czyś tego pewny?... — odezwał się człowiek w płaszczu.
— „Tak, mój książę...
— „Mój książę?... — przerwał d‘Artagnan.
— Tak, „mój książę“. Ale niech pan posłucha? „Jeżeli jest, zobaczymy, co z nim trzeba zrobić?“... — rzekł inny z tych ludzi.
— „Nie da się on odrazu wziąć. Popróbuje szpady.
— „Ha! to trzeba tak zrobić, jak on, ale postaraj się go mieć żywego. Czy masz sznury do związania go i chustkę na usta
— „Mam to wszystko.
— „Zwróć na to uwagę, że prawdopodobnie przebrany będzie po cywilnemu.
— „O! książę panie; niech pan będzie spokojny.
— „Zresztą i ja tam będę wami kierował.
— „I ręczy pan, że będzie.
— „Ręczę za wszystko“ — odpowiedział książę.
— „To dobrze, zrobimy jak najlepiej“. I przy tych słowach wyszli ze stajni.
— Więc cóż to nas obchodzi?... — rzekł d‘Artagnan. — Takie historje zdarzają się codzień.
— I pewny pan jest, że to nie przeciw nam?
— Przeciw nam? a to dlaczego?
— O! niech pan sobie tylko przypomni ich słowa. „Poznałem jego służącego“, powiedział jeden z nich... to mogliby się stosować do mnie.
— No, a dalej?
— „Musi być w Noisy, albo przybędzie tam wieczorem“ — to musiało się odnosić do pana.
— Cóż dalej?
— Dalej książę powiedział: „Zwróć uwagę, że będzie przebrany po cywilnemu“, to już nie pozostawia mi żadnej wątpliwości, ponieważ pan jest po cywilnemu ubrany, nie jako oficer muszkieterów, i cóż pan na to powie?
— Niestety! mój drogi Planchecie — odrzekł d‘Artagnan, wzdychając — nie jestem już na nieszczęście w tych czasach, kiedy książęta czyhali na moje życie. A były to dobre czasy. Bądź spokojny, ci ludzie nie myślą o nas.
— Czy jest pan tego pewny?
— Ręczę ci.
— To dobrze; nie mówmy już o tem.
I Planchet powrócił na swe miejsce za d‘Artagnanem z tą wspaniałą ufnością, jaką zawsze pokładał w swym panu, a której lat piętnaście rozłączenia wcale nie nadwyrężyło.
Tak ujechano prawie milę. W końcu tej mili Planchet zbliżył się do d‘Artagnana.
— Proszę pana.... — odezwał się.
— Co?... — odparł tenże.
— Niech pan będzie łaskaw spojrzeć w tę stronę, — rzekł Planchet — czy nie wydaje się panu, iż tam w ciemności przesuwają się jakieś cienie? Niech pan posłucha; zdaje mi się, jakby słychać było nawet tętent koni.
— Niepodobna — rzekł d‘Artagnan — ziemia rozmokła od deszczu, jednak zdaje mi się, że coś widzę.
I przystanął, ażeby patrzeć i słuchać.
— Jeżeli nie słychać tętentu koni, proszę pana, to przynajmniej ich rżenie, o!..
W istocie rżenie konia doleciało zdaleka wśród ciemności i obiło się o uszy d‘Artagnana.
— To ci ludzie są w drodze — rzekł — ale nas to nic nie obchodzi; jedźmy dalej.
I ruszyli w dalszą drogę. W pół godziny później dojeżdżali do pierwszych domów w Noisy; mogła być godzina ósma lub pół do dziewiątej wieczorem. Według zwyczaju wiejskiego, wszyscy już się pokładli i żadne światełko nie błyszczało w całej wsi. D‘Artagnan i Planchet jechali dalej.
Na prawo i na lewo od gościńca zarysowały się na ciemno szarem niebie jeszcze ciemniejsze dachy domów; od czasu do czasu pies zbudzony szczeknął za bramą lub kot przestraszony opuszczał nagle środek bruku i pierzchał w kąt, skąd widać było jego błyszczące przerażone ślepia; zdawało się, że tylko te żywe istoty mieszkają we wsi.
Pośrodku miasteczka na rynka mieściła się między dwiema uliczkami masa czarna, osamotniona, przed której frontem ogromne lipy wyciągały zeschłe konary.
— To musi być — rzekł d‘Artagnao — zamek arcybiskupi, siedziba pięknej pani Longueville. Ale gdzie klasztor?
— Klasztor — odrzekł Planchet — jest na końcu wsi. Ja go znam.
— Ha!... — wyrzekł d‘Artagnan — to ruszaj tam galopem, Planchecie, a ja zatrzymam się tu z koniem; ty zaś wracaj z wiadomością, czy u jezuitów świeci się jeszcze w którem z okien.
Planchet — posłuszny — oddalił się w ciemności, a d‘Artagnan zsiadł i poprawiał uprząż na koniu. W pięć minut później Planchet powrócił.
— Proszę pana — rzekł — świeci się tylko w jednem oknie, od strony pola.
— Hm!... — rzekł d‘Artagnan — gdybym był frondystą, zapukałbym tutaj i byłbym pewny dobrego schronienia; gdybym był mnichem, zapukałbym tam i byłbym pewny dobrej kolacji; ale ponieważ nie jestem ani tym, ani tamtym, prawdopodobnie będę musiał między zamkiem i klasztorem położyć się na gołej ziemi, mrąc z pragnienia i głodu.
— Tak — dodał Planchet — jak słynny osioł Buridana. Ale może tymczasem zapukać, jeżeli pan chce?
— Cicho!... — odrzekł d‘Artagnan — i w tem jedynem oknie zagasło światło.
— Słyszy pan?... — odezwał się Planchet.
— Rzeczywiście, co to za hałas? Był to jakby odgłos zbliżającego się huraganu. W tejże chwili dwa oddziały jeźdźców, każdy z tuzina ludzi złożony, wypadły z dwóch uliczek, ciągnących się przy gmachu, i zamykając wszelkie wyjście, otoczyły d‘Artagnana i Plancheta.
— A!... — zawołał d‘Artagnan, dobywając szpady i chroniąc się za swego konia, gdy Planchet wykonywał taki sam manewr — czyżby rzeczywiście, jak myślałeś, na nas się zmawiano.
— O!... mamy go! — rzekł jeździec, rzucając się na d‘Artagnana z obnażoną szpadą.
— Trzymajcie go!... — wyrzekł dobitnie czyjś głos.
— Niech Wasza ekscelencja będzie spokojny.
D‘Artagnan uznał, że nadeszła chwila stosowna, by wmieszać się do rozmowy.
— Hola! moi panowie — wyrzekł akcentem gaskońskim — czego chcecie, o co wam idzie?
— Zaraz się dowiesz — ryczeli jeźdźcy chórem.
— Stójcie! stójcie!... — zawołał ten, którego nazwano ekscelencją — stójcie, to nie jego głos.
— Ejże panowie — rzekł d‘Artagnan — czyżby przypadkiem wścieklizna panowała w Noisy? Ale strzeżcie się, bo uprzedzam, że pierwszego, który się zbliży na długość mojej szpady, a szpada moja długa, rozpłatam, jak nic.
Zbliżył się sam dowódca.
— Co tu robicie?... — wyrzekł głosem wyniosłym, jakby przywykłym do rozkazywania.
— A ty?... — rzekł d‘Artagnan.
— Proszę być grzecznym, albo się da nauczkę, bo jeżeli kto chce być szanowany, jak mu przystoi, to raczy zawsze wymieniać swe nazwisko.
— Pan nie chcesz swego wyjawić, bo kierujesz zasadzką — odrzekł d‘Artagnan — ale ja podróżuję spokojnie z lokajem i nie mam tedy powodu do ukrywania swego nazwiska.
— Dosyć! dosyć! jak się pan nazywasz?
— Powiem panu swe nazwisko, ażebyś wiedział, gdzie możesz mnie odnaleźć, panie, ekscelencjo, czy książę, bo nie wiem, jak mam tytułować — rzekł nasz gaskończyk, który nie chciał okazać, że ulega pogróżce. — Czy znasz pan pana d‘Artagnan?
— Porucznika muszkieterów królewskich? — wyrzekł głos.
— Tak.
— O! naturalnie.
— To musiałeś pan słyszeć — ciągnął dalej gaskończyk — że dzielnie włada szpadą?
— Pan jesteś panem d‘Artagnan?
— Ja jestem..
— Więc przybywasz tu, ażeby go bronić?
— Kogo?
— Tego, którego szukamy.
— Zdaje się, — mówił dalej d‘Artagnan — że zamiast do Noisy przyjechałem, ani się spodziewając, do królestwa zagadek!
— No, odpowiedz pan!... — wyrzekł tenże głos wyniosły — czy to ma niego czekasz pan pod temi oknami? Czy przybywasz pan do Noisy, ażeby go bronić?
— Nie czekam na nikogo — odrzekł d‘Artagnan, zaczynając się niecierpliwić — nie myślę nikogo bronić, oprócz siebie, ale siebie, uprzedzam wszystkich, będę bronił zacięcie.
— To dobrze — rzekł głos — odjedź pan stąd i nam pozostaw to miejsce.
— Odjechać stąd — odrzekł d‘Artagnan, któremu ten rozkaz psuł projekty — to niełatwo, gdyż upadam ze znużenia, a mój koń także, chyba, że pan mi ofiarujesz kolację i nocleg gdzie w pobliżu.
— Także dowcipny!...
— Ej! panie — rzekł — pilnuj słów swych, bardzo proszę, bo jeżeli raz jeszcze tak się odezwiesz, to choćbyś był margrabią, księciem, członkiem domu królewskiego a nawet królem, wpakuję ci to słowo napowrót, w sam brzuch, rozumiesz pan.
— No, no!... — odrzekł dowódca — nie można się mylić, tak przemawia tylko gaskończyk, a więc nie ten, którego szukamy. Nasz plan nie udał się dziś, ale znajdziemy się jeszcze, panie d‘Artagnan — mówił dalej, podnosząc głos.
— Tak, ale nigdy z tak równemi siłami — rzekł gaskończyk drwiąco — bo kiedy mnie pan znajdziesz, może będziesz sam i będzie to we dnie, a więc widno.
— Dobrze, dobrze!... — wyrzekł głos — w drogę, panowie.
I oddział cały, mrucząc i szemrząc, znikł w ciemnościach, wracając w stronę Paryża.
D‘Artagnan i Planchet pozostali jeszcze przez chwilę w postawie obronnej; ale ponieważ zgiełk stale się oddalał, schowali szpady do pochwy.
— Widzisz, głupcze — rzekł spokojnie d‘Artagnan do Plancheta — że to nie na nas mieli chrapkę.
— Więc na kogóż?... — zapytał Planchet.
— Dalibóg nie wiem, ale to mniejsza. Ważniejsza jest, jak się dostać do klasztoru jezuitów. Więc na koń i zapukajmy. Toż, choćby byli djabłami nie pożrą nas przecie!
I d‘Ariiagnan wsiadł na siodło. Planchet uczynił to samo, gdy ciężar jakiś niespodziewany spadł na tył jego koniowi, aż się ten przygiął.
— Oj! proszę pana — zawołał Planchet — mam jakiegoś człowieka na koniu.
D‘Artagnan obrócił się i zobaczył rzeczywiście kształty ludzkie na koniu Plancheta.
— Czy djabeł nas się czepił, czy co?... — zawołał, dobywając szpady i szykując się znów do ataku.
— Nie, mój drogi d‘Artagnanie, — ozwał się ów człowiek — to nie djabeł, — to ja, Aramis. Galopem, Planchecie, a na końcu wsi skręć na lewo.

I Planchet, mając Aramisa poza sobą na koniu, pojechał galopem, a za nim d‘Artagnan, który poczynał już wierzyć, że znajduje się w jakimś śnie fantastycznym i niedorzecznym.

ROZDZIAŁ X
OPAT D‘HERBLAY

Na końcu wsi Planchet skręcił na lewo, jak mu polecił Aramis, i zatrzymał się pod oknem, w którem się świeciło. Aramis zeskoczył na ziemię i trzykrotnie klasnął w ręce. Natychmiast otworzyło się okno i spuściła się drabinka sznurowa.
— Mój drogi — rzekł Aramis — jeżeli chcesz wejść, będę bardzo rad cię przyjąć.
— A!... — odrzekł d‘Artagnan — więc to tak wchodzi się do ciebie?
— Po dziewiątej wieczorem tak trzeba robić, do licha — rzekł Aramis — reguła klasztorna jest bardzo surowa.
— Przepraszam, mój drogi przyjacielu — podchwycił d‘Artagnan — zdaje mi się, żeś powiedział: do licha!
— Tak sądzisz?... — odrzekł Aramis ze śmiechem — nie wyobrażasz sobie mój drogi, jak w tych lichych klasztorach człowiek ordynarnieje! Ale cóż, nie wchodzisz?
— Idź naprzód, ja pójdę za tobą.
— Jak mówił nieboszczyk kardynał do nieboszczyka króla: „Ażeby pokazać drogę Najjaśniejszemu Panu!“
Aramis wszedł lekko na drabinę i w jednej chwili dostał się do okna. D‘Artagnan wszedł za nim, ale wolniej; znać było, że mniej jest przyzwyczajony do takiej drogi, niż jego przyjaciel.
— Przepraszam — odezwał się Aramis, zauważywszy jego niezgrabność — gdybym wiedział, że mnie spotka przyjemność twoich odwiedzin, kazałbym był przynieść drabinę ogrodnika. Bo dla mnie ta jest zupełnie dobra.
— Proszę pana — wtrącił Planchet, gdy zobaczył d‘Artagnana już na końcu drabiny — to dobre dla pana Aramisa, to dobre i dla pana, i dla mnie jeszczeby uszło, ale konie nie mogą wejść po drabinie.
— Zaprowadź je, mój przyjacielu, do szopy — rzekł Aramis, wskazując Planchetowi jakiś budynek, wznoszący się na równinie. — Tam znajdziesz słomę i owies dla koni.
— A co dla mnie?... — zapytał Planchet.
— Ty powrócisz pod to okno, klaśniesz trzy razy w dłonie i spuścimy ci prowiant; bądź spokojny, do kata, tu nikt z głodu nie umrze.
I Aramis, wciągnąwszy drabinę, zamknął okno. D‘Artagnan przypatrywał się pokojowi. Nigdy nie widział jeszcze mieszkania tak wojowniczego i zarazem tak eleganckiego.
W każdym narożniku widniały trofea broni, a cztery wielkie obrazy przedstawiały w ubiorze wojennym kardynała lotaryńskiego, kardynała Richelieu, kardynała Lavalette i arcybiskupa Bordeaux.
Nic więcej nie wyróżniało specjalnie coprawda mieszkania księżego, obicia były damaszkowe, dywany pochodziły z Alençon, a łóżko zwłaszcza, przybrane koronkami z wyhaftowanym dywanikiem, wyglądało raczej na miejsce snu damy światowej, niż na łoże człowieka, mającego przez śluby swe zyskać sobie niebo przez powściągliwość i umartwienie.
— Przyglądasz się memu gniazdku?... — odezwał się Aramis — o! mój drogi, wybacz; cóż robić? Mieszkam, jak kartuz. Ale czego oczyma szukasz?
— Patrzę, kto ci rzucił drabinkę, i nie widzę nikogo, a przecież drabinka sama nie mogła przyjść.
— Nie, to Bazin.
— O! o!... — wyrzekł d‘Artagnan.
— A tak — mówił dalej Aramis — mój Bazin jest dobrze wytresowany, bo, widząc, że przychodzę nie sam, oddalił się przez delikatność. Siadaj, mój drogi, i porozmawiajmy.
I Aramis przysunął d‘Artagnanowi szeroki fotel, w którym ten zaraz się rozparł.
— Przedewszystkiem zjesz kolację ze mną, nieprawdaż?
— O! i owszem — odrzekł d‘Artagnan, a nawet, przyznaję, z wielką przyjemnością; droga dodała mi djabelskiego apetytu.
— O! mój biedny przyjacielu, — odrzekł Aramis — trafiłeś źle, bom się ciebie nie spodziewał.
— Czy znowu grozi mi omlet i szpinak, jak wtedy w Crévecoeur?
— E! trzeba mieć nadzieję, — wyrzekł Aramis — iż przy pomocy Boga i Bazina znajdziemy coś lepszego w śpiżarni czcigodnych ojców jezuitów. Bazin, mój przyjacielu, Bazin, a chodźże!
Drzwi się otworzyły i ukazał się Bazin, ale, spostrzegłszy d‘Artagnana, wydał okrzyk, podobny do okrzyku rozpaczy.
— Mój kochany Bazinie — wyrzekł d‘Artagnan — przyjemnie mi widzieć, z jak poważną miną kłamiesz nawet w kościele.
— Proszę pana — odrzekł Bazin — nauczyłem się od czcigodnych ojców jezuitów, że wolno kłamać, gdy człowiek kłamie w dobrym celu.
— Dobrze już, dobrze, mój Bazinie, d‘Artagnan umiera z głodu i ja także, podaj nam kolację, jak możesz najlepszą, a zwłaszcza przynieś nam dobrego wina.
Bazin skłonił się na znak posłuszeństwa, westchnął głęboko i wyszedł.
— Teraz, kiedy jesteśmy sami, mój drogi Aramisie — rzekł d‘Artagnan, zwracając oczy z umeblowania na osobę Aramisa i kończąc na ubraniu jego badanie, rozpoczęte od sprzętów, powiedz mi, skąd u djabła się wziąłeś, gdyś spadł na konia z tyłu Plancheta?
— E! do kaduka!... — wyrzekł Aramis, widziałeś przecie... z nieba!
— Z nieba?... — podchwycił d‘Artagnan, kiwając głową — nie wyglądasz mi na to, ażebyś miał stamtąd wracać, ani ażebyś tam miał iść.
— Mój drogi, — odezwał się Aramis z pyszałkowatością, której d‘Artagnan nigdy w nim nie zauważył, kiedy był muszkieterem — jeżeli nie przybyłem z nieba, to przynajmniej wychodziłem z raju; a jedno do drugiego bardzo jest podobne.
— No, to uczeni nareszcie się upewnią... Dotąd nie mogli się zgodzić na to, gdzie stanowczo raj był położony; jedni umieszczali go na górze Ararat, inni odnajdywali go między Tygrem i Eufratem, a tu widać szukano go za daleko, skoro on był daleko bliżej. Raj — oto jest, w Noisy na terytorjum zaniku jego ekscelencji arcybiskupa paryskiego. Wchodzi się tam nie bramą, lecz oknem; schodzi się zaś nie po schodach marmurowych, ale po gałęzi lipy, a strzegący go anioł z mieczem ognistym zdaje się zmienił swe imię niebiańskie Gabrjel na bardziej ziemskie księcia de Marsillac.
Aramis wybuchnął śmiechem.
— Zawsze jesteś wesołym koleżką, mój drogi — wyrzekł — i nie opuścił cię twój humor gaskoński. Tak, wszystkiego jest potroszę w tem, co mi mówisz, tylko przynajmniej nie przypuszczaj, że w pani Longueville jestem zakochany.
— E! uchowaj Boże!... — rzekł d‘Artagnan. — Tyle lat byłeś zakochany w pani de Chevreuse, toć przecie nie oddałbyś serca jej śmiertelnej nieprzyjaciółce.
— Tak, to prawda — rzekł Aramis żałośnie — tak, biedna księżna, bardzo ją niegdyś kochałem i trzeba jej oddać sprawiedliwość, że była nam bardzo użyteczna, ale cóż!... musiała opuścić Francję; straszny był człowiek z tego przeklętego kardynała!... — mówił dalej Aramis, rzucając okiem na portret dawnego ministra — wiesz, wydał rozkaz, ażeby ją zaaresztowano i odstawiono do zamku Loches; słowo honoru, byłby jej głowę uciął, jak Chalais‘owi, Montmorency‘emu i Cing Marsowi; uciekła, przebrana po męsku, ze swą pokojówką, biedną Katty; słyszałem nawet, że się jej wydarzyła szczególna przygoda, — nie wiem już z jakim proboszczem, którego prosiła o schronienie, a on, mając tylko jeden pokój i biorąc ją za mężczyznę, zaproponował, ażeby z nim go podzieliła. Bo też droga Marja nosiła ubiór męski niezrównanie. Tak, pomówmy o księżnej.
— O której? O księżnej de Chevreuse, czy o księżnej de Longueville?
— Mój drogi, powiedziałem ci już, że niema nic wspólnego między mną i księżną de Longueville; może trochę kokietowania, ale nic więcej. Nie, mówiłem o księżnej de Chevreuse. Czy widziałeś ją, gdy wróciła z Brukselli, po śmierci króla?...
— Widziałem... była jeszcze bardzo piękna.
— Tak — rzekł Aramis. — To też widywałem ją trochę wówczas; dawałem jej wyborne rady, z których nie skorzystała wcale; zabijałem się, przekonywując ją, że Mazarini jest kochankiem królowej; nie chciała mi wierzyć, twierdząc, że zna Annę Austrjacką, że za dumna ona jest, ażeby kochać takiego sługusa. Potem, niedługo czekając, wdała się w intrygi z księciem de Beaufort, i sługa aresztował księcia de Beaufort, a panią de Chevreuse wypędził.
— Wiesz o tem — rzekł d’Artagnan — że pozwolono jej wrócić.
— Tak, i nawet powróciła... Znowu zrobi jakie głupstwo.
— O!... tak, ale tym razem usłucha twoich rad...
— O!... tym razem — rzekł Aramis — nie widziałem jej wcale: zmieniła się bardzo.
— To nie tak, jak ty, mój drogi Aramisie, boś ty zawsze ten sam; zawsze masz piękne włosy czarne, figurę elegancką, ręce kobiety, które teraz stały się zachwycającemi rękami prałata.
— Tak — odrzekł Aramis — to prawda, ale pielęgnuję je bardzo. Wiesz, mój drogi, że się starzeję; będę miał lat trzydzieści siedem.
— Posłuchaj; mój drogi — rzekł d‘Artagnan z uśmiechem — ponieważ się znaleźliśmy, umówmy się co do jednej rzeczy, to jest co do wieku, jaki będziemy mieli na przyszłość.
— Jakto?... — zapytał Aramis.
— Tak — podchwycił. d‘Artagnan — dawniej to ja młodszy byłem od ciebie o dwa, czy trzy lata, a teraz, jeżeli się nie mylę, mam już czterdziestkę z okładem.
— Doprawdy!... — podchwycił Aramis. — Ha!... to ja się tedy mylę, boś ty, mój drogi, zawsze był wybornym matematykiem. Miałbym więc, podług twej matematyki, lat czterdzieści trzy... E!.. do djabła!... do djabła!... nie powiedz tego, mój drogi, w pałacu Rambouillet, toby mi zaszkodziło.
— Bądź spokojny — rzekł d‘Artagnan — ja tam nie chodzę.
— Aj! ale co robi to bydlę Bazin?... Bazin! a śpiesz się, głupcze! wściekamy się z głodu i pragnienia!
W tej chwili wszedł Bazin, trzymając ręce, wzniesione ku niebu, a w każdej z nich po butelce.
— No — rzekł Aramis — czyśmy gotowi, co?...
— Tak, panie, w tej chwili — rzekł Bazin — ale nie mogłem tak zaraz wszystkie...
— Bo zawsze myślisz, że ciągle masz swój kosztur kościelny na ramieniu — przerwał mu Aramis — i że zaczytujesz się w brewiarzu... Otóż uprzedzam cię, że, jeśli skutkiem czyszczenia wszystkich rzeczy, które są w kaplicy, zapomnisz trzymać moją szpadę w porządku, rozpalę wielki ogień ze wszystkich twoich obrazów świętych i ciebie na nim upiekę.
Bazin, zgorszony, przeżegnał się trzymaną w ręku butelką. D‘Artagnan zaś, bardziej, niż kiedykolwiek, zdziwiony tonem i obejściem opata d‘Herblay, tak rażąco innem, niż to, jakie cechowało ongiś muszkietera Aramisa, wlepił zdumione oczy w twarz przyjaciela.
Bazin nakrył prędko stół serwetą adamaszkową, a na niej ustawił tyle rzeczy złoconych, pachnących i apetycznych, że d‘Artagnan osłupiał.
— Chyba musiałeś się kogo spodziewać?... — zagadnął oficer.
— E... — rzekł Aramis — zawsze się to ma od przypadku; zresztą wiedziałem, że mnie szukasz.
— Od kogo?...
— Od jegomościa Bazina, który wziął cię za djabła... i który tu przyleciał, ażeby ostrzedz mnie o niebezpieczeństwie, grożącem mej duszy, gdybym znów wpadł w takie złe towarzystwo, jak oficera muszkieterów.
— O!... panie! — odezwał się Bazin z rękami złożonemi i tonem błagalnym.
— No! bez obłudy!... Wiesz, że tego nie lubię. Lepiejbyś otworzył okno i spuścił chleba, kurczaka i butelkę wina swemu przyjacielowi Planchetowi, któremu już ręce puchną od klaskania.
W istocie, Planchet, zaopatrzywszy swe konie w siano i owies, wrócił pod okno i dwa, czy trzy razy powtórzył znak umówiony.
Bazin spełnił rozkaz, przywiązał do sznura trzy wskazane mu przedmioty i spuścił je Planchetowi, który, więcej nie pragnąc, oddalił się zaraz do szopy.
— Teraz jedzmy kolację — odezwał się Aramis.
Przyjaciele zasiedli do stołu i Aramis zaczął rozkrawać kurczęta, kuropatwy i szynkę ze zręcznością iście gastronomiczną.
— Ho!... ho!:.. — rzekł d‘Artagnan — to się tu nieźle karmicie.
— O! tak, wcale nieźle; mam na dnie postne dyspensy z Rzymu, które mi wyrobił pan koadjutor, dla braku zdrowia; przytem wziąłem na kucharza byłego kucharza Lafollona, wiesz?... dawnego przyjaciela kardynała, tego słynnego żarłoka, który po każdym obiedzie mawiał, zamiast modlitw wszelkich: „Boże!... uczyń łaskę, ażebym dobrze strawił, co tak dobrze zjadłem“.
— Co mu nie przeszkodziło umrzeć z niestrawności — rzekł d‘Artagnan ze śmiechem.
— Cóż chcesz!... — podchwycił Aramis — człowiek nie uniknie swego przeznaczenia.
— Ale przepraszam cię, mój drogi, i to z góry przepraszam za pytanie, jakie chcę ci zadać — podjął d‘Artagnan.
— I owszem!... zapytuj... wiesz, że między nami nie może być mowy o drażliwości.
— Więc stałeś się bogaty?
— O! mój Boże, nie!... zarabiam sobie tuzin tysięcy franków rocznie, nie licząc pensyjki tysiąca talarów, którą mi przyznał stryj króla.
— A jak zarabiasz ten tuzin tysięcy franków? — zagadną! d’Artagnan — piszesz poematy?...
— Nie, wyrzekłem się poezji i nie piszę nic, chyba, że epigramaty. Robię kazania, mój drogi.
— Jakto robisz kazania?...
— O!.. i to kazania, jak widzisz, bardzo intratne.
— I wygłaszasz je z ambony....
— Nie, ja je sprzedaję.
— Komu?...
— Tym z moich kolegów, którzy chcą być wielkimi mówcami... tak!
— Doprawdy!... A sam nie próbowałeś sławy dla siebie?
— I owszem, mój drogi, ale natura mnie unosi za daleko. Kiedy jestem na ambonie, i przypadkiem patrzy na mnie ładna kobieta, i ja na nią patrzę, ona się uśmiechnie, i ja także. Wtedy zwijam chorągiewkę; zamiast prawić o mękach piekielnych, mówię o rozkoszach rajskich... A wiesz, co mi się wydarzyło pewnego dnia w kościele Ś-go Ludwika w Marais. Jakiś jegomość rozśmiał mi się w nos; wtedy, przerywając kazanie, powiedziałem mu, że jest głupiec. Lud wyszedł nazbierać kamieni, ale ja tymczasem tak nastroiłem umysły obecnych, że to jego obrzucono kamieniami... Coprawda nazajutrz zjawił się u mnie, myśląc, że ma do czynienia z takim opatem, jak wszyscy opaci.
— I cóż wynikło z tej wizyty? — zagadnął d‘Artagnan, zrywając sobie boki od śmiechu.
— A to wynikło, że nazajutrz wieczorem mieliśmy spotkanie na placu królewskim... E!... przecie, do kaduka!... i ty o tem wiesz trochę...
— Czyżbym to w sprawie z tym impertynentem służył ci za świadka? — zapytał d‘Artagnan.
— Właśnie... Widziałeś, jakem go urządził.
— Czy umarł z tego?
— Nie wiem nic a nic. Ale na wszelki wypadek dałem mu rozgrzeszenie in articulo mortis. Dość zabić ciało, nie należy zabijać duszy.
Bazin przybrał minę rozpaczliwą, która mówiła, że zgadza się może na ten wniosek, lecz bardzo przeciwny jest tonowi, jakim został wygłoszony.
— Bazinie, mój przyjacielu, nie rozumiesz, że cię widzę w tem lustrze i że raz na zawsze zabroniłem ci wszelkich oznak zadowolenia lub niezadowolenia. Sprawisz mi więc przyjemność, podając nam wino szampańskie i odchodząc do siebie. Zresztą przyjaciel mój, d‘Artagnan ma mi powiedzieć pewien sekret. Nieprawdaż, d‘Artagnanie?...

D‘Artagman skinął głową potwierdzająco i Bazin się oddalił, postawiwszy na stole wino hiszpańskie. Przyjaciele, pozostawszy sami, siedzieli przez chwilę w milczeniu naprzeciw siebie. Aramis jakby się oddawał błogiemu trawieniu. D‘Artagnan przygotowywał przemowę. Każdy z nich, gdy drugi nie patrzał, ukradkiem na niego spoglądał. Pierwszy przerwał milczenie Aramis.

ROZDZIAŁ XI
DWAJ GASPARDOWIE

— O czem tak myślisz, d‘Artagnanie — rzekł — i tak się uśmiechasz?
— Myślę, mój drogi, że, kiedy byłeś muszkieterem, zawsze wyglądałeś na księdza, a teraz, kiedy jesteś opatem, wielce wyglądasz mi na muszkietera.
— To prawda — rzekł Aramis z uśmiechem. — Wiesz, mój drogi d‘Artagnanie, że człowiek jest szczególnem zwierzęciem, złożonem z samych sprzeczności. Odkąd jestem opatem, marzę tylko o bitwie.
— To znać po twem umeblowaniu: masz tu rapiry wszelkich rozmiarów, tak że zadowolić mogą najwybredniejszych. Czy dobrze się jeszcze fechtujesz?
— Ja tak się fechtuję, jak ty niegdyś, a nawet może lepiej. Ja po całych dniach to tylko robię.
— A z kim?...
— Z doskonałym szermierzem, którego mamy tutaj!...
— Jakto, tutaj?...
— Tak, tutaj, w klasztorze, mój drogi. Wszystkiego potrochu znajdziesz w klasztorze jezuitów!
— To byłbyś zabił pana de Marsillac, gdyby się był zaatakował sam, zamiast przyjść na czele dwunastu ludzi.
— Naturalnie — zawołał Aramis — a nawet z dwudziestu ludźmi, gdyby mnie tylko nie poznano.
— Boże!... — szepnął d‘Artagnan — a toż on stał się jeszcze większym gaskończykiem odemnie.
Poczem dodał głośno:
— I cóż? mój drogi Aramisie, pytałeś, po co cię szukałem?...
— Nie, nie pytałem się wcale — odrzekł Aramis z miną przebiegłą — ale czekałem, aż sam mi to powiesz.
— Otóż szukałem cię po to tylko, ażeby ci poprostu dać sposób zabicia pana de Marsillac, gdyby ci sprawiało to przyjemność, a nicby nie znaczyło nawet, że jest księciem.
— A patrz!... — odrzekł Aramis — dobra myśl!...
— Otóż oddaję ją na twój użytek, mój drogi. Czy z tysiącem talarów z twego opactwa i dwunastu tysiącami franków, jakie zarabiasz, sprzedając kazania... czy jesteś bogaty?... Odpowiedz mi szczerze.
— Ja?... goły jestem, jak Hiob, i choćbyś mi zrewidował kieszenie i kufry, nie wiem, czybyś tu znalazł sto pistolów.
— Ho!... ho!... sto pistolów!... — rzekł do siebie pocichu d‘Artagnan — i on to nazywa być gołym, jak Hiob. Ja gdybym zawsze miał tyle, uważałbym się za bogatego, jak Krezus.
Potem dodał głośno:
— A czyś ambitny?...
— I jeszcze jak!
— A więc, mój drogi, chcę cię uczynić bogatym, potężnym, abyś mógł robić wszystko, co zechcesz.
Cień jakiś przemknął po czole Aramisa, tak szybko, jak ów, który kołysze się w sierpniu ponad zbożami; ale, choć przeleciał szybko, d‘Artagnan go zauważył.
— Mów — wyrzekł Aramis.
— Przedtem jeszcze jedno pytanie. Czy zajmujesz się polityką?...
Błyskawica mignęła w oczach Aramisa tak szybko, jak w cień, który przebiegł po czole, ale nie tak szybko, ażeby jej d‘Artagnan nie dojrzał.
— Nie — odpowiedział Aramis.
— To wszelka propozycja przypadnie ci do gustu, skoro, jak teraz, nie masz innego pana, prócz Boga — rzekł gaskończyk ze śmiechem.
— To możebne.
— Czyś, kochany Aramisie, pomyślał kiedy o tych pięknych dniach młodości, które pędziliśmy, śmiejąc się, pijąc i bijąc?
— O!... tak, nieraz ich żałowałem. Były to szczęśliwe czasy! Delectabile tempus!
— Otóż, mój drogi, te piękne dnie mogą się odnowić, te szczęśliwe czasy mogą powrócić!... Otrzymałem zlecenie, ażeby odnaleźć mych towarzyszów, i postanowiłem zacząć od ciebie, bo ty jesteś duszą naszego stowarzyszenia.
Aramis skłonił się grzeczniej, niż serdeczniej.
— Powrócić znów do polityki?... — rzekł głosem obumierającym i przewracając się na fotelu — o! drogi d‘Artagnanie, widzisz, jak ja żyję regularnie i dobrze. Spróbowaliśmy już niewdzięczności możnych; wiesz o tem dobrze.
— To prawda — odrzekł d‘Artagnan — ale może wielcy żałują teraz, że byli względem nas niewdzięcznymi.
— W takim razie — wyrzekł Aramis — to rzecz inna. Każdemu grzechowi należy się miłosierdzie. Zresztą masz słuszność pod jednym względem. Przyznaję, że, gdyby nas ochota wzięła wdać się znów w sprawy państwa, chwila odpowiednia, jak sądzę, nadeszła.
— Skądże wiesz o tem, skoro się nie zajmiesz polityką?
— O!... mój Boże!... chociaż sam się osobiście nie zajmuję, żyję w świecie, gdzie się nią zajmują. Uprawiając poezję, oddając się miłości, wszedłem w stosunki z panem Sarraninem, który stronnikiem jest pana de Conti; z panem Voiture, który stoi po stronie koadjutora, z panem de Bois-Robert, który, odkąd nie należy do pana kardynała Richelieu, nie należy już do nikogo, lub należy do wszystkich, co wolisz; tak, że ruch polityczny nie jest mi wcale obcy.
— Spodziewałem się... — wtrącił d‘Artagnan.
— Zresztą, mój drogi, wszystko, co ci powiem, bierz jeno za słowa człowieka, który mówi, jak echo, powtarzając tylko poprostu, co usłyszał — podchwycił Aramis. — Słyszałem, że w tej chwili kardynał Mazarini, bardzo bodaj zaniepokojony jest obecnym biegiem rzeczy. Zdaje się, że dla jego władzy nie mają ludzie takiego poszanowania, jak dla naszego dawnego straszydła, nieboszczyka kardynała, którego portret tu widzisz, bo, cokolwiek o nim dałoby się powiedzieć, był z niego jednak prawdziwie wielki człowiek.
— Nie będę się o to z tobą spierał, mój drogi Aramisie, to on mnie zrobił porucznikiem.
— Pierwsze moje zdanie było w zupełności korzystne dla kardynała; powiedziałem sobie, że może nie jest on kochany, ale przy genjuszu, jaki mu przyznają, prędzej czy później triumfować będzie nad swymi nieprzyjaciółmi i bać się go będą ludzie, co znów nawet lepsze dla niego, niż, gdyby go kochali.
D‘Artagnan skinął głową, co miało znaczyć, iż podziela całkowicie tę wątpliwą zasadę.
— Otóż takie było pierwsze moje zdanie — mówił dalej Aramis — ale ponieważ jestem bardzo nieświadomy w tego rodzaju przedmiotach, a pokora, jaką mi nakazuje powołanie moje, nie pozwala mi polegać na własnym sądzie, więc się dowiadywałem. I oto, mój drogi...
Aramis zamilkł.
— Cóż takiego?... — zapytał d‘Artagnan.
— Otóż — podchwycił Aramis — muszę upokorzyć swą dumę!... muszę wyznać, żem się omylił.
— Doprawdy?...
— Tak! Oto, co mi oświadczyło kilka osób — różnych zapatrywań i zasad. Pan de Mazarini nie jest wcale człowiekiem genjalnym, jak sądziłem.
— Cóż znowu?... — rzekł d‘Artagnan.
— A tak... To nieszczególny człowiek; był on sługą kardynała Bentivoglio i wybił się intrygami; dorobkiewicz, człowiek bez imienia, który przejdzie tylko przez Francję. Zbierze sporo talarów, uszczupli bardzo dochody króla, płacić będzie sobie wszystkie pensje, które nieboszczyk kardynał Richelieu płacił wszystkim, ale nie będzie panował nigdy prawem silniejszego, większego lub bardziej szanowanego. Zdaje się wreszcie, że nie jest szlachcicem — ani obejściem, ani sercem; to rodzaj bufona, Pulcinella. Czy znasz go?... Bo ja go nie znam.
— Masz słuszność — odrzekł d‘Artagnan — jest trochę w tem prawdy, co powiedziałeś.
— O!... wbijasz mnie w dumę, mój drogi.
— Ale mówiłeś o nim osobiście, a nie o jego stanowisku, ani też o jego możliwościach.
— To prawda. Ma za sobą królowę.
— Tak... to, zdaje mi się, coś znaczy.
— Ale nie ma za sobą króla.
— To jeszcze dziecko!
— Dziecko, które będzie za cztery lata pełnoletnie...
— Ale to teraźniejszość.
— Tak, ale nie przyszłość, a nawet i teraz nie ma za sobą ani parlamentu, ani ludzi, to jest pieniędzy; nie ma za sobą ani szlachty, ani książąt, więc nie ma i oręża.
D‘Antagnan poskrobał się w ucho, bo musiał przyznać, że powiedziane było to nietylko pięknie, ale i bardzo słusznie.
— Widzisz więc, mój biedny przyjacielu, że nie straciłem jeszcze swej zwykłej przezorności. Może jednak nie dobrze czynię, że mówię tak otwarcie, bo ty wyglądasz na przychylnego Mazariniemu.
— Ja?... — zawołał d‘Artagnan — ja!... o!... wcale a wcale.
— Mówiłeś o zleceniach.
— Mówiłem o zleceniach? To źle mówiłem. Nie; powiedziałem sobie tylko tak, jak ty: sprawy się wikłają. Zatem rzućmy pióro na wiatr i chodźmy w tę stronę, w którą wiatr je poniesie: powróćmy do życia przygód. Byliśmy czterema dzielnymi rycerzami, czworgiem serc, czule połączonych; połączmy znowu nietyle nasze serca, ile nasze majątki i naszą odwagę. Sposobność jest teraz dobra, ażeby zarobić coś lepszego, niż djament.
— Miałeś słuszność, d‘Artagnanie, zawsze miałeś słuszność — mówił dalej Aramis — a dowodem to, że i ja nosiłem się z taką samą myślą, co i ty; ale ja nie mam takiej, jak ty, bujnej i płodnej wyobraźni; wszyscy teraz potrzebują sprzymierzeńców, czyniono mi propozycje; przyznam się otwarcie, że mówił ze mną koadiutor.
— Pan de Gondy, wróg kardynała!... — wykrzyknął d‘Artagnan.
— Nie, przyjaciel króla — rzekł Aramis — przyjaciel króla, rozumiesz: trzeba byłoby służyć królowi, co jest właśnie obowiązkiem.szlachcica.
— Ależ król jest z panem Mazarinim, mój drogi.
— Z postępków, ale nie z woli, z pozoru, ale nie z serca, i właśnie nieprzyjaciele króla zastawiają na biedne dziecko zasadzkę.
— Ależ ty, mój drogi Aramisie, proponujesz mi poprostu, wojnę domową.
— Wojnę za króla.
— Ależ król znajdzie się na czele wojska, gdzie będzie Mazarini.
— Lecz sercem będzie w wojsku, którem dowodzić będzie pan de Beaufort.
— Pan de Beaufort?... przecie on w więzieniu Vincennes.
— Czy wymieniłem pana de Beaufort?... — rzekł Aramis — więc tak... pan de Beaufort, lub kto inny; pan de Beaufort lub książę, stryj królewski.
— Ależ książę uda się wraz z wojskiem, on jest w zupełności oddany kardynałowi.
— Ho! ho! zachodzą między nimi teraz pewne sprzeczki, zresztą, jeżeli nie książę, to pan de Conti.
— Ależ pan de Conti ma zostać kardynałem.
— A czy nie mieliśmy kardynałów wojowniczych?... — podjął Aramis — spójrz oto koło siebie, widzisz portrety czterech kardynałów, którzy na czele wojska warci byli tyle, co dowódca, od urodzenia, będący żołnierzem.
— Czy widzisz wielkie korzyści w tem stronnictwie?... — zapytał d‘Artagnan.
— Widzę protekcję możnych książąt.
— I wygnanie przez rząd.
— Zniesione przez parlamenty i rozruchy.
— Wszystko to dałoby się zrobić, jak mówisz, gdyby się udało króla odłączyć od matki.
— A może się i uda.
— Nigdy!... — zawołał d‘Artagnan — tym razem z zupełnem przekonaniem. — Aramisie, znasz przecie Annę Austrjacką tak dobrze, jak ja. Czy sądzisz, że może ona kiedy zapomnieć, iż syn jest jej bezpieczeństwem, ochroną, rękojmią jej władzy, jej majątku i jej życia? Musiałaby chyba wraz z nim przejść na stronę książąt i opuścić Mazariniego; ale wiesz lepiej, niż ktokolwiek, jakie zachodzą powody potężne, dla których nie uczyni tego przenigdy!
— Może masz słuszność — rzekł Aramis zamyślony — ja też się z nimi nie wdam.
— Z nimi — podchwycił d‘Artagnan — ale ze mną?
— Z nikim. Jestem księdzem, po co mi polityka, nie czytuję żadnego brewiarza, mam małą klijentelę, złożoną z opatów sprytnych i z kobiet ślicznych, im bardziej sprawy się powikłają, tem mniej hałasu robić będą moje awanturki; tak, mój przyjacielu, ja się mieszać nie będę.
— Ha! mój drogi, — odrzekł d‘Artagnan — twoja filozofja i mnie przekonywa; wiesz co, i ja zamiast wdawać się w awantury, wolę przyjąć zaproszenie Porthosa, pojadę polować w jego dobrach; wszak wiesz, że Porthos, ma dobra.
— A naturalnie. Dziesięć mil lasu, błot i dolin; jest panem gór i równin i procesuje się o prawa feudalne z biskupem de Noyon.
— Dobrze!... — pomyślał c!‘Artagnan — wiem, czego się chciałem dowiedzieć; Porthos jest w Pikardji.
Potem odezwał się głośno.
— I przybrał już swoje dawne nazwisko du Vallon?
— Do którego dodał jeszcze de Bracieux, od dóbr, które były baronostwem.
— Więc zobaczymy Porthosa w roli barona.
— Nie wątpię; szczególnie baronowa Porthos będzie zachwycająca.
Przyjaciele wybuchnęli śmiechem.
— Zatem — podchwycił d‘Artagnan — nie chcesz przejść na stronę Mazariniego?
— A ty na stronę książąt?
— Nie; nie należmy więc do nikogo, a pozostańmy przyjaciółmi i nie bądźmy ani kardynalistami, ani frondystami.
— Dobrze — rzekł Aramis — będziemy muszkieterami.
— Nawet z tą małą tonsurą?... — podchwycił d‘Artagnan.
— Szczególnie z tą tonsurą!... — zawołał Aramis — to dodaje uroku.
— Zatem żegnam cię — odezwał się d‘Artagnan.
— Nie zatrzymuję cię, mój drogi — odrzekł Aramis — bo nie wiem, gdzie dałbym ci się przespać, a nie mogę, nie uchybiając przyzwoitości, zaproponować ci połowy szopy Plancheta.
— Jestem przecie zaledwie o parę mil od Paryża; konie wypoczęły, za małą godzinkę będę tam z powrotem.
I d‘Artagnau nalał sobie ostatni kieliszek.
— Za nasze dawne czasy!... — wyrzekł.
— Tak — podchwycił Aramis — niestety, minęły te czasy: fugit irreparabile tempus.
— Ba!... — podchwycił d‘Artagnan — może jeszcze powrócą, w każdym razie, gdybyś mnie potrzebował, zastaniesz mnie przy ulicy Tiquetonne, w hotelu „pod Kozą“.
— A mnie w klasztorze jezuitów, od szóstej zrana do ósmej wieczorem przez bramę, od ósmej wieczorem do szóstej zrana przez okno.
— Żegnam cię, mój drogi.
— O! tak cię nie puszczę, pozwól, niech cię odprowadzę.
I wziął szpadę swą i płaszcz.
— Chce się upewnić, czy odjadę — rzekł do siebie d‘Artagnan.
Aramis zagwizdnął na Bazina, ale Bazin spał w przedpokoju na resztkach wieczerzy i Aramis musiał go szarpnąć za ucho, ażeby go obudzić. Bazin wyciągnął się, przetarł sobie oczy i usiłował znowu zasnąć.
— No, no, panie śpiochu, prędko drabinę.
— Ależ — rzekł Bazin, ziewając tak, że o mało mu szczęki nie powychodziły ze stawów — drabina pozostała przy oknie.
— Ale inną drabinę, ogrodniczą, widziałeś, jak d‘Artagnanowi trudno było wejść po tamtej; jeszcze trudniej byłoby zejść.
D‘Artagnan zapewnił Aramisa, że zejdzie bardzo dobrze; ale przyszła mu pewna myśl i na tę myśl zamilkł.
Bazin wydał głębokie westchnienie i poszedł szukać drabiny.
Po chwili przyniósł mocną drabinę drewnianą i przystawił ją od okna.
Przenikliwe spojrzenie Aramisa chciało dociec myśli przyjaciela — aż do głębi duszy, ale d‘Artagnan wytrzymał to spojrzenie — z miną zachwycająco dobroduszną. Zresztą w tej chwili stawiał już nogę na pierwszym stopniu drabiny i schodził. Za chwilę był już na ziemi. Bazin zaś pozostał przy oknie.
— Zostań tu — rzekł Aramis — ja wrócę.
Obaj skierowali się do szopy; na ich spotkanie wyszedł z niej służący, prowadzący dwa konie.
— Ot... to jest służący czynny i czujny — rzekł Aramis — nie taki, jak ten próżniak Bazin. Chodź z nami, Planchecie, pójdziemy, rozmawiając aż na koniec wsi.
Przyjaciele przeszli przez wieś, rozmawiając o rzeczach obojętnych. Potem przy ostatnich domach Aramis rzekł:
— Tak, mój drogi przyjacielu, idź dalej w swym zawodzie, fortuna ci się uśmiecha, ale nie daj jej uciec, pamiętaj, że to zalotnica i traktuj ją też w odpowiedni sposób; ja pozostaję w swej pokorze i próżniactwie, żegnam cię.
Ucałowali się, Planchet był już na koniu, d‘Artagnan wsiadł na siodło, uścisnął rękę przyjaciela. Jeźdźcy spięli konie i oddalili się w stronę Paryża. Aramis pozostał nieruchomy na środku ulicy, dopóki nie stracił ich z oczu.
Ale d‘Artagnan, ujechawszy dwieście kroków, zatrzymał się nagle, rzucił cugle Planchetowi, zeskoczył na ziemię, wziął pistolety z olster i zatknął za pas.
— Co tam panu znów?... — spytał Plamchet, przerażony.
— Nie chcę, mimo całej jego przebiegłości, zostać wystrychnięty na dudka — rzekł d‘Artagnan. — Zostań tu i nie ruszaj się z miejsca; tylko zbocz troszkę z drogi i czekaj na mnie.
Przy tych słowach d‘Artagnan przeskoczył rów przydrożny i popędził przez pola tak, ażeby obejść wieś. Zauważył, że między gmachem, zamieszkałym przez panią de Longueville, a klasztorem jezuitów, jest pusta przestrzeń, ogrodzona tylko płotem. Może na godzinę wcześniej nie byłby odnalazł tego płotu, ale księżyc wynurzył się teraz zpoza chmur i jasno oświetlał drogę.
D‘Artagnan dostał się więc do płotu i schował się za nim. Przechodząc koło gmachu, przed którym odegrała się opowiedziana przez nas scena, zauważył, że to samo okno znowu jest oświetlone, i przekonany był, że Aramis jeszcze nie wrócił do siebie, a kiedy wróci, nie powróci sam.
Rzeczywiście, po chwili usłyszał zbliżające się kroki i jakby szmer głosów, mówiących po cichu. U płotu kroki się zatrzymały.
W tej chwili ukazało się dwóch mężczyzn, ku wielkiemu zdziwieniu d‘Artagnana; ale wkrótce zdziwienie jego ustało, bo usłyszał głos słodki i harmonijny; jeden z tych mężczyzn był przebraną kobietą.
— Bądź spokojny, mój drogi Ireneuszu — mówił głos słodki — to się już nie powtórzy; odkryłem rodzaj podziemia, które przechodzi pod ulicą i dość będzie podnieść jedną z płyt u drzwi, ażeby otworzyć sobie wejście i wyjście.
— O!... — rzekł inny głos, w którym d‘Artagnan poznał głos Aramisa — przysięgam ci, księżno, że gdyby twoja reputacja nie zależała od tych wszystkich okoliczności i gdyby chodziło tylko o moje życie...
— Wiem, że jesteś dzielny i odważny, ale nie należysz tylko do mnie samej, należysz do całego naszego stronnictwa. Bądź więc ostrożny, bądź przezorny!
— Zawsze jestem posłuszny — odrzekł Aramis — gdy kto rozkazuje mi tak słodkim głosem.
I pocałował czule w rękę.
— O!... — zawołał jego towarzysz słodkim głosem.
— Co?... — zapytał Aramis.
— Nie widzisz, że wiatr zerwał mi kapelusz.
I Aramis pobiegł za uciekającym kapeluszem. W tejże chwili promienie księżyca padły na mężczyznę z odkrytą głową i d‘Artagnan poznał duże oczy niebieskie, złociste włosy i piękną głowę księżnej de Longueville.
Aramis powrócił, śmiejąc się, z kapeluszem w ręce i oboje podążyli w stronę klasztoru jezuitów.

— Mam cię teraz!... — rzekł d‘Artagnan, wstając i obcierając kolana — jesteś frondystą i kochankiem pani de Longueville!

ROZDZIAŁ XII
PORTHOS DU VALLON, PAN NA BRACIEUX I PIERREFONDS

Korzystając z wiadomości, udzielonych przez Aramisa, d‘Artagnan, który wiedział już, że Porthosa nazwisko rodowe jest du Vallan, przekonał się, iż od posiadłości swoich nazywa się on jeszcze de Bracieux i że właśnie z okazji dóbr tych procesuje się z biskupem z Noyon. W okolicach zatem miasta Noyon szukać winien przyjaciela, to znaczy na granicy Ils de-France i Pikardji.
Ułożył naprędce marszrutę: pojedzie do Damartin, gdzie rozchodzą się dwie drogi, jedna do Soissons, druga do Compiegne, tam zapyta o majątek de Bracieux i stosownie do otrzymanych wskazówek, wyruszy na prawo, lub ma lewo.
Planchet, pomimo niepewności, w którą stronę i po co pan jego wyjeżdża oświadczył d‘Artagnanowi gotowość pójścia za nim choćby na koniec świata, bez względu, czyby to było na prawo, na lewo, lub wprost. Błagał jedynie dawnego pana, aby wieczorem wyruszyć, ciemności bowiem najlepiej osłaniają wszelkie wyprawy tajemnicze.
D‘Artagnan kazał mu zawiadomić żonę, bo pocóż ma niepokoić się zniknięciem męża. Planchet zaś innego był zdania i bardzo rozsądnie wnioskował, iż żona jego nie umrze z niepokoju o męża, nie wiedząc, co się z nim stało, on sam zaś, znając jej długi język, umarłby ze strachu, aby nie wypaplała wszystkiego na cztery strony świata.
Przekonał tedy zupełnie d‘Artagnana, który nie wymagał już od niego nic więcej, i około ósmej wieczorem, gdy gęsta mgła spadła na ulice, wyjechał z hotelu „pod Kozą“ i z Planchetem poza sobą opuścił stolicę bramą św. Djonizego. O północy podróżni nasi znaleźli się już w Damartin. Zapóźno było zasięgać wiadomości. Gospodarz oberży pod znakiem Łabędzia zasypiał smacznie.
D‘Artagnan odłożył badanie do jutra. Rano przywołał gospodarza. Był to chytry normandczyk, jeden z tych, co to boją się skompromitować, odpowiadając tak, lub nie, i wprost na zapytanie nigdy nie odpowie. D‘Artagnan jednak domyślił się z dwuznacznych objaśnień, iż powinien trzymać się prostej drogi i puścił się dalej przed siebie. O dziewiątej był już w Nanteuil i zatrzymał się tu na śniadanie.
Tym razem trafił na gospodarza, szczerego, otwartego Pikardyjczyka, ktory, bez trudności dał żądane objaśnienie. Dobra de Bracieux leżały o kilka mil od Villers-Cotterets. D‘Artagnan znał tę miejscowość, był tam kilka razy z dworem, gdyż w owej epoce Villers-Cotterets należało do rezydencyi królewskich.
Pojechał prosto do tego miasta i zatrzymał się przed zwykłą gospodą, to jest pod „Złotym Delfinem“. Tu dowiedział się o wszystkiem; mianowicie, że posiadłość de Bracieux leży o cztery mile od miasta, lecz że Porthosa tam nie znajdzie. Porthos rzeczywiście miał zajście z biskupem z Noyon z powodu dóbr Pierrefonds, stykających się z jego majątkiem.
Znudzony wreszcie wybiegami prawnemi, których nie pojmował wcale, i chcąc raz z tem skończyć, nabył Pierrefonds i tym sposobem jeszcze jedno nazwisko do dawnych imion dołączył. Nazywał się obecnie: du Vallon de Bracieux de Pierrefonds i mieszkał w nowej posiadłości.
Trzeba jednak było czekać do jutra; konie uszły dziesięć mil w ciągu jednego dnia, potrzebowały zatem odpoczynku. Można było wprawdzie dostać inne, lecz przed podróżnymi las czarny się rozciągał, a Planchet, jak wiadomo, miał wstręt do jazdy nocą przez ciemne bory. Jednej jeszcze rzeczy Planchet nie lubił: wyjeżdżać na czczo z noclegu; to też d‘Artagnan, otworzywszy oczy, ujrzał obfite śniadanie na stole. Niepodobna było brać za złe takiej zapobiegliwości.
D‘Artagnan zaraz też zabrał się do jedzenia, a Planchet powrócił do dawnego obyczaju i nie wstydził się dojadać pokornie resztek po swym panu, podobnie jak pani de Motteville i pani de Fargis miały sobie za zaszczyt dogryzać kawałki, zostawione przez Annę Austrjacką. Posiłek zajął kawał czasu, wyjechano ledwie koło ósmej.
Niepodobna było zabłądzić, trzeba się było trzymać tylko drogi z Villers-Cotterets do Compiegine, a, minąwszy las, wziąć się na prawo.
Cudowny był poranek wiosenny; śpiew ptaków rozlegał się w gałęziach drzew odwiecznych, promienie słońca przedzierały się przez liście i pokrywały wszystko dokoła, jakby gazą ze złota. Miejscami znów ciemne sklepienia starych dębów nie przepuszczały światła a pnie olbrzymów, po których za zbliżeniem się jeźdźców zmykały zręczne wiewiórki, otaczała ciemność zupełna. Zapach wiosny, ziół, kwiatów leśnych, liści młodych, rozweselał serce.
D‘Artagnan, przesycony zatrutem powietrzem Paryża, mówił sobie, że kto nosi trzy nazwiska od trzech majątków, graniczących ze sobą, musi być bardzo szczęśliwy w tym raju ziemskim; następnie kiwał głową i myślał: „Gdybym był Porthosem; gdyby d‘Artagnan przyszedł do mnie z propozycją, jaką ja mam zamiar uczynić Porthosowi, wiem doskonale, co odpowiedziałbym d‘Artagnanowi.“
Co się tyczy Plancheta, nie myślał on o niczem, trawił jeno śniadanie.
Na końcu boru d’Artagnan znalazł wskazaną drogę, prowadzącą prosto do starego zamku feodalnego, którego ogromne wieże rysowały się na horyzoncie.
— Oho!... — szepnął — myślałem zawsze, iż ten zamek należy do starszej linji Orleanów. Czyżby Porthos nabył go od księcia de Longueville?
— Na honor! proszę pana — odezwał się Planchet — jeżeli te wszystkie grunty, tak uprawione i obsiane wyśmienicie, należą do pana Porthosa, jest mu czego powinszować.
— Cicho — rzekł d‘Artaginan — nie nazywaj go Porthosem, ani nawet panem du Vallon, mianuj go ciągle panem de Bracieux lub de Pierrefonds. W przeciwnym razie popsujesz mi interesy i powrócę, nic nie wskórawszy.
Gdy jednak zbliżali się do zamku, który zdaleka wyglądał imponująco, przekonali się, że te pyszne wieże, choć mocne jeszcze i zadziwiające ogromem, puste były i opuszczone, bez okien i drzwi, nawet zdawało się, iż olbrzym jakiś w chwili gniewu przeszedł tędy i ślady zniszczenia pozostawił. D‘Artagnan zauważył, że przyjaciel jego nie może tu zamieszkiwać.
Minęli opuszczony zamek, wjechali na małą wyniosłość, z której roztaczał się widok na czarującą dolinę. W głębi błyszczało małe jezioro, otoczone domkami, krytemi dachówką i słomą; pośrodku wznosił się prześliczny zamek, zbudowany w początkach panowania Henryka IV, uwieńczony chorągiewkami, na znak pobytu właściciela. Tym razem d‘Artagnan nie wątpił już, że ma przed sobą siedzibę Porthosa.
Droga szła prosto do tego ślicznego zamku, który był tak podobny do tamtego z basztami, jak elegant z orszaku księcia d‘Enghien do rycerza, zakutego w żelazo, z czasów Karola VII. D‘Artagnan pognał kłusem, Planchet podążał za panem. Po kilkunastu minutach przebyli aleję topolową i znaleźli się przed kratą żelazną o złoconych strzałach, zamykającą obszerny dziedziniec. Pośrodku tego dziedzińca jegomość jakiś, ubrany zielono i ozłocony galonami i haftami, dosiadał tłustego mierzyna. Po bokach jego stali dwaj lokaje w liberji, naszytej suto galonami złotemi, a w niejakiem oddaleniu mnóstwo służby stajennej w pozach, pełnych uszanowania.
— A!... — rzekł d‘Artagnam — czyżby to był jego wielmożność pan du Vallon de Bracieux, de Pierrefonds? Wielki Boże! jakżeż się zmienił od czasu, gdy przestał być Porthosem!
— Ależ to nie może być pan Porthos — odezwał się Planchet — tamten miał blisko sześć stóp wzrostu, a ten i pięciu nie trzyma.
— A jednak — rzekł d‘Artagnan — bardzo nisko mu się kłaniają.
Powiedziawszy to, d‘Artagnan zwrócił się ku tłustemu podjezdkowi, poważnemu jegomościowi i błyszczącym lokajom. W miarę zbliżania, zdawało mu się, że poznaje tego człowieka.
— Jezu Nazareński!... — wykrzyknął Planchet, który także coś sobie przypomniał... proszę pana, czyżby to on miał być?
Na ten wykrzyknik mężczyzna na koniu odwrócił się z powagą i wielką godnością, a podróżni nasi zobaczyli wyłupiaste oczy, twarz czerwoną i wymowny uśmiech Mousquetona. Rzeczywiście by! to Mousqueton we włsanej osobie, Mousqueton tłusty, spasiony, kwitnący zdrowiem, opływający w dobrobycie, który, poznawszy d‘Artagnana, nie uczynił tak, jak hipokryta Bazin, lecz zsiadł z konia, zdjął kapelusz i z niskim ukłonem przystąpił do niego, a tym sposobem całe otoczenie zwróciło się z uszanowaniem ku nowoprzybyłemu.
— Pan d‘Artagnan!... pan d‘Artagnan — powtarzał Mousqueton, czerwony z radości — pan d‘Artagnan!... O! co za radość dla pana mojego, jaśnie wielmożnego du Yalon de Bracieux de Pierrefonds!
— O! najpoczciwszy Mousquetonie, więc twój pan jest tutaj?
— Znajduje się pan w jego posiadłości.
— Jakżeś ty piękny, tłusty, jaki strojny — ciągnął d‘Artagnan, wyliczając przymioty, jakich dawniej brakowało wiecznie głodnemu i obdartemu Mousquetonowi.
— Dzięki Bogu, proszę pana, nieźle mi się powodzi.
— Czy nie poznajesz, dawnego przyjaciela Plancheta?
— Mój przyjaciel Planchet? czyż to ty jesteś?... — zawołał Mousqueton, wyciągając ręce i płacząc z rozrzewnienia.
— Tak, tak, ja sam!... — rzekł Planchet ze zwykłą ostrożnością — nie odzywałem się pierwszy, chcąc się przekonać, czyś nie zhardział czasem.
— Dla mego starego przyjaciela!... o, Planchet, nigdy, nigdy. Chyba nie znasz wcale Mousquetona.
— To mi się podoba — rzekł Planchet, zsiadając z konia i wyciągając także ręce do Mousquetona — to nie tak, jak ten łotr Bazin, który mi kazał stać dwie godziny pod bramą, udając, że mnie nie poznaje.
Planchet z Mousquetonem wyściskali się serdecznie, co wzruszyło niezmiernie otaczających, i dało im do myślenia, że Planchet jest może jakim przebranym dygnitarzem, gdy tak poufale wita się z Mousquetonem, którego nauczyli się wysoce szanować.
— A teraz, proszę pana — rzekł Mousqueton, oswobodziwszy się nareszcie z rąk Plancheta, który napróżno usiłował objąć tłustą figurę przyjaciela — teraz, panie, wybacz, że cię zostawię, lecz chcę, aby pan mój ode mnie dowiedział się o waszem przybyciu; nie darowałby mi nigdy, gdybym pozwolił uprzedzić się w tem komukolwiek.
— Drogi, kochany przyjaciel — rzekł d‘Artagnan, omijając dawne nazwisko Porthosa, a nie chcąc mu dawać nowych tytułów — więc nie zapomniał o mnie?
— On miałby zapomnieć?... on!... — krzyknął Mousqueton — codzień o panu mówimy i codzień spodziewamy się usłyszeć, żeś pan został mianowany marszałkiem na miejsce pana de Gassion, lub pana de Bassompierre.
D‘Artagnan uśmiechnął się melancholijnie jednym z tych uśmiechów, które rodzą rozczarowania młodości.
— A wy, błazny — ciągnął Mousqueton — zostańcie tu do usług pana hrabiego d‘Artagnana i czyńcie mu honory, jak tylko potraficie, ja pobiegnę oznajmić jaśnie panu o jego przybyciu.
Wsiadł — z pomocą dwóch podwładnych — na tłustą szkapę, a Planchet lżejszy — bez pomocy — dosiadł swojego konia. Mousqueton truchtem pojechał przez trawnik, co dowodziło siły podjezdka.
— Oho!... wcale dobrze idzie!... — rzekł d‘Artagnan — niema tu żadnych tajemnic, żadnych płaszczyków, ani polityki; śmieją się serdecznie, płaczą z radości, twarze dokoła rumiane i szerokie na łokieć prawie. Na honor, zdaje się, że tu cała natura obchodzi święto, a drzewa — zamiast liśćmi i kwiatem — pokryte wstążkami zielonemi i różowemi.
— A mnie się zdaje, proszę pana — rzekł Planchet — że czuję tu zapach przewybornej pieczeni, że widzę cały szereg kuchcików, witających nas gościnnie. A!... panie... jakiegoż to kucharza musi posiadać pan de Pierrefonds, on, który lubił dużo i dobrze jadać, gdy się nazywał tylko Porthosem!

— Dosyć tego!... — przerwał d‘Artagnan — przerażasz mnie. Jeżeli rzeczywistość odpowiada pozorom, jestem zgubiony. Człowiek, tak uposażony, nie będzie miał odwagi wyrwać się z rozkoszy życia codziennego, i tak samo nic u niego nie wskóram, jak nie wskórałem u Aramisa.

ROZDZIAŁ XIII
D‘ARTAGNAN PRZEKONYWA SIĘ, ODNALAZŁSZY PORTHOSA, ŻE MAJĄTEK SZCZĘŚCIA NIE DAJE

D‘Artaginan minął kratę żelazną i stanął przed zamkiem; zsiadł z konia, a jednocześnie na ganku ukazał się mężczyzna olbrzymiego wzrostu. Trzeba oddać sprawiedliwość d‘Artagnanowi, że — pomimo egoistycznych projektów — serce uderzyło mu radośnie na widok tej postaci marsowej, przypominającej mu człowieka zacnego i poczciwego bez zarzutu. Podbiegł do Porthosa i rzucił się w rozwarte jego ramiona.
Cala służba, stojąc w przyzwoitem oddaleniu, patrzała z pokorną ciekawością. Mousqueton w pierwszym rzędzie ocierał łzy, płynące obficie; biedny chłopak płakał wciąż z radości od chwili, gdy ujrzał d‘Artagnana i Plancheta. Porthos ujął za rękę przyjaciela:
— A!... jakże rad jestem, że widzę cię, najdroższy d‘Artagnanie! — zawołał głosem, który z barytonu stał się basem — więc nie zapomniałeś o mnie?
— Czyż mogłem zapomnieć!... czyż zapomina się, drogi du Vallon, najpiękniejsze dni młodości, najlepszych wiernych przyjaciół i niebezpieczeństwa, wspólnie przebyte?... Gdy patrzę na ciebie, każda chwila dawnego.naszego życia staje mi w pamięci, jak żywa.
— Tak... tak... — rzekł Porthos, pokręcając wąsa, który stracił w samotności kokieteryjny charakter; o tak dokazywaliśmy swego czasu i zaleźliśmy nieraz za skórę biednemu kardynałowi!...
To rzekłszy, westchnął głęboko. D‘Artagnan zaś przyglądał mu się.
— Co było, to było — ciągnął Porthos z widocznym smutkiem — w każdym razie, witam cię serdecznie w progach moich, drogi przyjacielu, może przy tobie odzyskam dawną wesołość. Będziemy szczuli jutro zające w mojej dolinie, która jest niezrównana do polowania, lub sarny w moich przepysznych lasach. Posiadam cztery charty, uchodzące za najlotniejsze w okolicy i całą sforę psów myśliwskich, jakim niema równych na dwadzieścia mil wokoło.
Porthos westchnął po raz drugi.
— Oho!... — pomyślał d‘Artagnan — czyżby mój przyjaciel nie był tak szczęśliwy, jak się wydaje?...
Następnie odezwał się:
— Przedewszystkiem zaprowadź minie do pani du Vallon, pamiętam bowiem niektóre listy twoje, zapraszające mnie do was uprzejmie, a także jej serdeczne przypiski.
Trzecie westchnienie Porthosa.
— Straciłem panią du Vallon przed dwoma laty — rzekł — i dotąd pocieszyć się nie mogę. Dlatego to przeniosłem się z mego zaniku du Vallon, w bliskości Corbeil i zamieszkałem w dobrach moich de Bracieux, zmiana ta spowodowała znów kupno tej oto majętności. Biedna, kochana pani du Vallon — ciągnął Porthos, wykrzywiając się żałośnie, nie była ona kobietą charakteru zbyt łagodnego, lecz wkońcu przerobiłem ją według moich przekonań i nauczyłem poniekąd szanować wolę moją.
— Więc jesteś bogaty i wolny?... — rzekł d‘Artagnan.
— Tak niestety!... — odparł Porthos — jestem wdowcem i posiadam czterdzieści tysięcy liwrów dochodu rocznego... Lecz, jeżeli pozwolisz, pójdziemy na śniadanie.
— Bardzo chętnie — rzekł d‘Artagnan — ranne powietrze zaostrzyło mi apetyt.
— O tak — rzekł Porthos — powietrze moje jest doskonałe.
Weszli do zamku; dokoła wszystko błyszczało od złota: korytarze, wyzłacane odrzwia złocone, fotele pozłacane. Stół, wspaniale zastawiony, oczekiwał gości.
— Widzisz — rzekł Porthos — u mnie tak zawsze...
— Winszuję ci — rzekł d‘Artagnan — u króla bynajmniej nie jest lepiej.
— Słyszałem właśnie — przerwał Porthos — że jest bardzo źle żywiony przez pana de Mazariniego. Spróbuj tych kotletów, to z moich baranów.
— Wyborne i kruche posiadasz barany, można ci pozazdrościć.
— Pasą się na moich łąkach, które są znakomite.
— Proszę cię, daj mi jeszcze.
— O nie, weź lepiej zająca; zabiłem go wczoraj w moim parku.
— Do licha! cóż za smak przewyborny — rzekł d‘Artagnan — chyba samą macierzanką żywisz swoje zające?
— A co myślisz o mojem winie?... — rzekł Porthos.
— Przyjemne w smaku, nieprawdaż?
— Wyśmienite.
— A to przecież tutejsze.
— Naprawdę?
— Tak; mam winnicę na południowym stoku mojej góry; dostarcza mi dwadzieścia okseftów.
— Ależ to ogromna winnica!
Porthos westchnął po raz piąty. D‘Artagnan rachował jego westchnienia. Nareszcie, chcąc zbadać przyczynę, odezwał się:
— Mógłbym sądzić, kochany przyjacielu, że masz jakąś troskę tajemną. Czyś nie chory czasem?... Czyżby to zdrowie pozorne...
— W jaknajlepszym stanie, mój drogi, lepsze, niż kiedykolwiek; jestem w stanie wołu zabić uderzeniem pięści.
— Więc może kłopoty rodzinne...
— Rodzinne?... — rzekł Porthos — chwała Bogu, sam jeden jestem na świecie.
— Dlaczegóż zatem wzdychasz?
— Drogi przyjacielu — rzekł Porthos — będę z tobą szczery; oto nie jestem szczęśliwy.
— Nie jesteś szczęśliwy, Porthosie? Ty, który posiadasz zamki, łąki, góry i lasy; który posiadasz czterdzieści tysięcy liwrów dochodu rocznego, — z tem wszystkiem nie jesteś szczęśliwy!
— Mój drogi, to prawda, mam to wszystko, lecz stoję sam pośród tego.
— A! rozumiem; otaczają cię sąsiedzi niegodni ciebie, na których patrzysz ze wstrętem?
Porthos pobladł zlekka i połknął ogromną szklanicę swego własnego wina.
— Nie zgadłeś, przeciwnie... wyobraź sobie, są to szlachetki, z których każdy posiada tytuł jakiś, a wywodzą się od Therramonda od Karola Wielkiego, lub conajmniej od Hugona Kapeta. Jako że najpóźniej się sprowadziłem, wypadało mi pierwszemu nawiązać z nimi stosunki; uczyniłem też pierwsze kroki... Lecz wiesz sam najlepiej, mój drogi... Pani du Vallon.
Mówiąc to Porthos z trudnością przełykał ślinę.
— Pani du Vallon — ciągnął —‘wątpliwego była szlachectwa, pierwszym jej mężem (sądzę, drogi d‘Artagnanie, że nic nowego nie usłyszysz) był jakiś notarjusz. Powiedziano, że czuć od niej tem małżeństwem... Wyraźnie powiedzieli, że śmierdzi... Pojmujesz, iż po takiem wyrażeniu czułem się zdolny zabić trzydzieści tysięcy ludzi... Zabiłem dwóch tylko; to uciszyło innych, lecz nie uczyniło mnie ich przyjacielem. To też obecnie nie mam towarzystwa, żyję samotnie, nudzę się śmiertelnie, gryzę się...
D‘Artagnan uśmiechnął się; dojrzał słabą stronę i szykował się do ataku.
— Coż to wszystko znaczy — powiedział — jesteś szlachcicem niezaprzeczenie; żona ci tego odebrać nie jest w stanie.
— Tak, to prawda, lecz pojmujesz, że szlachta okoliczna, nie posiadając imion historycznych jak de Coucy, którym to wystarczało, lub Rohan‘y, którzy nie potrzebowali nawet dodawać książę, otóż ta szlachta to wszystko hrabiowie lub wice-hrabiowie, a co zatem idzie, ma przede mną pierwszeństwo, czy w kościele, czy na zebraniach, czy to przy jakich ceremonjach, wszędzie, wszędzie, mówię ci... a ja muszę to cicho znosić... A! gdybym był chociaż...
— Baronem, wszak prawda?... — przerwał d‘Artagnan, kończąc frazes przyjaciela.
— O! — zawołał Porthos rozpromieniony. O! gdybym był baronem!
— Dobryś!... — pomyślał d‘Artagnan — tutaj mi się uda z pewnością.
A głośno dodał:
— Otóż, kochany przyjacielu, tytuł ten tak przez ciebie pożądany, możesz posiąść; — przywiozłem ci go właśnie...
Porthos podskoczył, aż się sala zatrzęsła: kilka butelek straciło równowagę, spadło na ziemię i rozprysnęło się w kawałki. Na hałas wpadł Mousqueton, za nim podążał Planchet z pełną gębą i serwetą w ręku.
— Jaśnie pan mnie woła?... — zapytał Mousqueton.
Porthos — skinął na niego, aby pozbierał szkło potłuczone.
— Miło mi widzieć — rzekł d‘Artagnan — że cenisz tego uczciwego chłopaka i trzymasz go przy sobie.
— Jest on moim intendentem — rzekł Porthos; potem dodał głośniej: pamięta on o sobie, szubrawiec, znać to po nim, lecz — ciągnął, zniżając głos — przywiązany do mnie i za nic w świecie nie rozstałby się ze mną.
— I nazywa go jaśnie panem — pomyślał d‘Artagnan.
— Wynoś się, Mouston — przemówił Porthos.
— Nazywasz go Meuston?... to zapewne przez skrócenie; Mousqueton to za długie nazwisko.
— Tak — rzekł Porthos — a w dodatku czuć było w tem fagasa na milę dokoła... Ale, ale, mówiliśmy o ważnych sprawach, gdy ten błazen nam przerwał.
— Odłóżmy na później rozmowę; ludzie twoi mogliby coś podejrzewać; kto wie, okolica może być szpiegami zasiana. Rozumiesz przecie, drogi Porthosie, że idzie o rzeczy wielkiego znaczenia.
— Do kaduka!... — rzekł Porthos. — Kiedy tak, to dla strawności przejdźmy się po moim parku.
— I owszem.
A ponieważ obydwaj najedli się obficie, zaczęli tedy spacerować po wspaniałym ogrodzie. Długie aleje kasztanowe i lipowe ciągnęły się conajmniej przez trzydzieści morgów.
— Na honor — odezwał się d‘Artagnan — park odpowiada godnie całemu otoczeniu; jeżeli w twoich stawach znajduje się tyle ryb, ile królików w twoich królikarniach, jesteś bardzo, bardzo szczęśliwy, drogi Porthosie, jeżeliś w dodatku nie stracił gustu do polowania, a nabrał gustu do rybołówstwa.
— Kochany przyjacielu — rzekł Porthos — pozostawiam rybołówstwo Mousquetonowi; to rozrywka dorobkiewiczów; ja sam poluję niekiedy, to jest, gdy się nudzę; siadam na jednej z tych ławek marmurowych; każę przynieść strzelbę; przyprowadzają mi Gredineta, psa ulubionego, i wtedy strzelam do królików.
— Ależ to bardzo zajmujące!... — rzekł d‘Artagnan.
— O tak!... — odparł Porthos z westchnieniem — bardzo zajmujące!...
D‘Artagnan przestał już liczyć westchnienia Porthosa.
— Następnie — dodał Porthos — Gredinet szuka zabitych królików i odnosi do kucharza; jest do tego ułożony.
— A to poczciwe stworzenie!... — rzekł d‘Artagnan.
— Dajmy pokój Gredinetowi, — przerwał Porthos — jeżeli masz ochotę, mogę ci go podarować... zaczyna mnie już nudzić... wróćmy lepiej do naszej poprzedniej rozmowy.
— Najchętniej — rzekł d‘Artagnan — uprzedzam jednak, drogi przyjacielu, abyś nie powiedział, żem cię podszedł zdradziecko, iżbyś musiał zmienić sposób życia.
— A to dlaczego?
— Przywdziać musiałbyś zbroję, przypasać szpadę, narażać się na różne awantury i, jak to dawniej bywało, postradać, trzęsąc się na koniu, trochę z teraźniejszej objętości; znasz zresztą dobrze nasze dawne obyczaje.
— Do djabła!... — odezwał się Porthos.
— Tak... ja cię pojmuję; zepsułeś się, kochany przyjacielu, dostatkiem; brzuszek ci się zaokrąglił, a pięść nie posiada już tej siły i elastyczności, jakiej tyle dowodów otrzymywała przyboczna straż pana kardynała.
— O!.. pięść jeszcze silna, przysięgam ci, — rzekł Porthos, pokazując rękę szeroką, jak pieczeń barania.
— Tem lepiej.
— Więc to o wojnę chodzi?...
— Ależ tak, mój Boże, tak, nie inaczej.
— Przeciw komu?...
— Czy śledziłeś wypadki polityczne, mój przyjacielu?...
— Ja?... wcale nie...
— A zatem czy jesteś za Mazarinim, czy też za książętami?...
— Ależ ja z nikim nie trzymani.
— To znaczy, że do nas należysz. Doskonale, Porthosie, najlepszy to sposób, aby twoje papiery poszły w górę. Otóż mój drogi, powiem ci szczerze, przychodzę do ciebie z polecenia kardynała.
Porthos uczuł się zelektryzowany, zupełnie jakby to było w roku 1640 i jakby chodziło o prawdziwego kardynała.
— Oho!... — odezwał się — a czegóż to chce ode mnie Jego Eminencja?...
— Pragnie, abyś wszedł w jego służbę przyboczną.
— Któż taki powiedział mu o mnie?...
— Rochefort... Czy przypominasz go sobie?...
— O, pamiętam dobrze, na Boga! przecież to on nam tyle nadokuczał, tyleśmy się za nim nauganiali, a ty mu wpakowałeś trzy razy szpadę pod żebra, na co, mówiąc między nami, rzetelnie zasłużył.
— Ale wiesz także, że odtąd stał się naszym wiernym sprzymierzeńcem?... — rzekł d‘Artagnan.
— Nic nie wiedziałem. Więc nie ma do nas urazy?...
— Mylisz się, Porthosie, — rzekł d‘Artagnan — to ja mu przebaczyłem.
Porchos nic nie rozumiał; lecz, pamiętajmy, iż domyślnością nigdy nie grzeszył.
— Powiadasz zatem — przemówił — że to hrabia Rochefort przypomniał mnie kardynałowi?...
— Tak... on sam, a także królowa.
— Jakto, królowa?...
— Żeby nas natchnąć zaufaniem, oddała mu nawet sławny brylant, (wiesz ten, sprzedany ongiś przeze mnie panu Des Essarts), który, nie pojmuję, w jaki sposób, był znów w jej rękach.
— Mój kochany — rzekł Porthos — dlaczegóż go tobie nie oddała?...
— Ja też nad tem myślałem — odparł d‘Artagnan — lecz cóż chcesz, monarchowie i monarchinie miewają czasem dziwne kaprysy. Ale koniec końcem, ponieważ rozporządzają pieniędzmi i tytułami i rozdają je ulubieńcom, poświęcamy się im z ochotą.
— Tak, znajdują ludzi z poświęcaniem — rzekł Porthos. — A więc jesteś teraz oddany?...
— Królowi, królowej i kardynałowi, a co więcej, przyrzekłem im twoje usługi.
— Powiadasz zatem, żeś czynił układy na moją korzyść, stawiał warunki?...
— Znakomite, mój drogi, znakomite! Otóż podobno jesteś bogaty, wszak prawda?... Masz czterdzieści tysięcy liwrów dochodu, sam mi wszak powiedziałeś?...
Porthos stawał się podejrzliwy.
— E! mój przyjacielu — odpowiedział — pieniędzy nigdy nie jest zanadto. Pani du Vallon pozostawiła spadek w złym bardzo stanie... ja znów nie umiem się procesować, nie zmam się wcale na prawie, dosyć, że żyję tak oto z dnia na dzień.
— Oho! boi się, sądzi, że przyjechałem pożyczkę zaciągnąć — pomyślał d‘Artagnan. — O, mój przyjacielu — dodał głośno — lepiej daleko, że jesteś w tarapatach!...
— Dlaczego lepiej?... — rzekł Porthos.
— Ponieważ Jego Eminencja da wszystko, czego zapragniemy: majętności, gotówkę, tytuły...
— Aha!... więc to tak!... — zawołał Porthos, wytrzeszczając oczy.
— Za dawnego kardynała — ciągnął d‘Artagnan — nie potrafiliśmy korzystać ze szczęścia; a można było dużo otrzymać... Nie mówię o tobie, który posiadasz czterdzieści tysięcy liwrów dochodu i wydajesz się najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.
Porthos westchnął.
— A jednak — mówił dalej d‘Artagnan — pomimo twoich czterdziestu tysięcy liwrów dochodu, a może właśnie dlatego, że je posiadasz, niewielka korona na drzwiczkach twego powozu, bardzoby pięknie wyglądała. E!... e!... cóż o tom myślisz?...
— Ależ tak, mój drogi — odparł Porthos.
— Zapracuj na nią, mój kochany; czy nie widzisz, że masz ją na końcu twej szpady?... Nie będziemy sobie szkodzić wzajemnie. Twój cel, to tytuły; mój zaś pieniężna nagroda. Gdy zarobię tyle, aby odbudować Artagnan, który leży w gruzach od czasu, gdy przodkowie moi zbiednieli ze szczętem czasu wojen krzyżowych, gdy będę mógł kupie jakie trzydzieści morgów gruntu dokoła, usunę się ze świata, osiądę na ojcowiźnie i umrę spokojny; oto moje marzenia...
— Ja zaś — rzekł Porthos — chcę zostać baronem.
— Będziesz nim napewno.
— Czy nie pomyślałeś o naszych dawnych kolegach?... — zapytał Porthos.
— A jakże, byłem u Aramisa.
— A on czego pragnie?... czy chce zastać biskupem?...
— Aramis — rzekł d‘Artagnan, nie chcąc rozczarować Porthosa — wystaw sobie mój kochany, Aramis stał się prawdziwym klechą, jezuitą, a żyje, jak niedźwiedź prawdziwy. Wyrzekł się świata i pokus jego, myśli jedynie o zbawieniu duszy. Wszystkie moje propozycje, widoki tytułów, nie były w stanie złamać jego postanowienia.
— Szkoda!... — rzekł Porthos — szkoda takiej dobrej głowy... A cóż Athos?...
— Nie widziałem go jeszcze, lecz prosto od ciebie jadę do mego. Czy wiesz, gdzie on mieszka?
— Niedaleko Blois, w małej posiadłości, odziedziczonej po jakimś krewnym.
— A jak się ta posiadłość nazywa?...
— Bragelonne. Gdzie tu sprawiedliwość, mój drogi; Athos, wielki pan, Athos szlachetny, równający się godnością cezarom, odziedziczył majątek z tytułem hrabstwa!... co on będzie robił z tyloma tytułami? Hrabia de le Fere, hrabia de Bragelonne?...
— W dodatku nie ma dzeci — rzekł d‘Artagnan.
— Hm... — rzekł Porthos — mówiono mi, że adoptował podobno jakiegoś młodego człowieka, podobnego do niego, jak dwie krople wody.
— Co mówisz?... Athos, nasz zacny Athos, cnotliwy, jak Scypion?... Czy widziałeś go kiedy?...
— Nie.
— Otóż jutro jadę do niego, zawiozę mu wieści o tobie. Chociaż, mówiąc między nami, boję się, czy pociąg do pijaństwa, nadmierne użycie wina nie przyczyniły się u niego do przedwczesnej starości i niedołęstwa.
— Tak — rzekł Porthos — to prawda; pił on okrutnie.
— Najstarszy też był z nas wszystkich — dodał d‘Artagnan.
— O kilka lat tylko, — ciągnął Porthos — postawa szlachetna i pełna powagi, czyniła go napozór tylko starszym.
— Tak, to prawda. Jeżeli Athos przystanie do nas, tem lepiej; jeżeli odmówi, obejdziemy się bez niego. My we dwóch staniemy za dwunastu conajmniej.
— Czy na długo się zanosi?...
— Któż to wie, mój drogi!... może na trzy, może na cztery lata.
— Tem lepiej, mój drogi, tem lepiej!... — zawołał Porthos — nie uwierzysz, jak straszliwie po kościach mnie łamie od czasu, jak siedzę tu spokojnie! Niekiedy w niedziele i święta, głównie wychodząc ze mszy świętej, skaczę na konia, lecę w pole, na sąsiedzkie posiadłości, w nadziei, że przecie znajdę jakąś zaczepkę, jakąś choć niewielką kłótnię, potrzebną zbolałemu sercu i ręce zastałej; lecz nic, nic, mój drogi, jakby przekleństwo ciążyło nade mną!... Czy to, że wzbudzam szacunek, czy postrach sieję, co prawdopodobniejsze, dość że pozwalają deptać lucernę psom moim, jeździć po brzuchu całemu światu; a ja po takiej wycieczce wracam smutniejszy, bardziej zniechęcony i tyle tylko korzyści. Powiedz mi, przynajmniej, czy łatwiej o awanturę w Paryżu, niż tutaj na wsi?...
— O! jeżeli o to chodzi, to raj, mówię ci, niema edyktów, niema straży kardynalskiej, ani Jussac‘ów, ani żadnych innych szermierzy, ani ograniczeń. O, mój Boże! gdzie chcesz... pod latarnią, w oberży, wszędzie bić się możesz; zabiłeś, zmykasz i po wszystkiem, nikt cię nie poszukuje, nikt nie śledzi. Pan Gwizjusz zamordował pana de Coligny na środku placu królewskiego i nic mu za to.
— Ależ to rozkoszne życie! — zawołal Porthos.
— W dodatku, rychło mieć będziemy wojnę porządną, z armatami, z pożarami; nie bój się, będzie rozmaitość, nie znudzimy się wcale...
— Kiedy tak, decyduję się...
— Mam więc twoje słowo?...
— Tak, już powiedziałem. Będę bił i mordował dla Mazariniego... Ale...
— Ale co?
— Musi mnie zrobić baronem.
— O, dla Boga! — rzekł d‘Artagnan — to naprzód postanowione; mówiłem i powtarzam, że odpowiadam głową za twoje baronostwo.

Po tej obietnicy, Porthos, wierzący święcie słowu przyjaciela, powrócił z nim do zamku.

ROZDZIAŁ XIV
GDZIE POKAZUJE SIĘ, ŻE, JEŻELI PORTHOSOWI NIE WYSTARCZAŁO JEGO STANOWISKO, MOUSQUETON ZE SWEGO ZADOWOLONY BYŁ NAJZUPEŁNIEJ

Gdy powracali do pałacu i Porthos rozkołysany był marzeniami o baronostwie, d‘Artagnan zastanawiał się nad nędzą biednej natury ludzkiej, niezadowolonej wiecznie z tego, co posiada, i zawsze pożądającej tego, czego dosięgnąć trudno. Na miejscu Porthosa, czułby się najszczęśliwszym z ludzi, a Porthosowi czegóż brakowało do szczęścia?.. pięciu liter dla wypisania przed nazwiskiem i maleńkiej korony dla namalowania po bokach powozu.
— Więc żywot mój przeminie — mówił w duchu d‘Artagnan — na daremnem rozglądaniu się w lewo i w prawo — dla ujrzenia oblicza ludzkiego z wyrazem rzetelnego szczęścia.
W chwili, gdy Porthos rozłączył się z nim, dla dania rozkazów kucharzowi, spostrzegł zbliżającego się Moustquetona. Oblicze tego poczciwca, gdyby nie lekkie zafrasowanie, które je przesłaniało, jak przejrzysty obłoczek wiosenny, wyrażało szczęśliwość w całej pełni.
— Mam nareszcie, czego szukałem — rzekł sobie d‘Artagnan — ale niestety!... biedaczysko nie wie, po co tu przybywam.
Mousqueton stanął w oddaleniu. D‘Artagnan dał mu znak, aby się zbliżył.
— Panie, odezwał się Mousqueton — korzystając z pozwolenia, proszę o jedną łaskę.
— Mów, kochanku — odrzekł d‘Artagnan.
— Tylko brak mi śmiałości, z obawy, aby pan nie sądził, iż pomyślność mnie psuje.
— Więc jesteś szczęśliwy, przyjacielu? — zagadnął go d‘Artagnan.
— O tyle, o ile nim być można, a jednak w pana mocy jest uczynić mnie jeszcze szczęśliwszym.
— Mówże więc, a uczynię, co zechcesz, jeśli to tylko ode mnie zależeć będzie.
— O!... od pana jedynie!
— Słucham.
— Panie, jeżeli chcesz mi wyświadczyć łaskę, nie nazywaj mnie już, proszę, Mousquetonem tylko Moustonem. Odkąd mam zaszczyt być intendentem u jaśnie pana, przybrałem to nazwisko, które brzmi dostojniej i wzbudza uszanowanie w podwładnych moich. Pan wie, jak dla tej hołoty potrzebna jest subordynacja.
D‘Artagnan uśmiechnął się; Porthos przedłużał swoje nazwisko, Mousqueton zaś skracał swoje...
— I cóż, panie?... — pytał cały drżący Mousqueton.
— I owszem, drogi Moustonie — odparł d‘Artagnan — uspokój się, nie zapomnę o twojem żądaniu i, jeżeli sobie życzysz, mówiąc do ciebie, nie będę cię tykał.
— O!... — wykrzyknął cały czerwony z radości Mousqueton, — gdybyś mi panie uczynił ten zaszczyt, wdzięczność moja trwałaby całe życie; lecz może to zbyt wielkie żądanie?
— Niestety! — pomyślał d‘Artagnan — to bardzo niewiele, wzamian za utrapienie, które sprawię temu biedakowi, co mnie tak serdecznie przyjął.
— Czy długo pozostanie pan z nami?... — zapytał Mousqueton, którego uspokojone oblicze, kraśniało, jak kwiat rozwiniętej piwonji.
— Jutro odjeżdżam, kochanku.
— A! panie!... — zawołał Mousqueton — na to więc przybyłeś, aby nam tylko żalu narobić?...
— Bardzo się tego obawiam — powiedział tak cicho d‘Artagnan, aby oddalający się z ukłonem Mousqueton nie mógł go usłyszeć.
Pomimo, że d’Artagnan serce miał stwardniałe, przemknął mu przez myśl rodzaj wyrzutu sumienia; nie żal mu jednak było wciągnąć Porthosa na tę drogę, na której życie jego i mienie mogło być narażone. Porthos bowiem dla tytułu barona, którego od lat piętnastu pragnął dosięgnąć, gotów był wszystko poświęcić; lecz Mouisquetom, niczego więcej nie pragnął, tylko Moustonem się przezwać, nie byłoż to więc okrucieństwem wyrywać go z rozkosznego życia, z tego śpichlerza wszelkiej obfitości?... Myśli te trapiły go nieco, gdy zjawił się przed mim Porthos.
— Do stołu!... — zawołał.
— Do stołu?.... — zapytał d‘Artagnan — a któraż godzina?...
— E! mój drogi, już jest po pierwszej.
— Dom twój to istny raj, Porthosie; zapomina się tu o czasie. Służę ci, chociaż głodny nie jestem.
— Chodź; jeżeli nie jeść, to pić zawsze można; to zasada biednego Athosa, którego osamotnienie pojmuję, odkąd sam nudzę się tak okrutnie.
Gdy już podano deser, na znak d‘Artagnana Porthos odprawił służbę i dwaj przyjaciele pozostali sami.
— Porthosie, — odezwał się d‘Artagnan — kto ci będzie towarzyszył w twoich wyprawach.
— A któżby, jak nie Mouston — odparł najspokojniej Porthos.
To było dla d‘Artagnana prawdziwym ciosem; stanął mu przed oczami pełen dobroduszności uśmiech intendenta, zamieniający się w skrzywienie bolesne.
— A jednak — odparł d‘Artagnan — Mouston nie pierwszej już młodości, mój drogi; co więcej, utył niezmiernie i może odwykł już od czynnej służby.
— Wiem o tem. Lecz przywykłem do niego; a zresztą zanadto mnie kocha, aby chciał rozstać się ze mną.
— O! ślepa miłości własna!... — pomyślał d‘Artagnan.
W tej chwili wszedł intendent — dla naradzenia się z panem co do potraw na dzień następny, a także w sprawie zamierzonego polowania.
— Powiedz mi, Moustonie, — odezwał się Porthos — czy broń moja w dobrym jest stanie?
— Broń jaśnie pana — zapytał Mouston — jaka broń?
— Cóż u licha! rynsztunek mój!
— Jaki rynsztunek?
— Wojenny.
— Rozumie się, jaśnie panie. Tak mi się przynajmniej zdaje.
— Upewnisz się o tem jutro i każesz go oczyścić, jeżeli zajdzie tego potrzeba. Który z wierzchowców moich jest najlżejszy w nogach?
— Wulkan.
— A najwytrwalszy?
— Bayard.
— A ty, którego konia najlepiej lubisz?
— Rustoda, jaśnie panie; to dobra szkapa, z którą najłatwiej mi poradzić sobie.
— Mocna, nieprawdaż?
— Normandczyk, skrzyżowany z Meklemburgiem, dzień i noc nie ustanie.
— Tego nam potrzeba. Każesz podpaść te trzy konie, oczyścisz lub każesz oczyścić broń moją; do tego, dla ciebie pistolety i nóż myśliwski.
— Czy w podróż się wybieramy, jaśnie panie?... — odezwał się zaniepokojony Mousqueton.
D‘Artagnan, który przebierał zlekka palcami po stole, zabębnił teraz marsza.
— Coś lepszego, Moustonie!... — odparł Porthos.
— Na wyprawę; panie?... — wybąkał intendent, którego rumieńce sinieć poczęły.
— Powracamy do służby, Moustonie!!... — odrzekł Porthos, usiłując nadać wąsom swoim wygląd marsowy, który utraciły zupełnie.
Zaledwie wymówione zostały te słowa, gdy Mousquetona ogarnęła drżączka, od której mu się zatrzęsły pucołowate i zbladłe, jak marmur, policzki; spojrzał na d‘Artagnana z wyrazem niewysłowienie tkliwego wyrzutu, którego tenże bez rozczulenia znieść nie był w stanie; następnie, chwiejąc się na nogach, rzekł głosem zdławionym:
— Do służby! do służby w szeregach królewskich?
— Tak i nie. Powtórzymy dawne wyprawy, poszukiwanie wszelkich awantur, powrócimy nareszcie do życia, jak niegdyś.
Ostatnie to słowo piorunem spadło na Mousquetona. Właśnie owo przerażające niegdyś czyniło tak słodkiem to dzisiaj.
— O! mój Boże! co ja słyszę?... — zawołał Mousqueton, spoglądając bardziej jeszcze błagalnie, niż poprzednio, w stronę d‘Artagnana.
— Co robić, biedny mój Moustonie?... — odezwał się d‘Artagnan — fatalność...
Pomimo całej przezorności, jakiej użył d‘Artagnan, by nazwać go według jego życzenia, cios dla Mousquetona był okrutny, tak straszny, że nawskroś wzburzony wyszedł, zapomniawszy zamknąć drzwi za sobą.
— Poczciwy Mousqueton nie posiada się z radości — odezwał się Porthos tonem, jakiego musiał użyć Donkiszot, by zachęcić Sansza do osiodłania mu siwki na ostatnią wyprawę.
Dwaj przyjaciele, pozostawszy sami, poczęli gwarzyć o przyszłości, budując zamki na lodzie. Stare wino Mousquetona ukazywało d‘Artagnanowi przyszłość, jaśniejącą poczwórnemi i zwyczajnemi pistolami, a Porthosowi wstęgę błękitną i płaszcz książęcy. Faktem jest, że zasnęli wsparci na stole, i dopiero służba musiała ich nakłaniać do położenia się do łóżka.
Nazajutrz jednak odżył Mousqueton, dzięki d‘Artagnanowi, który mu oznajmił, iż wojna prawdopodobnie toczyć się będzie wśród murów Paryża i w pobliżu pałacu du Vallon, który był tuż przy Corbeil, w Bracieux, które leżało blisko Melun, i w Pierrefonds, znajdującem się pomiędzy Compiégine i Villiers-Cotterets.
— Jednak zdaje mi się, że niegdyś... — nieśmiało rzekł Mousqueton.
— O!... — przerwał mu d‘Artagnan — dzisiaj nie tak się wojnę prowadzi, jak niegdyś. Teraz chodzi o sprawy polityczne, zapytaj Plancheta.
Poszedł Mousqueton po objaśnienia do starego przyjaciela, który co do joty potwierdził słowa d‘Artagnana; to tylko od siebie dodał, że w obecnej wojnie jeńcom grozi szubienica.
— Do paralusza!... — zaklął Mousqueton — zdaje mi się, że wolę oblężenie Roszelli.
Porthos zaś, rozkazawszy zabić koźlątko dla gościa swego, poprowadził go z lasu na górę, a z góry do stawów swoich, zapoznał go z chartami swojemi, ze sforą, Gredinetem i wszystkiem, co tylko posiadał, ponowił trzy wspaniałe uczty i zasięgnął ostatecznych informacyj u d‘Artagnana, zmuszonego do pożegnania się z nim dla dalszej podróży.
— Oto tak się rzeczy mają, drogi przyjacielu!... — rzekł mu wysłaniec — potrzeba mi na drogę stąd do Blois czterech dni, jednego, by tam zabawić, trzech lub czterech na powrót do Paryża. Zatem wyrusz za tydzień z całym swoim orszakiem; staniesz przy ulicy Tiquetonne w hotelu „pod Kozą“ i czekaj mojego powrotu.
— Zgoda — rzekł Porthos.
— Zamiary moje względem Athosa są beznadziejne — mówił d‘Artagnan — lecz, jakkolwiek sądzę, iż wielce zniedołężniał, należy zachowywać pewne względy w postępowaniu z przyjaciółmi.
— Słusznie. Jedź więc i — odwagi; co do mnie, pełen jestem zapału.
— Wyśmienicie!... — zawołał d‘Artagnan.
I rozstali się na granicy posiadłości Pierrefonds, dokąd Porthos pragnął odprowadzić przyjaciela.
— Przynajmniej sam jeden nie będę — mówił do siebie id‘Artagnan, jadąc prosto ku Villiars-Cotterets. — Ten Porthos djablo jeszcze zachował swoje siły. Jeżeli Athos nam przybędzie, w takim razie we trzech zadrwimy z Aramisa, tego eleganckiego mnicha ze szczęściem do kobiet.
Stanąwszy w Villiers-Cotterets, napisał do kardynała:
„Ekscelencjo, zdobyłem już jednego dla Waszej Eminencji, a ten za dwudziestu wystarczy. Wyruszam do Blois, w której to okolicy zamieszkuje w zamku swym de Bragelonne, hrabia de la Fére“.

To załatwiwszy, ruszył ku Blois, gawędząc potrosze z Planchetem, stanowiącym wielką dla niego rozrywkę w tej długiej podróży.

ROZDZIAŁ XV
DWIE ANIELSKIE GŁÓWKI

Kawał drogi był nielada; nie troszczył się tem jednak d‘Artagnan: wiedział on, że konie jego wzmocniły się należycie przy obfitym żłobie pana Bracieux. Pełen więc otuchy udał się w kilkudniową drogę wraz ze swym wiernym Planchetem.
Wiemy już, iż dwaj ci ludzie, jadąc obok siebie, gawędzili nieustannie dla zabicia nudów. D‘Artagnan zrzucił z siebie pańską skórę, a Planchet pozbył się najzupełniej lokajskiej. Chytry był z niego szpak; od chwili swego improwizowanego mieszczaństwa często żałował on wyżerek przygodnych, jak również rozmów i świetnego towarzystwa szlachty, a czując niejaką osobistą wartość swoją, cierpiał, widząc się zdyskredytowanym przez ustawiczne stykanie się z ludźmi o niskich pojęciach. Z łatwością podniósł się więc do stopnia powiernika tego, którego panem swoim nazywał.
D‘Artagnan od wielu lat trzymał uczucia swoje w głębokiej skrytości. Stało się też, że dwaj ci ludzie, odnalazłszy się, przedziwnie do siebie przystali.
Zresztą Planchet nie był pospolitym pierwszym lepszym towarzyszem: był on człowiekiem z głową na karku; nie leciał naoślep w niebezpieczeństwa i nie cofał się w potrzebie, jak nieraz miał d‘Artagnan sposobność zauważyć; nakoniec był żołnierzem, a broń uszlachetnia; nadewszystko jeszcze, że, jeśli Planchet potrzebował go, nie był on także dla pana swego nieużytecznym. Dobili więc do Blois, stanąwszy na stopie przyjacielskiej nieledwie.
Wśród drogi d‘Artagnan, prześladowany wciąż jedną myślą, mówił, wstrząsając głową:
— Wiem ja dobrze, iż krok mój względem Athosa jest daremny i bezsensowny, lecz winienem postąpić tak z dawnym przyjacielem, człowiekiem najczystszej i najszlachetniejszej rasy.
— O! prawdziwy był szlachcic z pana Athosa! — odezwał się Planchet.
— Wszak prawda? — odrzekł d‘Artagnan.
— Sypał złotem, jak niebo gradem sieje — ciągnął dalej Planchet, — szpadę nosił po królewsku. A pamięta pan pojedynek z Anglikami w ogrodzie Karmelickim? O! jakiż on był dnia tego piękny i wspaniały, gdy mówił do przeciwnika swego: „Żądałeś pan, abym ci nazwisko moje powiedział, tem gorzej dla ciebie, bo będę zmuszony cię zabić!“ Stałem tuż przy nim i słyszałem. Słowo w słowo tak powiedział. A to spojrzenie, panie, — gdy według zapowiedzi swojej — przeszył przeciwnika, a ten padł, krzyku nie wydawszy. O! panie, powiadam, że prawdziwy był z niego szlachcic.
— Tak — odezwał się d‘Artagnan — wszystko, co mówisz prawdą jest, jak Ewangelja, lecz te zalety mógł już postradać z powodu jednej wady.
— Pamiętam dobrze — rzekł Planchet — lubił pić a raczej pił dużo. Lecz nie pił, jak inni. Oczy jego dużo mówiły, gdy kielich do ust zbliżał. Doprawdy, nigdy milczenie tak wymowne nie było. Mnie bo zdawało się, iż słyszę, jak szepcze: „Przybywaj, napoju! odpędzaj smutki moje“. A jak odtłukł podstawkę kielicha lub szyjkę butelki! on jeden tylko potrafił tak zrobić.
— A dziś! — kończył za niego d‘Artagnan — jakiż smutny czeka nas widok. Ten wielki pan o spojrzeniu wyniosłem, ów jeździec piękny w błyszczącej zbroi, któremu dziwili się wszyscy, iż szpadę tylko zamiast buławy dzierży w swojej dłoni, on! zmienił się w starca, przygarbionego z nosem czerwonym i załzawionemi oczyma. Zastaniemy go, leżącego na trawie, skąd spojrzy na nas okiem zgasłem, i nie pozna nas w dodatku. Bóg mi świadkiem, Planchecie, że uciekłbym od tego smutnego widoku, gdyby mi nie chodziło tak bardzo o odzyskanie szacunku mojego dla tego cienia znakomitego, pełnego chwały hrabiego de lą Fere, tak szczerze przez nas kochanego.
Planchet w milczeniu głową pokiwał: łatwo było odgadnąć, iż podziela, obawy swojego pana.
— Wreszcie... — ciągnął dalej d‘Artagnan — ta zgrzybiałość, bo Athos stary już teraz, niedostatek może, gdyż nie szanował nigdy tego niewielkiego mienia, które posiadał, a ten brudas Grimaud, coraz więcej oniemiały i straszniejszy, niż pan jego pijak... słuchaj, Planchecie, myśl ta rozdziera mi serce.
— Zdaje mi się, że jestem tam, i widzę go bełkocącego i zataczającego się — odezwał się Planchet głosem płaczliwym.
— Jedyną moją obawą, przyznaję — począł znowu d‘Artagnan — jest, aby czasami Athos nie przyjął moich propozycyj w chwili upojenia wojowniczego. Dla Porthosa i dla mnie byłoby to wielkiem nieszczęściem, nadewszystko prawdziwym ciężarem; lecz w takim razie wyjedziemy od niego podczas pierwszej hulanki, i koniec. Wytrzeźwiawszy, zrozumie, co to znaczy.
— W każdym razie, panie, przekonamy się o tem w niedługim czasie, gdyż, o ile mi się widzi, te mury wysoko czerwieniejące przy zachodzącem słońcu... to gmachy Blois.
— Prawdopodobnie — odparł d‘Artagnan.
— Czy wstąpimy do miasta? — zapytał Planchet.
— Zapewne, aby się dowiedzieć.
— Panie, jeżeli wstąpimy, radzę panu kosztować śmietanki w maleńkich garnuszkach, o której wiele się nasłuchałem, a nie można przewozić jej do Paryża, tylko trzeba jeść na miejscu.
— I owszem! będziemy ją jedli, bądź spokojny, — rzekł na to d‘Artagnan.
Naraz z bocznej drogi, pełnej grząskich dołów, wytoczył się na gościniec, który jeźdźcy nasi przebywali, wóz ciężki zaprzężony w woły, naładowany drzewem, ciętem w pięknych lasach okolicznych, którego dostarczają do portów Loary. Człowiek szedł przy wozie, trzymając w ręku długi na jednym końcu ostro okuty pręt, którym podniecał powolny swój zaprząg.
— Hej! przyjacielu, — krzyknął na rataja Planchet.
— Co panowie rozkażą? — odezwał się wieśniak najczystszą wymową, jaką odznaczają się mieszkańcy tych okolic, a która żawstydzićby mogła miejskich purystów z placu Sorbony lub ulicy Uniwersyteckiej.
— Szukamy siedziby hrabiego de la Fere — rzekł d‘Artagnarn, — czy znane ci to nazwisko?
Usłyszawszy to imię, wieśniak odkrył głowę i odpowiedział:
— Drzewo, które wiozę, do niego należy, panowie, ściąłem je w jego puszczy i wiozę do zamku.
Nie chciał d‘Artagnan pytać więcej, wzdrygnął się na myśl usłyszenia z czyich innych ust tego, o czem sam z Planchetem mówił.
Zamek — rzekł w duchu d‘Artagnan — zamek!... A! pojmuję! Athos jest gorąco kąpany; przymusił swoich chłopów, tak samo jak Porthos, do tytułowania siebie jasnym panem a lepianki zamkiem: ciężką miał prawicę drogi Athos, szczególniej kiedy pił więcej.
Woły powoli postępowały. D‘Artagnan z Planchetem jechali za wozem. Znudziło ich to trochę.
— Czy to ta droga — odezwał się do rataja d‘Artagnan — możemy udar się nią bez obawy zabłądzenia?
— O! mój Boże, tak panie — odrzekł wieśniak — możecie nią się udać, zamiast nudzić się przy wlokących się ociężale bydlętach. Ujechawszy pół milki, zobaczycie, panowie, na prawo pałac; stąd go nie widać, bo przysłonięty topolami. Lecz to nie zamek Bragelonne, tylko La Valliere: należy go ominąć; dalej zaś, na odległość trzech strzałów muszkietu, będzie dom biały, kryty dachówką, zbudowany na wzgórzu, ocienionem jaworami wielkiemi, — to zamek pana hrabiego de la Fere.
— A czy duże te pół mili? — zagadnął d‘Artagnan — bo rozmaite bywają mile w pięknym naszym kraju francuskim.
— Dziesięć minut drogi dla zwinnych nóżek wierzchowca pańskiego.
Podziękował wieśniakowi d‘Artagnan i ruszył pędem; lecz struty pomimowolnie myślą zobaczenia tego niezwykłego człowieka, który mu tyle uczucia okazał, a radami i przykładem wpłynął na wykształcenie jego szlacheckie, zwalniał stopniowo bieg konia i jechał dalej w zamyśleniu z głową zwieszoną.
Wkrótce na zawrocie drogi ukazał się naszym podróżnym — zgodnie ze słowami wieśniaka — zamek de La Valliere, następnie o ćwierć mili dalej biały dom, otoczony jaworami, zarysował się na tle gęstych drzew, które wiosna przypruszyła śniegiem kwiatów.
P‘Artagnan, który niełatwo ulegał wzruszeniom, doznał na ten widok dziwnego uczucia, przenikającego go do głębi serca; tak to potężne są w ciągu życia całego wspomnienia młodości.
Jeszcze kilka kroków i nasz muszkieter stanął przed sztachetami wykwintnej roboty, jaka cechowała odlewnie ówczesnej epoki. Przez sztachety widać było ogród warzywny, starannie utrzymany i spory dziedziniec, gdzie kilku pachołków w rozmaitych liberjach pilnowało wierzchowców oraz karety, zaprzężonej w dwa krajowe konie.
— Albo my jesteśmy w błędzie lub ten człowiek się pomylił, — odezwał się d‘Artagnan — to nie jest siedziba Athosa. Czyżby już nie żył, mój Boże! a własność ta miałażby należeć do kogoś z jego rodu? Zsiądź z konia, Planchecie, i zapytaj; przyznaję, iż sam nie mam na to odwagi. Dodasz przytem, iż pewien przejezdny szlachcic pragnie mieć zaszczyit powitać pana hrabiego de la Fere.
Planchet, prowadząc konia za uzdę, podszedł do bramy, pociągnął za dzwonek, na co zjawił się służący o siwych włosach, trzymający się przecie prosto, i wpuścił go.
— Czy tutaj mieszka pan hrabia de la Fere? — zapytał.
— Tutaj, panie — odrzekł służący.
— Który niegdyś służył w wojsku czy tak?
— Tak właśnie.
— I miał służącego imieniem Grimaud — wypytywał dalej przezorny Planchet.
— Obecnie pana Grimaud niema w zamku, — odparł nieprzywykły do tego rodzaju badań służący, poczynając mierzyć Plancheta oczami od głowy do stóp.
— A zatem widzę, że to ten sam hrabia de la Fere, którego poszukujemy, — zawołał Planchet w uniesieniu radości. — Zechciej mi otworzyć, gdyż muszę oznajmić panu hrabiemu mojego pana, a jego przyjaciela, który oczekuje tam na powitanie.
— Czemuż nie powiedziałeś tego odrazu? — rzekł służący, otwierając bramę. — Lecz gdzież jest pan twój?
— Poza mną, o tam, już nadjeżdża.
Służący, otworzywszy bramę, wyprzedził Plancheta, ten dał znak d’Artagnanowi, który z bijącem niezwykle sercem wjechał na dziedziniec. Gdy Planchet stanął na ganku, dosłyszał głos w sali na dole:
— Gdzież jest ten szlachcic?... czemu nie wprowadzisz go tutaj?...
Głos ten obudził w sercu d‘Artagnana tysiąc wspomnień zamierzchłych. Żywo zeskoczył z konia, podczas gdy Plancheit z uśmiechem na ustach podchodził do gospodarza domu.
— Ja przecie znam tego chłopca — rzekł Athos, ukazując się w progu.
— O! tak, panie hrabio, znasz mnie i ja cię znam dobrze. Jestem Planchet, panie hrabio, Planchet, znany hrabiemu...
— Co!... Planchet?... — wykrzyknął Athos. — Czyżby i pan d‘Artagnan był tutaj?
— Jestem, przyjacielu! jestem, drogi Athosie — wyrzekł, jąkając się i chwiejąc się nieledwie na nogach.
Słowa te odbiły się żywem wrażeniem na pięknej twarzy i spokojnych rysach Athosa. Żywo postąpił ku d‘Artagnanowi, nie spuszczając zeń wzroku, i objął go czule w ramiona. D‘Artagnan, ochłonąwszy z wrażenia, uścisnął go z serdecznością, łzami w jego oczach świecącą. Athos ujął go za rękę i powiódł do sali, gdzie zebranych było kilka osób. Powstali wszyscy.
— Przedstawiam państwu — rzekł — kawalera d‘Artagnan, porucznika muszkieterów Jego Królewskiej Mości, wiernego przyjaciela, oraz najdzielniejszego i najmilszego szlachcica, jakiego kiedykolwiek znałem.
Wedle zwyczaju obsypano d‘Artagnana grzecznościami, któremi i on nawzajem wszystkich obdarzył, zajął miejsce w towarzystwie i, gdy przerwana na chwilę rozmowa tok swój ogólny poczęła przybierać, jął badawczo przypatrywać się Athosowi.
Rzecz godna podziwu! Athos postarzał się bardzo nieznacznie. Piękne jego oczy pozbyły się tych sinych obwódek, które bezsenność i hulanki zarysowują, zdały się teraz większe i jaśniej, niż kiedykolwiek, patrzały; twarz jego, wydłużona nieco, straciła niepokój gorączkowy, odzyskała powagę; ręce piękne i muskularne, pomimo miękkości skóry, cudnie odbijały przy koronkach mankietów, jak gdyby ręce z obrazu Tycjana lub Van-Dycka; smuklejszy był, niż dawniej; kształtne i szerokie ramiona zdradzały siłę niezwykłą; włosy czarne i długie, świecące gdzieniegdzie nitką srebrzystą, wijąc się w pierścienie, z wdziękiem spływały na ramiona.
Goście hrabiego, widząc, iż rozmowa przybrała lekki odcień przymusu, jako że dwaj przyjaciele pragnęli pozostać sami, poczęli przygotowywać się do odjazdu, gdy naraz rozległo się hałaśliwe szczekanie psów w dziedzińcu, i kilka osób zawołało jednocześnie:
— A! To Raul przybywa.
Na dźwięk tego imienia, Athos spojrzał na d‘Artagnana, zdając się śledzić ciekawie, jakie ono wrażenie wywoła na jego twarzy. Lecz ten nie ochłonął jeszcze z pierwszego wzruszenia i nie domyślał się niczego.
Bezwiednie się prawie obrócił, kiedy piękny piętnastoletni młodzieniec, skromnie lecz wykwintnie ubrany, wszedł do salonu, z wdziękiem unosząc kapelusz z długiemi czerwonemi piórami.
Uderzyło go jednak to zjawienie się zgoła niespodziewane nieznanej mu osobistości.
Dziwne podobieństwo pomiędzy przyjacielem jego a tem pacholęciem wyjaśniło mu tajemnicę owego zagadkowego dlań dotąd odrodzenia Athosa. Patrząc i słuchając, czekał.
— Powracasz, Raulu?... — odezwał się hrabia.
— Powracam, panie — odparł z szacunkiem młodzieniec — i wywiązałem się z polecenia, które mi dałeś.
— Lecz co tobie, Raulu?... — zapytał Athos troskliwie — jesteś blady i wzruszony.
— Bo naszej małej sąsiadce przytrafiło się nieszczęście — odparł młodzieniec.
— Pannie de La Valliere?... — żywo zagadnął Athos.
— Co się stało?... — zapytało kilka głosów naraz.
— Przechadzała się z boną Marceliną w parku, gdzie ciosano drzewa, kiedy, przejeżdżając konno, spostrzegłem ją i stanąłem. Zobaczyła mnie także i zeskoczyła ze stosu drzewa, na który weszła, wtem powinęła się jej nóżka i biedne dziecię powstać już nie mogło. Zdaje mi się, że zwichnęła nogę w kostce.
— O! mój Boże!.... — zawołał Athos — a czy pani de Saint-Remy, jej matka, wie o tem?
— Nie, panie, pani de Saint-Remy jest w Blois u księżnej Orleańskiej. Obawiając się, aby pierwszy opatrunek nie był niezręczny, pośpieszam prosić cię, panie, o radę.
— Poślij czemprędzej do Blois, Raulu! albo raczej dosiądź sam konia i pędź co tchu stanie.
Raul się pokłonił.
— Lecz gdzież jest Ludwika?... — zapytał hrabia.
— Przywiozłem ją tutaj, i umieściłem u żony Charlota, która tymczasem obłożyła jej nóżkę zimną wodą.
Po wyjaśnieniu tem, dającem pretekst do powstania z miejsc, goście pożegnali Athosa; stary książę de Barbé jedynie, jako dawny przyjaciel domu La Vallierów, poszedł odwiedzić Ludwikę, która tonęła we łzach, lecz, zobaczywszy Raula, otarła piękne oczy i uśmiechnęła się natychmiast. Książę ofiarował się odwieźć Ludwikę do Blois.
— Słusznie — rzekł Athos — prędzej dostanie się do matki; ty zaś, Raulu, pewnie winien jesteś w tym wypadku przez roztrzepanie swoje...
— O! panie, upewniam cię... — wyszeptał Raul.
— Pojedziesz jednak do Blois — dobrotliwie mówił dalej hrabia — przeprosisz od siebie i ode mnie panią de Saint-Remy i zaraz powrócisz.

Na twarz młodzieńca wróciły rumieńce; pytająco spojrzał ma hrabiego, a, wyczytawszy z niej przyzwolenie, wziął w silne ramiona dziewczynkę, której śliczna główka, napół zapłakana, napół uśmiechnięta, spoczęła na jego ramieniu, i złożył ostrożnie w powozie; potem skoczył na konia z wdziękiem i zręcznością skończonego jeźdźca i, skłoniwszy się Athosowi i d’Artagnanowi, popędził, jak strzała, aby zrównać się z drzwiczkami karety, w której wnętrze wzrok jego utkwiony był ustawicznie.

ROZDZIAŁ XVI
ZAMEK BRAGELONE

D‘Artagnan podczas sceny poprzednio opijanej stal osłupiały, jak w ziemię wrosły. Zastał wszystko tak różne od tego, co zastać przypuszczał, iż w głowie mu się mieszała. Athos ujął go pod rękę i wyprowadził do ogrodu.
— Zanim podadzą kolację — rzekł z uśmiechem — miło ci będzie pewnie, mój przyjacielu, usłyszeć z ust moich pewne wyjaśnienia, gdyż, jak widzę, dziwi cię bardzo wszystko, coś zobaczył?
— Istotnie, panie hrabio — rzekł d‘Artagnan, czując odrazu przewagę, jaką zawsze miał nad nim Athos przez nieskończoną wyższość i delikatność postępowania.
Athos przypatrywał mu się z tkliwym uśmiechem.
— Pamiętaj, drogi d‘Artagnanie, iż nie ma tu wcale pana hrabiego. Jeżeli ja cię nazwałem rycerzem, to jedynie, aby zaprezentować gościom moim i ażeby wiedzieli, kim jesteś. Dla ciebie zaś, kochany przyjacielu, spodziewam się tego, jestem zawsze Athosem, twoim kolegą i przyjacielem. Czyż wolałbyś stanąć ze mną na stopie ceremcnjalnej dlatego, że mnie już nie kochasz
— O! Boże zachowaj!... — — rzekł gaskończyk ze szczerym wybuchem miłości, tak rzadkim w wieku dojrzałym.
— Powróćmy zatem do dawnego obyczaju i na początek bądźmy otwarci. Zadziwia cię wszystko, coś u mnie zastał?
— Nieskończenie.
— A najbardziej ja sam cię zadziwiam, przyznaj?
— Przyznaję.
— Młody jestem jeszcze, wszak prawda, pomimo czterdziestu dziewięciu lat? Można mnie poznać jeszcze.
— Przeciwnie — rzekł d‘Artagnan, gotów nadużyć szczerości, do jakiej go zachęcał Athos, zmieniłeś się nie do poznania.
— A! rozumiem — rzekł Athos, czerwieniąc się lekko — wszystko ma swój koniec, d‘Artagnanie, tak szaleństwo, jak każda inna rzecz.
— Zaszła także zmiana w twoich dostatkach, o ile mi się zdaje. Przepysznie mieszkasz, a dam ten zapewne do ciebie należy?
— Tak jest; to właśnie ta mała sukcesja, o której wspominałem, że na mnie spadła, gdym wychodził ze służby wojskowej.
— Posiadasz parki, konie, sfory psów.
Athos uśmiechnął się.
— Park ma rozległości dwadzieścia morgów, kochany przyjacielu, w tem mieszczą się ogrody warzywne i zabudowania służby. Koni mam dwa; rozumie się, że nie rachuję podjezdka mojego lokaja. Sfory moje ograniczają się do czterech dogów, dwóch chartów i jednego wyżła. W dodatku cały ten zbytek myśliwski nie dla mnie przeznaczony.
— Rozumiem — rzekł d‘Artagnan — to dla tego młodzieńca, dla Raula.
D‘Artagnan spojrzał na Athosa z mimowolnym uśmiechem.
— Zgadłeś, mój przyjacielu — rzekł Athos.
— Ten młodzieniec jest twoim ulubieńcem, twoim chrześniakiem, lub może krewnym? A! jakżeś się odmienił, drogi Athosie.
— Ten młody człowiek — odparł z powagą Athos — ten młody człowiek, d‘Artagnanie, jest sierotą, którego własna matka opuściła, pozostawiając na opiece ubogiego proboszcza w odludnej wiosce. Ja go stamtąd zabrałem i wychowałem.
— Czy jest bardzo do ciebie przywiązany?
— Zdaje mi się, że kocha mnie, jak ojca własnego.
— A nadewszystko wdzięczny ci jest bardzo?
— O! wdzięczność nasza jest zobopólna; winien mu jestem tyle, co i on mnie jest winien. Nie mówię mu tego, lecz tobie powiadam przyjacielu, że ja jestem mu winien daleko więcej.
— Z jakiegoż powodu?... — zapytał muszkieter zdziwiony.
— Ależ tak, na Boga! on to sprawił, że mnie widzisz tak zmienionym. Usychałem, jak drzewo samotne, którego korzenie burze podmyły; tylko uczucie głębokie mogło mnie przywiązać do ziemi. Wziąć kochankę? byłem za stary. Szukać przyjaciół? Nigdy, gdy ciebie nie stało. Otóż przez dziecko to odnalazłem wszystko, com utracił; nie miałem odwagi żyć dla siebie, znalazłem ją, aby żyć dla niego. Nauki dużo znaczą dla dziecka, lecz przykład daleko więcej. Dawałem mu przykład z siebie, d‘Artagnanie. Z występków, z nałogów poprawiłem się; udawałem cnoty, jakich nie posiadałem. Wierzę w to, iż się nie łudzę, przyjacielu, że Raul będzie wzorem szlachcica w calem znaczeniu tego wyrazu, takiego, jakich nam właśnie potrzeba w tych czasach zepsucia.
D‘Artagnan patrzał na Athosa z wzrastającym podziwem. Przechadzali się po cienistej alei, a ukośne promienie zachodzącego słońca przedzierały się gdzieniegdzie. Jeden z nich padł na twarz Athosa, a z oczu jego trysnął taki sam promień ciepły i łagodny. Wspomnienie milady stanęło w umyśle d‘Artagnana.
— Więc jesteś szczęśliwy?... — zapytał przyjaciela.
Bystre oczy Athosa padły na d‘Artagnana i zdawały się czytać w tajnikach serca.
— O tyle szczęśliwy, o ile wolno jest człowiekowi być nim na tej ziemi. Dokończ myśli swej, przyjacielu, widzę bowiem, że nie wszystko mi jeszcze powiedziałeś.
— Straszny jesteś, Athosie, nic przed tobą ukryć niepodobna.
— A więc tak chciałem cię właśnie zapytać, czy nie napadają cię niekiedy zwątpienia... trwogi podobne do...
— Do wyrzutów sumienia?... — dokończył Athos. — Wypowiadam myśl twoją, przyjacielu?... Tak i nie... nie mam wyrzutów sumienia... sądzę bowiem, że ta kobieta zasłużyła na karę, jaką poniosła. Nic sobie nie wyrzucam, bo, gdybyśmy ją zostawili wolną i żywą, prowadziłaby dalej dzieło zniszczenia. Lecz to nie znaczy, abym był przekonany, iż mieliśmy prawo do tego, cośmy uczynili. Może być także, że krew przelana wymaga zadośćuczynienia. Ona odpokutowała za swoje uczynki, kto wie, może i nam pozostaje jeszcze odpokutować za nasze...
— Bywają chwile, iż mnie takie same myśli przychodzą — rzekł d’Artagnan.
— Ta kobieta miała syna?
— Tak.
— Czy słyszałeś kiedy o nim?
— Nigdy.
— Powinien mieć teraz dwadzieścia trzy lata. D‘Artagnanie, wiesz co, ja często myślę o tym młodym człowieku.
— To dziwne!... mnie on nigdy na myśl nie przyszedł.
Athos uśmiechnął się melancholijnie.
— Czy masz jaką wiadomość o lordzie de Winter?
— Wiem tylko, że był w wielkich łaskach króla Karola I-go.
— Zapewne jednaki los ich spotkał, a wiemy, że niewesoły. Patrz, d‘Artagnanie — ciągnął Athos — stało się, jak mówiłem przed chwilą. On pozwolił, aby przelano krew Strafforda; jedna krew ciągnie drugą za sobą... A co się dzieje z królową?
— Z jaką królową?
— Z Henrjettą Angielską, córką Henryka W-go?
— W Luwrze jest obecnie, jak wiesz o tem zapewne.
— Tak, niestety, gdzie jej wszystkiego brakuje, wszak prawda?... Podczas wielkich mrozów tej zimy, córka Henryka IV-go, chora, zmuszona była leżeć w łóżku, ponieważ drzewa na opał zabrakło. Czy ty to rozumiesz? — mówił Athos, wzruszając ramionami. — Córka Henryka IV-go drży z zimna, bo niema czem ognia rozniecić!... O czemuż nie powierzyła się gościnności jednego z nas, zamiast żądać jej od Mazariniego!... u nas na niczemby jej nie zbywało.
— Więc ty ją znasz, Athosie?...
— Nie, matka moja widziała ją dzieckiem. Czy mówiłem ci kiedy, że moja matka była damą honorową Marji de Medicis?
— Nigdy. Ty nie opowiadasz takich rzeczy, Athosie.
— O, mój Boże, a jednak widzisz, że opowiadam; potrzeba tylko, żeby się sposobność nadarzyła.
— Porthos nie czekałby tak cierpliwie — rzekł d‘Artagnan ze śmiechem.
— Każdy z nas ma inne usposobienie, kochany przyjacielu. Porthos pomimo odrobiny próżności, posiada znakomite przymioty. Czy spotkałeś się z nim kiedy?...
— Od niego właśnie wyjechałem przed pięciu dniami — rzekł d‘Artagnan.
I opowiedział z werwą i humorem gaskońskim, jaki to wspaniały zamek posiada Porthos w Pierrefonds, a wyśmiewając przyjaciela, zakochanego w świetnościach i złoceniach, napomknął także i o zacnym panu Mouston.
— Podziwiam — odparł Athos, śmiejąc się wesoło na wspomnienie dawnych pięknych dni — podziwiam nasz stosunek, zawiązany przypadkowo, który przetrwał bez zmiany dwadzieścia lat rozłąki. Przyjaźń w szlachetnych sercach zapuszcza korzenie głęboko. O! wierz mi, d‘Artagnanie, tylko źli ludzie nie wierzą w przyjaźń prawdziwą, bo nie są w stanie jej zrozumieć. — Co się dzieje z Aramisem?
— Byłem u niego także — odparł d‘Artagnan — lecz zdaje mi się, że ostygł znacznie.
— A!.. widziałeś Aramisa — podjął Athos, patrząc na d‘Artagnana badawczem okiem. — Kochany przyjacielu, prawdziwą pielgrzymkę podjąłeś do świątyni przyjaźni, jakby się wyraził poeta.
— A tak — odparł d‘Artagnan, trochę zmieszany.
— Aramis, jak wiesz — ciągnął Athos — jest już z natury chłodny, w dodatku zawsze go absorbują te intrygi z kobietami.
— Pewien jestem, że obecnie przemyśliwa coś bardzo skomplikowanego.
Athos nic nie odpowiedział.
— A to nieciekawy!... — pomyślał d‘Artagnan.
Athos nietylko nie odpowiedział, lecz zmienił przedmiot rozmowy.
— Widzisz sam — rzekł, zwracając uwagę d‘Artagnana na to, że po godzinie przechadzki byli z powrotem w zamku — prawie całą moją posiadłość obeszliśmy dokoła.
W tej chwili rozległ się odgłos kopyt końskich.
— To Raul powraca — rzekł Athos — dowiemy się czegoś o biednej małej.
Młodzieniec ukazał się w bramie i wjechał w dziedziniec, cały pokryty kurzem; skoczył z konia, oddał cugle stajennemu i przyszedł powitać hrabiego i d‘Artagnana. Athos położył rękę na ramieniu przyjaciela i rzekł:
— Ten pan — to rycerz d‘Artagnan, o którym tak często opowiadałem ci, Raulu.
— Panie, — rzekł młodzieniec, kłaniając się nisko, — ile razy trzeba było stawić za przykład człowieka szlachetnego, odważnego i zacnego, tyle razy pan hrabia imię twoje mi wymieniał.
Małe te pochlebstwo wzruszyło przyjemnie d‘Artagnana. Poczuł sympatję do Raula, podał mu rękę i powiedział:
— Młody mój przyjacielu, wszystko, co jest dobre we mnie, zawdzięczam panu hrabiemu, on to bowiem wykształcił mnie we wszystkiem, i nie jego wina, jeżeli uczeń niezupełnie odpowiedział oczekiwaniom. Lecz ty mu wynagrodzisz zawód, jaki go spotkał z mego powodu. Podoba mi się twoja postawa, Raulu, a grzeczność wzruszyła mnie serdecznie.
Athos, uradowany nad wyraz, patrzał na d‘Artagnana z wdzięcznością, następnie objął wzrokiem Raula i z miłością uśmiechnął się do niego.
— O teraz wiem już wszystko, zdobyłem pewność — pomyślał d‘Artagnan, którego baczności nie uszedł wyraz twarzy Athosa.
— Cóż tam słychać? — zaczął Athos — spodziewam się, że wypadek nie pociągnął za sobą złych następstw?.
— Nie wiadomo dotąd, panie hrabio, doktór nic pewnego powiedzieć nie umie o zwichnięciu nogi, obawia się, czy ścięgno nie zostało nadwerężone.
W tej właśnie chwili młody chłopak, porządnie ubrany, przyszedł donieść, że obiad podano.
Athos poprowadził gościa do nader skromnej sali jadalnej, której okna wychodziły z jednej strony na ogród, a z drugiej na cieplarnię, zapełnioną przepysznemi kwiatami. D‘Artagnan rzucił okiem na przybory stołowe: nakrycie było wspaniałe; stare familijne srebra aż oczy porywały. Z boku stał dzban srebrny cudownej roboty; d‘Artagnan przystanął, nie mogąc się napatrzeć.
— Cóż to za arcydzieło! — zawołał.
— Tak... jest to wyrób wielkiego artysty florenckiego, nazwiskiem Benvenuto-Cellini.
— Jakąż to bitwę przedstawia?
— Bitwę pod Marignan. Jest to właśnie chwila, w której jeden z moich przodków podaje swą szpadę Franciszkowi I-mu, aby zastąpić skruszoną w ręku króla. W tej to potrzebie pradziad mój, Enguerrand de la Fére został kawalerem orderu Świętego Michała. Prócz tego w piętnaście lat później król, — pomny, że walczył trzy godziny szpadą Enguerranda, a była tak mocna, że się nie złamała, — podarował mu ten dzban przepyszny i szpadę, jaką zapewne widziałeś ongi u mnie, a która jest też cudownym okazem złotnictwa. A!... były to czasy olbrzymów — rzekł Athos. — My karłami jesteśmy w porównaniu z tymi ludźmi. Siadaj, przyjacielu, i posilaj się. Ale, ale, — dodał Athos, zwracając się do małego chłopca, który właśnie zupę podawał — zawołaj Charlota.
Chłopiec wybiegł, a w chwilę potem wszedł ten sam mężczyzna, który przyjmował podróżnych w bramie dziedzińca pałacowego.
— Kochany Charlot — rzekł Athos do niego — polecam ci specjalnie na cały czas pobytu Plancheta, lokaja pana d‘Artagnana. Lubi on dobre wina, a ty wszak masz klucze od piwnic. Przez długi czas tułał się po świecie i nie zaznał wygody, teraz zapewne nie pogardzi miękkiem posłaniem; miejże to wszystko w pamięci, proszę cię bardzo.
— Pamiętasz o wszystkich — rzekł d‘Artagnan — dziękuję ci, w imieniu Plancheta, drogi Athosie.
Raul spojrzał zdziwiony, usłyszawszy to imię, niepewny, do kogo mówi d‘Artagnan, czyżby do hrabiego de la Fere?
— Zdziwiony jesteś, Raulu, wszak prawda? — rzekł Athos z uśmiechem. — Pod tem nazwiskiem walczyłem wtedy, gdy pan d‘Artagnan, dwóch zacnych przyjaciół i ja, dokazywaliśmy cudów waleczności przy oblężeniu Roszelli, pod dowództwem zgasłego kardynała i pana de Bassompierre, który także już nie żyje. Pan d‘Artagnan jest na tyle dobry, że pamięta o tem imieniu, a za każdym razem, gdy je słyszę, serce bije mi z radości.
— Nazwisko to było sławne — rzekł d‘Artagnan — powtarzano je z zachwytem!
— W związku z czemże to? — zapytał Raul, z młodzieńczą ciekawością.
— Na honor, ja bo nic a nic nie wiem — dodał Athos.
— Czyś zapomniał o bastjonie Świętego Gerwazego, Athosie, i o serwecie przestrzelonej trzema kulami, z której uczyniono chorągiew zwycięską? Lepszą mam pamięć, stoi mi ta cała przygoda przed oczami i opowiem ci ją, młodzieńcze.
Jakoż opowiedział Raulowi historję bastjonu. Młody człowiek, słuchając, przeniósł się wyobraźnią w dalekie czasy; zdawało mu się, że czyta Tassa, lub Ariosta i że cała opowieść przenosi go w zamierzchłe wieki rycerskości bez trwogi i skazy.
— Uważaj, Raulu — przerwał Athos — d‘Artagnan wcale nie wspomina, iż sam był w owym czasie duszą tych przedsięwzięć awanturniczych; postawę z żelaza, pięść stalową, rzut oka pewny i ognisty, oto, co miał dla przeciwnika. Zaledwie ośmnaście lat liczył, trzy lata starszy był od ciebie, Raulu, gdym widział go w pierwszej potrzebie, i to z wytrawnym nieprzyjacielem.
— I pan d‘Artagnan zwyciężył?... — przerwał młodzieniec, z błyszczącem wejrzeniem, i jakby błagając o dalsze szczegóły.
— Zabiłem podobno jednego — rzekł d‘Artagnan, patrząc pytająco na Athosa. — Drugiego podobno rozbroiłem, czy raniłem, nie przypominam już sobie...

Młodzieniec chętnie byłby przeciągnął tę rozmowę do białego dnia; lecz Athos zwrócił uwagę, że gość zmęczony potrzebuje spoczynku. D‘Artagnan bronił się przez grzeczność, Athos zaś nastawał, aby udał się do przygotowanego dlań pokoju. Raul sam odprowadził gościa, a Athos, domyślając się, że będzie chciał jaknajdłużej siedzieć u przyjaciela, aby usłyszeć jeszcze jakie opowiadanie o czynach walecznych z czasów młodości, poszedł za nim i zakończył wkrótce przyjemny wieczór serdccznem uściśnięciem ręki i życzeniem dobrej nocy zacnemu muszkieterowi.

ROZDZIAŁ XVII
DYPLOMACJA ATHOSA

D‘Artagnan położył się do łóżka, nie aby spać, lecz żeby w samotności rozmyślać nad tem, co widział i słyszał tego wieczora.
Ponieważ był dobry z natury i od początku znajomości czuł do Athosa instynktowny pociąg, który przeobraził się w szczerą przyjaźń, zachwycony był przeto, że znalazł człowieka w świetnej pełni sił umysłowych i fizycznych a nie pijaka zbydlęconego, przetrawiającego wino na jakim śmietniku, jak był przewidywał. Uznał bez oporu stałą wyższość nad sobą Athosa i — zamiast uczuwać zazdrość lub zawód, któryby zachmurzył człowieka mniej szlachetnego, — czuł radość szczerą i prawdziwą i dobre czynił wróżby dla swoich tajemnych nadziei i projektów.
Zdawało mu się jednak, że Athos niezupełnie szczerze z nim postępuje. Kim jest ten młodzieniec, adoptowany przez Athosa i tak bardzo doń podobny? Co znaczy powrót do życia w wielkim świecie i ta wstrzemięźliwość, posunięta do przesady, jaką zauważył przy stole? Oto, naprzykład, rzecz niby małoznacząca, nieobecność Grimauda, z którym Athos nie potrafił niegdyś rozstać się na chwilę; wszystko to niepokoiło d‘Artagnana.
Związany był jakąś intrygą tajemną, lub też ostrzeżony o przybyciu d‘Artagnana. Przychodził mu ciągle ma myśl Rochefort i to, co usłyszał od niego w kościele Najświętszej Paniny. Czyżby Rochefort był przed nim u Athosa?... D‘Artagnan nie miał czasu na długie pertraktacje, dlatego też postanowił jutro zaraz porozumieć się z Athosem.
Mierny majątek Athosa, zręczne pokrywanie niedostatku, zdradzały chęć błyszczenia i resztki ukrytej, łatwej do pobudzenia na nowo ambicji. Siła umysłu i jasność myśli czyniły z Athosa człowieka tem podatniejszego do wejścia na drogę czynu. Zrozumie on plany ministra i przejmie się niemi tem goręcej, że żywość i przedsiębiorczość podwoi interes osobisty.
D‘Artagnan nie mógł spać pomimo zmęczenia, tworzył plany ataku i, choć czuł, że Athos twardym jest przeciwnikiem, postanowił rozpocząć działanie zaraz nazajutrz po śniadaniu.
Z drugiej znów strony myślał sobie, iż jest na zupełnie nowym gruncie i że powinien postępować z wielką oględnością. Badać przez jakiś czas znajomości Athosa, jego nowe nawyknienia: słowem nauczyć się go na pamięć. To zmów wyciągnąć, co się da, z naiwnego młodzieniaszka, czy to bijąc się z nim na szpady, czy goniąc zwierzynę, i tym sposobem otrzymać pewne wyjaśnienia niezbędne dla porównania Athosa dawniejszego z Athosem dzisiejszym. Powinno to przyjść z łatwością, albowiem nauczyciel odzwierciedlił się zapewne w umyśle ucznia. Lecz d‘Artagnan, posiadając sam dużą dozę chytrości, wiedział doskonale, jaką broń straszną dałby przeciw sobie, gdyby wypadkiem, przez nieostrożność lub zapomnienie, odkrył swe plany przed bystrem okiem Athosa.
Trzeba i to przyznać, że d‘Artagnan, gotów używać podstępów z chytrym Aramisem i próżnym Porthosem, czuł wstręt nieprzeparty do używania tej samej broni z człowiekiem uczciwym i wielkiego serca, jakim był Athos.
Zdawało mu się, że, widząc w nim dyplomatę, Aramis i Porthos więcej jeszczeby go szanowali, gdy przeciwnie Athos straciłby dla niego szacunek.
— O! dlaczego tu niema Grimauda? — mówił d‘Artaginan, — zrozumiałbym jego milczenie, które niekiedy tak wymowne było!...
Powoli wszystko ucichło w pałacu, d‘Artagnan słyszał zamykanie drzwi i okiennic. Psy nawet, poszczekawszy trochę, jakby odpowiadając sobie, ucichły z kolei. Słowik, ukryty w gęstwinie, wywodził czas jakiś cudne melodje i trele, lecz i on właśnie umilkł.
Cichość zapanowała zupełna, słychać było jednostajny odgłos kroków ponad pokojem d‘Artagnana, który przypuszczał, że musi tam być sypialnia Athosa.
— Chodzi i rozmyśla, — rzekł d‘Artagnan — lecz o czem? W tem właśnie sęk, że niepodobna się dowiedzieć. Można odgadnąć każdego, lecz jego nigdy!
Nakoniec i Athos położył się do łóżka, ostatnie odgłosy ucichły. Cisza i znużenie przemogły d‘Artagnana, zamknął oczy i za chwilę spał już twardo.
D’Artagnan nie był śpiochem.
Zaledwie pierwszy świt rozjaśnił niebo, wyskoczył z pościeli i poroztwierał okna. Zdawało mu się, że widzi, jak ktoś chodzi po dziedzińcu, starając się nie czynić hałasu. Przyzwyczajony dociec wszystkiego, co się koło niego dzieje, d‘Artagnan wychylił się i przypatrywał bacznie, wkońcu rozpoznał granatowe ubranie i ciemne włosy Raula.
Młodzieniec, bo on to był właśnie, otworzył stajnię, wyprowadził konia, na którym wprzeddzień jeździł, osiodłał go i okiełznał własną ręką ze zręcznością wytrawnego masztelarza, następnie wyprowadził rumaka przez ogród warzywny, otworzył furtkę, do której droga połowa dochodziła, i zamknął ją za sobą.
Wtedy d‘Artagnan, przez mur ogrodzenia, ujrzał go, pędzącego jak strzała, i nachylającego się, aby ominąć bujne gałęzie akacyj kwitnących.
D‘Artagnan zauważył wczoraj, że ścieżka idzie w kierunku Blois.
— Oho! — rzekł gaskończyk — młokos coś wcześnie zaczyna, zdaje się, że nie podziela wstrętu Athosa do płci pięknej.
Przecież nie na polowanie dąży, bo nie ma ani broni, ani psów ze sobą; jakieś poselstwo spełnia widocznie, gdyż się ukrywa. Lecz przed kim?... przede mną, czy przed ojcem?... pewny jestem bowiem, że hrabia jest ojcem Raula... Dowiem się tego napewno, pomówię otwarcie z Athosem.
Słońce wznosiło się w górę; wszystkie odgłosy, cichnące z wieczora, budziły się kolejno: ptaki na gałęziach, psy w podwórzu, owce na polach... Statki, stojące na Loarze, zdawały się także ze snu budzić, odrywać od brzegu i płynąć z biegiem wody.
D‘Artagnan siedział w oknie spokojnie, aby nie obudzić nikogo, następnie, gdy usłyszał otwieranie drzwi i okiennic, podniósł się, poprawił włosy, podkręcił wąsy, przygładził rękawem brzegi kapelusza i zeszedł na dół. Gdy schodził z ganku, ujrzał Athosa, pochylonego i w pocie czoła szukającego czegoś w piasku.
— Dzień dobry, kochany gospodarzu, — rzekł d‘Artagnan.
— Dzień dobry, przyjacielu, czy dobrą noc miałeś?
— Doskonałą, Athosie, doskonałą, jak łóżko twoje, jak kolacja przed pójściem spać, jak twoje przyjęcie i gościnność. Czego tak szukasz zawzięcie? Czyś nie stał się przypadkiem amatorem tulipanów?
— Gdyby i tak było, nie powinieneś szydzić ze mnie. Na wsi gusty się zmieniają, uczymy się kochać bezwiednie te piękne rzeczy, jakim Bóg każe wyrastać z głębi ziemi, a jakiemi w mieście pogardzamy. Przyglądałem się irysom, które posadziłem obok basenu i które stratowano dziś rano. Ogrodnicy nasi są bardzo niedbali. Pojąc konie, pozwolili im deptać po grzędach.
D‘Artagnan rozśmiał się głośno.
— O! — zawołał — jesteś więc tego przekonania?
Poprowadził przyjaciela wzdłuż alei, gdzie znać było podobne ślady, jak te, które przygniotły irysy.
— Masz tu ich więcej, zdaje mi się, patrz no, Athosie — rzekł obojętnie.
— A! tak, to ślady zupełnie świeże!
— Świeże, — powtórzył d‘Artagnan.
— Któż tędy jechał rano? — mówił Athos niespokojnie. — Czy koń się wyrwał ze stajni?
— To nieprawdopodobne — odparł d‘Artagnan — ślady są równe i bardzo wyraźne.
— Gdzie jest Raul? — zawołał Athos — dlaczego nie widać go dotąd?
— Sza! — rzekł d‘Artagnan, kładąc palec na ustach.
— Co to znaczy? — zapytał Athos.
D‘Artagnan opowiedział, co widział, śledząc wrażenie na twarzy gospodarza.
— A! odgaduję teraz wszystko, — rzekł Athos, wzruszając ramionami — biedny chłopiec, pojechał do Blois.
— Pocóż tam pojechał?
— Dowiedzieć się o zdrowie małej La Valliere. Wiesz, tego dziewczątka, co nogę zwichnęło.
— Tak sądzisz?... — rzekł d‘Artagnan niedowierzająco.
— Nie tylko sądzę, ale pewny jestem, — odrzekł Athos. — Czyż nie zauważyłeś, że Raul jest zakochany?
— Doskonały jesteś!... zakochany w kim? w dziecku siedmioletniem?
— Mój drogi, w wieku Raula serce jest tak przepełnione, że może się rozproszyć w marzeniach lub w rzeczywistości. Otóż jego miłość jest trochę marzeniem, a trochę rzeczywistością.
— Żartujesz chyba? takie małe dziewczątko!...
— Czyż nie przypatrzyłeś się? To najpiękniejsze stworzenie pod słońcem; włosy srebrno — blond, oczy niebieskie, żywe i omdlewające naprzemian.
— Cóż ty na taka miłość?
— Nic nie mówię, śmieję się i żartuję z Raula. Potrzeba kochania w młodych sercach jest tak gwałtowna, objawy melancholji i uczucia słodkiego, połączonego z goryczą, są im tak właściwe, że często przybierają charakter prawdziwej namiętności. Przypominam sobie, że w wieku Raula zakochałem się w posągu greckim, który król Henryk IV-ty podarował ojcu mojemu, i o mało nie oszalałem z rozpaczy, gdy mi powiedziano, że historja o Pigmaljonie jest bajką wierutną.
— To następstwo bezczynności. Raul za mało pracuje, szuka rozrywek, gdzie może.
— Tak... nic innego. To też myślę go stąd wyprawić.
— Bardzo słusznie uczynisz.
— Wiem o tem, lecz to mu serce rozedrze, będzie cierpiał, jak dla prawdziwej miłości. Od kilku lat, a w owej epoce i on był dzieckiem, przyzwyczaił się uwielbiać tę małą, jak ideał; skończy się na tem, że ją będzie kochał szalenie, jeśli tu dłużej pozostanie.
Te dzieciaki marzą codzień razem i rozprawiają o różnych rzeczach, jak prawdziwi kochankowie dwudziestoletni. Bardzo długo bawiło to rodziców małej La Valliere, lecz, zdaje mi się, obecnie zaczynają się już krzywić.
— Dzieciństwa! Raul potrzebuje rozrywki; wypraw go stąd coprędzej, lub, u licha, nigdy z niego człowieka nie urobisz!
— Wyślę go do Paryża najpewniej.
— Aha!... — rzekł d‘Artagnan.
Przyszło mu na myśl, że teraz może działać.
— Jeżeli zechcesz — rzekł — możemy zapewnić los świetny młodemu człowiekowi.
— Aha!... — rzekł z kolei Athos.
— Pragnę nawet zasięgnąć rady twojej o czemś, co mi do głowy przyszło.
— Słuchani.
— Czy nie sądzisz, że właśnie teraz — czas wstąpić do służby wojskowej?
— Przecież ty jesteś w służbie, kochany d‘Artagnan.
— Mam na myśli służbę czynną. Czyż dawne życie nasze nie nęci cię? a gdybyś miał zapewnione korzyści prawdziwe, czyż nie chciałbyś rozpocząć go nanowo razem ze mną i z naszym przyjacielem Porthosem?
— A! więc to jest propozycja twoja?... — rzekł Athos.
— Otwarta i jasna.
— Chcesz, żebym się związał z wami?
— Tak.
— Za kogóż mam walczyć i przeciw komu?... — zapytał nagle Athos, mierząc gaskończyka jasnem spojrzeniem.
— Do djabła, jakże ci pilno!
— Przedewszystkiem jasno kwestję stawiam. Słuchaj dobrze, d‘Artagnam. Jest tylko jedna osoba, a raczej jedna sprawa, w której człowiek taki, jak ja, może być przydatny: to sprawa króla.
— W istocie — rzekł muszkieter.
— Tak; lecz porozumiejmy się — ciągnął poważnie Athos — jeżeli przez sprawę królewską rozumiesz sprawę pana Mazariniego, to się rozchodzimy w pojęciach.
— Przecież ja nie mówiłem... — zaczął gaskończyk zmieszany.
— Dosyć, d‘Artagnanie — przerwał Athos — nie grajmy w chowanego. Twoje wahanie, wykręty, mówią mi z czyjej strony przybywasz. Rzeczywiście, do tej partji nikt nie przyznaje się głośno i otwarcie; a gdy kto rekrutuje dla niej obrońców, spuszcza głowę i cicho mówi...
— O, kochany Athosie — przerwał d‘Artagnan.
— Wiesz dobrze, że nie pod twoim adresem to mówię — ciągnął Athos — ty przecie jesteś perłą ludzi zacnych i walecznych. Mówię o tym włochu, nędznym intrygancie, o tym pisarku, pragnącym przystroić głowę koroną, skradzioną podle z pod poduszki królewskiej; o tym błaźnie, mianującym sprawę swoją sprawą monarchy, o tym, który ośmiela się książąt krwi wtrącać do więzienia, nie mając odwagi odebrać im życia, jak to czynił nasz wielki kardynał. Skąpiec obrzydły, co waży dukaty i zbiera oberżnięte, aby mieć czem płacić przegrane w karty, bo chociaż oszukuje, boi się przegranej. Nędznik, który pomiata królową, jak zapewniają, co zresztą jej się należy!.. i za trzy miesiące wznieci wojnę domową, ażeby utrzymać swoje dochody. Czy takiego pana proponujesz mi, d‘Artagnanie? Bardzo dziękuję.
— Niech mi Bóg przebaczy — rzekł d‘Artagnan — lecz jesteś żywszy, niż dawniej, lata zamiast ostudzić zaogniły krew twoją. Któż ci mówi, że to mój zwierzchnik i że chcę i tobie go proponować?
— Do djabła!... — pomyślał gaskończyk, nie odkrywajmy tajemnic człowiekowi, tak źle usposobionemu.
— A zatem, drogi przyjacielu — mówił Athos — powiedz mi, co znaczą twoje propozycje?
— Ależ przez Bóg żywy nic nad to prostszego: ty mieszkasz w swoich dobrach i zdajesz się być szczęśliwy w błogiej mierności. Porthos posiada pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu; Aramisa wydzierają sobie księżne, których z piętnaście kłóci się o szanownego prałata; to prawdziwy pieszczoch losu; lecz ja, cóż robię na tym świecie? Noszę zbroję i kaftan bawoli, od lat dwudziestu przykuty do stanowiska niewystarczającego; nie idę naprzód ani się cofam, życie moje śmierci się równa! Gdy nakoniec trafia się sposobność, że mógłbym dorobić się czegoś, mówicie mi wszyscy: to łajdak, oszust, złodziej! Ja sam jestem tego samego zdania, lecz znajdźcie coś lepszego, lub postarajcie się o dochody dla mnie.
Athos myślał chwilkę i odgadł podejście d‘Artagnana, który nakoniec grę swoją odkrył. Widział jasno, że czynione mu propozycje miały określoną podstawę, i gdyby był od razu okazał się skłonny do zgodzenia się na projekty przyjaciela, jużby się tenże ze wszystkiem wygadał.
— Dobryś!... — pomyślał Athos — należy do Mazariniego.
Od tej chwili miał się na baczności.
D‘Artagnan ze swej strony zamknął się w sobie.
— Lecz masz zapewne jakieś zamiary?... — ciągnął Athos.
— Z pewnością. Chciałem rady od was wszystkich zasięgnąć i skombinować, co dalej robić, albowiem każdy na swoją rękę nic nigdy nie zdziała.
— To prawda. Mówiłeś o Porthosie; czyś go nakłonił do szukania fortuny? Lecz on ją już posiada.
— Bezwątpienia... jest bogaty; lecz człowiek taką ma naturę, iż zawsze czegoś pożąda.
— Czegóż Porthos pragnie?
— Zostać baronem.
— A! prawda, zapomniałem — rzekł Athos ze śmiechem.
— Skądże on o tem wiedział?... — pomyślał d‘Artagnan. — Czyżby się komunikował z Aramisem? Gdybym mógł dojść tego, wszystkobym już wiedział.
Na tem przerwano rozmowę, gdyż w tej chwili bowiem wszedł Raul.
Athos miał zamiar połajać go łagodnie, lecz chłopiec tak smutną miał minę, że nie stało mu odwagi; miast napominać — zapytał tedy, co mu się stało.
— Czy malutka sąsiadka jest bardziej cierpiąca?... — rzekł d‘Artagnan.
— O, panie — odparł Raul, wzdychając boleśnie — upadek był nieszczęśliwy, doktór obawia się, czy nie zostanie kulawa na całe życie.
— Byłoby to okropne!... — rzekł Athos.
D‘Artagnan miał żarcik na końcu języka, lecz, widząc, jak Athos współczuje zmartwieniu chłopca, powstrzymał się narazie.
— To mnie najwięcej boli, — mówił Raul — że temu nieszczęściu ja jestem winien.
— Jakto?... ty, Raulu?... — zapytał Athos.
— Bezwątpienia; czyż nie dlatego, aby przybiedz do mnie, skoczyła ze stosu drzewa?
— Pozostaje ci jedno tylko zadośćuczynienie, kochany Raulu, ożenić się z małą — rzekł d‘Artagnan.
— Panie! nie żartuj z prawdziwej boleści — odrzekł Raul.
Czując potrzebę samotności, aby wypłakać się do woli, poszedł do swego pokoju i powrócił dopiero na śniadanie. Dobra komitywa przyjaciół nie zachwiała się pomimo sprzeczki porannej; jedli też z wyśmienitym apetytem, spoglądając od czasu do czasu na smutnego Raula, który z oczami, pełnemi łez, zaledwie dotknął posiłku.
Przy końcu śniadania, nadeszły dwa listy, które Athos odczytał z wielką uwagą, nie mogąc powstrzymać kilkakrotnego dreszczu.
D‘Artagnan posiadał wzrok doskonały i, patrząc z ukosa na listy, przysięgał w duszy, iż w jednym z nich poznaje drobny charakter pisma Aramisa; na drugim było pismo kobiece, rozwlekłe i niewprawne.
— Chodźmy sobie — rzekł d‘Artagnan do Raula, przeczuwając, że Athos chce sam pozostać, by odpowiedzieć na listy lub rozmyślać nad tem, co przeczytał — chodźmy do zbrojowni, spróbujemy się trochę, to cię rozerwie.
Młodzieniec spojrzał na Athosa, a ten skinął przyzwalająco. Przeszli obydwaj do sali dolnej, gdzie na ścianach wisiały florety, maski, rękawice, tarcze i wszystkie przybory szermierskie.
— Cóż tu słychać?... — zapytał Athos, przyszedłszy za nimi po pół godzinie.
— O! ten ma twoją rękę, kochany Athosie — rzekł d‘Artagnan — jeżeli posiada i twoją krew zimną, można mu powinszować.
Chłopiec był trochę zawstydzony. Trafił parę razy d‘Artagnana w ramię i w łydkę, a on go za to iże dwadzieścia razy ugodził w brzuch i piersi.
Na to wszedł Chariot, niosąc list bardzo pilny do d‘Artagnana. D‘Artagnan przeczytał spokojnie napozór, poczem pokiwał głową.
— Tak, mój przyjacielu — rzekł — ot, co to znaczy służba! na honor, masz rację, że nie chcesz do niej powrócić: pan de Treville zachorował, a pułk beze mnie obejść się nie może; już więc po moim urlopie.
— Powracasz do Paryża?... — zapytał Athos z żywością.
— A tak, tak — rzekł d‘Artagnan — ale przecież i ty się tam udajesz?
Athos zaczerwienił się i odpowiedział:
— Jeżeli pojadę, bardzo będę szczęśliwy, gdy spotkam się z tobą.
— Hola! Planchet!... — krzyknął d‘Artagnan, stając we drzwiach — wyjeżdżamy za dziesięć minut — daj koniom owsa!
Potem, zwracając się do Athosa:
— Brakuje mi czegoś tutaj, bardzo mi przykro wyjeżdżać, nie zobaczywszy Grimauda.
— Grimauda!... — rzekł Athos. — A! prawda, dziwno mi nawet było, że nie pytałeś o niego. Pożyczyłem go jednemu z przyjaciół...
— Który zrozumie jego mimikę?... — rzekł d‘Artagnan.
— Tak się spodziewam — odparł Athos.
Przyjaciele uściskali się serdecznie. D‘Artagnan podał rękę Raulowi, wymógł obietnicę, że Athos będzie u niego w Paryżu, lub, chociaż doń napisze, i dosiadł konia.
Planchet, zawsze służbista, był już na siodle.
— Może pojedziemy razem — rzekł, śmiejąc się do Raula — przejeżdżam przez Blois.
Raul odwrócił się do Athosa, lecz ten dał znak, aby pozostał.
— Nie pojadę, proszę pana — odrzekł chłopiec — zostanę z panem hrabią.
— W takim razie, bądźcie zdrowi obydwaj, dobrzy przyjaciele — rzekł d‘Artagnan, ściskając im ręce po raz ostatni — niech Bóg was ma w swojej opiece, jak ongiś mówiliśmy, rozłączając się za życia nieboszczyka kardynała.
Athos pożegnał go ręką, Raul ukłonem; i d‘Artagnan i Planchet odjechali.
Hrabia patrzał za nimi z ręką, opartą na ramieniu chłopca, który wzrostem prawie mu dorównywał; a gdy zniknęli poza murem, powiedział:
— Raulu, dziś wieczorem jedziemy do Paryża.
— Jakto?... — rzekł chłopak, blednąc okropnie.
— Możesz pożegnać ode mnie i od siebie panią de Saint-Remy. Będę cię oczekiwał o godzinie siódmej.
Młodzieniec skłonił się ze smutkiem i wdzięcznością zarazem i pobiegł osiodłać konia.
D‘Artagnan zaś, gdy tylko stracił z oczu zamek, wyjął list z kieszeni i odczytał:
„Wracaj natychmiast do Paryża“.

„J. W...“

— List jest suchy, jałowy, gdyby nie post-scriptum, możebym go nie zrozumiał. Na szczęście, jest post-scriptum.
„P. S. Wstąp do podskarbiego królewskiego w Blois; powiedz mu swoje nazwisko i pokaż tę kartkę: dostaniesz dwieście pistolów“.
— Stanowczo — rzekł d‘Artagnan — przepadam za taką prozą; kardynał lepiej pisze, niż się spodziewałem.
— Śpieszmy się, Planchet, musimy złożyć wizytę podskarbiemu królewskiemu, a potem zmykamy.
— Do Paryża, proszę pana?
— Do Paryża.

I obydwaj ruszyli wyciągniętym kłusem.

ROZDZIAŁ XVIII
PAN DE BEAUFORT

Powody, które zmusiły d‘Artagnana do nagłego powrotu do Paryża, były następujące.
Pewnego wieczoru Mazarini — według zwyczaju — udał się do królowej w chwili, gdy wszyscy od niej odeszli. Minął salę gwardyjską, z której drzwi prowadziły do przedpokoju, lecz usłyszał głośną rozmowę i, chcąc się dowiedzieć, o czem żołnierze gawędzą, zbliżył się na palcach, jak to zwykł był czynić, uchylił drzwi i przez szparę wysunął głowę.
Jakaś rozprawa toczyła się pomiędzy gwardzistami.
— A ja ci ręczę — mówił jeden z nich, że, jeśli to Coysel przepowiedział, rzecz jest tak pewna, jak gdyby już się stało. Nie znam go wprawdzie, lecz słyszałam że jest nietylko astrologiem, lecz i czarnoksiężnikiem.
— Strzeż się, do licha, jeśli do przyjaciół twoich należy! Nie tęgą wyświadczasz mu przysługę.
— A to czemu?...
— Bo mogą mu proces wytoczyć.
— E! dziś już czarnoksiężników nie palą.
— Nie?! zdaje mi się jednak, iż niedawno nieboszczyk kardynał kazał spalić Urbana Grandiez. Wiem ja coś o tem. Stałem sam na straży przy stosie i widziałem, jak się biedak smażył.
— Mój drogi, Urban Grandiez nie był czarnoksiężnikiem, tylko uczonym, a to wcale co innego. On przyszłości nie przepowiadał. Znał przeszłość, a to czasem daleko gorzej.
Mazarini pokiwał głową, na znak potwierdzenia; lecz, pragnąc poznać przepowiednię, o której rozprawiali, pozostał ma miejscu.
— Nie uwierzę — ciągnął dalej gwardzista — aby Coysel nie był czarownikiem, mówię tylko, że jeżeli przepowiednię swoją naprzód rozgłosi, to pewne, że właśnie się nie spełni.
— Dlaczego?
— Bezwątpienia. Jeżelibyśmy bić się z sobą mieli, a jabym ci powiedział: „ugodzę cię z lewej lub z prawej“, będziesz wiedział, jak się zasłonić. Otóż, jeżeli Coysel dość głośno powie tak, aby kardynał usłyszał: „Zanim ten a ten dzień nastanie, więzień ucieknie“, jasna rzecz, że kardynał przedsięweźmie ostrożności, aby więzień nie uciekł.
— E! mój Boże — odezwał się inny, który, leżąc na ławie, zasypiał napozór, lecz pomimo to ani słówka z rozmowy nie stracił; — e! mój Boże! czy myślicie, że człowiek może ujść przeznaczeniu swemu? Jeżeli napisano z góry, że książę de Beaufort ucieknie, to ucieknie, i nie pomogą wszelkie kardynalskie ostrożności.
Mazarini zadrżał. Był Włochem, a zatem był przesądny; wszedł z pośpiechem pomiędzy gwardzistów, którzy, spostrzegłszy go, urwali rozmowę.
— Wszak panowie, mówicie — począł z minką słodziutką — o ile mi się zdaje, że pan de Beaufort uciekł.
— O! nie Ekscelencjo, — odparł żołnierz niedowiarek, — jeszcze nie! Mówiono tylko, że ma się wymknąć.
— A kto mówi o tem?
— Dalejże, powtórz swoją historję, Saint-Laurent, — rzekł gwardzista, zwracając się do tego, który opowiadał.
— Ekscelencjo — odezwał się tenże — poprostu mówiłem tym panom, co słyszałem o przepowiedni niejakiego Coysel, który utrzymuje, że pan de Beaufort, jakkolwiek strzeżony, przed Zielonemi Świątkami ucieknie.
— To szaleniec z tego Coysela! — odparł kardynał, wciąż uśmiechnięty.
— Wcale nie — odparł gwardzista z uporczywą wiarą — przepowiedział on wiele rzeczy, które się ziściły, naprzykład że, królowa powije syna, że pan de Coligny zostanie zabity w pojedynku z księciem de Guise, nareszcie, iż koadjutor mianowany zostanie kardynałem. Tak się też stało! Królowa nie tylko jednego, lecz we dwa lata drugiego syna powiła, a pan de Coligny zabity.
— Tak — rzekł Mazarini — ale koadjutor nie jest kardynałem.
— Jeszcze nie ekscelencjo, ale nim będzie — odparł gwardzista.
Mazarini skrzywił się, jakby chciał powiedzieć: nie dostał jeszcze biretu. Potem dodał:
— Więc przekonany jesteś, przyjacielu, że pan de Beautorf musi być wolny.
— Tak przekonany, ekscelencjo — odparł żołnierz, — że, gdyby Wasza Eminencja ofiarował mi w tej chwili miejsce parna de Chavigny, czyli gubernatora zamku Vincennes, nie przyjąłbym. Po Zielonych Świątkach to co innego!
Niema nic tak przekonywającego, jak przekonanie głębokie, oddziaływa ono na niedowiarków nawet; a kardynał daleki był od niedowiarstwa, powiedzieliśmy przecie, że był przesądny. Odszedł pogrążony w zamyśleniu.
— Kutwa! — odezwał się ten gwardzista, który był oparty na ławie — udaje, że nie wierzy w czarnoksiężnika twego, Saint-Laurent, ażeby ci nic nie dać; lecz niech tylko powróci do siebie zaraz z twojej przepowiedni skorzysta.
W istocie, zamiast pójść, jak miał zamiar, do królowej, Mazarini powrócił do swego gabinetu i, wezwawszy Bernouina, rozkazał mu, aby nazajutrz, skoro świt, posłano po oficera służbowego, którego umieścił przy panu de Beaufort, a skoro tylko się stawi, by go obudzono natychmiast. Gwardzista bezwiednie dotknął krwawiącej rany kardynała.
Od lat pięciu, odkąd pan de Beaufort siedział w więzieniu, nie było dnia, w którymby Mazarini nie myślał, że lada chwila wydostanie się z niego. Niepodobieństwem było więzić całe życie wnuka Henryka IV-go, zwłaszcza że miał on zaledwie lat trzydzieści. Lecz w jakibądź sposób wyszedłby on stamtąd, jakaż straszna nienawiść zebrać się musiała w sercu jego w ciągu tej niewoli przeciw temu, któremu ją zawdzięczał, który go zamknął, bogatego, dzielnego, świetnego, kochanego przez kobiety, będącego postrachem mężczyzn, by z życia jego najpiękniejsze lata wykreślić, bo życie w więzieniu nie jest istnieniem!
Tymczasem Mazarini podwajał swoją czujność nad Beaufortem. Ale na podobieństwo owego skąpca z bajki, sen stracił przy skarbie swoim. Niejednokrotnie mocą zrywał się nagle, śniąc, że mu go wykradziono. Wtedy dopytywał o niego, a za każdą wiadomością, doznawał ciężkiego bólu, słysząc, że więzień bawi się, gra, pije i śpiewa przecudownie, a gry, pijatykę i śpiewy przerywa po to tylko, aby kląć na wszystkie świętości, że Mazarini drogo mu zapłaci za przyjemność, jaką sobie sprawił, zamykając go w Vincennes.
Myśl ta psuła sen ministrowi; kiedy więc o siódmej rano Bernouin przyszedł go obudzić, pierwsze, co rzekł, było:
— Co się stało?... Czy pan de Beaufort uciekł z więzienia?
— Nie sądzę, monsiniorze — rzekł Bernouin, którego nie opuszczał nigdy spokój urzędowy — w każdym razie będą wiadomości, bo oficer służbowy La Ramée, po którego dziś do Vincennes posłano, oczekuje rozkazów Waszej Eminencji.
— Otwórz i wprowadź go tutaj, — rzekł Mazarini, układając poduszki, aby mógł go przyjąć w łóżku.
Oficer wszedł. Był to mężczyzna wysoki, tęgi, pucołowaty o miłej powierzchowności. Minę miał tak obojętną, że zaniepokoił tem Mazariniego.
— Wygląda mi na głupca ten nicpoń, — mruknął do siebie.
Oficer stanął we drzwiach — milczący.
— Zbliż się pan! — rzekł Mazanini.
Oficer spełnił rozkaz.
— Czy wiesz, co tu gadają?
— Nie, Eminencjo.
— Otóż mówią, że pan de Beaufort ma uciec z więzienia.
Najwyższe osłupienie odmalowało się na obliczu oficera. Jednocześnie otworzył maleńkie oczy i wielką gębę, aby tem łatwiej wciągnąć w siebie żarcik, jakim Jego Eminencja raczył go zaszczycić; nie mogąc nareszcie zachować powagi wobec tego przypuszczenia, parsknął takim śmiechem, że od wielkiej wesołości wszystkie jego członki trzęsły się, jak w febrze.
Zachwycony był Mazarini tym wybuchem, choć uchybiał on winnemu mu uszanowaniu; jednakże zachował całą swoją powagę.
Gdy La Ramée wyśmiał się do syta, otarł oczy, czując, że wypada usprawiedliwić się z wesołości, niezbyt stosownej.
— Uciec?... monsiniorze, on ma uciec?... Czyż Wasza Eminencja nie wie, gdzie pan de Beaufort się znajduje?
— I owszem, mój panie, wiem, iż siedzi w wieży Vincennes.
— Nieinaczej, monsiniorze; a przytem w celi, której mury mają siedem stóp grubości, a okna w niej podwójnie zakratowane sztabami, jak moje ramię.
— Mój panie — odparł Mazarini — cierpliwością wszelki mur przewiercić można, najgrubszą sztabę przepiłować sprężyną od zegarka.
— Wasza Eminencja i o tem wie zapewne, iż pilnuje go ośmiu ludzi, czterech w korytarzu, a drugie tyle w samej celi i że straż ta ani na chwilę go nie opuszcza.
— Ale wychodzi, bawi się, gra w piłkę!
— Monsiniorze, rozrywki podobne dozwolone są więźniowi. Wszelako, gdy Wasza Eminencja rozkaże można mu ich zakazać.
— Ależ nie, wcale nie — zawołał Mazarini obawiając się, że, gdyby pozbawił go wszelkich przyjemności, więzień więcej jeszcze rozwścieczony byłby przeciw niemu — na wypadek, gdyby wyszedł z Vincennes. — Pytam jedynie z kim grywa?...
— Z oficerami straży, monsiniorze, ze mną, lub z innymi więźniami.
— A może wśród gry zbliża się do murów zbytecznie.
— Czyż Wasza Eminencja nie zna murów tamtejszych?... Mają one sześćdziesiąt stóp wysokości, a wątpię, aby panu de Beaufort tak sprzykrzyło się życie, iżby chciał skręcić kark, skacząc z nich do fosy.
— Hm!... — chrząknął kardynał, czując pewne uspokojenie. — Więc powiadasz, kochany panie la Ramée...
— Że jeżeli pan de Beaufort nie potrafi przemienić się w ptaka, ja za niego ręczę.
— Strzeż się! nie ufaj sobie zbytecznie — mówił Mazarini. — Pan de Beaufort do straży, która go prowadziła, powiedział, że często o uwięzieniu swojem myślał i na ten wypadek znalazł czterdzieści sposobów wymknięcia się z pod klucza.
— Monsiniorze — odrzekł La Ramée — gdyby z tych czterdziestu sposobów jeden tylko był dobry, dawno już byłby na swobodzie.
— No, no, nie taki on głupi, jak sądziłem — mruknął Mazarini.
— Wasza Eminencja zapomina zresztą, że gubernatorem Vincennes jest pan de Chavigny — ciągnął dalej La Ramée — a on nie należy do przyjaciół pana de Beaufort.
— Tak, ale pan de Chavigny często wyjeżdża.
— Jak wyjeżdża, to ja jestem.
— A jak ty się sam wydalasz?
— O!... to mam w mojem zastępstwie takiego zucha, który dąży do stopnia oficera służbowego Jego Królewskiej Mości i ręczę za niego, że strzeże należycie. Trzy tygodnie temu wziąłem go do służby, a jedyny zarzut, jaki mógłbym mu uczynić, jest ten chyba, że za srogi dla więźnia.
— Któż jest tym cerberem?... — zapytał kardynał.
— Niejaki pan Grimaud, monsiniorze.
— Czemże on był, nim dostał się do Vincennes, do ciebie?
— Mieszkał na prowincji, jak opowiadał ten, co mi go polecił; przeskrobał on tam w czemś z powodu swojego zuchwalstwa i uporu i radby ujść kary pod osłoną munduru królewskiego.
— A kto to taki polecił ci tego człowieka?
— Intendent księcia de Grammont.
— Można mu więc, twojem zdaniem, zaufać?...
— Tak, jak mnie samemu, monsiniorze.
— Czy nie jest gadułą?...
— Panie Jezu!... Monsiniorze, myślałem zrazu, że jest niemową, pytał i odpowiadał tylko na migi; pan jego dawny tak go wytresował widocznie.
— Skoro tak, powiedz mu, kochany panie La Ramée — ciągnął dalej kardynał — że, jeśli będzie nam wierny i czujny, zamkniemy oczy na jego wybryki prowincjonalne, damy mundur, w którym szanować go będą musieli, a w kieszeniach tego uniformu znajdzie kilka pistolów na wypicie za zdrowie królewskie.
Mazarini szczodry był w słowach i obietnicach; prawdziwy kontrast stanowił z zacnym panem Grimaudem, tak przez La Ramée wychwalanym, który mówił mało, a wiele działał.
Kardynał zarzucił jeszcze pana La Ramée mnóstwem pytań co do więźnia: jak był żywiony, jak mieszkał, jak sypiał. — na które ten tak zadawalająco odpowiadał, iż odprawił go nieledwie uspokojony.
Następnie, ponieważ była to już dziewiąta rano, wstał, wy perfumował się, ubrał i udał do królowej — dla podzielenia się z nią powodami, które zatrzymały go u siebie.
Królowa, która niemniej od kardynała obawiała się Beauforta, a warowni z nici była przesądna, kazała opowiedzieć sobie co do słowa zapewnienia La Raméego i pochwały, jakie oddawał pomocnikowi swojemu; a gdy kardynał skończył, odezwała się półgłosem:
— Niestety!... panie, czermuż przy każdym z książąt nie mamy takiego Grimauda?
— Cierpliwości!... — rzekł z iście włoskim uśmiechem kardynał — przyjdzie czas i ma to; nim jednak przyjdzie...
— Nim przyjdzie?...
— Przedsięwezmę wszelkie ostrożności.

Skutkiem tego napisał do d’Artagnana, aby powrót swój przyśpieszył.

ROZDZIAŁ XIX
CZEM SIĘ ZABAWIAŁ KSIĄŻĘ DE BEAUFORT W WIEŻY VINCENNES?

Więzień, który tak wielkiego strachu nabawiał kardynała, więzień o którego ucieczce myśl zakłócała spokój dworowi całemu, nie przypuszczał zgoła, jakim był postrachem w Palais-Royal.
Widząc, że strzeżono go tak wybornie, uczuł całą nieużyteczność usiłowań swoich; cała też zemsta jego polegała na ciskaniu wymysłów i przekleństw na Mazariniego. Próbował nawet tworzyć piosenki, lecz wkrótce wyrzec się tego musiał.
Faktem jest, iż panu de Beaufort nietylko wierszem, lecz i prozą wysłowić się było nader trudno. To też Blot, ówczesny piosenkarz, mówił o nim:

Beaufort w bitwie, — jak bursa,
Postrach sieje i niszczy,
Lecz, gdy w słowach się nurza,
Rzekłbyś, gąsior to piszczy.

Książę de Beaufort był wnukiem Henryka IV i Gabrjeli d‘Estrées, był równie dobry, mężny i dumny, a nadewszystko był Gaskończykiem, jak dziad jego, lecz o wiele niżej od niego stał pod względem wykształcenia.
Będąc czas jakiś po śmierci Ludwika XIII ulubieńcem, posiadającym wielkie zaufanie, i najpierwszym u dworu, zmuszony był wreszcie ustąpić Mazariniemu i stanąć na drugim planie; nazajutrz, ponieważ był na tyle złośliwy, że gniewał się za tę przemianę, a nadto był na tyle nieostrożny, iż mówił o tem głośno, królowa kazała go aresztować i zaprowadzić do Vincenncs temu samemu Guitaut, który ukazał się nam na początku tej powieści, a którego będziemy jeszcze mieli sposobność spotkać.
Rozumie się, iż, mówiąc królowa, mówimy o Mazarinim. Nietylko uwolniono się od osoby jego i pretensyj, lecz i liczyć się z nim nie potrzebowano, jako z księciem popularnym; i od lat pięciu zamieszkiwał on pokoik bynajmniej nie królewski w wieży Vincennes.
Ten przeciąg czasu, w którym inny umysł byłby dojrzał, przeminął nad głową Beauforta, nie przynosząc żadnej zmiany. Inny, na jego miejscu będący, zastanowiłby się, że gdyby nie okazywał lekceważenia dla kardynała, odrazy dla książąt, to, przywoławszy na pomoc działanie akolitów, jak mówił kardynał de Retz, w ciągu tych pięciu lat zyskałby wolność, lub obrońców. Rozwaga, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie nawiedziła umysłu księcia, którego długie to zamknięcie umocniło jeszcze w krnąbrności, a kardynał odbierał codziennie o nim wiadomości, jak najnieprzyjemniejsze dla Jego Eminencji.
Gdy poezja mu się nie powiodła, spróbował malarstwa. Począł rysować węglem na ścianie podobizny kardynała, a że miernie w tej sztuce uzdolniony nie mógł dosięgnąć podobieństwa, więc, nie chcąc dopuścić wątpliwości co do oryginału portretu, podpisywał poniżej: „Ritratto dell‘illustrissimo faechina Mazarini“. Powiadomiony o tem pan de Chavigny, złożył mu wizytę, prosząc aby innej poświęcił się rozrywce, lub robił portrety, lecz bez podpisów przynajmniej. Na drugi dzień ściany pokoju pokryte zostały portretami i podpisami. Zresztą, jak wszyscy więźniowie, pan de Beaufort podobny był do dzieci, które najwięcej upierają się przy tem, co im zostało wzbronione. Znowu powiadomiono pana de Chavigny o tym nadmiarze sylwetek. Pan de Beaufort niezbyt siebie pewny, aby odważyć się na rysowanie głów en face, zmienił swój pokoik w istną salę wystawy. Tym razem już gubernator nie rzekł ani słowa; lecz pewnego dnia, gdy pan de Beaufort grał w piłkę, rozkazał zatrzeć gąbką rysunki i farbą ściany pomalować. Pan de Beaufort podziękował panu de Chavigny za uprzejmość, iż mu kartony odświeżył, i podzielił tym razem ściany na części i każdą z nich poświęcił na jeden epizod z życia kardynała Mazariniego.
Pierwszy obraz miał przedstawiać przewielebnego błazna Mazarini, okładanego kijem przez kardynała Bentivoglio, u którego był sługusem. Na drugim był przewielebny błazen Mazarini, w roli Ignacego Loyoli, w tragedji tegoż tytułu. Na trzecim — przewielebny błazen Mazarini, kradnący tekę pierwszego ministra panu de Chavigny, któremu się zdawało, że już ją trzyma. Na czwartym wreszcie — przewielebny błazen Mazarini, odmawiający prześcieradeł Laportowi, pokojowcowi Ludwika XIV, mówiąc że dosyć jest dla króla Francji raz na kwartał prześcieradła zmieniać.
Pomysły były rzeczywiście olbrzymie, przechodzące miarę talentu więźnia-artysty; poprzestał zatem na nakreśleniu szkiców i położeniu podpisów. Lecz jedne i drugie wystarczały, aby wzbudzić podejrzliwość pana de Chavigny, który oznajmić mu kazał, że jeżeli się nie zrzeknie projektowanych obrazów, odejmie mu wszelką możność ich wykonania.
Pan de Beaufort odpowiedział, że, skoro odjęto mu sposobność zyskania sobie sławy rycerskiej, chciał ją sobie zdobyć w malarstwie i, nie mogąc zostać Bayardem lub Triwnleym, chciał stać się Michałem Aniołem, lub Rafaelem.
Razu jednego, gdy pan de Beaufort przechadzał się po łączce więziennej, zabrano mu z kominka ogień, węgle, aż do ostatniej szczypty popiołu, tak że, gdy powrócił, nie znalazł nic zgoła, coby mu ołówek mogło zastąpić.
Pan de Beaufort ryczał, klął, piorunował, że chcą go uśmiercić zimnem i wilgocią, jak Puylaurensa, marszałka Ornano i przeora z Vendóme, na co mu pan de Chavigny odpowiedział, że, jeżeli da słowo, iż zrzeka się malarstwa historycznego, oddadzą mu drzewo i wszystko potrzebne do rozpalenia ognia. Pan de Beaufort nie chciał dać słowa i resztę zimy bez ognia pozostał. Co więcej, zeskrobano wszystkie napisy i pokoik stał się biały, nagi, bez śladu zdobiących go fresków.
Wtedy pan de Beaufort nabył od jednego ze swoich stróżów psa nazwiskiem Pistache; ponieważ przepisy nie sprzeciwiają się, aby więźniowie posiadali psy, z upoważnienia pana de Chavigny czworonóg zmienił pana. Czasami książę całe godziny siedział zamknięty ze swoim psem. Domyślano się, że czas ten więzień poświęcał edukacji Pistache‘a, nie przypuszczano jednak, w jakim kierunku jest prowadzona, Razu jednego, gdy pies dostatecznie był wyuczony, pan de Beaufort zaprosił pana de Chavigny oraz oficerów z Vincennes na wielkie przedstawienie.
Przybyli zaproszeni; pokój był oświetlony taką ilością świec, na jaką tylko pan de Beaufort mógł się zdobyć. Rozpoczęto ćwiczenia.
Więzień kawałkiem muru ze ściany przeprowadził na środku pokoju długą białą linję, przedstawiającą linę. Na pierwszy rozkaz pana, Pistache stanął pośrodku niej na dwóch tylnych łapkach i, trzymając w przednich laseczkę od trzepania odzieży, począł występować po linji z wyginaniem, właściwem tancerzom na linie; przeszedłszy tak w tył i naprzód linję razy kilka, oddał panu de Beaufort laseczkę i te same ewolucje powtórzył już bez niej. Zmyślne zwierzątko zasypano oklaskami.
Widowisko podzielone było na trzy części; gdy pierwsza została wykonana, rozpoczęto drugą. Teraz następowało pokazanie godziny. Pan de Chavigny pokazał Pistache‘owi zegarek. Było właśnie pół do siódmej. Psina sześć razy kiwnęła łapką, a za siódmym razem pozostawiła ją w zawieszeniu. Trudno było o większą jasność, kompas nawet nie odpowiedziałby lepiej, wiadomo bowiem każdemu, iż on wtedy tylko wskazuje, gdy słońce świeci.
Następnie chodziło o pokazanie wobec całego towarzystwa, kto był najlepszym stróżem więziennym w całej Francji. Pies obszedł trzy razy w kółko całe zgromadzenie i położył się w najpokorniejszej postawie przy nogach pana de Chavignvy, który, udając zachwyconego tym figlem, śmiał się, lecz jakoś półgębkiem. Zagryzł jednak wargi i począł brwi marszczyć.
Nakoniec pan de Beaufort zadał Pistache‘owi pytanie trudne do rozwiązania, a mianowicie: kto jest największym złodziejem na całym świecie?
Tym razem pies obszedł cały pokój, lecz nie zatrzymał się przed nikim, a, podszedłszy do drzwi, począł w nie drapać, wyjąc żałośnie:
— Widzicie, panowie — odezwał się książę — poczciwe zwierzątko, nie znalazłszy tutaj tego, o którego pytam, chce go poszukać nazewnątrz. Uspokójcie się jednak, nie pozostawi was bez odpowiedz; na moje pytanie. Pistaszku,. przyjacielu — mówił dalej książę — pójdź do i bij mnie. — Pies usłuchał. — Czy największym złodziejem na świecie jest sekretarz królewski le Camus, który z dwudziestoma liwrami przybył do Paryża, a obecnie posiada dziesięć miljonów?
Pies pokręcił łbem przecząco.
— A może pan nadintendent d‘Eméry, który, żeniąc syna swego pana de Thoré, dał mu trzysta tysięcy franków renty i pałac, przy którym Tuilerje są budą, a Lonore lepianką.
Znowu ten sam ruch przeczący.
— Jeszcze więc nie ten — pytał znów książę. No, poszukajmy dobrze: byłżeby nim wypadkiem I’llustrissimo faechina Mazarini di Piscina, hę?
Pies począł zawzięcie kiwać twierdząco łbem, powtarzając ruch ten przeszło dziesięć razy.
— Widzicie więc, panowie — odezwał się Beaufort do obecnych, którzy tym razem nie poważyli się półgębkiem nawet uśmiechnąć — że przewielebny błazen Mazarini di Piscina jest największym złodziejem na świecie; przynajmniej tak utrzymuje Pistache... Rozpocznijmy dalsze ćwiczenia.
— Panowie — ciągnął dalej książę, korzystając z głębokiego milczenia, aby wypełnić wieczór trzecią częścią programu — przypominacie sobie zapewne, że książę de Guise wszystkie psy paryskie wyuczył skakać na cześć panny de Pons, którą za najpiękniejszą z pięknych ogłosił! Niewielka to rzecz, panowie, gdyż zwierzęta te wypełniały rozkaz bezwiednie, nie wiedząc o dysydencji (pan de Beaufort chciał powiedzieć o dyferancji) pomiędzy tymi, dla których powinny były, a tymi, dla których nie powinny były skakać. Pistache pokaże to panom, jako też i panu de Chavigny, ale zechciej mi pan pożyczyć swojej laski. Pan de Chavigny spełnił żądanie Beauforta. Książę umieścił łaskę poziomo na wysokości stopy.
— Pistache, przyjacielu — rzekł — bądź łaskaw skoczyć dla pani de Montbazon.
Roześmieli się wszyscy; wiedziano bowiem, że w chwili aresztowania książę de Beaufort był jawnym kochankiem tej pani. Pistache bez namysłu wesoło przez kij przeskoczył.
— No, o ile mi się zdaje, Pistache robi to samo, co jego koledzy, którzy skakali dla panny de Pons.
— Zaczekaj pan — rzekł książę.
— Pistache, skacz dla królowej — zawołał i podniósł łaskę o sześć cali wyżej.
Pies z całym spokojem przez nią przeskoczył.
— Pistache, przyjacielu — ciągnął dalej książę — jeszcze o sześć cali laskę podnosząc — skacz dla króla.
Pies się odsądził i dał lekkiego susa, stając po drugiej stronie laski.
— A teraz baczność — począł znowu książę do ziemi nieledwie laskę zniżając — Pistaszku, przyjacielu, hop! dla przewielebnego błazna Mazariniego di Piscina.
Pies wykręcił się ogonem do laski.
— A to co znowu?... — odezwał się pan de Beaufort, zataczając półkole ogonem ku głowie zwierzęcia i pokazując mu znowu laskę — skaczże, panie Pistache.
Lecz, jak i poprzednio, Pistache wykonał pół obrotu i stanął tyłem do laski. Znowu ten sam zwrot, to samo wezwanie; tym razem jednak cierpliwość Pistache‘a wyczerpała się zupełnie, rzucił się zajadle na laskę, wyrwał ją księciu zębami i złamał.
Pan de Beaufort z powagą wydobył mu z paszczy obydwa kawałki i oddał panu de Chavigny, przepraszając za szkodę i oznajmiając, że przedstawienie skończone, lecz, jeżeli życzyłby sobie być obecny na dalszych posiedzeniach, Pistache nauczy się nowych sztuk w przeciągu trzech miesięcy. W trzy dni potem Pistache‘a otruto. Szukano winowajcy, lecz domyśleć się łatwo, iż go nie wykryto. Pan de Beaufort wzniósł mu pomnik z napisem:
„Tu leży Pistache, najzmyślniejszy z psów, jakie istniały kiedykolwiek na świecie“.
Nic nie można było mieć przeciw tej pochwale, więc i pan de Chavigny przeszkodzić jej nie mógł. Wtedy znów odezwał się książę głośno, iż na psie jego dokonano próby z pigułką, której dla niego użyć mają, i pewnego dnia po obiedzie położył się do łóżka, krzycząc, jęcząc na kolki i wołając, że to Mazarini kazał go otruć.
Nowy ten figiel doszedł do ust kardynała i strasznie go przeraził. Wieża vinceńska uważana była za miejsce pobytu szkodliwe dla zdrowia, a pani de Rambouillet ozwała się, iż pokój, w którym umarli Puy Laurens, marszałek Ornano i przeor z Vendóme mógłby iść na wagę arszeniku; słówko to poszło w kurs.
Nie przebaczył jednak pan de Chavigny tych uchybień, które niewinny Pistache odpokutował. Pan de Chavigny był kreaturą nieboszczyka kardynała, nawet synem jego podobno: musiał się znać na okrucieństwie, oddawał więc panu de Beaufort pięknem za nadobne; pozabierał mu noże żelazne i widelce srebrne, jakiemi posługiwał się dotąd; pierwsze zastąpić kazał srebrnemi, a drugie drewnianemi. Skarżył się na to Beaufort, lecz gubernator kazał mu odpowiedzieć, iż dowiedział się, że kardynał miał mówić do pani Vendóme o pozostawieniu jej syna w wieży Vincennes na całe życie, obawiał się zatem, aby ta smutna nowina nie popchnęła więźnia do zamachu na własne życie.
We dwa tygodnie potem pan de Beaufort spotkał na dróżce, prowadzącej do miejsca gry w piłkę, dwa rzędy drzewek wielkości małego palca; zapytał, co to miało znaczyć, odpowiedziano, że przygotowują mu na przyszłość cienistą aleję.
Pewnego ranka nareszcie stawił się przed mim ogrodnik i, chcąc mu niby przyjemność sprawić, oznajmił, iż umyślnie dla niego szparagarnię zakładają. Wiadomo, iż szparagi czterech lat potrzebują, zanim staną się zdatne do użytku, przy mniej zaś udoskonalonem ogrodnictwie owej epoki — szparagi mogły być dobre po upływie lat pięciu zaledwie. Grzeczność tego rodzaju pobudziła pana de Beaufort do wściekłości.
Wtedy już przyszło do głowy panu de Beaufort, iż nadszedł czas uciec się do jednego z czterdziestu sposobów. Na początek spróbował najprostszego, a mianowicie przekupić pana de La Ramée; lecz ten kupił rangę swoją za tysiąc pięćset talarów, cenił ją więc niezmiernie. Zamiast więc porozumieć się z więźniem popędził ostrzec pana de Chavigny; na tej zasadzie pan de Chavigny postawił ośmiu ludzi w pokoju więźnia, podwoił warty, a posterunki potroił.
Od tej chwili książę chadzał, niczem królowie teatralni: z czterema ludźmi przed sobą i czterema za sobą, nie licząc szpaleru wojska po bokach.
Śmiał się zrazu Beaufort z tego obostrzenia, które go bawiło. Ilekroć tylko mógł, powtarzał zawsze: „Bawi mnie to, rozrywkę mi sprawia“. A potem dodawał: „Zresztą, gdy zechcę uwolnić się od tych honorów, jakie mi oddajecie, pozostaje mi jeszcze trzydzieści dziewięć innych sposobów“.
Lecz rozrywka owa z czasem zamieniła się w nudę. Pan de Beaufort przez fanfaronadę nie ustępował placu przez sześć miesięcy, lecz pod koniec, patrząc nieustannie na ośmiu ludzi, siadających wtedy, kiedy i on siadał, wstających, gdy on wstawał, zatrzymujących się, gdy się zatrzymywał, począł brwi marszczyć i dni rachować.
Nowe to prześladowanie spotęgowało w nim jeszcze bardziej nienawiść dla Mazariniego. Książę klął od rana do wieczora, mówiąc tylko o obcięciu uszu Mazariniemu. Aż dreszcze przejmowały!... Kardynał, który o wszystkiem wiedział, mimowolnie nasuwał biret aż na kark, aby nim uszy osłonić.
Pewnego dnia, pan de Beaufort zebrał swoich stróżów, i — pomimo znanej trudności w wysławianiu się — wygłosił do nich przemowę, z góry wprawdzie przygotowaną:
„Panowie — mówił — czyż wy ścierpicie, aby wnuk króla Henryka IV-go pojony był zniewagami i sromotą; venitre-saiint-gris! jak mawiał mój dziad, czy wiecie, że panowałem nieledwie w Paryżu! przez cały jeden dzień miałem powierzonych sobie króla i jego młodszego brata.
Wtedy pieściła mnie królowa, zwąc najszlachetniejszym z ludzi w całem królestwie. Panowie mieszczanie, wypuśćcie mnie teraz: pójdę prosto do Luwru, skręcę kark Mazariniemu, staniecie się moją gwardją przyboczną, wszystkich zrobię oficerami z dobrą pensją. Ventre-saint-gris! naprzód — marsz!“.
Lecz jakkolwiek wzniosła była wymowa wnuka Henryka IV-go, nie rozczuliła tych serc kamiennych; żaden ani się nie ruszył, co widząc, pan de Beaufort, powiedział im, że są kapcany, i zrobił z nich sobie okrutnych wrogów.
Gdy, pan de Chavigny przychodził odwiedzić go czasami, a czynił to dwa lub trzy razy tygodniowo, korzystał z tego książę, aby mu się odgrażać.
— Cobyś pan na to powiedział, gdybyś pewnego pięknego poranku ujrzał zjawiającą się armję Paryżan, całą okutą w żelazo i najeżaną muszkietami, przybywającą mi na odsiecz.
— Jaśnie oświecony książę — odparł z głębokim ukłonem de Chavigny — mam ja na szańcach dwadzieścia pięt dział, a w kazamatach trzydzieści tysięcy ładunków do wystrzelania; zmiażdżyłbym ich bez trudu.
— Tak, lecz, wystrzeliwszy trzydzieści tysięcy razy, musiałbyś nareszcie oddać im wieżę, a ja byłbym zmuszony powiesić pana, z czego nie byłbym markotny z pewnością.
Pan de Chavigny znowu się księciu głęboko ukłonił.
— Ja zaś, jaśnie oświecony książę — odpowiedział pan de Chavigny — niechby pierwszy łyk przestąpił próg moich galeryj podziemnych, lub nogę na szańcu postawił, byłbym zmuszony — z wielkim żalem — zabić cię własną ręką, gdyż powierzony mi jesteś osobiście i obowiązany jestem oddać cię umarłego lub żywego.
I znowu się kłaniał jego książęcej mości.
— Zapewne — prowadził swoje książę — lecz skoro niema wątpliwości, że ci zuchy nie przyszliby przed powieszeniem monsiniora Gulia Mazarini, nie śmiałbyś pan podnieść na mnie ręki, z obawy, aby paryżanie nie rozerwali cię czterema końmi, co jest troszeczkę mniej przyjemne, niżeli na szubienicy zawisnąć, nieprawdaż?
Niesmaczne te żarciki trwały nieraz dziesięć minut, kwadrans, dwadzieścia minut najwyżej, lecz zawsze kończyły się w ten sposób. Pan de Chavignv zwracał się ku drzwiom, wołając:
— Hola! Ramée!
La Ramée wchodzi!.
— Słuchaj-no — kończył de Chavigmy — polecam ci najusilniej pana de Beaufort: obchodź się z nim ze wszelkiemi względami, należnemi jego imieniu i stanowisku, i dlatego nie trać go ani na chwilę z oczu.
I oddalał się, składając mu ukłon, pełen drwiącej grzeczności, co tamtego doprowadzało do największej pasji. La Ramée stał się tym sposobem nieodłącznym towarzyszem księcia, stróżem wiekuistym, cieniem nieodstępnym; lecz należy przyznać, że towarzystwo La Ramée, wesołego biesiadnika, pijącego potężnie, świetnego gracza w piłkę, dobrej duszy w gruncie, z jedną wadą dla pana de Beaufort, że przekupić się nie dawał, stało się dla księcia rozrywką raczej, niż nudą.
Inaczej rzecz się miała z panem de La Ramée; jakkolwiek oceniał do pewnego stopnia zaszczyt zamknięcia go w więzieniu z osobistością tak ważną, jednakże przyjemność pozostawania na stopie przyjacielskiej z wnukiem Henryka IV-go nie dorównywała tej, jakiej doznawał, odwiedzając od czasu do czasu rodzinę swoją. Można być dobrym sługą królewskim i jednocześnie dobrym ojcem i mężem. Zwłaszcza imci oan La Ramée uwielbiał żonę swoją i dzieci, z wysokości murów jedynie widywane, które, aby pocieszyć uczucia jego ojcowskie i małżeńskie robiły wycieczki po drugiej stronie fosy, otaczającej zamek.
Stanowczo było to dla niego za mało, czuł więc biedny La Ramée, ze usposobienie jego wesołe, które brał za wynik dobrego zdrowia, nie przypuszczając, że to ostatnie było prawdopodobnie wynikiem tamtego, nie przetrwa tej próby. To jego przeświadczenie wzrastało w stosunku pana de Beaufort z panem de Chavigny coraz więcej się zaostrzały, tak że przestali widywać się zupełnie. Czuł więc cały ciężar odpowiedzialności, spoczywający na jego głowie, a ponieważ z wyjaśnionych przez nas powodów, szukał ulgi dla siebie, gorąco uczepił się myśli, jaką podał mu intendent marszałka de Grammont, chcący dodać mu pomocnika: rozmówił się o tem niezwłocznie z panem de Chavigny, który odpowiedział, że nic przeciw temu nie ma, jeżeli tylko osoba rzeczonego pomocnika przypadnie mu do gustu.
Najzupełniej byłoby zbyteczne kreślić czytelnikom naszym portret fizyczny lub moralny Grimauda; jeśli, jak mamy nadzieję, zachowali w pamięci pierwszą część tego dzieła, powinni byli zachować też jasne wspomnienie o tej cennej osobistości, w której prócz przybytku lat dwudziestu żadna inna zmiana nie zaszła; stał się on tylko bardziej jeszcze zamknięty w sobie i milczący.

Grimaud milczał od lat dwudziestu przeszło, a przyzwyczajenie staje się drugą naturą.

ROZDZIAŁ XX
GRIMAUD ZACZYNA DZIAŁAĆ

Grimaud przedstawił się tedy nader korzystnie w twierdzy Vincennes. Pan de Chavigny chlubił się przenikliwością, co mogłoby potwierdzić opinję, iż był rzeczywiście synem kardynała Richelieu, do czego się sam przyznawał z chlubą.
Obejrzał i wybadał nowego kandydata pilnie i szczegółowo, nakoniec orzekł, że brwi zrośnięte, wargi wąskie, nos haczykowaty i kości policzkowe wydatne, które właśnie Grimaud posiadał, są oznakami takiego charakteru, jakiego wymaga posada dozorcy. Wszystkiego dwanaście słów do niego powiedział; Grimaud użył w odpowiedzi tylko czterech.
— Ot chłopak, jak się należy, odrazu się na nim poznałem — rzekł pan de Chavigny — idź i staraj się podobać panu de La Ramée, a powiedz mu, że mnie się spodobałeś pod każdym względem.
Grimaud odwrócił się i poszedł wytrzymać egzamin pana de La Ramée, o wiele ściślejszy, niż jego zwierzchnika. Ten bardzo trudny był w wyborze; wiedział, że pan de Chavigny może się na niego zdać, chciał zatem dobrać sobie pomocnika, równie wiernego, jak sam, któryby go mógł godnie przy księciu zastąpić.
Grimaud posiadał właśnie zalety, mogące oczarować policjanta, pragnącego posiadać podwładnego. Zadawał mu tysiące zapytań; otrzymał tylko cztery odpowiedzi. Pan La Ramée, podbity do reszty małomównością Grimauda, zatarł ręce z ukontentowania i przyjął go do służby.
— Co mam robić? — zapytał Grimaud.
— Słuchaj: nie zostawiać nigdy więźnia samego, odebrać mu każde narzędzie ostre lub kolące, uważać, aby nie dawał znaków żadnych ludziom, przechodzącym lub przejeżdżającym, pilnować, aby nigdy długo nie rozmawia) ze strażą.
— To wszystko? zapytał Grimaud.
— Tak na teraz, wszystko — odrzekł de La Ramée. — Gdyby co nowego się zdarzyło, otrzymasz inne rozkazy.
— Dobrze — odparł Grimaud.
I podszedł do księcia de Beaufort, który właśnie czesał sobie brodę. Zapuścił on ją umyślnie, nie strzygł także włosów. a złość Mazariniemu, fanfaronował z nędzy swojej i mizernego wyglądu. Ponieważ jednak przed paru dniami, gdy przez okno fortecy poznał, jak mu się zdawało, w głębi karety piękną panią de Montbazom, a wspomnienie jej drogie mu zawsze było, zapragnął też lepiej dla niej wyglądać, niż dla Mazariniego. Zażądał zatem grzebienia ołowianego, nie odmówiono tej niewinnej fantazji.
Chciał zaś dlatego grzebienia z ołowiu, ponieważ, jak wszyscy blondyni, zarastał na twarzy rudawo; czernił zatem brodę, czesząc się.
Grimaud, wszedłszy, spostrzegł zaraz grzebień, położony przez księcia na stole; wziął go, kłaniając się nisko. Książę spojrzał zdziwiony na tę oryginalną osobistość. Osobistość zaś włożyła grzebień do kieszeni.
— Hola!... co to jest?... — zawołał książę — cóż to za nowy głupiec?
Grimaud nie odpowiedział, lecz ukłonił się po raz drugi.
— Czyś ty niemowa?... — krzyknął książę.
Grimaud zaprzeczył głową.
— Coś ty za jeden?... odpowiadaj... rozkazuję ci — rzekł książę.
— Dozorca!... — odparł Grimaud.
— Dozorca!... — krzyknął książę — brakowało tylko jeszcze takiego gamonia w mojem otoczeniu. Hola, La Ramée, chodź tu!
La Ramée przybiegł. Właśnie chciał zrobić wycieczkę do Paryża, spokojny o więźnia pod strażą Grimauda, a tu książę zawrócił go z drogi.
— Co się stało, czego księciu panu potrzeba? — zapytał.
— Cóż to za błazen, co mi grzebień zabiera i chowa do kieszeni?... — zapyta? de Beaufort.
— Strażnik twój, miłościwy panie, chłopak bardzo zdolny, pełen przymiotów. Spodziewam się, że go książę w końcu oceni, jak to już się stało ze mną i panem de Chavigny.
— Dlaczego on mi grzebień zabiera?...
Grimaud wydostał z kieszeni nieszczęśliwy grzebień, podniósł do góry i, kładąc palec na zębie, wymówił jedno tylko słowo:
— Spiczasty.
— To prawda — rzekł La Ramée.
— Co powiedział ten bydlak?... — zapytał książę.
— Że wszelkie narzędzie ostre lub kolące, jest księciu przez króla wzbronione.
— Czyś oszalał, La Ramée? — zawołał książę — przecież sam mi dałeś ten grzebień.
— I bardzo źle uczyniłem, mój książę, postąpiłem wbrew otrzymanym rozkazem.
Książę spojrzał wściekły ma Grimauda, który już oddał grzebień swemu zwierzchnikowi.
— Wiem naprzód, że ten bałwan nigdy mi się nie spodoba — mruczał de Beaufort.
O! bo w więzieniu niema uczuć pośrednich; ludzie, czy przedmioty, są przyjemni lub nieznośni, albo się kocha gorąco, lub nienawidzi okrutnie, — niekiedy;z przekonania, lecz częściej instynktownie.
Dla tej prostej przyczyny, że Grimaud od pierwszego spojrzenia zyskał zaufanie pana de Chavigny i La Ramée, przymioty jego tem samem musiały nie spodobać się panu de Beaufort.
Grimaud jednak nie myślał od początku zaraz zdradzić się przed księciem; do jego celów potrzebna mu była nie jakaś tam antypatja nieuzasadniona, lecz prawdziwa i uparta nienawiść. Usunął się zatem, pozostawiając księcia pod strażą czterech żołnierzy, którzy właśnie wrócili ze śniadania.
Książę ze swej strony nie próżnował; obmyślił nową sztuczkę, ciesząc się zawczasu, z efektu, jaki sprawi. Rozkazał, aby mu podano jutro na śniadanie raki, a tymczasem pracował dzień cały nad zrobieniem i ustawieniem na środku pokoju małej szubieniczki.
Zamierzał najpiękniejszego raka na niej powiesić, a kolor czerwony wiszącej ofiary każe się wszystkim domyśleć aluzji. Tym sposobem będzie miał przyjemność obwiesić kardynała choć pod przenośnią, zanim będzie powieszony rzeczywiście, a nikt przecie nie zarzuci, że uczynił coś innego, jak tylko to, że raka powiesił.
Cały dzień poświęcił przygotowaniom do egzekucji. W więzieniu ludzie dziecinnieją!... a pan de Beaufort miał bardziej, niż kto inny, podatne po temu usposobienie. Spacerował tedy, jak codziennie, uzbierał kilka gałązek, a szukając dokoła, znalazł kawał szkła stłuczonego, co go niezmiernie ucieszyło. Powróciwszy do siebie, podarł chusteczkę od nosa w cienkie paseczki. Wszystko to nie uszło wzroku Grimauda.
Nazajutrz rano szubienica stanęła w całej okazałości; aby ją jednak ustawić na środku pokoju, pan de Beaufort musiał zaostrzyć podstawę kawałkiem szkła znalezionego.
La Ramée patrzał z ciekawością ojca, chcącego odgadnąć nową zabawkę dzieci swoich, a czterech strażników spoglądało z minami znudzonemi i bezmyślnemi, jakie w owym czasie charakteryzowały żołnierzy, podobnie jak i dzisiaj zresztą.
Grimaud wszedł właśnie w chwili, gdy książę położył szkiełka na stole; chociaż nie skończył zaostrzać podstawy, pragnął już sznurek zaczepić u góry. Spojrzał na Grimauda z marsem, lecz ponieważ naprzód już cieszył się swoim konceptem, nie zwracał na niego uwagi.
Gdy jednak przywiązał sznurek jednym końcem, a na drugim zrobił pętlicę wspaniałą, gdy już wybrał wzrokiem najpiękniejszego raka ze znajdujących się na półmisku, wyciągnął rękę po szkiełko i spostrzegł, że ono gdzieś znikło.
— Kto mi szkło zabrał?... — zapytał książę, marszcząc brwi.
Grimaud skinął, że to on.
— Ty znowu!... dlaczegoś je zabrał?
— Tak, tak — dodał La Ramée — dlaczego zabrałeś szkło jego książęcej mości?
Grimaud, który trzymał szkło w ręku, pociągnął palcem po brzegu i rzekł:
— Ostre.
— Ma rację, mój książę — rzekł La Ramée. — A!... cóż za skarb zdobyliśmy w tym chłopaku.
— Panie Grimaud — rzekł książę — proszę cię w twoim własnym interesie, staraj się zawsze znajdować jak najdalej od mojej pięści.
Grimaud skłonił się nisko i poszedł w kąt pokoju.
— No, nie martw się, książę — odezwał się La Ramée daj mi tę szubieniczkę, zaostrzę ci ją nożem.
— Ty?... — zawołała książę ze śmiechem.
— Tak, ja sam; wszakże to chciałeś pan zrobić?...
— Bezwątpienia.
— Prawdę powiedziawszy — dodał książę — to będzie jeszcze zabawniejsze. Masz... weź, kochany La Ramée.
La Ramée nie zrozumiał, co książę mówi, i zaostrzał z całych sił podstawę szubienicy.
— A teraz — odezwał się książę — proszę cię, mój kochany, wydłub dziurkę w podłodze, a ja przyniosę delikwenta.
La Ramée ukląkł na podłodze i skrobał dziurę. Przez ten czas książę powiesił raka na sznurku; potem ustawił szubienicę pośrodku pokoju i śmiał się na całe gardło. La Ramée śmiał się także serdecznie, sam dobrze nie wiedząc z czego, a żołnierze mu wtórowali. Grimaud tylko surową miał minę. Podszedł do La Ramée i, wskazując palcem raka, wirującego na końcu sznurka, powiedział:
— Kardynał!...
— Powieszony przez jego wysokość księcia de Beaufort — ciągnął młody książę — i przez Jakóba — Chryzostoma La Ramée, członka policji królewskiej.
La Ramée wrzasnął okrutnie, rzucił się ku szubienicy, wyrwał ją z podłogi, połamał w drobne kawałki i cisnął za okno. Chciał to samo uczynić z niewinnym rakiem, tak bowiem oszalał z przerażenia, lecz Grimaud odebrał mu go z ręki.
— Smaczne do zjedzenia!... — wyrzekł i włożył raka do kieszeni.
Tym razem książę ubawił się szczerze całą sceną, przebaczył nawet Grimaudowi rolę, jaką odegrał w awanturze. Lecz w ciągu dnia, rozmyślając nad podejrzeniami nowego dozorcy i przyznając w duszy, iż odgadł on jego intencje, tembardziej go znienawidził.
Pomimo to historja z rakiem rozniosła się szeroko — ku wielkiemu zmartwieniu La Ramée. I nawet wielkiem powodzeniem cieszyła się wewnątrz fortecy. Pan de Chavigny, który w duszy nienawidził kardynała, opowiedział anegdotkę kilku przyjaciołom, a ci nie omieszkali roznieść jej dalej. Wystarczyło to panu de Beaufort na pociechę przez dni kilka.
Książę upatrzył sobie pomiędzy strażą pewnego człowieka o miłej powierzchowności; starał się go skapitować i okazywał mu wyraźne względy, tembardziej, że coraz więcej nienawidził Grimauda. Otóż pewnego razu udało mu się odciągnąć na bok tego człowieka i mówić z nim sam na sam. Na to wszedł Grimaud, zobaczył, co się dzieje, zbliżył się z uszanowaniem do księcia i do strażnika i ujął tego ostatniego za rękę.
— Czego chcesz?.... — zapytał książę ostro.
Grimaud pociągnął strażnika i drzwi mu pokazał.
— Wynoś się — powiedział.
Strażnik wyszedł.
— O!... tego już zawiele — krzyknął książę — nieznośny jesteś, muszę cię raz ukarać.
Grimaud skłonił się pokornie.
— Szpiegu podły!... — ciągnął książę — zaduszę cię własnemi rękami.
Grimaud z ukłonem cofał się ciągle.
— Nie będziesz długo czekał — dodał książę, sądząc, że lepiej raz z nim skończyć — zaduszę cię natychmiast.
Wyciągnął żylaste ręce do szyi Grimauda, który, nie myślał wcale się bronić, wypchnął tylko strażnika i drzwi za nim zamknął.
W tej chwili poczuł żelazne objęcia doprowadzonego do ostateczności księcia; lecz i to nie obudziło w Grimaudzie chęci obrony; zamiast wołać na pomoc — położył palec, wskazujący na ustach i z najmilszym uśmiechem, na jaki się zdobyć był w stanie, wyrzekł półgłosem:
— Sza!...
Tak rzadko Grimaud posługiwał się naraz z gestem, uśmiechem i słowem, że książę osłupiał ze zdziwienia i stanął, jak wryty.
Grimaud skorzystał z tego i wyjął coprędzej zza podszewki kaftana maleńki liścik z pieczątką arystokratyczną, który — pomimo długiego pobytu w ubraniu Grimauda — nie stracił wcale miłej woni, — i podał go księciu w milczeniu.
Książę, coraz bardziej zdziwiony, puścił Grimauda, złapał bilecik, a, poznając pismo, zawołał:
— Pani de Montbazon!...
Grimaud potwierdził skinieniem. Książę rozerwał kopertę, przetarł oczy, jak olśniony, i czytał co następuje:
„Kochany mój książę!
„Zaufaj nieograniczenie uczciwemu i wiernemu człowiekowi, który ci list ten odda, jest to bowiem służący pewnego pana wysokiego rodu, nam oddanego. Ręczy on za niego, bo wypróbował jego wierność przez lat dwadzieścia.
„Zgodził się wejść w służbę dozorcy twego, zamknąć się z tobą w Vincennes, by ułatwić ci ucieczkę, nad która pracujemy.
„Chwila oswobodzenia niedaleko: uzbrój się w cierpliwość i odwagę, pomnąc, że przyjaciele twoi, choć cię nie widzą, jednak kochają cię i trwają w powziętych dla ciebie uczuciach“.

„Zawsze twoja i zawsze kochająca
Marja de Montbazon.

„P. S. Podpisuję całem imieniem i nazwiskiem, byłaby bowiem zarozumialstwem nie do darowania przypuszczać, że pn pięciu latach poznasz charakter mojego pisma“.
Książę czytał i nie rozumiał prawie, tak niespodzianie spadło to na niego. Od pięciu lat szukał wokoło siebie, nie mogąc znaleźć, służącego wiernego, pomocnika, przyjaciela — i oto w chwili, gdy najmniej się spodziewał, niebo zsyła mu go w osobie Grimauda. Patrzał na niego, to znów list odczytywał i nie był w stanie wyjść z podziwiemia.
— O! zacna, kochana Marja!... szeptał — to ona była napewno w tej karecie naprzeciw więzienia! Więc myśli jeszcze o mnie po pięciu latach rozłączania! Wielki Boże! takiej stałości niema chyba drugiej na świecie.
Potem zwrócił się do Grimauda:
— Ty zatem, poczciwy chłopaku, chcesz nam pomagać?
Griamud przytaknął głową.
— Umyślnie dlatego tu przybyłeś.
Grimaud znak powtórzył.
— A, ja niebaczny chciałem cię zadusić!... — zawołał książę.
Grimaud śmiać się zaczął.
— Ale, poczekaj-no, poczekaj...
I zaczął szukać po kieszeniach.
— Czekaj — ciągnął dalej, ponawiając niefortunne poszukiwania — niechaj nikt nie mówi, że poświęcenie dla wnuka Henryka IV nie zostało wynagrodzone.
Poszukiwania księcia de Beaufort świadczyły o najlepszych chęciach. Lecz w Vincennes starano się, aby więźniowie nie mieli przy sobie pieniędzy. Grimaud tedy, spostrzegłszy zaambarasowanie księcia, wyjął z kieszeni woreczek, pełen złota, i podał panu de Beaufort mówiąc:
— Oto jest, czego Wasza wysokość poszukuje.
Książę rozwiązał worek i chciał wysypać złoto w ręce Griamauda; lecz Grimaud potrząsnął głową.
— Dziękuję Waszej wysokości — dodał — jam już zapłacony.
Książę wpadł z jednej niespodzianki w drugą. Podał mu zatem rękę; Grimaud ucałował ją z uszanowaniem. Szlachetne ułożenie Athosa odbiło się na Grimaudzie.
— A obecnie — zapytał książę — co mamy robić?
— Teraz jest godzina jedenasta, niech Wasza książęca mość zażąda o drugiej, aby go wypuszczono na przechadzkę, niech przegra z jedną partję gry w piłkę z La Ramée i stara się koniecznie parę piłek przerzucić poza mur.
— Cóż potem?...
— Potem... książę podejdzie pod mur i zawoła na robotnika, pracującego w fosach, żeby mu je odrzucił.
— Rozumiem — rzekł książę.
Fizjognomja Grimauda rozpromieniła się radością, że już nie potrzebuje mówić. Tak odwykł od wyrażania myśli słowami, że mu to okrutną sprawiało przykrość.
Odwrócił się i chciał wyjść.
— Zaczekaj-no — rzekł książę — więc stanowczo nic przyjąć nie chcesz?
— Pragnąłbym jednej tylko obietnicy od księcia.
— Jakiej? mów.
— Gdy będziemy uciekać, ja zawsze i wszędzie będę szedł naprzód; jeżeli bowiem złapią księcia, to najwyżej zawrócą go do więzienia, gdy zaś mnie pochwycą, mnie, biednego pachołka, czeka mnie conajmniej szubienica.
— Święta prawda — rzekł książę — daję ci słowo szlacheckie, że tak będzie, jak żądasz.
— To pozostaje mi tylko — odezwał się Grimaud — prosić księcia, aby mnie i nadal nienawidził.
— Postaram się — rzekł książę.
Zastukano do drzwi...
Książę schował list i woreczek do kieszeni i rzucił się na łóżko. Wiedziano, że to była jego rozrywka jedyna, gdy bardzo się nudził.
Grimaud poszedł otworzyć; był to La Ramée, który wracał od kardynała z posłuchania, o jakiem wspominaliśmy.
La Ramée spojrzał badawczo dokoła, a, spostrzegłszy zawsze te same oznaki antypatji między więźniem i dozorcą, uśmiechnął się z zadowoleniem. Następnie zwrócił się do Grimauda.
— Dobrze, przyjacielu — powiedział — bardzo dobrze się sprawujesz. Rozmawiano właśnie o tobie w pewnem miejscu; niedługo, mam nadzieję usłyszysz nowinę, bardzo dla ciebie przyjemną.
Grimaud ukłonił się, jak mógł najzgrabniej, i wyszedł z pokoju.
— Jak widzę, książę ciągle się jeszcze gniewa na biednego chłopaka?... — rzekł La Ramée, śmiejąc się rubasznie.
— A! to ty La Ramée?... — rzekł książę — na honor, dobrze, żeś powrócił. Rzuciłem się na łóżko, obróciłem nosem do ściany, by nie uledz pokusie i nie zdusić tego zbrodniarza Grimauda.
— Wątpię jednak — rzekł La Ramée, robiąc aluzję do zamiłowania w milczeniu swego podwładnego — wątpię bardzo, czy powiedział waszej książęcej mości cośkolwiek niemiłego.
— O to prawda!... to mruk nieznośny. Ale mój La Ramée, przysięgam, że mi już tęskno było do ciebie.
— Książę pan zanadto łaskaw — rzekł La Ramée, ucieszony pochlebstwem.
— O, żebyś wiedział, mój kochany — ciągnął książę — czuję się dzisiaj tak ciężko i.niezgrabnie, że pewno się ucieszysz.
— Czy zagramy partyjkę w piłkę?... — rzekł La Ramée bezmyślnie.
— Jeżeli chcesz koniecznie.
Jestem na rozkazy księcia.
— To znaczy, kochany La Ramée, że jesteś nieskończenie przyjemny, że pragnąłbym zostać wiecznie w Vincennes i całe życie przepędzić w twojem towarzystwie.
— Jeżeli od kardynała zależeć będzie, życzenia księcia spełnią się niezawodnie.
— Skądże wiesz?... Czy widziałeś go teraz?
— Przysłał po mnie dziś rano.
— Doprawdy! czy rozmawiał o mnie?
— A o czemżeby mówił? Naprawdę, książę jesteś zmorą kardynała.
Książę uśmiechnął się gorzko.
— A!... — powiedział — gdybyś przyjął moje propozycje La Ramée!
— No, no, książę, przestań mnie kusić, wiesz przecie, że się to na nic nie zda.
— La Ramée, mówiłem już i powtarzam, że cię uczynię magnatem.
— Jakim sposobem? Ledwieby książę uciekł z więzienia, a jużby mu wszystkie majątki skonfiskowano.
— Gdybym tylko wydostał się z więzienia, rządziłbym natychmiast całym Paryżem.
— Sza! sza! ma miłość Boską, czyż ja mogę słuchać czegoś podobnego?
— Nie mówmy więc już o tem... Kardynał wypytywał o mnie? La Ramée, gdy cię kiedy wezwie, odstąp mi swego ubrania. Zamiast ciebie, ja pójdę, zamorduję go i, na honor, jeśli mi postawisz ten warunek, powrócę napowrót do więzienia.
— Książę, zmiłuj się, bo zawołam Grimauda.
— Przepraszam. Cóż ci powiedział ten parobek?
— Nie uważam już na wyrażenie księcia, ponieważ odpowiada ono ciężkiej pracy kardynała. Co mi powiedział?’ Kazał was strzedz pilnie.
— A to dlaczego znowu?... rzekł książę zaniepokojony.
— Jakiś astrolog przepowiedział, że książę mu się wymknie.
— Astrolog przepowiedział?... — rzekł książę, zadrżawszy mimowolnie.
— Ależ mój Boże! tak; na honor, ci głupi magicy nie wiedzą, co już wymyśleć na utrapienie poczciwych ludzi.
— Cóżeś odpowiedział przewielebnemu kardynałowi?
— Odpowiedziałem, co czułem: że, jeżeli ten astrolog układa kalendarze, nie radzę mu ich sprzedawać.
— Dlaczego?
— Dlatego, że książę musiałby przemienić się chyba w mysiego królika, który, jak wiadomo, jest najmniejszem zwierzątkiem.
— Masz rację, na nieszczęście!... Chodźmy grać.
— Miłościwy książę, przepraszam bardzo Waszą książęcą mość, lecz proszę mnie uwolnić na pół godziny.
— Cóż będziesz robił?
— Monsinior Mazarini o wiele dumniejszy jest od księcia, choć nie jest tak wysoko urodzony; zapominiał zaprosić mnie na śniadanie. Otóż muszę oznajmić, że pasztetnik, który mieszkał naprzeciw twierdzy, a którego nazywano ojcem Marteau, sprzedał przed tygodniem zakład swój pasztetnikowi z Paryża, któremu doktorzy, jak powiadają, zalecili powietrze wiejskie.
— A cóż mnie to obchodzi?
— Cierpliwości, książę; otóż ten pasztetnik ustroił wystawę sklepu takiem i przysmakami, że aż ślina do ust idzie.
— A to z ciebie: obżartuch!
— Przecież nie jest obżarstwem, gdy się lubi zjeść dobrze. Leży to już w natuze ludzkiej szukać doskonałości we wszystkiem, a zatem i w pasztetach... W dodatku trzeba księciu wiedzieć, że ten łotr pasztetnik, gdym zatrzymał się przed jego wystawą, wylazł do mnie z pełną gębą ciasta i przemówił:. „Panie La Ramée, postaraj się dla mnie o klijentów w więzieniu. Nabyłem zakład od poprzednika, bo mi zaręczał, że dostawiał jedzenie do twierdzy. Tymczasem od ośmiu dni tu siedzę, a pan de Chavignv nie kupił ode mnie nawet tartynki“.
— „Zapewne dlatego — odpowiedziałem mu — że pan de Chavigny wątpi, czy pańskie wyroby są dobre“.
— „Niedobre! moje pasztety niedobre! no, panie La Ramée, spróbuj zaraz i sam osądź“.
— „Nie mogę, odpowiedziałem, muszę koniecznie wracać do zamku“.
— „Niechże pan idzie, kiedy tak trzeba, ale proszę powrócić za pół godziny“.
— „Za pół godziny?...“ — zapytałem.
— „Tak. Czy pan już po śniadaniu?“
— „Nic w gębie nie miałem, słowo daję“.
— „Zatem czekam na pana z pasztetem i butelką starego burgunda“. Teraz książę rozumie, że, ponieważ naczczo jestem, chciałbym za pozwoleniem Waszej wysokości...
Tu La Ramée ukłonił się.
— Idź — rzekł książę — lecz pamiętaj, że uwalniam cię tylko na pół godziny.
— Czy mogę obiecać, że książę pan będzie kupował u sukcesora ojca Marteau?
— Możesz, możesz, tylko niech nie kładzie grzybów do swoich pasztetów; wiesz najlepiej — dodał książę — że grzyby z lasu vincenskiego zabójcze są dla mojej rodziny.
La Ramée wyszedł, nie zwracając uwagi na aluzję, a w pięć minut potem ukazał się oficer straży niby dla dotrzymywania księciu towarzystwa, rzeczywiście zaś, aby — według rozkazu kardynała — nie spuszczać więźnia z oczu ani na chwilę.

Jednak przez pięć minut samotności książę zdążył przeczytać bilecik pani Montbazon, który go przekonał, że przyjaciele pamiętają o nim i zajmują się wyzwoleniem go z drapieżnych rąk kardynała. Nie wiedział, jakim to się stanie sposobem, postanowił jednak, że zmusi Grimauda do mówienia; teraz pokładał w nim o tyle większe zaufanie, że, zdając sobie sprawę z celu jego postępowania, pojmował już, dlaczego prześladował go ciągle. Zrozumiał, że tym sposobem chciał odwrócić podejrzenie straży więziennej. Nabrał tedy wielkiego wyobrażenia o rozumie Grimauda i postanowił zaufać mu całkowicie.

ROZDZIAŁ XXI
CO SIĘ ZNAJDOWAŁO WEWNĄTRZ PASZTETU, SPORZĄDZONEGO PRZEZ NASTĘPCĘ OJCA MARTEAU?

Po upływie pół godziny La Ramée powrócił wesoły, promieniejący; znać było, że jadł dobrze, a pił jeszcze lepiej. Pasztet był doskonały a wino znakomite.
Pogoda prześliczna wróżyła dobrą partję gry: w Vincennes grywano w piłkę na świeżem powietrzu. Bardzo zatem łatwo było księciu wykonać polecenie Grimauda — to jest przerzucać piłki do rowu.
Do samej godziny drugiej książę grał dosyć zręcznie, choć przegrywał nieustannie, co usprawiedliwiał po części zły niby humor; w umówionym czasie za to popełniał już jeden błąd za drugim.
Nareszcie wybiła druga; piłki zaczęły latać w stronę parkanu i wpadać do rowu, co niesłychanie cieszyło La Ramée, który znaczył piętnaście punktów za każdem przerzuceniem poza ogrodzenie. Niezadługo zabrakło piłek do gry, wszystkie leżały w rowie.
La Ramée proponował, aby posłać i kazać pozbierać. Książę bardzo logicznie dowodził, że szkoda czasu, — i, zbliżywszy się do muru, conajmniej pięćdziesiąt stóp wyniesionego ponad fosę, ujrzał człowieka, zajętego uprawą ogródka, jakie chłopi okoliczni zasiewali na stokach wałów fortecznych.
— Hola! przyjacielu!... — zawołał książę.
Chłop podniósł głowę do góry, a książę o mało nie krzyknął z podziwu. Ten robotnik w chłopskiem ubraniu, ten niby ogrodnik był to Rochefort we własnej osobie, Rochefort, o którym książę myślą, że zamknięty jest w Bastylji.
— Co się tam stało na górze?... — zapytał robotnik.
— Bądź tak dobry, pozbieraj i odrzuć nam piłki — rzekł książę.
Robotnik kiwnął głową i zabrał się do ciskania piłek, a La Ramée i straż zbierali je skwapliwie. Jedna upadła przy nogach księcia, widocznie dla niego przeznaczona, podniósł ją i schował do kieszeni. Następnie podziękował ukłonem ogrodnikowi i wrócił do zaczętej partji.
Widocznie jednak księciu szczęście nie służyło, piłki latały bez celu, kilka wpadło do fosy, a ponieważ ogrodnika nie było już, aby je przerzucał, stracone zostały dla grających. Nareszcie książę oznajmił, że dosyć ma tej rozrywki, wstydzi się swej niezręczności i nie myśli grać dłużej. La Ramée zabrał ubranie księcia, niby dla oczyszczenia z kurzu, a w rzeczywistości, aby się upewnić, że nie wyjdzie z pokoju. O! La Ramée był bardzo przezorny.
Na szczęście książę zdążył ukryć piłkę w pościeli.
Skoro tylko sam został, rozdarł ją zębami, nie zostawiono mu bowiem żadnego ostrego narzędzia: do jedzenia używał noży z ostrzem srebrnem, gnącem się i kruchem. Wewnątrz w piłce był list następujący:

„Miłościwy książę, przyjaciele twoi czuwają, godzina oswobodzenia bliska: zażądaj, aby ci pojutrze przyniesiono pasztet od nowo-nabywcy sklepu naprzeciw fortecy, którym jest Noirmont, twój wierny marszałek dworu: nie otwieraj pasztetu, aż sam zostaniesz; spodziewam się, że zawartość jego ucieszy cię niesłychanie.
„Twój wierny i oddany sługa, czy to, Bastylji, czy gdziekolwiekindziej.

Hrabia de Rochefort“.

„P. S. Niech Wasza książęca mość zaufa Grimaudowi: wierny to i wypróbowany człowiek, a oddany nam duszą i ciałem“.

Odkąd książę de Beaufort zaprzestał malowania, pozwolono mu palić na kominku; wstał też i tak samo, jak to już zrobił z listem pani Montbazon, spalił i kartę, przeczytaną obecnie. Zamierzał i piłkę w ogień wrzucić, lecz wspomniał, że może posłużyć dla dania odpowiedzi Rochefortowi. Strzeżono go pilnie: ledwie skończył, a ukazał się La Ramée.
— Czy książę czego potrzebuje?... — zapytał.
— Zimno tu strasznie, musiałem ogień poprawić. Wiesz przecie, mój kochany, że pokoje twierdzy Vinceńskiej sławne są z chłodu. Możnaby w nich lód przechowywać, a na ścianach saletra osiada. Komnaty, w których życie zakończyli: Puylaurens, marszałek d‘Ornano i wielki jałmużnik, mój wuj rodzony, warte są tyle, co arszenik, jak mówiła pani de Rambouillet.
Książę podszedł napawrót do łóżka i wsunął piłkę pod siennik. La Ramée uśmiechnął się smutnie. W gruncie przywiązał się serdecznie do więźnia i pragnął, by go nic złego nie spotkało.
A przecież nie mógł zaprzeczyć temu, co książę mówił, trzy osoby, o jakich wspominał, zginęły tu nieszczęśliwie.
— O książę — powiedział — nie trzeba myśleć o tem... Takie myśli właśnie trują, a nie saletra...
— Poczciwiec z ciebie, mój drogi — rzekł książę — gdybym tak mógł wyjść, zjeść pasztet i popić dobrym burgundem u następcy ojca Martean, toby mnie trochę rozweseliło.
— Tu prawda, Wasza wysokość, pasztety są doskonałe, a wino, jak niema drugiego.
— W każdym razie — odparł książę — ani piwnica, ani kuchnia jego nie są więcej warte, jak pana Chavigny.
— O cóż chodzi Waszej książęcej mości — rzekł La Ramée — nikt przecie nie broni przekonać się... a nawet obiecałem mu...
— Masz rację, mój drogi, jeżeli mam tu pozostać przez całe życie, jak to Mazarini łaskawie powiada, muszę sobie na stare lata znaleźć pociechę, zrobię się koniecznie smakoszem...
— Mości książę — przerwał La Ramée, usłuchaj dobrej rady, nie czekaj z tem starości.
— Dobrze — rzekł do siebie de Beaufort — hojne niebiosa uposażyły każdego śmiertelnika jednym z grzechów śmiertelnych, a czasem i kilkoma, aby w danej chwili upadł bezpowrotnie; otóż okazuje się, że mój La Ramée podlega obżarstwu: to go zgubi. Skorzystajmy zatem z tej pięty Achillesowej.
Następnie odezwał się głośno:
— Zdaje mi się, kochany La Ramée, że pojutrze jest święto jakieś?
— Tak, książę, Zielone Świątki.
— Czy zechciałbyś mi udzielić pojutrze pierwszej lekcji?
— Czegóż to?
— Obżarstwa.
— Najchętniej, mości książę.
— Lecz będziemy we dwóch jedynie, nie lubię świadków. Odeślemy straż całą na obiad do kuchni pana de Chavigny, a tutaj sprawimy sobie ucztę, którą sam zadysponujesz.
— Hm! hm!... — mruknął la Ramée.
Trudno się było oprzeć podobnej propozycji, a choć kardynał różnie myślał o swoim podwładnym, stary to był wróbel, nie dał się łapać na plewę i znał wybiegi i zasadzki więźniów...
Powiadano, że pan de Beaufort obmyślił czterdzieści sposobów ucieczki z więzienia... Kto wie, może i tu była zasadzka?
Rozmyślał przez chwilę i przyszedł do wniosku, że może śmiało obstalować jedzenie i wino, przecież ani proch ani trucizna nie wejdzie do więzienia razem z kolacją. Może książę ma zamiar upoić go? — śmiech go porwał na samą myśl, tak pewien był swej głowy... w dodatku on to wszystko urządzi i zabezpieczy się doskonale...
Książę śledził niespokojnie myśli towarzysza, malujące się wyraźnie na jego fizjognomji; nakoniec twarz godnego policjanta rozpogodziła się zupełnie.
— No cóż, zgadzasz się?... — zapytał książę.
— Tak, Wasza wysokość, lecz pod warunkiem...
— Pod jakim?
— Grimaud będzie nam usługiwał.
Tego właśnie pragnął książę. Jednak znalazł tyle mocy nad sobą, że skrzywił się okrutnie.
— Niech djabli porwą twego Grimauda, popsuje mi całą uciechę.
— Rozkażę mu stać poza Waszą książęcą mością, a ponieważ milczący jest, jak ryba, ani go książę będzie widział, ani słyszał... może księciu zdawać się, że go niema wcale, że o sto mil się znajduje.
— Mój kochany, widzę z tego wszystkiego, że mi nie dowierzasz.
— Mość książę, przecież pojutrze Zielone Świątki.
— Cóż mnie obchodzą Zielone Świątki? Boisz się, aby Duch Święty nie zstąpił z nieba i nie otworzył drzwi mego więzienia?
— Nie obawiam się tego, lecz opowiadałem przecie księciu, co ten przeklęty astrolog przepowiedział.
— Cóż takiego mówił, nie pamiętam.
— Że w tym dniu Wasza książęca mość opuści Vincennes.
— O głupcze, to ty wierzysz astrologom?
— Ja nie dbam o nich, ale Monsinior Gulio obawia się; jako włoch rodowity, bardzo jest przesądny.
Książę wzruszył ramionami.
— Niechże się stanie, jak pragniesz — dodał z doskonale udaną obojętnością — zgadzam się na Grimauda, kiedy inaczej być nie może, lecz tylko na jednego Grimauda, nie chce nikogo więcej. Zajmij się sam wszystkiem, obstaluj śniadanie, jakie chcesz, jedyną potrawą, jaką ja mieć pragnę, jest pasztet, o którym mi mówiłeś. Powiedz, że to dla mnie, niech następca ojca Marteau wysili całą swą umiejętność, a w nagrodę będę u niego brał jedzenie nietylko przez czas pobytu w więzieniu, lecz i wtedy, gdy się stąd wydostanę.
— Książę nie może się pozbyć nadziei, że się stąd wydostanie? — rzekł la Ramée.
— Ma się rozumieć, choćby wtedy, gdy Mazarini umrze; piętnaście lat młodszy przecież jestem od niego. — Prawda i to — dodał z uśmiechem, — że w Vincennes żyje się prędzej...
— Mości książę — przerwał La Ramée — co mówisz?...
— Lub wcześniej się umiera, co na jedno wychodzi.
— Mości książę — rzekł La Ramée — idę zadysponować śniadanie.
— Sądzisz zatem, że nauczysz mnie pocieszać się dobrem jedzeniem?
— Mam tę błogą nadzieję, miłościwy panie — odparł La Ramée.
— Jeżeli zdążysz — mruknął pod nosem książę.
— Co książę mówi?... — zapytał la Ramée.
— Książę powiada, że nie żałujesz pieniędzy kardynała, który jest na tyle dobry, iż wziął na siebie koszty naszego utrzymania.
La Ramée zatrzymał się przy drzwiach.
— Kogo książę pan życzy, abym tutaj przysłał?
— Kogo chcesz, byle nie Grimauda.
— Zatem oficera ze straży.
— Dobrze.
La Ramée wyszedł nareszcie. W pięć minut potem wszedł oficer; książę zasiadł z nim do szachów, udając ogromne zajęcie grą.
Umysł ludzki, to rzecz niezbadana; znak życia, dany przez przyjaciół, jedno słówko nadziei zmienia uczucia i przewrót niesłychany w nich czyni. Książę od pięciu lat wegetował w więzieniu, a, gdy obecnie wspomniał o tym przeciągu czasu, który jednak powoli upływał, zdawało mu się, że nie był tak długi, jak te dwa dni, te czterdzieści ośm godzin, jakie go oddzielały od chwili ucieczki. Jedna rzecz jeszcze niepokoiła go okrutnie... W jaki sposób wszystko to się stanie?
Zrobiono mu nadzieję wolności, lecz nie powiedziano, co zawierać będzie pasztet tajemniczy. Którzy z jego przyjaciół oczekiwać go będą?... Posiadał zatem przyjaciół po pięciu latach niewoli? W takim razie był wyjątkowym człowiekiem.
Zapomniał, że oprócz przjaciół, co jeszcze dziwniejsze było, kobieta pamiętała o nim; prawda, że nie była mu może skrupulatnie wierna, lecz zachowała go w pamięci, co także dużo znaczy.
Książę był też bardzo roztargniony i grał w szachy zupełnie tak samo, jak w piłkę. Pan de Beaufort posuwał figury, jak senny, a oficer dawał mu maty jeden po drugim. Książę pragnął się odgrywać i tak zeszedł czas aż do ósmej wieczorem; zabił więc trzy godziny — noc nadchodziła, a z nią sen i ukojenie. Tak myślał książę, lecz sen jest kapryśny, nie przychodzi na zawołanie. Biedny więzień przewracał się z boku na bok, jak święty Wawrzyniec na ruszcie gorącym: usnął nakoniec.
O brzasku zbudził się: dręczyły go sny fantastyczne, śnił, że skrzydła mu wyrosły. Wzleciał w górę, ucieszony wolnością, gdy raptem skrzydła pękają, a on spada w przepaść straszną i budzi się, zlany potem i złamany, jak gdyby upadł i potłukł się okrutnie. Usnął napowrót i znów wpadł w labirynt snów niedorzecznych.
Zaledwie przymknął powieki, nowe widziadła dręczyć go zaczęły. Odnalazł przejście tajemne, prowadzące daleko poza Vincennes, wszedł tam, poprzedzony przez Grimauda z latarnią w ręku. Im dalej szli, korytarz się ścieśniał, nareszcie podziemie stało się tak wąskie, że kroku postąpić nie był w stanie, ściany kompletnie ściskały mu boki; szarpał się, rozpychał, wszystko napróżno; a jednak widział, że Grimaud ze światłem posuwa się naprzód. Chciał krzyknąć, wołać o pomoc, nie mógł głosu wydobyć. Wtedy z drugiej strony usłyszał pogoń, zbliżającą się szybko; odkryto zatem ucieczkę, stracona wszelka nadzieja. Ściany — w zmowie z jego wrogami — cisnęły coraz mocniej.
Nakoniec usłyszał głos La Ramée; następnie ujrzał go i poczuł ciężką jego rękę na ramieniu. La Ramée kazał go ująć i zaprowadzić do niskiej sklepionej izby, gdzie skończył życie marszałek Ornano, Puylaurens i wuj jego nieszczęśliwy. Trzy mogiły sterczały ponad podłogą, czwarta, świeżo wykopana, czekała na nieboszczyka.
To też, gdy po tym śnie strasznym książę się ocknął, wszelkiemi sposobami starał się już nie zasnąć, a gdy nakoniec przyszedł La Ramée, zdziwił się, widząc księcia bladego i zmienionego, i zapytał, czy nie chory przypadkiem?
— Rzeczywiście — odezwał się strażnik, czuwający przy księciu w nocy, a nie mógł on zasnąć z powodu bólu zębów, — miłościwy książę miał noc niespokojną, a przez sen po kilka razy o pomoc wołał.
— Co się stało księciu panu?... — zapytał.
— Twoja to wina, głupcze jakiś, posądzasz mnie ciągle o chęć ucieczki, nabiłem sobie tem głowę, śniło mi się, że wyskakuję oknem i kark skręcam na miejscu.
La Ramée wybuchnął śmiechem.
— O, mości książę, przestroga to z niebios, dlatego też mam nadzieję, że książę tylko przez sen takie niedorzeczności popełniać będzie.
— Masz rację, poczciwy La Ramée — rzekł książę, ocierając czoło, zlane potem — nie chcę już o niczem myśleć, jedynie o smacznem jedzeniu i dobrem piciu...
— Sza!... — rzekł La Ramée, kładąc palec na ustach, i pod rozmaitemi pozorami wyprawił strażników z pokoju.
— Cóż tam słychać?... — zapytał książę, gdy sami pozostali.
— Kolacja już zadysponowana.
— Dobrze — rzekł książę — z czegóż się składać będzie?... opowiedz mi, mój intendencie.
— Wasza książęca mość obiecał mi zaufać.
— A pasztet będzie?...
— A jakże, wielki, jak wieża.
— Zrobiony przez następcę ojca Marteau?...
— Tak zarządziłem.
— Powiedziałeś, że to dla mnie?...
— Powiedziałem.
— Cóż on na to?...
— Że zrobi jak tylko potrafi najlepiej, aby zadowolić Waszą książęcą mość.
— Dobrze, dobrze! — rzekł książę, zacierając ręce.
— Do licha! mości książę — rzekł La Ramée — stałeś się tak prędko smakoszem; od pięciu lat nie widziałem księcia tak wesołego, jak w tej chwili.
Książę poznał, iż nie umiał panować nad sobą, lecz Grimaud, jak gdyby słuchał pode drzwiami, wszedł właśnie do pokoju i skinął na La Ramée, że ma mu coś ważnego oznajmić. La Ramée odwrócił się, a Grimaud jął mu coś szeptać do ucha. Książę tymczasem przyszedł do siebie i rzekł:
— Zabroniłem raz na zawsze temu człowiekowi przychodzić bez mego pozwolenia.
— Przebacz mu, książę — rzekł la Ramée — to ja go wołałem.
— Pocoś go wołał, kiedy wiesz, że mi przykrość sprawia?...
— Przypominasz sobie książę — odparł La Ramée — że on będzie nam usługiwał przy tej sławnej kolacji... Czy książę i o kolacji zapomniał?...
— Nie, lecz zapomniałem na śmierć o Grimaudzie.
— Przecie książę wie, że nie może być uczty bez niego.
— Róbże zatem, jak ci się podoba.
— Zbliż się, chłopcze kochany — mówił La Ramée — i słuchaj, co powiem.
Grimaud podszedł z miną zasępioną. La Ramée zaczął:
— Miłościwy książę; uczynił mi ten zaszczyt, i zaprosił na kolację.
Grimaud zrobił znak, iż nie pojmuje, co go to obchodzić może.
— Ależ to cię bardzo obchodzi, — rzekł La Ramée — bo będziesz miał honor usługiwać nam przy stole; w dodatku, jeżeli pomimo dobrego apetytu i wielkiego pragnienia, pozostawimy resztki na półmiskach i w butelkach, to już te resztki tobie się dostaną.
Grimaud ukłonił się na znak wdzięczności.
— A teraz przepraszam księcia — rzekł La Ramée — muszę już odejść. Pan de Chavigny wyjeżdża na dni kilka i kazał mi stawić się po rozkazy.
Książę próbował zamienić spojrzenie z Grimaudem, lecz ten patrzał, nic nie widząc.
— Idź, idź — rzekł książę do dozorcy — idź i powracaj jak najprędzej.
— Czy książę życzy sobie grać dzisiaj w piłkę?...
Grimaud nieznacznie skinął głową.
— Tak — rzekł książę — strzeż się tylko, kochany La Ramée, bo nie zawsze Świętego Jana; z czego wypada, że mam postanowienie dać ci się dzisiaj we znaki.
La Ramée wyszedł, Grimaud przeprowadził go wzrokiem j chociaż figurą swą nie poruszył wcale. Nareszcie, gdy drzwi się zamknęły, wyjął szybko z kieszeni papier i ołówek.
— Pisz, mości książę — powiedział.
— Cóż mam pisać?...
Grimaud dał znak palcem i dyktował:
„Wszystko gotowe na wieczór jutrzejszy, czuwajcie od siódmej do dziewiątej; przygotujcie dwa wierzchowce, spuścimy się pierwszem oknem wielkiej galerji“.
— Co dalej?... — zapytał książę.
— Co dalej?... — podjął Grimaud zdziwony.
— Trzeba podpisać.
— I to już wszystko?...
— Czegóż więcej potrzeba, miłościwy panie? — odparł Grimaud, który nie lubił nadmiaru słów.
Książę położył swój podpis.
— Czy książę zgubił piłkę?...
— Jaką piłkę?...
— Tę, co zawierała list?
— Nie... myślałem, że się przyda. Oto jest...
Książę wyjął piłkę z pod poduszki i podał Grimaudowi, który, jak tylko potrafił, najmilej się uśmiechnął.
— Co z nią uczynisz?... — zapytał książę.
— Wpakuję w nią papier, a książę dziś przy grze, przerzuci ją do rowu.
— A jak przepadnie?...
— Nie bój się, książę, znajdzie się ktoś, co ją podniesie.
— Ogrodnik?...
Grimaud kiwnął, że tak.
— Ten sam, co wczoraj?...
Ten sam znak Grimauda.
— Hrabia de Rochefort zatem?...
Grimaud po raz trzeci znak powtórzył.
— Mój drogi — rzekł książę — powiedz mi choć słów parę co do tego, w jaki sposób stąd się wymkniemy?...
— Nie wolno mi — rzekł Grimaud — aż w chwili wykonania planu.
— Kto oczekiwać będzie poza fosą więzienną?...
— Nic nie wiem, mości książę.
— Powiedz mi przynajmniej, co będzie wewnątrz pasztetu, jeżeli nie chcesz, abym zwarjował...
— W pasztecie będą dwa sztylety, sznur mocny i knebel.
— Dziękuję i rozumiem.
— Widzi książę że o wszystkiem pomyślano.
— Weźmiemy dla siebie sztylety i linę — rzekł książę.
— A knebel wpakujemy w gębę La Ramée‘mu — dodał Grimaud.

— Kochany Grimaud — rzekł książę — prawda, żeś małomówny, lecz, jak się odezwiesz, słowa twoje mają wartość szczerego złota.

ROZDZIAŁ XXII
PRZYGODY MARJI MICHON

Jednocześnie prawie, gdy książę de Beaufort i Grimaud knuli zamiary ucieczki, dwóch konnych jeźdźców z jadącym w pewnem oddaleniu za nimi służącym wjeżdżało do Paryża przez ulicę Faubourg-Saint-Marcel. Byli nimi: hrabia de la Fere i wicehrabia de Bragelonne.
Młodzieniec po raz pierwszy przybywał do Paryża. Athosowi jednak obojętne było widocznie wrażenie, jakie sprawi na nim stara jego przyjaciółka, stolica, skoro na wstępie z tej strony mu ją pokazał. Bezwątpienia, najostatniejsza wioszczyna w Turenji przyjemniejszy miała wygląd — w porównaniu z Paryżem, jakim był ongi od strony wjazdu z Blois.
Athosa nie opuszczała teraz, jak i zawsze, mina pełna szlachetnej swobody i łagodności. Dobiwszy do Saint-Médard, Athos, który służył towarzyszowi podróży za przewodnika w tym labiryncie, wjechał w ulicę pocztową, z niej w ulicę 1l‘Estrapade, dalej w Fosses-Saint-Michel i w Vaugirard nakoniec. Dostawszy się na ulicę Féron, przebyli ją do połowy, Athos spojrzał w górę z uśmiechem i, wskazując ręką dom typowo mieszczański, rzekł do młodzieńca:
— Spójrz, Raulu, oto dom, w którym przeżyłem siedem lat najmilszych, a zarazem najstraszniejszych w życiu.
Młodzieniec z uśmiechem pokłonił się domowi.
Dwaj podróżni zatrzymali się przy ulicy du Vieux-Colombier, przed oberżą pod znakiem Zielonego lisa. Znał ją oddawna Athos. Sto razy najmniej przychodził tam z przyjaciółmi, lecz dużo w niej zaszło zmian przez te lat dwadzieścia, dużo, począwszy od właściciela.
Podróżni oddali konie w ręce stajennych, a że bieguny szlachetnej były rasy, polecili, aby miano o nich staranie jaknajwiększe, aby oprócz słomy i owsa nic innego im nie dawano, a piersi i nogi ciepłem winem obmyto.
Dwadzieścia mil francuskich w ciągu dnia przebyli. Pomyślawszy najpierw o koniach, jako dobrzy kawalerzyści, — zażądali następnie dwóch pokojów dla siebie.
— Przebierz się, Raulu — odezwał się Athos — mam bowiem przedstawić cię komuś.
— Dzisiaj, panie?... — zapytał młodzieniec.
— Za pół godziny.
Młodzieniec zadowolił się ukłonem. Być może, iż Raul, mniej wytrwały na trudy, niż Athos, który wydawał się z żelaza, wolałby kąpiel w osławionej Sekwanie, a następnie wygodne łóżko, lecz, skoro hrabia de la Fere tak powiedział, jedyną myślą jego było posłuszeństwo.
— Ale, ale, Raulu, ubierz się starannie; życzę sobie, abyś się podobał.
— Spodziewam się, panie, — odparł wesoło młodzieniec — iż nie o małżeństwo tu chodzi. Znasz przecie zobowiązania moje względem Ludwiki.
Teraz z kolei Athos się uśmiechnął.
— Nie, uspokój się, — rzekł — jakkolwiek przedstawić cię mam kobiecie.
— Kobiecie?... — zagadnął Raul.
— Tak... i chciałbym nawet, abyś ją pokochał.
Młodzieniec spojrzał na hrabiego z pewnym niepokojem, lecz, widząc wesołą twarz jego, prędko przyszedł do siebie.
— A ile ona może mieć lat?... — zapytał wicehrabia de Bragelonne.
— Drogi mój Raulu, wiedz o tem raz na zawsze, że takiego pytania nie zadaje się nigdy! Jeżeli na twarzy kobiety możesz wyczytać jej wiek, na cóż się pytać, a jeżeli nie możesz, to także daj pokój, bo popełnisz niedelikatność.
— Czy piękna?...
— Lat temu szesnaście uchodziła nietylko za najładniejszą, lecz i za najpowabniejszą w całej Francji.
Odpowiedź ta powróciła spokój wicehrabiemu. Nie mógł przecież Athos mieć widoków na niego i na kobietę ładną i pełną wdzięku przed szesnastu laty, to jest na rok przed jego przyjściem na świat. Oddalił się więc do swego pokoju ii z całą zalotnością, tak przystojącą młodości, zastosował się do przepisów Athosa, czyli ubrał się, jak tylko można, do twarzy. Zresztą łatwe to było zadanie — wobec urody, jaką obdarzyła go natura.
Skoro się ukazał, Athos przyjął go z wyrazem ojcowskiego zadowolenia, jak niegdyś d‘Artagnana, ale w danym wypadku zadowolenie to połączone było z uczuciem, pełnem tkliwości. Spojrzał badawczo na jego nogi, ręce i włosy, te trzy oznaki rasowości. Czarne włosy, równiutko nad czołem rozebrane, według mody ówczesnej, spływały w zwojach, okalając twarz jego matowej świeżości; rękawiczki łosiowe popielatego koloru, odpowiadającego barwie kapelusza, uwydatniały rękę delikatną i kształtną, a buciki tejże barwy, co rękawiczki i kapelusz, obciskały drobną, jak u dziesięcioletniego dziecka, nóżkę.
— No — szepnął — gdyby nie była dumna z niego, byłaby zbyt wybredna.
Wybiła trzecia po południu — godzina, właściwa dla wizyt. Wyruszyli obydwaj przez ulicę Grenelle; skierowali się ulicą Róż i zatrzymali przy ulicy Ś-go Dominika przed wspaniałym domem, ozdobionym w herby rodziny de Luynes.
— Tutaj — rzekł Athos.
Wszedł krokiem śmiałym i pewnym, oznajmiającym szwajcarowi, że kto tak wchodzi, ma prawo po temu. Stanął na ganku i, zwracając się do oczekującego tam lokaja w pełnej liberji, zapytał, czy księżna de Chevreuse przyjmuje teraz i czy może przyjąć hrabiego de La Fére.
Za chwilę lokaj powrócił, mówiąc, że jakkolwiek księżna nie ma zaszczytu znać pana hrabiego de La Fére, prosi go jednakże, by wszedł. Athos udał się za lokajem, który przeprowadził go przez liczne salony i zatrzymał się nakoniec przed zamkniętemi drzwiami. Athos dał znak wicehrabiemu de Bragelonne, aby pozostał na miejscu. Lokaj otworzył i zaanonsował pana hrabiego de La Fére.
Pani de Chevreuse, o której tak często mówiliśmy w powieści naszej o Trzech muszkieterach, nie mając sposobności wyprowadzenia jej na scenę, uchodziła jeszcze za kobietę bardzo piękną. W istocie, pomimo iż miała już wtedy około czterdziestu kilku lat, wyglądała na trzydzieści ośm zaledwie; miała jeszcze te same piękne blond włosy, pełne życia i rozumnego wyrazu oczy, które tak często otwierała intryga, a miłość przymykała; postawę wieszczki, która widziana zdaleka sprawiała wrażenie tego samego dziewczęcia młodego, skaczącego wraz z Anną Austrjacką przez rowy w Tuilerjach w roku 1625, co na tak długo pozbawiło koronę francuską spadkobiercy.
Znajdowała się w buduarze z oknem, wychodzącem na ogród. Pokój ten, według mody, wprowadzonej przez panią de Rambouillet, gdy wystawiła sobie pałac, był wybity adamaszkiem błękitnym w róże ze złotemi liśćmi. Wielką to było zalotnością ze strony kobiety w wieku pani de Chevreuse przybywanie w buduarze takim, zwłaszcza, gdy, jak obecnie, napół leżała na szezlongu z głową, wspartą na obiciu ściany.
Wszedł Athos. Miał na sobie fiołkowe ubranie aksamitne z takimiż pasmanterjami; sprzączki z palonego srebra, płaszcz bez haftu złotem; jedno fiołkowe pióro otaczało kapelusz.
W całej postawie wprowadzonej osobistości, zupełnie nieznanej pani de Chevreuse, było coś tak niezwykłego i wyniosłego, że powstała i wdzięcznym ruchem ręki dała mu znak, aby zajął przy niej miejsce. Athos, skłoniwszy się, usiadł. Odchodzącego już lokaja zatrzymał ruchem ręki.
— Pani — rzekł, zwracając się do księżnej — ośmieliłem się, choć nieznany, stawić się w jej domu i powiodło mi się, ponieważ raczyłaś mnie przyjąć. Ośmielam się jeszcze prosić o pół godziny rozmowy.
— I owszem — odparła pani de Chevreuse z wdzięcznym uśmiechem.
— Lecz to jeszcze nie wszystko, pani. O! zuchwalec ze mnie wielki, wiem o tem! Rozmowa, o którą proszę, będzie we cztery oczy, i pragnąłbym bardzo, aby nam jej nie przerwano.
— Niema mnie w domu dla nikogo — odezwała się księżna do służącego. — Wyjdź.
Służący zniknął. Zapanowało chwilowe milczenie. Pierwsza księżna przerwała ciszę.
— Zaczynaj pan — rzekła z uśmiechem — czyż nie widzisz, że oczekuję z niecierpliwością?
— A ja, pani — odparł Athos — patrzę z zachwytem.
— Panie, sądzę, że jestem wytłumaczona, że pilno mi dowiedzieć się, z kim mówię. Niezaprzeczenie jesteś człowiekiem światowym, a jednak nie widziałam cię nigdy u dworu. Czy czasami z Bastylji nie wychodzisz?
— Nie, pani — odparł swobodnie Athos — lecz może być jestem na drodze, która do niej prowadzi.
— A! jeżeli tak, to powiedz mi pan, kto jesteś i odejdź, — odrzekła księżna żartobliwym, a jednocześnie czarującym tonem — bo już i tak dość skompromitowana jestem, nie należy kompromitować mnie więcej.
— Kto jestem, pani?... powiedziano ci moje nazwisko: hrabia de La Fére. Nie znałaś go nigdy. Niegdyś nosiłem nazwisko inne, które prawdopodobnie obiło ci się o uszy, lecz zapomniałaś je z pewnością.
— Powiedz mi je, panie.
— Niegdyś nazywałem się Athos.
— Athos?... — powtórzyła — niechże pan zaczeka!...
Przyłożyła obie ręce do czoła, jakby chciała przemóc mknące myśli.
— Pozwoli pani, bym jej dopomógł?... — zapytał Athos z uśmiechem.
— I owszem — odrzekła księżna, znużona daremnym wysiłkiem — z przyjemnością.
— Athos żył w przyjaźni z trzema młodymi muszkieterami, którzy nazywali się: d‘Artagnan, Porthos, i...
Tu się zatrzymał.
— I Aramis — żywo dodała księżna.
— I Aramis, tak właśnie — ciągnął dalej Athos — imię to nie wyszło jeszcze z pamięci pani?
— Nie; biedny Aramis! rozkoszny był z niego chłopiec, elegancki, dyskretny i ładne wiersze układał; zdaje mi się, iż nieszczególnie się wykierował.
— Jak najgorzej: został księdzem.
— A! co za nieszczęście!... — odezwała się pani de Chevreuse, bawiąc się od niechcenia wachlarzem. — Doprawdy, panie, dziękuje ci.
— Za co? pani.
— Żeś przywiódł mi to wspomnienie, jedno z najmilszych z młodości mojej.
— Pozwolisz mi zatem, pani, iż drugie ci przywiodę?
— Które ma z tamtem łączność?
— Tak i nie.
— Na honor — rzekła pani de Chevreuse — czy to o tej, do której pisywał z pod oblężonej Roszelli, aby przeszkodzić spiskowi, który knuto przeciw biednemu Buckinghamowi.
— Tak — rzekł Athos — zechce mi pani pozwolić, że będę o niej mówił?
Pani de Chevreuse popatrzała na Athosa.
— Dobrze — rzekła — z warunkiem jednaj:, że nie będziesz obmawiał jej zbytecznie.
— Byłbym niewdzięczny, a niewdzięczność uważam nie za wadę, lub występek, lecz za zbrodnię.
— Ty, panie, niewdzięczny względem Marji Michon?... — odezwała się księżna, usiłując czytać w oczach Athosa. — Jakżeby to być mogło? Nigdy jej przecie nie znałeś.
— E! pani, kto to może wiedzieć. Przysłowie ludowe mówi, że nawet góra z górą się spotyka, a w przysłowiach ludowych często głęboka prawda spoczywa.
— O! panie, mówże dalej — żywo zawołała pani de Chevreuse, — pojęcie twe przechodzi, jak mnie zajmuje ta rozmowa.
— Zachęcasz mnie, pani, więc idę dalej. Owa kuzynka Aramisa, ta Marja Michon, szwaczka bielizny, pomimo pospolitego swego stanowiska, miała najwyższe stosunki; najpierwsze damy dworu zwała przyjaciółkami, a królowa kobieta podwójnie dumna, jako austrjaczka i hiszpanka, nazywała ją siostrą.
— Niestety!... — rzekła pani de Chevreuse z lekkiem westchnieniem i drgnieniem brwi, sobie tylko właściwem — od tego czasu wiele zmian zaszło!
— Słuszinie czyniła królowa, — ciągnął dalej Athos — gdyż ona była jej oddana do tego stopnia, iż służyła za pośredniczkę pomiędzy nią a bratem jej, królem Hiszpanji.
— Co dziś jest jej poczytywane za wielki występek.

— Do tego doszło — mówił dalej Athos — że kardynał, ten prawdziwy, pewnego pięknego poranku postanowił aresztować biedną Marję Michon i osadzić w zamku de Loches. Na szczęście — nie mogło się to odbyć w tak ścisłej tajemnicy; następstwa były przewidziane: gdyby
Wiem, księżniczko — odpowiedział Winter, dotknął ustami czoła Henryki i szybko się oddalił.
Marja Michcm została zagrożona, królowa miała doręczyć jej pewną książkę do nabożeństwa, oprawną w aksamit. Pewnego dnia książka nadeszła, przyniesiona przez księcia de Marsillac. Nie było czasu do stracenia. Szczęściem, iż Marji Michoń i jej służebnie, imieniem Katty, ślicznie pasował strój męski. Pierwszej dostarczył książę stroju rycerskiego, drugiej — stroju pachołka, oddał im dwa doskonałe konie i dwóch zbiegów wymknęło się z Tours, udając się w stronę Hiszpanji, drżąc na każdy szelest, jadąc bocznemi dróżkami, bo nie śmiało głównych traktów się trzymać, i żądając gościnności, gdy nie napotkało oberży.

— Ależ doprawdy, co to wszystko znaczy?... — zawołała księżna, klasnąwszy rękami. — Byłoby to ciekawe, doprawdy... zatrzymała się.
— Bym śledził uciekające aż do kresu ich podróży?... — zagadnął Athos. Nie, pani, nie nadużyję chwil twoich, podążymy za niemi tylko do wioseczki w Limoussin, położonej pomiędzy Tulle i Angouleme, wioseczki zwanej Roche-l‘Abeille.
Pani de Chevreuse krzyknęła ze zdziwienia, patrząc na Athosa z wyrazem takiego zainteresowania, że wywołała uśmiech na usta dawnego muszkietera.
— Chwilkę jeszcze cierpliwości, o pani! — ciągnął Athos — to, co mi pozostaje, jest jeszcze dziwniejsze od tego, co dotąd powiedziałem.
— Panie — przerwała mu pani de Chevreuse — czarownikiem chyba jesteś; wszystkiego się spodziewam; lecz coprawda... mniejsza o to, mów dalej.
— Tym razem dzień był długi i nużący, a chłód przejmujący; było to 11-go października. W wiosce ani oberży, ani zamku nie było, a chaty wieśniaków ubogie i brudne. Marja Michon było osóbką mocno arystokratyczną, jak jej siostra królowa, przywykła do perfum i cienkiej bielizny. Postanowiła więc prosić o gościnność w plebanji.
— O! mów dalej — rzekła księżna — powiedziałam panu, że na wszystko jestem przygotowana.
— Dwaj podróżni zastukali do drzwi; pora była spóźniona; ksiądz, który już się położył, zawołał, aby weszły. Weszły, bo domostwo nie było zamknięte. We wioskach takich panuje ufność i bezpieczeństwo. W pokoju księdza paliła się lampa. Marja Michon, która była najpiękniejszym rycerzem na ziemi, uchyliła drzwi i, wsuwając główkę, poprosiła o gościnność.
— Chętnie, rycerzu młody — rzekł ksiądz — jeżeli poprzestaniesz na resztkach mojej wieczerzy i połowie pokoju.
Podróżni naradzali się chwilkę; ksiądz dosłyszał wybuchy śmiechu, następnie pan, a raczej pani odpowiedziała:
— Dziękuję proboszczowi i przyjmuję.
— Wieczerzajcie zatem i nie róbcie hałasu — odparł proboszcz — bo ja także pędziłem dzień cały i radbym wyspać się tej nocy.
Pani de Chevreuse przechodziła widocznie przez wszystkie stopnie wrażeń, począwszy od zdziwienia, skończywszy na osłupieniu.
— A potem?... pytała.
— Potem?... — rzekł Athos. — A! to najtrudniej mi chyba przyjdzie.
— Powiedz pan, powiedz, powiedz! Wszystko powiedzieć mi można. Zresztą, cóż mnie to obchodzić może, wszak to sprawa panny Marji Michon.
— Słusznie!... — zawołał Athos. Zatem Marja Michon spożyła wieczerzę wraz ze służącą, a potem według udzielonego sobie pozwolenia, weszła do pokoju, gdzie spoczywał gospodarz, a Katty rozlokowała się na fotelu w pierwszej izbie, gdzie wieczerzały.
— Panie — odezwała się pani de Chevreuse — chyba jesteś szatanem we własnej swojej osobie, nie pojmuję, skąd możesz znać te wszystkie szczegóły.
— Czarująca była kobieta z tej Marji Michon — mówił dalej Athos — jedna z tych istot frywolnych, którym bezustanku przechodzą przez główkę najdziwaczniejsze pomysły, istota stworzona, aby wszystkich nas wydać na potępienie. — Gdy pomyślała, iż gospodarz jej jest księdzem, przyszło zalotnicy do główki, że arcyzabawne miałaby wspomnienie na starość, gdyby się jej udało wydać księdza na potępienie.
— Hrabio — rzekła księżna — słowo honoru, przerażasz mnie!
— Niestety!... — mówił znowu Athos — biedny księżyna nie był świętym Ambrożym, a powtarzam raz jeszcze, Marja Michon była istotą godną uwielbienia.
— Panie — zawołała księżna, chwytając Athosa za ręce — powiedz mi natychmiast, skąd znasz te szczegóły, albo poślę po mnicha i każę cię egzorcyzmować.
Athos roześmiał się głośno.
— Nic nad to łatwiejszego, pani. Pewien rycerz, także obarczony ważnem zleceniem, godzinę przedtem stanął przed plebanją, żądając gościnności, w chwili, gdy proboszcz, wezwany do chorego, opuszczał na całą noc nietylko dom, lecz i wioskę. Sługa Boży, pełen zaufania dla gościa swego, zwłaszcza, że ten był szlachcicem, ustąpił mu domu, wieczerzy i pokoju swego. Więc nie u księdza, lecz u jego gościa Marja Michon przyjęła gościnność.
— A ten rycerz, ten gość, ten szlachcic, przed nią przybyły?
— To byłem ja, hrabia de la Fére — rzekł, powstawszy z ukłonem, pełnym szacunku, Athos.
Księżna osłupiała na chwilę, potem, wybuchając naraz śmiechem, rzekła:
— A! daję słowo! to bardzo pocieszne, ta szalona Marja Michon lepiej trafiła, niż się spodziewała. Siadajże, drogi hrabio, i opowiadaj dalej.
— A teraz przychodzi kolej na oskarżenie samego siebie. Mówiłem już, że sam byłem w drodze z poleceniem bardzo pilnem; o brzasku wyszedłem z pokoju cichutko, pozostawiając mego czarującego towarzysza, pogrążonego we śnie głębokim. W pierwszej izbie spała także, z głową, opartą o tył fotelu, służąca we wszystkiem godna swej pani. Uderzyła mnie jej ładna twarzyczka; zbliżyłem się i poznałem małą Katty, którą przyjaciel nasz Aramis przy niej umieścił. Tym sposobem dowiedzałem się, że zachwycającą podróżną była...
— Marja Michon! — żywo przerwała mu księżna.
— Marja Michon — powtórzył Athos.
Wyszedłem z domu prosto do stajni, zastałem konia osiodłanego i pachołka, gotowego do drogi. Ruszyliśmy...
— I odtąd nigdy przez wioskę pan nie przejeżdżałeś? — gorączkowo pytała pani de Chevreuse.
— W rok potem, pani, odwiedziłem proboszcza. Zastałem go, mocno zdziwionego wypadkiem, którego nie pojmował zgoła. Na tydzień przedtem dostał kobiałkę z prześlicznem trzymiesięcznem chłopięciem oraz woreczek, pełen złota, i bilecik, te tylko zawierający słowa: „11 października 1633 roku“.
— To była data tej dziwnej przygody? — rzekła pani de Chevreuse.
— Tak, lecz on nic pojąć nie mógł, tembardziej, że noc tę przepędził przy umierającym, a Marja Michon opuściła plebanję, zanim powrócił.
— Trzeba ci wiedzieć panie, iż Marja Michon, powróciwszy do Francji w roku 1643, kazała natychmiast zasięgnąć wiadomości o dziecięciu, gdyż, jako zbiegła, nie mogła go mieć przy sobie, lecz, gdy powróciła do Paryża, chciała je sama wychować.
— Jaką odpowiedź dał proboszcz? — spytał Athos.
— Że jakiś pan, którego nie znał, chciał się niem zająć, biorąc na siebie odpowiedzialność za jego przyszłość, i uwiózł je z sobą.
— A! rozumiem teraz! Tym panem byłeś ty, ojciec!...
— Cyt! nie tak głośno, pani, on tam jest.
— Jest! — zawołała pani de Chevreuse, zrywając się z miejsca — jest tam, syn mój... syn Marji Michoń tam jest! Chcę go ujrzeć natychmiast!
— Zastanów się, pani, iż on nie zna ani ojca, ani matki swojej — przerwał Athos.
— Zachowałeś tajemnicę i przyprowadzasz mi go, aby mnie uszczęśliwić. O! dzięki, dzięki ci, panie! — wołała pani de Chevreuse, ujmując jego rękę, aby złożyć na niej pocałunek — dzięki! Szlachetne masz serce.
— Przyprowadzam go, — rzekł Athos — usuwając rękę — abyś i ty także uczyniła coś dla niego, pani. Dotąd czuwałem nad wychowaniem jego i zrobiłem z niego, jak sądzę, skończonego szlachcica, lecz nadeszła chwila, w której znowu zmuszony jestem powrócić do życia tułaczego i najeżanego niebezpieczeństwami, jako człowiek, biorący udział w agitacji. Od jutra rzucam się w sprawę awanturniczą, gdzie zabity być mogę; wtedy ty jedna pozostajesz mu, aby go w świat wprowadzić, gdzie należne powinien mieć miejsce.
— O! bądź pan spokojny! — zawołała księżna. — Nieszczęście tylko, że papiery moje spadły już teraz, nie mam żadnych wpływów, lecz wszystko, co mi zostało, do niego należy, a co się tyczy mienia i tytułu...
— Nie troszcz się o to, pani, przekazałem mu własność ziemską Bragelonne, którą dostałem w spadku, dającą mu tytuł wicehrabiego i dziesięć tysięcy liwrów dochodu.
— Na moją duszę, hrabio, jesteś prawdziwym szlachcicem! lecz pilno mi ujrzeć naszego młodego wicehrabiego. Gdzież on jest?
— Tam, w salonie; przyprowadzę go tutaj, jeżeli pani pozwoli.
Athos postąpił ku drzwiom. Pani de Chevreuse wstrzymała go.
— Czy piękny? — spytała.
— Do matki swej podobny — odrzekł.
To mówiąc, otworzył drzwi i skinieniem przywołał młodzieńca, który się zjawił na progu.
Pani de Chevreuse nie mogła powstrzymać okrzyku radości, ujrzawszy tak ślicznego kawalera, który przewyższał wszystkie nadzieje, jakie w swej dumie mogła wypieścić.
— Zbliż się, wicehrabio — odezwał się Athos — księżna de Chevrense zezwala, abyś ucałował jej rękę.
Młodzieniec podszedł z wdzięcznym uśmiechem i z głową odkrytą, zgiąwszy kolana, ucałował rękę pani de Chevreuse.
— Panie hrabio — rzekł, zwracając się do Athosa — czy dlatego, aby oszczędzić moją nieśmiałość, powiedziałeś mi, że pani jest księżną de Chevreuse; — nie jestże to raczej Królowa?
— Nie wicehrabio — rzekła księżna, ujmując go za rękę i sadzając obok siebie, wpatrzona w niego oczami, błyszczącemi radością. Nie jestem królową, na nieszczęście, bo, gdybym nią była, miałbyś natychmiast wszystko, na co zasługujesz; lecz, słuchaj — kimkolwiek bądź jestem, powiedz mi, jaką karjerę wybrać sobie pragniesz?
— Pani — przemówił młodzieniec głosem miękkim i dźwięcznym — zdaje mi się, iż jedyną karjerą dla człowieka szlacheckiego rodu jest wojskowość. Sądzę, iż pan hrabia, wychowując, sposobił mnie na żołnierza, i obiecał przedstawić w Paryżu komuś takiemu, któremu przyjdzie z łatwością polecić mnie bratu Jego Królewskiej Mości.
— Rozumie się, młodzieńcowi, jakim jesteś; najlepiej przystoi służyć pod takim, jak on, dowódcą; lecz, co tu począć... osobiście nie bardzo dobrze z sobą jesteśmy, z przyczyny poróżnienia się pani de Mantbazon, mojej świekry, z panią de Longueville; ale... książę de Marsillac jest dawnym moim przyjacielem; on przedstawi naszego chłopca pani de Longueville, która da mu list polecający do brata swego, książęcia królewskiego.
— Otóż wszystko składa się jak najlepiej — rzekł hrabia. — Mogę się tylko ośmielić prosić panią o jaknajwiększy pośpiech? Mam powody pragnąć, aby jutro wieczorem wicehrabia nie znajdował się w Paryżu.
— Panie hrabio, czy chcesz, aby wiedziano, że się nim zajmujesz?
— Maże lepiej byłoby dla jego przyszłości, aby nie wiedziano, iż znałem go kiedykolwiek.
— A zatem! zostaw mi go, hrabio; poślę po księcia Marsillaca, który szczęściem jest teraz w Paryżu, i nie dam mu spokoju, dopóki sprawa nie będzie załatwiona.
— Tak dobrze, księżno, tysiączne dzięki. Ja sam, mam dzisiaj kilka wizyt do złożenia, a około dziesiątej wieczorem, oczekiwać będę wicehrabiego w hotelu.
— Co robisz dziś wieczorem, hrabio?
— Zbieramy się u opata Scarron, do którego mam list, a tam spotkać się mamy z jednym z moich przyjaciół.
— Dobrze, ja sama wpadnę tam na chwilę; nie opuszczajże, hrabio, salonu aż zobaczysz się ze mną.
— A!... — westchnął zcicha Athos, całując jej rękę — gdybym był wcześniej wiedział, że Marja Michom jest istotą tak uroczą!

I odszedł, raz jeszcze westchnąwszy.

ROZDZIAŁ XXIII
OPAT SCARRON

Przy ulicy Tournelles, było mieszkanko, znane wszystkim lektykarzom i lokajom paryskim, jakkolwiek nie należało ono ani do pana wielkiego rodu, ani też do finansisty. Nie ucztowano w niem, ani nie gnano tam nigdy, ani tańców zgoła nie wyprawiano. A jednak było to miejsce spotkań wielkiego świata, uczęszczał tam cały Paryż.
Mieszkanko to należało do małego Scarron. Tak można się było uśmiać u tego dowcipnego opata, znoszono tam tyle nowinek, nowinki te tak były komentowane, rozdrabiane, przeistaczane to w opowieści, to znowu w epigramaty, iż każdy pragnął spędzić godzinkę z małym Scarron, usłyszeć, co mówił, i roznieść, co powiedział.
Mały opat, który zresztą nigdy opatem nie był, a został nim dlatego jedynie, że posiadał opactwo, księdzem też nie był bynajmniej, natomiast był najzalotniejszym człowieczkiem w mieście Mans, które zamieszkiwał. Razu jednego — w karnawale — chciał ubawić nadmiernie poczciwe miasteczko, którego duszę stanowił; kazał więc służącemu, aby go wysmarował miodem, następnie rozpruł piernat i wsunąwszy się wewnątrz, zrobił z siebie najpocieszniejszego ptaka pod słońcem.
W tym dziwacznym kostjumie począł składać wizyty przyjaciołom swoim i przyjaciółkom; zrazu wzbudził na ulicy osłupienie, potem pędzić za nim poczęto z krzykiem, wreszcie gmin obrzucił go obelgami, dzieci kamienie ciskać poczęły tak, iż zmuszony był uciekać, ażeby uniknąć pocisków.
Gdy dostrzeżono ucieczkę, puściła się pogoń za nim, tłocząc go, gniotąc, rzucając nim na wszystkie strony; jedynem schroniskiem dla Scarrona stała się rzeka, w której nurty się rzucił.
Pływał, jak ryba, lecz woda była lodowata, Scarron był potem oblany, zimno go przejęło, dostawszy się więc na brzeg przeciwny, został tknięty paraliżem. Następnie zamieszkał w Paryżu, gdzie rozgłos jego był ustalony.
Kazał zbudować sobie krzesło własnego pomysłu i, gdy razu jednego złożył w niem wizytę królowej Annie Austrjackiej, ta, zachwycona jego rozumem, zapytała, czy nie żąda jakiego tytułu.
— Tak, Wasza Królewska Mość, jeden jest tylko, którego najwięcej pragnę.
— Jakiż to?... — zapytała królowa.
— Chorego Waszej Królewskiej Mości.
Został więc mianowany chorym królowej, z pensją piętnastu tysięcy liwrów. Od tej chwili, wolny od obaw na przyszłość, wiódł Scarron wesołe życie, trawiąc kapitał i dochody.
Razu pewnego wysłaniec kardynała dał mu do zrozumienia, iż źle robi, przyjmując pana kaodjutora.
— A to dlaczego?... — zapytał Scarron — czyż nie jest on człowiekiem dobrze urodzonym?
— No tak, do licha!
— Przyjemnym?...
— Niezaprzeczenie.
— Rozumnym?...
— Na nieszczęście, aż zanadto.
— Dlaczegóż więc chcecie, abym przesłał się z nim widywać?...\
— Bo jest źle myślącym.
— Doprawdy?... — o kim źle myśli?...
— O kardynale.
— Co takiego?... — zawołał Scarron — wszak widuję się ciągle z panem Despréaux, który o mnie źle myśli, jakże więc chcecie, abym zerwał z panem koadjutorem, dlatego że tam o kimś myśli nietęgo?... niepodobna!
Na tem stanęło, a Scarron — przez zmysł przekory — jeszcze częściej widywał się z panem Gondy.
Rankiem, w dniu, o którym mówić zamierzamy, a który był ostatnim w kwartale, Scarron, według zwyczaju, posłał lokaja z kwitem do kasy, po wypłatę pensji, lecz odpowiedziano mu, „że państwo nie ma już pieniędzy dla opata Scarrona“.
Gdy lokaj powrócił z tą odpowiedzią, Scarron miał właśnie wizytę księcia de Longueville, który ofiarował mu się z podwójną sumą, w stosunku do tej, jaką mu odjął Mazarini, lecz przebiegły paralityk ani myślał przyjąć. Tak sobie poradził, że o czwartej po południu całe miasto wiedziało o odmowie kardynała. Nadomiar był to czwartek, dzień przyjęć u opata; tłumnie się tam zebrano, a w całem mieście aż gotowało się od tej nowiny.
Przy ulicy Ś-go Honorjusza spotkał Athos dwóch nieznanych mu szlachciców, jadących konno, jak i on z pachołkami z tyłu, w tę, co i on, drogę. Jeden z nich uchylił kapelusza i rzekł do niego:
— Czy uwierzysz pan, że ten tchórz Mazarini odjął pensję biednemu Scarron!...
— To dziwne — odparł Athos, oddając jeźdźcom ukłon.
— Widać, że jesteś uczciwym człowiekiem, panie — odezwał się ten sam, który pierwszy do Athosa przemówił — ten Mazarini to istny bicz boży.
— O!... panie, któż o tem nie wie?
I rozstali się, zamieniwszy ukłony.
— Dobrze się składa, iż zmuszeni jesteśmy być tam dzisiejszego wieczoru; oświadczymy nasze współczucie temu biedakowi — rzekł Athos do wicehrabiego.
— Lecz ktoż to ten pan Scarron, że cały Paryż porusza?... — pytał Raul — czy to jaki minister w niełasce?...
— O! nie, wicehrabio, jest to poprostu mały człowieczek z wielkim rozumem, który popadł w niełaskę kardynała za jakiś czterowiersz na niego.
— A czyż szlachta układa wiersze?... — spytał Raul naiwnie — sądziłem, że to jej ubliża.
— Tak, zapewne, kochany wicehrabio — odrzekł ze śmiechem Athos — ale wtedy tylko, kiedy są nędzne; lecz, kto dobrze pisze, ten się jeszcze wsławia. Przykładem pan de Rotrou. Wszelako — dodał Athos, tonem zbawiennej rady — sądzę, iż lepiej nie tworzyć ich wcale.
— A zatem pan Scarron jest poetą?...
— Tak... i nie... zapomnij o tem, wicehrabio; uważaj na wszystko w tym domu; mów tylko gestami, a co najważniejsza, słuchaj dobrze.
— Dobrze, panie.
— Będziesz mnie widział wiele rozmawiającego z pewnym szlachcicem, należącym do moich przyjaciół: będzie to opat d‘Herblay, słyszałeś nieraz o nim.
— Przypominam sobie panie.
— Od czasu do czasu zbliżaj się do nas, jakby dla udziału w rozmowie, ale się nie odzywaj, a nawet nie słuchaj wcale. Ta komedja posłuży do tego, aby nam nie przeszkadzali natrętni.
— Dobrze, panie, wiernie spełnię twój rozkaz.
Athos poszedł najpierw złożyć dwie wizyty, a około siódmej skierowali się w stronę ulicy Tournelles. Ulica była zapchana lektykami, końmi i służbą. Athos utorował sobie drogę i wszedł wraz z Raulem.
Najpierwszą postacią, która wpadła mu w oczy, był Aramis. W szerokim zaś fotelu na kółkach, miękko wysłanym, pod baldachimem z materji, okryta kotarą z brokateli, trzepotała się mała figurka, dość jeszcze młoda, z twarzą, wesoło uśmiechniętą, blednącą czasami, lecz wyrażającą zawsze uczucie, dowcip i uprzejmość. Był to opat Scarron, wiecznie się śmiejący, drwiący, sypiący komplementami, pomimo że cierpiał bez przerwy.
Dokoła niego tłumnie cisnęli się panowie i damy.
Dwóch lokajów pełniło służbę w sposób dystyngowany.
Zobaczywszy Athosa, Aramis wyszedł na jego spotkanie, ujął go za rękę i przedstawił Scarronowi, który powitał nowego gościa uprzejmie i z szacunkiem, a z grzecznym dowcipem wystąpił do Raula.
Po upływie kilku minut, w przeciągu których Raul ochłonął z wrażenia i rozejrzał się w zgromadzeniu, rozwarły się drzwi i lokaj zaanonsował pannę Paulet. Athos dotknął lekko ramienia wicehrabiego.
— Przypatrz się tej kobiecie — rzekł — gdyż jest to osobistość historyczna; do niej to szedł król Henryk IV-ty, kiedy go zamordowano.
Raul zadrżał; od dni kilku podnosiła się przed nim zasłona, ukazując mu postacie bohaterskie; ta kobieta, młoda jeszcze i piękna, znała Henryka IV-go i rozmawiała z nim.
Każdy się cisnął do nowoprzybyłej, zawsze bardzo będącej w modzie. Była to kobieta wysoka, o kształtach wykwintnych i giętkich, z lasem włosów złocistych, jakie uwielbiał Rafael, a Tycjan — dawał swoim Magdalenom. Ten płowy kolor, a może wyższość, jaką nad innemi kobietami zdobyła, nadały jej imię Lwicy.
Dzisiejsze piękne panie francuskie, dążące do tego modnego tytułu, niechaj się dowiedzą, że on nie z Anglji pochodzi, lecz od ich pięknej rodaczki, panny Paulet.
Panna Paulet, pośród szmeru, jaki powstał na jej przybycie, przeszła prosto do Scarrona.
— I cóż, drogi mój opacie! — odezwała się z właściwym sobie spokojem — ubogi się stałeś?... dziś po południu wieść ta doszła nas u pani de Rambouillet; pan de Grasse nam o tem powiedział.
— Tak, lecz za to państwo stało się bogate, trzeba umieć poświęcić się dla kraju — odparł Scarron.
— Pan kardynał kupi sobie za piętnaście tysięcy liwrów na cały rok pomady i perfum — odezwał się ktoś z Frondy, w którym Athos poznał szlachcica, spotkanego na ulicy Ś-go Honorjusza.
— Lecz co Muza na to powie — dorzucił Aramis słodziutkim swoim głosem — Muza, która potrzebuje pozłacanej mierności:

Sivirgilio puer aut tolcrabile desit
Hospitium, caderent omnes a crinibus hydri.

— Podoba mi się to!... — rzekł Scarron, podając pannie Paulet rękę — lecz jeśli hydry już nie mam, pozostała mi jednak Lwica.
Każde słowo Scarrona było niezrównane tego wieczora. Jest to przywilej prześladowanych. Pan de Ménage aż skakał z radości. Pauna Paulet udała się na zwykłe swoje miejsce, lecz zanim usiadła, z wysokości swej powiodła królewskiem spojrzeniem po całem zgromadzeniu i na Raulu wzrok swój zatrzymała.
Utworzyły się dwie grupy, zupełnie oddzielne: jedna otaczała pana Ménage, druga zaś pannę Paulet. Scarron przebiegał od jednej do drugiej, kierując swoim fotelem na kółkach, pomiędzy tym ściskiem z taką zręcznością, jak sternik doświadczony kieruje łodzią na morzu najeżonem skałami.
— Kiedy porozmawiamy?... — zagadnął Athos Aramisa.
— Chwilkę jeszcze — odparł tenże — za mało jest jeszcze osób, moglibyśmy być zauważeni.
Znowu drzwi się otworzyły, i lokaj zaanonsował pana koadjutora. Wszyscy zwrócili się w tę stronę, bo imię tej osobistości poczynało być popularne. Athos poszedł za przykładem innych.
Znał tylko z nazwiska opata Gondy. Zobaczył młodego czarnego człowieczka, krzywego, krótkowidza, z rękami niezdatnemi do niczego, chyba, że do chwycenia za szpadę lub pistolet; na wstępie potknął się on o stolik i o mało go nie przewrócił; mimo to wszystko jednak miał na twarzy wyraz wyższości i dumy.
Scarron zawrócił na miejscu i potoczył fotel ku niemu. Parnia Paulet pozdrowiła go ręką.
— A co!... — odezwał się koadjutor, spostrzegając Scarrona, lecz wtedy dopiero, gdy się na niego natknął — popadłeś w niełaskę, opacie?...
Frazes ten był na porządku dziennym; sto razy powtórzony był tego wieczoru, a Scarron po raz setny musiał go odbijać konceptem: nie dziw, że zaciął się na chwilę.
— Pan kardynał Mazarini zechciał łaskawie o mnie pomyśleć — powiedział.
— Cudownie!... — wykrzyknął Ménage.
— Lecz jakże poczynać sobie będzie, aby nas nadal przyjmować?... — mówił dalej koadjutor. — Jeżeli dochody twoje zmniejszają się, będę zmuszony mianować cię kanonikiem katedralnym.
— O!... za nic w świecie — odparł Scarron — skompromitowałbym pana do reszty.
— Zatem masz jeszcze środki, o których my nie wiemy?...
— Zaciągnę pożyczkę u królowej.
— Ależ Jej Królewska Mość nic nie ma, coby do niej wyłącznie należało — odezwał się Aramis — wszak ona żyje pod prawem wspólnej własności?...
Koadjutor uśmiechnął się do Aramisa, i przyjacielsko kiwnął na niego palcem.
— Przebacz, drogi opacie — rzekł mu — spóźniasz się trochę, muszę ci zrobić podarek.
— Z czego?... — zapytał Aramis.
— Ze sznura do kapelusza.
Wszyscy zwrócili się w stronę koadjutora, który dobył z kieszeni sznur jedwabny osobliwszej formy.
— O!... to fronda!... — rzekł Scarron.
— Istotnie!... — odparł koadjutor — wszystko się teraz robi à la frondę. Polecam ci mojego rękawicznika, d‘Herblay, on robi rękawiczki à la frondę; a tobie Scarron, mojego piekarza z nieograniczonym kredytem; piecze bułki wyśmienite, także à la frondę.
Aramis wziął sznur i przywiązał do kapelusza. Tymczasem znowu zaanonsowano:
— Księżna de Chevreuse!...
Na odgłos tego imienia powstali wszyscy. Scarron potoczył się śpiesznie ku drzwiom. Raul pokraśniał. Athos dał znak Aramisowi, który się wsunął we framugę okna. Pośród pełnych szacunku powitań, jakiemi ją przyjęto, księżna szukała widocznie kogoś w towarzystwie. Dostrzegła nareszcie Raula i oczy jej zabłysły; zobaczyła Athosa i posmutniała; ujrzała Aramisa we framudze okna i poza wachlarzem zrobiła lekko zdziwioną minkę.
— Ale, ale, — odezwała się, jak gdyby chcąc rozpędzić myśli, które ją pomimowolnie oblegały, — jakże się miewa biedny Voiture?... Czy nie wiesz czasem, Scarronie?...
— Jakto, pan Voiture chory — zapytał szlachcic, który rozmawiał z Athosem na ulicy Ś-go Honorjusza — co mu się stało?...
— Grał w karty, zapomniawszy rozkazać swemu służącemu, aby wziął dlań koszulę do zmiany, gdy przegra wszystko — rzekł koadjutor — z tej przyczyny zaziębił się i teraz jest umierający.
— Gdzież on jest?...
— E!... mój Boże!... u mnie. Wystawcie sobie, biedny Voiture uczynił ślub uroczysty, że nie będzie grać już nigdy. Po upływie trzech dni nie mógł już wytrzymać, wybiera się więc do arcybiskupstwa, abym go zwolnił z przysięgi. Nieszczęściem, byłem w tej chwili mocno zajęty ważnemi sprawami z zacnym radcą Broussel w głębi moich apartamentów; Voiture spostrzegł zaraz przy stoliku do gry markiza Luynes, oczekującego na partnera. Markiz woła nań i zaprasza do partji. Voiture odpowiada, że nie może, dopóki nie zwolnią go z przysięgi. Luynes występuje w mojem imieniu i grzech bierze na siebie; Voiture siada do stołu i przegrywa czterysta talarów, wyszedłszy, zaziębia się i kładzie, aby więcej nie powstać.
— Więc rzeczywiście w takiem jest kochany Voiture niebezpieczeństwie?... — zapytał Aramis, napół ukryty za firanką okna.
— Niestety!... — odparł pan Ménage — bardzo jest niedobrze, i bardzo być może, iż opuści nas ten wielki człowiek, deseret orbem.
— A to dobre sobie!... — cierpko odezwała się panna Paulet — on miałby umrzeć!... nie głupi! Otoczony jest sułtankami, jak turek jaki. Pani de Sainton przyleciała i poi go buljonem. Pani la Renaudot wygrzewa mu prześcieradła, i tak samo wszystkie, skończywszy na przyjaciółce naszej, pani de Rambouillet, która śle mu ziółka raz po raz.
— Nie lubisz go, droga Parthénio — śmiejąc się, rzekł Scarron.
— O!... jakaż niesprawiedliwość, mój drogi chory!... do tego stopnia nie czuję dlań żadnej nienawiści, że z przyjemnością dawałabym na msze za pokój jego duszy.
— Nie darmo nazwano cię Lwicą, ukochana moja — odezwała się ze swego miejsca pani de Chevreuse — kąsasz bez litości.
— Zdaje mi się, że zanadto pani lekceważy wielkiego poetę — odważył odezwać się Raul.
— On... wielki poeta?... Zaraz znać, że z prowincji przybywasz, wicehrabio, jak mi przed chwilą sam powiedziałeś, i że nie widziałeś go nigdy. On!... wielki poeta?... Pięć stóp ma zaledwie!
— Brawo!... brawo!... — zawołał mężczyzna wysoki, czarny i suchy, z dumnie podkręconym wąsem i ogromnym rapirem. — Brawo!... piękna Paulet!... Czas już tego V’oitura na właściwe miejsce sprowadzić. Znam się chyba na poezjach, a oznajmiam śmiało, iż jego utwory uważałem zawsze za mocno nieznośne.
— Kim jest ten junak? — zapytał Raul Athosa.
— Pan de Scudéry.
— Autor Klelji i Wielkiego Cyrusa?
— Komponował bajki do spółki ze swoją siostrą, która rozmawia w tej chwili z tą ładną osóbką, tam, przy panu Scarron.
Raul obejrzał się i zobaczył dwie twarze świeżo przybyłych osób: jedna z nich śliczniutka, wiotka i smutna, o pięknych czarnych włosach, z oczami aksamitnemi, jak bratki fiołkowe, połyskujące z pod listków złoconemi płatkami; druga, wyglądająca na opiekunkę pierwszej, chłodna, sucha i żółta, istna postać duenny lub dewotki. Raul postanowił sobie nie opuścić salonu, dopóki nie pomówi z dziewczęciem o aksamitnych oczach, które niepojętą dlań grą myśli, jakkolwiek nie odznaczało się żadnem do tamtej podobieństwem, uprzytomniło mu biedną małą Ludwikę, cierpiącą w zamku de La Valliere, a w tym tłumie zapomnianą przezeń na chwilę.
Aramis tymczasem zbliżył się do koadjutora, który z miną uśmiechniętą szepnął mu kilka słów do ucha. Ten pomimo panowania nad sobą nie mógł się powstrzymać od lekkiego wzruszenia.
— Śmiej że się, patrzą na nas — rzekł mu pan de Retz.
I odszedł od niego, aby porozmawiać z panią de Chevreuse, otoczoną tłumami. Aramis przymuszał się do śmiechu, aby zmylić domysły ciekawców, a, zobaczywszy, że znowu Athos wchodzi we framugę okna, skąd przed chwilą wyszedł, podążył za nim, z całą swobodą zamieniwszy z obecnymi po kilka słów na prawo i na lewo.
Skoro się tylko zeszli, rozpoczęli bardzo ożywioną rozmowę. Wtedy Raul zbliżył się do nich, jak mu zalecał Athos.
— Pan opat zaznajamia mnie z wierszami Voitura — na cały głos powiedział Athos — jest on niezrównany.
Postawszy czas jakiś w pobliżu nich, Raul poszedł się połączyć z otoczeniem pani de Chevreuse, do której przysiadła się panna Paulet z jednej, a panna Scudéry z drugiej strony.
— Nieinaczej! — mówił koadjutor — lecz pozwolę sobie niezupełnie podzielać zdanie pana Scudery; przeciwnie, ja uważam, iż pan Voiture jest poetą najczystszej wody. Brak mu jedynie pojęć politycznych.
— Więc co?... — pytał Athos.
— Jutro — odrzucił śpiesznie Aramis.
— O której godzinie?...
— O szóstej.
— Gdzie?...
— W Saint-Mande.
— Kto ci o tem powiedział?...
— Hrabia de Rochefort.
Ktoś nadchodził.
— A co do idei filozoficznych, biedny Voiture pozbawiony jest ich najzupełniej. Ja przyłączam się do zdania pana koadjutora: Voiture — to poeta czystej wody.
— Rzeczywiście, w poezji cudowny — odezwał się Ménage — w każdym jednak razie potomność, podziwiając go, będzie miała do zarzucenia mu rzecz jedną, że wprowadził zbytek licencji w układzie wierszy; że bezwiednie zabił poezję.
— Zabił, trafnie powiedziane — rzekł Scudéry.
— Lecz listy jego — cóż to za arcydzieła — odezwała się pani de Chevreuse.
— O!... pod tym względem, to znakomitość skończona — rzekła panna Scudéry.
— To prawda — odparła panna Paulet — lecz dopóki żartuje; gdyż w listach poważnych litość wzbudza, bo, przyznasz pani, że tam, gdzie rzeczy po imieniu nazwać nie może, źle je bardzo określa.
— Lecz na to przynajmniej pani się zgodzi, iż w żarcie jest trudny do naśladowania.
— Zapewne — podchwycił Scudery, podkręcając wąsa, uważam jedynie, że komizm u niego jest wymuszony, a żart zbyt poufały. Weźmy jego List karpia do szczupaka.
— Nie biorąc już tego w rachubę, że najlepsze jego natchnienia pochodziły z pałacu Rambouillet. Weźcie Zelidę i Aleidaleę.
— Co do mnie — odezwał się Aramis, podchodząc do kółka — z pełnym szacunku ukłonem dla pani de Chevreuse, która mu odpowiedziała miłym uśmiechem — co do mnie, zrobiłbym mu zarzut za wielkiej swobody względem osób dostojnych. Uchybił nieraz siostrze królewskiej, panu marszałkowi d‘Albrat, panu de Schomberg, samej nawet królowej.
— Jakto królowej?... — zapytał Scudery, wystawiając prawą nogę naprzód, jakby miał stanąć do walki. — Morbleu!... tego nie wiedziałem. W jakiż to sposób uchybił on królowej?...
— Nie znacie państwo jego wiersza: Myślałem?
— Nie — odezwała się pani de Chevreuse.
— Nie — rzekła panna Scudéry.
— Nie — dodała panna Paulet.
— Sądzę, iż królowa mało komu dała go poznać; lecz ja go mam z dobrego źródła.
— I pamiętasz go pan?...
— Przypomnę sobie może.
— Słuchamy, słuchamy!... — odezwało się kilka głosów.
— Oto z jakiej przyczyny powstał ten wiersz — mówił Aramis. — Voiture sam na sam z królową używał w jej karecie przejażdżki w lesie Fontaineblau; udawał umyślnie zamyślenie, aby królowa zapytała, o czem tak myśli, i powiodło mu się.
— „O czemże tak myślałeś, panie Voiture?...“ — zapytała królowa.
Voiture uśmiechnął się, zdawał się chwilkę zastanawiać, aby sądzono, iż improwizuje, i odpowiedział:

Myślałem, że przeznaczenie
Wśród twoich nieszczęść nawały,
Podało ci zasłużenie
Wieniec zaszczytów i chwały;
Lecz że szczęśliwsza byłaś,
Z tem, co dawały ci nieba,
Gdy o miłości — nie powiem... śniłaś!...
Choć tak dla rymu potrzeba.

Scudéry, Ménage i panna Paulet wzruszyli ramionami.
— Poczekajcie państwo — powiedział Aramis — są tego trzy strofy.
— O!... powiedz pan wszystkie — odezwała się panna Scudéry — to istna piosenka.

Myślałem, że dziecię bogów,
Coć broni swojej użyczał,
Wygnany już z twoich progów,
Uciekł bezbronny i zdziczał.
Cóż dla mnie za korzyść teraz,
Że myślę o tobie w tej chwili?
Jeżeli tak poniewierasz
Tymi, coć dobrze służyli.

— O!... co do tego ostatniego rysu — odezwała się pani de Chevreuse, — nie wiem, czy on odpowiada regułom poetyckim, lecz proszę o łaskę dla niego, jako wyrazu prawdy, a pani de Hautefort, pani de Sennencey poprą mnie, jeśli potrzeba, nie licząc już pana de Beaufort.
— Mniejsza o to, mnie to już nic nie obchodzi — rzekt Scarron — od dziś przestałem być jej chorym.
— A ostatnia strofa?... — zapytała panna Scudery — ostatnia?... słuchamy.
— Zaczynam — rzekł Aramis — ostatnia ma tę wyższość, że występuje z imionami własnemi tym sposobem wątpliwości nie pozostawia.

Myślałem — jak zwykle, w natchnieniu
Mam zwyczaj myśleć dziwacznie, —
Ze w twojem usposobieniu,
Chęć nowa błyska nieznacznie.
Zamiast mnie, tybyś wolała
Byś Buckinghama ujrzała,
Kto wtenczas byłby wyklęty?
Książę, czy ojciec Wincenty?[2]

Ostatnia strofa wywołała krzyk oburzenia na impertynencję Voitura.
— Co począć, lecz wiersze te wydają mi się prześliczne — odezwało się dziewczę z aksamitnemi oczyma.
Takie było i Raula zdanie i, zbliżając się do Scarrona, ozwał się zarumieniony:
— Panie Scarron, zechciej mi powiedzieć łaskawie, proszę, kim jest ta młoda dama, która sama jedna jest przeciwnego zdania, niż całe to świetne zebranie.
— A!... a!... młody mój wicehrabio — odrzekł tenże — zdaje mi się, iż masz ochotę zaproponować jej przymierze zaczepno-odporne?...
Raul zaczerwienił się znowu.
— Przyznaję, iż te wiersze wydają mi się wyborne.
— Tak jest, rzeczywiście — zcicha odparł Scarron — lecz, sza!... nie mówi się tego między poetami.
— Ale ja nie mam honoru być poetą i zapytywałem pana....
— Prawda: kim jest ta młoda dama, wszak o nią pytasz?... Jest to piękna Indjanka.
— Zechciej mi pan wybaczyć, lecz tyle wiem, co i przedtem. Niestety! jestem parafjaninem.
— Bezwątpienia, jest to osóbka najbardziej zachwycająca ze wszystkich: panna Franciszka d‘Aubigné.
— Miałażby pochodzić z rodziny sławnego Agrypy, przyjaciela Henryka IV?
— Wnuczka jego. Przybywa z Martyniki, dlatego Indjanką ją nazywam.
Raul spojrzał rozszerzomemi oczyma; wzrok jego spotkał się ze wzrokiem młodej panny, która się uśmiechnęła.
Mówiono w dalszym ciągu o Voiturze.
— Panie — odezwała się panna d‘Aubigné, zwracając się do Scarrona, jak gdyby dla wmieszania się do rozmowy jego z wicehrabią, — nie podziwiasz przyjaciół biednego Voitura!... Posłuchaj tylko, jak niby chwaląc, po jednem piórku go oskubują!... Jeden zaprzecza mu zdrowego rozumu, drugi poezji, trzeci oryginalności, inny komizmu, to znowu niezależności, ostatni nareszcie... Boże mój!... cóż mu więc pozostawią, tej znakomitości skończonej?... jak mówi panna Scudéry?...
Scarron roześmiał się, a za nim Raul. Piękna Indjanka, zdziwiona wrażeniem, jakie sprawiła, spuściła oczy i przybrała niewinną minkę.
— Rozumna osóbka — rzekł Raul.
Athos, nieruchomy we framudze okna, górował nad całą tą sceną z uśmiechem wzgardy na ustach.
— Przywołaj mi pan hrabiego de la Fére — rzekła pani de Chevreuse do koadjutora — mam mu coś do powiedzenia.
— Ja zaś chcę, aby myślano, że do niego nie mówię. Kocham go i uwielbiam, bo znam jego dawne przygody, niektóre przynajmniej; ale chcę powitać go aż pojutrze.
— Dlaczego pojutrze?... — spytała pani de Chevreuse.
— Dowiesz się pani jutro wieczorem — odparł koadjutor ze śmiechem.
— Doprawdy, kochany mój Goudy, — powiedziała księżna — mówisz, jak Apokalipsa. Panie d‘Herblay — dodała, zwracając się w stronę Aramisa — czy zechcesz raz jeszcze być moim serwanto?...
— Jakto, księżno!... — odparł Aramis — dziś, jutro, zawsze rozkazuj.
— Kiedy tak, idź po hrabiego de la Fére, mam z nim do pomówienia.
Aramis poszedł po Athosa i powrócił z nim razem.
— Panie hrabio — rzekła księżna, oddając Athosowi list — oto masz, co ci obiecałam. Protegowany nasz będzie doskonale przyjęty.
— Pani — rzekł Athos — szczęśliwym, iż zawdzięcza ci cokolwiek.
— Pod tym względem, nie masz mu czego zazdrościć, bo go tobie, panie, winnam być wdzięczna, że go poznałam — odparła złośliwa kobietka z uśmiechem, który przypomniał Aramisowi i Athosowi Marję Michon.
To mówiąc, powstała i zażądała swojej karety. Panny Paulet nie było już, panna Scudéry zbierała się do odjazdu.
— Wicehrabio — rzekł Athos, zwracając się do Raula — idź za księżną de Chevreuse; poproś o łaskę, aby przyjęła twą rękę przy zejściu, a w drodze podziękuj jej za to.
Powoli tłumy się przerzedziły. Scarron udawał, że nie widzi, iż niektórzy z gości prowadzili tajemnicze rozmowy, że do wielu z nich przyszły listy i że jego zebranie zdawało się mieć cel ukryty, zbaczający od literatury, o której tak było głośno. Lecz cóż go to mogło obchodzić?.. teraz już można było spiskować u niego swobodnie: od dzisiaj bowiem, jak mówił, nie był chorym królowej.
Raul towarzyszył księżnej do samej karety, gdzie, wsiadając, podała mu rękę do pocałowania; następnie — przez jeden z tych szalonych wybryków, które ją czyniły tak zachwycającą, a nadewszystko niebezpieczną, — znagła objęła rączkami głowę jego i pocałowała w czoło, mówiąc:
— Wicehrabio, niech moje życzenia i ten pocałunek szczęście ci przyniosą!
Odepchnęła go potem zlekka i wydała woźnicy rozkaz jechania do pałacu de Luynes. Ruszyła kareta; pani de Chevreuse przesłała mu ręką ostatnie pożegnanie, a Raul powrócił, oszołomiony. Athos domyślił się, co zaszło, i uśmiechnął się.
— Chodź, wicehrabio — rzekł — czas ci już odejść; jutro jedziesz do armji brata królewskiego; prześpij dobrze ostatnią noc, jako obywatel.
— Więc będę żołnierzem?... — zawołał młodzieniec — o!... panie, dziękuję ci z całego serca.
— Adieu, hrabio — rzekł opał — d‘Herblay — wracam do mego klasztoru.
— Adieu, opacie — rzekł koadjutor — jutro mam kazanie, a dwadzieścia tekstów mam dziś jeszcze do przejrzenia.
— Adieu, panowie — odpowiedział Athos — ja zaś będę spał jednym tchem dwadzieścia cztery godziny, upadam ze znużenia.
Trzej mężczyźni pożegnali się, zamieniwszy ostatnie spojrzenia. Scarron śledził ich zpod oka, z poza portjery salonu.
— Żaden z nich nie zrobi tego, co powiedział — szepnął z dziwnym uśmiechem — szczęść Boże tym dzielnym ludziom!... Kto wie, czy nie pracują na to, aby mi powrócić pensję moją!... Oni władają rękami... Niestety!... mnie tylko język pozostał, lecz postaram się dowieść im, że to także coś znaczy. Hola!... Champenois, jedenasta już bije... Zawieź mnie do łóżka!... Ach!... jaka ona czarująca ta panna d‘Aubigné!

I biedny paralityk schronił się do swojej sypialni, drzwi się za nim zamknęły, a w salonie przy ulicy Tournelle światła jedne po drugich zagasły.

ROZDZIAŁ XXIV
SAINT-DENIS

Dzień zaczął świtać, kiedy Athos wstał i zaczął się ubierać; łatwo było poznać po jego bladości większej, niż zazwyczaj, i po śladach bezsenności na twarzy, że zapewne przepędził całą noc, wcale nie zasnąwszy. Wbrew naturze tego człowieka tak stanowczego i energicznego, przebijała w całej jego postawie jakaś powolność i niepewność. Pochodziło to stąd, że zajmował się przygotowaniami do wyjazdu Raula i starał się zyskać na czasie.
Naprzód sam wybrał szpadę, którą wydobył z wonnej pochwy skórzanej, i przyjrzał się rękojeści i klindze, czy się dobrze trzymają. Potem wrzucił w głąb walizy, przeznaczonej dla młodzieńca, woreczek pełen luidorów, przywołał Olivana, — tak się nazywał służący, który mu towarzyszył do Blois, i — i kazał mu w swojej obecności zapakować jak najstaranniej wszystkie rzeczy podróżne młodzieńca. Wreszcie, zużywszy prawie godzinę na te przygotowania, otworzył drzwi, prowadzące do pokoju wicehrabiego, i wszedł pocichu.
Słońce w pełnym już blasku przenikało do pokoju przez szerokie okno, które Raul, wróciwszy późno, zapomniał zasłonić roletą. Spał jeszcze z głową, wdzięcznie wspartą na ramieniu. Długie jego włosy czanre napół zakrywały czoło jego piękne i zroszone tą wilgocią, jaka perli się na licach zmęczonego dziecka.
Athos zbliżył się i, nachyliwszy się w postawie, pełnej przejmującego smutku, patrzył długo na młodzieńca.
Pomyślał, że całą pierwszą część życia złamała mu kobieta; pomyślał ze zgrozą, jaki wpływ może mieć miłość na organizację tak delikatną i zarazem tak potężną. Przypominając sobie wszystko, co wycierpiał, przewidywał wszystko, co Raul mógł cierpieć, i wyraz głębokiej i tkliwej boleści, jaka mu napełniła serce, roztoczył się w spojrzeniu, jakiem ogarnął młodzieńca.
W tej chwili Raul obudził się — tem przebudzeniem bez chmur, bez ciemności, bez wzruszeń, jakie charakteryzują pewne osobniki tak delikatne, jak ptaszęta. Oczy jego zatrzymały się na Athosie i zrozumiał bezwątpienia wszystko, co się działo w sercu tego człowieka, który czekał na jego przebudzenie, jak kochanek czekana przebudzenie kochanki, i spojrzenie jego przybrało również wyraz niewysłowionej miłości.
— Chciałem ci jeszcze zostawić kilka chwil dobrego snu, przyjacielu mój; musiałeś być zmęczony tak długiem niewywczasowaniem się w nocy?
— O! panie! jakiś ty dobry!.. — rzekł Raul.
— Jakże się czujesz?...
— Ależ doskonale, wypocząłem już zupełnie.
Athos przywołał Olivana i w dziesięć minut później z tą punktualnością, jaką Athos, zahartowany w służbie wojskowej, przelał na swego wychowańca, młodzieniec był już gotów.
— Pakunki już na ciebie czekają, Raulu — rzekł Athos. — Kazałem rzeczy spakować przy mnie i niczego ci nie zbraknie. Juki twoje, jak i lokaja, winny już być umieszczone na koniach, jeżeli spełniono moje rozkazy.
— Wszystko zrobione, według woli pana hrabiego — odrzekł O1ivan — i konie już czekają.
— A ja tymczasem spałem!... — zawołał Raul — kiedy pan był tak dobry i zajął się wszelkiemi drobiazgami. O! doprawdy zawstydzasz mnie, panie, taką dobrocią.
— Więc kochasz mnie trochę — odparł Athos tonem prawie wzruszonym.
— O! panie — zawołał Raul, a dusił się prawie, powstrzymując w sobie wybuch czułości — o! Bóg mi jest świadkiem, że cię kocham i że cię szanuję!
— Zobacz, czyś nie zapomniał czego — rzekł Athos, udając, że szuka dokoła siebie, a czynił to, ażeby ukryć wzruszenie.
— Nie, panie — odrzekł Raul.
Lokaj zbliżył się wtedy do Athosa z pewnem wahaniem i szepnął po cichu:
— Pan wicehrabia nie ima szpady, bo pan hrabia zabrał mi wczoraj wieczorem tę, którą pozostawił.
— To już moja rzecz — odparł Athos.
Raul jakby nie zauważył tej rozmowy. Wyszedł, patrząc co chwila na hrabiego, ażeby się dowiedzieć, czy chwila pożegnania nadeszła, lecz Athos ani się zmarszczył.
— Chcę cię trochę odprowadzić — rzekł.
Radość zabłysła w oczach Raula i lekko wskoczył na konia. Athos wsiadł wolno na swego rumaka, szepnąwszy coś po cichu lokajowi, który zamiast pojechać, wrócił natychmiast do mieszkania. Raul, ucieszony, że ma obok siebie hrabiego, nie spostrzegł tego, czy też udał, że nic nie zauważył.
Szlachcice nasi udali się przez Nowy Most; skręcili na wybrzeże; wjeżdżali już na ulicę św. Djonizego, gdy ich dogonił służący. Drogę odbywano w milczeniu. Raul czuł, że zbliża się chwila rozstania; hrabia w przeddzień wydał rozmaite rozkazy, dotyczące załatwienia różnych spraw w ciągu dnia.
— O! uważaj, Raulu — rzekł Athos — masz rękę ciężką, mówiłem ci to już nieraz, i nie powinieneś zapominać, bo to wielka wada dla jeźdźca. Patrz! koń twój już zmęczył się; pieni się, gdy mój wygląda tak, jakby wyszedł dopiero co ze stajni. Zanadto ściągasz cugle i dlatego nie możesz nim kierować szybko, a właśnie nieraz życie jeźdźca zależy od natychmiastowego posłuszeństwa jego konia. Pamiętaj, że za tydzień będziesz jeździł nie tak, jak teraz po gościńcu, ale po polu bitwy.
Poczem nagle, ażeby nie zasmucić go zbytnio tą uwagą, Athos skierował rozmowę na inny temat:
— Spojrzyj, Raulu, jakie tu muszą być kuropatwy na tej pięknej równinie.
Młodzieniec skorzystał z lekcji i podziwiał zwłaszcza, z jaką delikatnością była mu dana.
— Zauważyłem kiedyś i co innego jeszcze — mówił Athos — przy strzelaniu zanadto wyciągasz rękę. Skutkiem takiego wyprężenia strzał wiele traci na celności, na dwanaście chybiłeś trzy razy.
— Zrozumiałem i potem strzelałem już, stosując się do rady pańskiej, i zawsze mi się udawało.
— A widzisz — podchwycił Athos — tak samo ze szpadą zanadto się rzucasz na przeciwnika. Wiem, że to zwykła wada w twoim wieku, ale ruch gwałtowny naprzód zawsze szpadę odchyla z linji i, jeżeli miałbyś do czynienia z człowiekiem zimnej krwi, zarazby cię zatrzymał przy pierwszym kroku, albo zastawieniem się, lub nawet prostem pchnięciem.
— Jak to pan często czyniłeś, ale nie każdy ma pańską odwagę.
— A! jaki orzeźwiający wiatr zawiał!... — podchwycił Athos — prawdziwe wspomnienie zimy. Ale, jeżeli pójdziesz w ogień, a pójdziesz, bo polecony jesteś młodemu generałowi, bardzo lubiącemu proch, pamiętaj dobrze, że w walce pojedyńczej, jaka często się zdarza jeźdźcom, nie strzelaj nigdy pierwszy; kto strzela pierwszy, rzadko trafia przeciwnika, bo strzela z obawą, ażeby nie być rozbrojonym wobec nieprzyjaciela uzbrojonego; przytem, gdy strzelać będzie, wespnij swego konia; manewr ten dwa czy trzy razy ocalił mi życie.
— E!... — rzekł naraz Athos — czy to kłusowników tam chwytają? A tak!... Potem jeszcze jedno rzec można, Raulu: jeżeli zraniony zostaniesz podczas ataku, jeżeli spadniesz z konia i będziesz miał jeszcze trochę siły, odsuń się z drogi, którą podążał twój pułk; może on być zmuszony do odwrotu, a wtedy stratowany zostaniesz przez konie. W każdym razie, gdybyś był ranny, napisz natychmiast do mnie, albo każ napisać, my się znamy na ranach — dodał Athos z westchnieniem.
— Dziękuję panu — odpowiedział młodzieniec wzruszony:
— O! jesteśmy już w Saint-Denis — szepnął Athos.
W istocie dojeżdżali właśnie do bramy miejskiej, strzeżonej przez dwóch strażników. Jeden z nich odezwał się do drugiego.
— Z miny tego młodego szlachcica widać, że i on udaje się do wojska.
Athos obrócił się; zajmowało go wszystko, co dotyczyło, choćby tylko pośrednio, Raula.
— Po czem to poznajesz?... — zapytał.
— Po jego mimie — odrzekł strażnik — jest w takim wieku, zresztą to już drugi dzisiaj.
— Więc przejeżdżał tędy taki młody człowiek, jak ja?... — zapytał Raul.
— Tak; mima wyniosła, wspaniale ubrany; widocznie syn jakiegoś wielkiego rodu.
— Będę miał w nim może towarzysza podróży — podchwycił Raul, jadąc dalej — ale, niestety! nie da mi on zapomnieć o tym, którego tracę.
Tak rozmawiając, przejeżdżali przez ulice, pełne ludzi z powodu uroczystego święta, i zbliżali się do starej bazyliki, w której odprawiano pierwszą mszę.
— Zsiądźmy z koni, Raulu — rzekł Athos. — A ty, Olivanie, dopilnuj koni i daj mi szpadę.
Athos ujął szpadę, którą podał mu lokaj, i obaj szlachcice weszli do kościoła.
Athos podał wodę święconą Raulowi. Są ojcowie, w których sercu mieści się trochę tej uprzedzającej miłości, jaką kochanek ma dla kochanki. Młodzieniec dotknął ręki Athosa, skłonił się i przeżegnał. Athos rzekł parę słów do jednego z kościelnych, który, skłoniwszy się, poszedł w stronę lochów świątyni.
— Pójdź, Raulu — wyrzekł Athos — chodźmy za tym człowiekiem.
Strażnik otworzył kraty do grobów królewskich i zatrzymał się na górnym stopniu schodów, gdy Athos i Raul zeszli na dół. Głębie żałobnych schodów oświetlała lampa srebrna, paląca się przy ostatnim stopniu, i właśnie tuż pod tą lampą okryty szerokim płaszczem z aksamitu fioletowego, usianego liljami złotemi, umieszczony był katafalk na dębowych podstawach.
Młodzieniec stał z głową odkrytą przed śmiertelnemi szczątkami ostatniego króla, mającego połączyć się ze swymi przodkami wtedy dopiero, gdy jego następca przybędzie tutaj. A teraz zdawał się być tu po to, ażeby mówić do dumy, tak często rosnącej na tronie: „Pyle ziemski, czekam na ciebie!“
Zapanowała chwila milczenia. Wreszcie Athos podniósł rękę i, wskazując palcem na trumnę, wyrzekł:
— Ten grób ruchomy jest grobem człowieka słabego i bez wielkości, którego panowanie jednak pełne było doniosłych wydarzeń, bo nad tym królem czuwał duch innego człowieka, jak lampa ta czuwa nad tą trumną i ja oświeca. Tamten, Raulu, był królem prawdziwym, ten był tylko widmem, które tamten napełniał swą duszą. A jednak tak potężny jest u nas majestat królewski, że człowiek tamten nie ma nawet zaszczytnego grobu u stóp tego, dla którego chwały strawił życie, bo człowiek ten, zapamiętaj, Raulu, jeżeli uczynił tego króla małym, to królewskość uczynił wielką, a dwie rzeczy mieszczą się w Pałacu Luwru: król umierający i królewskość, nie umierająca nigdy. To panowanie minęło, Raulu; ten minister, będący takim postrachem, tak znienawidzony przez swego pana, zeszedł do mogiły, pociągając za sobą króla, którego nie chciał pozostawić samego przy życiu — z obawy zepewne, ażeby nie popsuł jego dzieła, bo król buduje tylko wtedy, gdy ma przy sobie Boga, lub ducha Bożego. Wtedy jednakże wszyscy patrzeli na śmierć kardynała, jako na wyzwolenie; ja sam nawet — tak są zaślepieni współcześni — ja sam, co kilkakroć przeniknąłem plany tego wielkiego człowieka, który trzymał Francję w swej ręce, a w miarę jak otwierał dłoń, lub zaciskał, dusił ją lub pozwalał swobodnie odetchnąć. Jeżeli mnie i przyjaciół mych nie zgubił w strasznym gniewie, to chyba dlatego jedynie, ażebym mógł powiedzieć ci dzisiaj: Raulu, odróżniaj zawsze króla od królewskości, król jest tylko człowiekiem, królewskość to duch Boży. Kiedy będziesz miał wątpliwość komu służyć, porzuć materjalne pozory dla idei niewidzialnej, bo idea niewidzialna jest wszystkiem. Tylko Bóg chciał uczynić ideę tę namacalną, wcielając ją w człowieka. Raulu, zdaje mi się, że widzę twą przyszłość, jak przez mgłę. Wygląda ona lepiej od naszej. Myśmy mieli ministra bez króla, ty przeciwnie, będziesz miał króla bez ministra. Będziesz więc mógł służyć, szanować i kochać króla. Jeżeli król ten będzie tyranem, bo wszechwładztwo pociąga do tyranji, służ, kochaj i szanuj królewskość, to jest ideę niezłomną, to jest ducha Bożego na ziemi, tę iskrę niebiańską, która czyni pył tak wzniosłym i tak świętym, że my, szlachta z urodzenia przecie wysoka, tak mali się czujemy wobec tego ciała, leżącego na ostatnim stopniu schodów, jak znów to ciało wobec tronu Boga.
— Panie! ja wielbić będę Boga — rzekł Raul — szanować będę królewskość, służyć będę królowi i postaram się umrzeć albo za króla, albo za królewskość, albo za Boga. Czym pana dobrze zrozumiał?
— Jesteś naturą szlachetną — wyrzekł — oto twoja szpada.
Raul ukląkł na ziemi.
— Nosił ją ojciec mój, przezacny szlachcic. Ja ją po nim nosiłem i nieraz wsławiłem, trzymając jej rękojeść w ręku, gdy pochwa wisiała u boku. Jeżeli ręka twoja jeszcze za słaba do robienia tą szpadą, tem lepiej, Raulu, będziesz miał czas jeszcze nauczyć się wydobywać ją tylko wtedy, gdy powinna oglądać światło.
— Panie — wyrzekł Raul, biorąc szpadę z ręki hrabiego — panu zawdzięczam wszystko, ta szpada jednak jest dla mnie najcenniejszym od ciebie podarunkiem. Przysięgam ci, że będę ją nosił z wdzięcznością. Ustami dotknął rękojeści i pocałował ją ze czcią.
— Dobrze — odrzekł Athos. — Powstań, wicehrabio, i ucałujmy się.
Raul podniósł się i z uśmiechem rzucił się w objęcia Athosa.
— Żegnam cię — wyszeptał hrabia, czując, że mu się serce rozrzewnia — żegnam cię, a myśl o mnie.
— O! zawsze i wiecznie!... — zawołał młodzieniec. Przysięgam panu, iż, jeśli nieszczęście mi się zdarzy, twoje imię wymówię ostatnie, o tobie wspomnienie będzie ostatnią moją myślą.
Athos prędko poszedł po schodach, ażeby ukryć wzruszenie, dał sztukę złota stróżowi grobów, skłonił się przed ołtarzem i dwoma krokami dostał się wkrótce na ganek kościelny, przed którym O1ivan czekał z końmi.
— O1ivanie — rzekł doń — przypasz lepiej panu Raulowi te szpadę, zanadto się ona zwiesza. Dobrze. Teraz będziesz towarzyszył panu wicehrabiemu, dopóki nie przyłączy się do was Grimaud, wtedy dopiero ich opuścisz.
— Dobrze, panie — wyrzekł Raul.
— Teraz na koń, niech widzę, jak odjedziecie.
Raul spełnił polecenie.
— Żegnam cię, moje drogie dziecko!

— Żegnam pana — odrzekł Raul — żegnam cię, najukochańszy opiekunie.

ROZDZIAŁ XXV
JEDEN ZE CZTERDZIESTU SPOSOBÓW UCIECZKI PANA DE BEAUFORT

Tymczasem dmie upływały więźniowi, jak i tym, którzy się zajmowali jego ucieczką; tylko upływały wolniej. Są ludzie, którzy zapalają się do projektów niebezpiecznych, lecz stygną; książę de Beaufort, którego odwaga wrząca stała się przysłowiową, a przykuta była bezczynnością pięcioletnią, książę de Beaufort, — przeciwnie — jakby popychał czas naprzód i gorąco pragnął chwili rozpoczęcia działania.
Niezależnie od projektów, które żywił na przyszłość, projektów, trzeba przyznać, jeszcze nieokreślonych i niepewnych, już w samym fakcie ucieczki tkwił dlań początek zemsty, która rozpalała mu serce.
Naprzód ucieczka jego oznaczała sprawę dla pana de Chavigny, którego książę nienawidził z powodu drobnostkowego dokuczania. Jeszcze przykrzejsza byłaby ona dla Mazariniego, któremu pragnął odpłacić się sowicie za długotrwałe prześladowanie.
Wreszcie pan de Beaufort, znający tak dobrze życie wewnętrzne na dworze w pałacu królewskim, ubarwiał sobie scenę tym ruchem dramatycznym, jaki niezawodnie powstanie, gdy od gabinetu ministra aż do pokoju Anny Austrjackiej rozlegnie się wieść, iż pan de Beaufort uciekł. Mówiąc to wszystko samemu sobie, pan de Beaufort uśmiechał się łagodnie. Zdawało mu się, że już jest wolny, że oddycha pełną piersią powietrzem łąk i lasów: że pogania swego konia i woła głośno:
— Jestem wolny!...
Coprawda, gdy się ocknął z marzeń, był znowu wśród czterech ścian, widział o dziesięć kroków od siebie Raméego, kręcącego młynka palcami, a w przedpokoju ośmiu śmiejących się i pijących strażników.
Jedna tylko rzecz działała nań wobec tak przykrego obrazu rzeczywistości, a mianowicie — posępne oblicze Grimauda; to oblicze, z początku tak znienawidzone, później stało się całą jego nadzieją. Grimaud wydawał mu się teraz Antynousem. Zbyteczne byłoby mówić, że wszystko to było grą wyobraźni gorączkowej więźnia. Grimaud zawsze był taki sam i dlatego też zachował zupełne zaufanie swego zwierzchnika Raméego, który teraz wierzył mu bardziej, niż samemu sobie, gdyż, jak powiedzieliśmy, Ramée w głębi serca czuł pewną słabość dla pana de Beaufort.
Dla poczciwego Raméego prawdziwą też było przyjemnością jeść kolację sam na sam ze swoim więźniem. Ramée miał tylko jedną wadę: był łakomy, lubił niezmiernie smaczne pasztety i przednie wino. Następca zaś ojca Marteau obiecał mu pasztet z bażanta — zamiast pasztetu z drobiu — i wina szambertyńskiego, — zamiast wina z Marçon. Wszystko to, a w dodatku jeszcze obecność księcia, który w gruncie rzeczy był dobry, umiał takie figle płatać panu de Chavigny i takie zabawne koncepty opowiadał o Mazarinim, uśmiechało się zawczasu Raméemu. Czekał więc godziny szóstej wieczorem z równą niecierpliwością, jak książę.
Od rana zajął się wszystkiemi szczegółami, nikomu nie ufając i sam osobiście złożył wizytę ojcu Marteau. Kucharz sam siebie przeszedł; pokazał prawdziwie olbrzymi pasztet, przyozdobiony na pokrywie herbami pana de Beaufort; pasztet był jeszcze nienadziany, ale przy nim leżał bażant i dwie kuropatwy. Aż ślinka przychodziła do ust La Raméemu; wszedł tedy do pokoju księcia, zacierając ręce z uciechy.
Nadmiar szczęścia, jak już powiedzieliśmy, pan de Chavigny, polegając na Raméem, udał się w maleńką podróż; wyjechał wcześnie zrana tak, że Ramée został zastępcą gubernatora. Co się tyczy Grimauda, to ten wydawał się posępniejszy, niż zwykle.
Zrana pan de Beaufort zabawiał się z La Raméem w piłkę; Grimaud dał mu znak, ażeby zwracał uwagę na wszystko. Idąc naprzód, Grimaud wskazywał drogę, którą miano podążać wieczorem. Gra w piłkę odbywała się na małym placyku zamkowym.
Było to miejsce ustronne, gdzie stawiano straż tylko wtedy, gdy pan Beaufort grał w piłkę, a nawet ze względu na wysokość muru, ostrożność ta wydawała się zbyteczna. Troje drzwi trzeba było otworzyć, ażeby się dostać na ten placyk. Każde otwierał inny klucz. La Ramée klucze te miał przy sobie.
Grimaud, wszedłszy na placyk, machinalnie usiadł obok jednej ze strzelnic i nogi zwiesił poza mur. Był to widoczny znak, że w tem miejscu ma być przywiązana drabina sznurowa. Manewr ten, zrozumiały dla księcia de Beaufort, przeciwnie, jak łatwo się domyśleć, nie mógł być pojęty przez Raméego.
Partja się rozpoczęła. Tym razem panu de Beaufort dopisywało szczęście, rzec możnaby, że piłki były mu posłuszne. La Ramée został pobity zupełnie. Czterech strażników, którzy podążyli za panem Beaufort, podnosiło piłki; po skończonej grze, pan de Beaufort, żartując dowoli z niezgrabności la Raméego, ofiarował strażnikom dwa luidory, ażeby wypili za jego zdrowie wraz z innymi czterema towarzyszami. Strażnicy prosili o pozwolenie la Raméego, które dał im je, lecz na wieczór dopiero.
Aż do wieczora Ramée miał do załatwienia różne rzeczy, a przecież musiał chodzić tu i owdzie, więc pragnął, ażeby więźnia nie tracono z oczu. Nareszcie wybiła szósta godzina, a chociaż do stołu zasiąść miano dopiero o godzinie siódmej, obiad był już gotów i podany.
Na kredensie stał kolosalny pasztet z herbami księcia i wydawał się świetnie upieczony, o ile wnosić można było ze złocistej barwy, jaką lśniła skórka. Reszta obiadu również znajdowała się w pogotowiu.
Wszyscy byli niecierpliwi: strażnicy, chcąc czemprędzej iść pić, la Ramée, chcąc zasiąść do stołu, a pan de Beaufort, chcąc uciec. Tylko Grimaud pozostał niewzruszony. Rzecby można że Athos wykształcił go specjalnie w przewidywaniu tego ważnego wypadku.
Były chwile, kiedy książę de Beaufort, patrząc na niego, pytał sam siebie, czy czasem nie śni, czy ta figura marmurowa rzeczywiście oddana jest na jego usługi i ożywi się w odpowiedniej chwili.
La Ramée odprawił strażników, polecając im wypić za zdrowie księcia, potem, gdy odeszli, zamknął drzwi, włożył klucze do kieszeni, wskazał księciu stół z taką miną, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Kiedy książę pan zechce.
Książę spojrzał na Grimauda, Grimaud spojrzał na zegar; było zaledwie kwadrans na siódmi, ucieczka oznaczona została na siódmą; pozostawały więc trzy kwadranse czekania.
Książę — dla zyskania kwadransa — upozorował chęć przeczytania czegoś bardzo interesującego i poprosił Raméego, by mu pozwolić dokończyć rozdziału.
La Ramée zbliżył się, zajrzał przez ramię, by zobaczyć, jaka to książka wywiera na księciu taki wpływ, że aż przeszkadza mu zasiąść do stołu, kiedy kolacja już podana. Były to komentarze Cezara, których on sam — wbrew zakazowi pana de Chavigny — dostarczył mu przed trzema dniami. La Ramée przyrzekł sobie, że na przyszłość nie przekroczy przepisów regulaminu więziennego. Czekając, odkorkował butelki i powąchał pasztetu. O godzinie wpół do siódmej książę wstał z miejsca, mówiąc poważnie:
— Doprawdy Cezar jest największym człowiekiem w starożytności.
— Tak książę pan sądzi?... — rzekł La Ramée.
— Tak.
— A ja — podchwycił La Ramée — wolę Hannibala.
— A dlaczego, panie La Ramée?... — zapytał książę.
— Bo nie zostawił po sobie komentarzy — odrzekł la Ramée z jowialnym uśmiechem.
Książę zrozumiał docinek i usiadł przy stole, skinąwszy Raméemu, ażeby się przy nim usadowił. Ten nie dał sobie dwa razy powtarzać. Niema twarzy tak wymownej, jak twarz prawdziwego żarłoka przy sutym stole; kiedy Ramée odbierał talerz rosołu z rąk Grimauda, na twarzy jego malowało się zupełne ogłupienie.
Książę spojrzał na niego z uśmiechem.
Ventre-saint-gris! La Ramée, — zawołał — gdyby mi kto powiedział, że w tej chwili we Francji jest człowiek szczęśliwszy od ciebie, tobym mu nie uwierzył.
— I miałby książę pan najzupełniejszą rację — odrzekł La Ramée. — Co do mnie wyznaję, że, gdy mi się jeść chce, nie znam przyjemniejszego widoku nad dobrze zastawiony stół, a jeżeli dodać — mówi! na stronie — że stół ten zaszczyca swą obecności przy nim wnuk Henryka Wielkiego, pojmie Wasza książęca mość, że zaszczyt, jaki człowieka spotyka, podwaja tę przyjemność.
Książę skłonił się z kolei, a po twarzy Grimauda, stojącego za Raméem, przemknął niedostrzegalny uśmiech.
— Mój drogi La Ramée, — rzekł książę — nikt lepiej od ciebie nie potrafi mówić komplementów.
— Nie, Wasza książęca mość — rzekł La Ramée, rozrzewniony — nie, doprawdy mówię to tylko, co myślę, nie był to żaden komplement.
— Więc jesteś do mnie tak przywiązany? — zapytał książę.
— To jest — podchwycił la Ramée — nigdybym się nie pocieszył, gdyby Wasza książęca mość wyszedł z Vincennas.
— Zabawny sposób okazywania uczucia!
— Zresztą, co Wasza książęca mość robiłby na wolności. Pokłóciłby się dla jakiegokolwiek powodu z dworem i zamiast do Vincennes, dostałby się do Bastylji. Pan de Chavigny nie jest miły, na to się zgodzę — mówił dalej La Ramée, rozkoszując się kieliszkiem madery — ale pan de Tremblay jeszcze gorszy!
— Doprawdy? — rzekł książę, którego bawił zwrot, jaki przybrała rozmowa, co nie przeszkadzało mu spoglądać na zegar, na którym wskazówka posuwała się rozpaczliwie wolno
— Czegóżbyś się pan mógł spodziewać po bracie kapucyna, wytresowanego w szkole kardynała Richelieugo?... o!... niech mi Wasza książęca mość wierzy, wielkie to szczęście, że królowa, która zawsze panu dobrze życzyła, o ile słyszałem, wpadła na myśl przysłania pana tutaj, gdzie można spacerować, grać w piłkę, gdzie dobry jest stół, dobre powietrze.
— Doprawdy — odrzekł książę — gdy ciebie posłuchać, La Ramée, możnaby wywnioskować, że byłem bardzo niewdzięczny, mając chwilową myśl drapnięcia stąd?...
— O!... Wasza książęca mość, to szczyt niewdzięczności! — podchwycił La Ramée — ale pan nie myślał nigdy o tem poważnie.
— Ho!... — podchwycił książę — muszę ci wyznać, że nawet od czasu do czasu o tem jeszcze myślę.
— I to przy pomocy jednego a czterdziestu sposobów Waszej książęcej mości?...
— A tak — odparł książę.
— Wasza książęca mość — odezwał się La Ramée — ponieważ jesteśmy tak w trakcie wynurzeń, niech też usłyszę, jaki jest choć jeden z tych czterdziestu sposobów, wymyślonych przez księcia?...
— I owszem — odrzekł książę. — Grimaud, podaj mi pasztet.
— Słucham — wyrzekł La Ramée, poruszając się na fotelu, podnosząc kieliszek i mrużąc oko, ażeby popatrzeć na zachodzące słońce przez płyn rubinowy, w nim zawarty.
Książę rzucił spojrzenie na zegar. Dziesięć minut jeszcze, a wydzwoni siódmą.
Grimaud postawił pasztet przed księciem, który wziął nóż srebrny dla podniesienia pokrywy; lecz la Ramée, bojąc się, ażeby pięknego przysmaku nie popsuć, podał mu nóż swój o klindze żelaznej.
— Dziękuję, La Ramée — odrzekł książę, biorąc nóż.
— I cóż Wasza książęca mość, a ten czterdziesty sposób?
— Czy mam ci wyjawić — podchwycił książę — ten właśnie, na jaki liczyłem najbardziej i jakiego postanowiłem przed innemi użyć?...
— O, tak... proszę o niego — rzekł la Ramée.
— A więc — rzekł książę, przygniatając pasztet ręką, a drugą opisując półkole nożem — miałem nadzieję przedewszystkiem dostać na strażnika takiego dzielnego chłopaka, jak ty, La Ramée.
— To go Wasza książęca mość ma — odrzekł La Ramée. — Cóż dalej?...
— To też sobie tego winszuję.
La Ramée skrzywił się.
— Mówiłem sobie — ciągnął dalej książę — że, gdybym miał przy sobie takiego poczciwego chłopca, jak La Ramée, postarałbym się polecić mu przez swego przyjaciela, z którym nie znałby moich stosunków, jakiego człowieka, oddanego mu zupełnie, z którym mógłbym się porozumieć, dla przygotowania ucieczki.
— No i cóż?... — rzekł La Ramée — nieźle pomyślane.
— Nieprawdaż?... — podchwycił książę — byłby to naprzykład sługa jakiego dzielnego szlachcica, a nieprzyjaciela waszego Mazariniego, bo każdy szlachcic musi być jego wrogiem.
— Sza!... Wasza książęca mość — rzekł — nie mówmy o polityce.
— A kiedy miałbym takiego człowieka przy sobie — ciągnął dalej książę — to, byleby człowiek ten był zręczny i umiał zjednać sobie zaufanie swego zwierzchnika, ten jużby na nim polegał, a ja miałbym przez niego wiadomości ze świata.
— A! tak — rzekł La Ramée — ale w jaki sposób wiadomości ze świata.
— O!... nic łatwiejszego — rzekł książę de Beaufort — nawet przy graniu w piłkę.
— Przy graniu w piłkę?... — spytał La Ramée, zaczynając się uważniej przysłuchiwać opowiadaniu księcia.
— Tak, ot przerzucam jednę piłkę do rowu, tam podnosi ją sobie jakiś człowiek. Piłka zawiera list i człowiek tem zamiast odrzucić mi piłkę, o którą go proszę z góry wału, odrzuca mi inną. Ta inna piłka mieści w sobie list. W ten sposób zamienilibyśmy z sobą myśli i niktby nic nie widział.
— O!... do djabła!... do djabła!... — wyrzekł La Ramée, drapiąc się w ucho — jak to dobrze, iż Wasza książęca mość mówi o tem, będę pilnował podnoszących piłki.
Książę uśmiechnął się.
— Ale — ciągnął dalej La Ramée — wszystko to koniec końcem jest dopiero sposobem korespondowania.
— Zdaje mi się, że to już wiele.
— Ale nie dość.
— To cię przepraszam. Ot, powiadam naprzykład moim przyjaciołom: takiego a takiego dnia, o tej i o tej godzinie, bądźcie po drugiej stronie murów z dwoma końmi.
— I cóż dalej?... — pytał La Ramée z pewnym niepokojem — chyba że te konie mają skrzydła, ażeby się dostać do pana przez wały.
— E!... mój Boże!... — rzekł książę niedbale — nie trzeba wcale, ażeby konie miały skrzydła, dla dostania się na wały, lecz żebym ja miał jakiś sposób dla wyjścia poza nie.
— A jaki sposób?...
— Drabinę sznurową.
— Tak, ale — rzekt La Ramée, usiłując się śmiać — ale drabiny sznurowej nie można tak przysłać w piłce, jak listu.
— Nie, ale można ją przysłać w czem innem...
— W czem innemi... W czem innemi... naprzykład w czem?...
— Naprzykład w pasztecie.
— W pasztecie?... — podchwycił la Ramée.
— Tak... Przypuśćmy naprzykład — podjął książę — przypuśćmy, że marszałek mój, Nairant nabył zakład od ojca Marteau.
— Więc cóż takiego?... — zapytał La Ramée, drżący.
— Otóż La Ramée, który jest żarłokiem, zobaczył jego pasztety, podobają mu się one bardziej, niż u poprzedników, proponuje mi, ażebym ja ich także skosztował... Ja zgadzam się pod warunkiem, że La Ramée będzie je ze mną jadł. Ażeby być swobodnym, La Ramée oddala straże i tylko zatrzymuje Grimauda, ażeby nam usługiwał. Grimaud jest tym człowiekiem, którego dał mi przyjaciel, tym sługą, z którym się porozumiewam, jako z gotowym we wszystkiem mi dopomódz. Chwila ucieczki oznaczona jest na godzinę siódmą. Otóż na kilka minut przed siódmą...
— Na kilka minut przed siódmą — podchwycił La Ramée — a pot wystąpił mu na czoło.
— Na kilka minut przed siódmą — podchwycił książę, do słów dodając uczynek — podnoszę pokrywę pasztetu, znajduję w nim dwa sztylety, drabinkę sznurową i knebel. Jeden ze sztyletów przykładam do piersi La Raméemu i powiadam mu: słuchaj, przyjacielu, jestem w rozpaczy, ale jeżeli się poruszysz, jeżeli krzykniesz, zginąłeś.
Powiedzieliśmy, że, wymawiając te ostatnie słowa, książę dołączył do nich uczynek.
Książę stał przy mim i przykładał mu do piersi ostrze sztyletu z miną tak stanowczą, iż o jej znaczeniu niepodobna było wątpić.
Tymczasem Grimaud, wciąż milczący, wyciągnął z pasztetu drugi sztylet, drabinkę sznurową i knebel.
La Ramée każdemu z tych przedmiotów przyglądał się, ze wzrastającem przerażeniem.
— O!... Wasza książęca mość!... — zawołał, spoglądając na księcia z osłupieniem, jakie byłoby go z pewnością pobudziło do śmiechu w każdej innej chwili — nie będziesz miał serca mnie zabić!...
— Nie, jeżeli się nie będziesz sprzeciwiał mej ucieczce.
— Ależ, Wasza książęca mość, jeżeli was wypuszczę, jestem człowiekiem zrujnowanym.
— Zwrócę ci tyle, ile wynosi twoja pensja...
— I pan jesteś naprawdę zdecydowany opuścić więzienie?...
— Do licha!...
— I nic, cobym panu mógł powiedzieć, nie zmieniłoby pańskiego postanowienia.
— Dziś wieczorem chcę być wolny.
— A jeżeli będę się bronił, jeżeli będę wołał, krzyczał?...
— Zabiję cię, słowo honoru.
W tejże chwili zegar zaczął wydzwaniać godzinę.
— Siódma — wyrzekł Grimaud, który dotąd nie powiedział ani jednego słowa.
— Siódma!... — rzekł książę — widzisz, że się spóźniam.
Ramée uczynił ruch, jakby dla zaspokojenia sumienia.
Książę zmarszczył brwi i strażnik poczuł ostrze sztyletu, które, przedziurawiwszy ubranie, gotowe było i pierś mu przeszyć.
— Dobrze, Wasza książęca mość — rzekł — tego dość... już się nie poruszę. Ale jeszcze proszę o ostatnią łaskę.
— Jaką?... mów... śpiesz się.
— Niech mnie Wasza książęca mość dobrze zwiąże.
— Dlaczego cię związać?
— Ażeby nie myślano, że byłem pańskim wspólnikiem...
Książę zdjął pas i dał go Grimaudowi, który tak związał ręce La Raméemu, że go zadowolił.
— Nogi — wyrzekł Grimaud.
La Ramée podał nogi.
Grimaud wziął serwetę, rozdarł ją na kawałki i skrępował nogi La Raimée‘mu.
— Teraz szpada moja — rzekł La Ramée — obwiążcie, panowie, rękojeść mojej szpady.
Książę zerwał wstążkę ze swego ubioru i spełnił życzenie strażnika.
— Teraz — wyrzekł biedny La Ramée — proszę o knebel, bez niego wytoczonoby mi proces za to, że nie krzyczałem. Kładź mi, Wasza książęca mość, knebel w gębę, proszę bardzo, kładź.
Grimaud już gotów był spełnić tę prośbę dozorcy, gdy ten dał znak, że chce coś jeszcze powiedzieć.
— Mów — odezwał się książę.
— Teraz, miech Wasza książęca mość nie zapomina — rzekł La Ramée — że jeśli z waszej przyczyny spotka mnie nieszczęście, to, co się stanie z moją żoną i czworgiem dzieci?
— Bądź spokojny. Grimaud, kładź knebel.
W jednej sekundzie La Ramée został zakneblowany i położony ina ziemi, a dwa czy trzy krzesła przewrócono dla upozorowania walki.
Grimaud zabrał z kieszeni dozorcy wszystkie klucze, otworzył napród drzwi od pokoju, w którym się znajdowali, zamknął je ma podwójmy spust, kiedy wyszli, poczem obydwaj podążyli szybko przez galerję, prowadzącą na mały placyk. Kolejno otworzono i zamknięto troje drzwi z szybkością, czyniącą zaszczyt zręczności Grimauda.
Nareszcie przybyli do miejsca, gdzie grano w piłkę. Było tu zupełnie pusto, ani szyldwachów, ani nikogo w oknach. Książę podbiegł do wału i spostrzegł po drugiej stronie fosy trzech jeźdźców, trzymających jeszcze dwa konie. Książę zamienił z nimi znak; tak czekano na niego.
Tymczasem Grimaud przywiązał drabinkę ratunkową, jedwabiu mocnego z kijkiem do oparcia pod nogi, który się zsuwał na dół pod naciskiem ciężaru.
— Idź — rzekł książę.
— Czy pierwszy, Wasza książęca mość?... — zapytał Grimaud.
— Naturalnie — odrzekł książę — jeżeli mnie złapią, narażam się tylko na więzienie, a jeżeli ciebie schwytają, to cię powieszą.
— Racja — odrzekł Grimaud.
I Grimaud, usiadłszy zaraz na owym kijku, jak na koniu, rozpoczął niebezpieczne spuszczanie się na dół. Książę ścigał go oczyma z mimowolnym przestrachem. Grimaud opuścił się już do trzech czwartych sznura, kiedy nagle sznur się zerwał. Grimaud spadł gwałtownie do rowu.
Książę krzyknął, ale Grimaud ani jęknął, chociaż musiał się ciężko poranić, bo leżał wyciągnięty na miejscu, gdzie spadł. Natychmiast jeden z ludzi czekających spuścił się do rowu, przewiązał sznur pod pachami Grimauda, a dwaj inni, trzymający drugi koniec liny, pociągnęli Grimauda ku sobie.
— Niech Wasza książęca mość schodzi — rzekł człowiek z rowu — tylko piętnaście stóp jest odległości, a murawa miękka.
Książę był już u dzieła. Trudniejsza to jednak była sprawa, gdyż brakło owego kijka do oparcia; musiał opuszczać się tylko na rękach i to z wysokości pięćdziesięciu stóp. Ale, jak powiedzieliśmy, książę był zręczny, silny i pełen zimnej krwi.
W niespełna pięć minut znalazł się na końcu sznura; jak zapewniał go szlachcic, odległość od ziemi wynosiła tylko piętnaście stóp.
Puścił sznur i spadł na nogi, nie zrobiwszy sobie najmniejszej szkody. Wtedy wdrapał się na szczyt rowu i zastał tam Rocheforta. Dwaj inni szlachcice byli mu nieznani. Zemdlonego Grimauda przywiązano do konia.
— Panowie!... — rzekł książę — podziękuję wam później, bo teraz nie mam chwili do stracenia. W drogę więc, w drogę!... a kto mi sprzyja, za mrą!
Wskoczył na konia i ruszył galopem, oddychając pełną piersią i krzycząc z niepodobną do opisania radością:

— Wolny jestem!... wolny!... wolny!...

ROZDZIAŁ XXVI
D‘ARTAGNAN PRZYBYWA W PORĘ

D‘Artagnan podniósł w Blois sumę, którą Mazarini, pragnąc go mieć znów przy sobie, zdecydował się przekazać mu na poczet jego przyszłych usług.
Z Blois do Paryża było cztery dni drogi dla zwykłego jeźdźca. Trzeciego dnia podróży — około godziny czwartej po południu, d’Artagnan znajdował się już przy rogatce Ś-go Djonizego.
Widzieliśmy już, jak Athos, wyjechawszy w trzy godziny po nim, przybył na dwadzieścia cztery godziny wcześniej.
Planchet odzwyczaił się od takich szybkich podróży i d‘Artagnan wyrzucał mu tę zniewieściałość.
— E!... proszę pana, trzydzieści mil w trzy dni!... to i tak bardzo ładnie dla handlarza pralinek.
— Czyś naprawdę stał się już kupcem, Planchecie, i czy istotnie zamierzasz teraz, kiedyśmy się odnaleźli, gnić w swoim sklepie?
— Ho!... — podchwycił Planchet — naprawdę to pan tylko stworzony jest do życia czynnego. Któżby naprzykład powiedział, że pan Athos był takim awanturniczym poszukiwaczem przygód?... Żyje sobie teraz, jak prawdziwy szlachcic wiejski. Bo, proszę pana, najmilsze jest w gruncie rzeczy spokojne życie.
— Obłudniku!... — wyrzekł d‘Artagnan — jak to zaraz widać, że zbliżamy się do Paryża, gdzie czeka cię postronek i szubienica.
Rzeczywiście, tak rozmawiając, podróżni przybyli już na rogatkę. Planchet nacisnął kapelusz na głowę, pomny, że będzie przejeżdżał przez ulicę, gdzie go dobrze znają; a d‘Artagnan podkręcał wąsa, przypominając sobie Porthosa, który miał na niego czekać w hotelu przy ulicy Tiquetonne. Myślał więc nad sposobami, jakiemi mógłby mu dać zapomnieć o jego pańskości w Bracieux i o homerycznej kuchni w Pierrefonds.
Skręcając na ulicę Montmartre, spostrzegł w jednem z okien hotelu „pod Kozą“ Porthosa, ubranego we wspaniały kaftan niebieski, haftowany srebrem, i ziewającego tak, że o mało szczęki nie wyszły mu z zawias, a przechodnie podziwiali z pewnym szacunkiem tego szlachcica tak pięknego i tak bogatego, a jednak tak widocznie znudzonego i bogactwem swem i wielkością.
Kiedy a‘Artagnan i Planchet minęli róg ulicy, Porthos również ich zoczył.
— Hej!... d‘Artagnan — zawołał — chwała Bogu! to ty!
— A!... dzień dobry!... drogi przyjacielu — odpowiedział d‘Artagnan.
Gromadka gapiów otoczyła wkrótce konie, — trzymane już za uzdy, przez służących hotelowych, — i jeźdźców, rozmawiających tak na ulicy, ale zmarszczenie brwi d‘Artagnana i parę groźnych ruchów Porthosa rozproszyły gromadzących się.
Ponthos wyszedł już na próg hotelu.
— O!... mój drogi przyjacielu, — wyrzekł — jak tutaj źle mym kaniom.
— Doprawdy!... — odrzekł d’Artagnan — bardzo mi żal szlachetnych zwierząt.
— I minie także bardzo źle tutaj... — rzekł Porthos — i gdyby nie gospodyni — mówił dalej, kołysząc się na nogach, z miną zadowoloną z siebie — gdyby nie gospodyni, dość uprzejma i znająca się na żartach, byłbym już poszukał sobie mieszkania gdzieindziej.
Piękna Magdalena, która zbliżyła się podczas tej rozmowy, cofnęła się krok w tył i zbladła, jak trup, usłyszawszy te słowa Porthosa, sądziła bowiem, że scena ze szwajcarem znowu się powtórzy. Lecz ku wielkiemu jej zdziwieniu d‘Artagnan wcale się nie zmarszczył i — zamiast się gniewać — powiedział do Porthosa z uśmiechem:
— Tak, rozumiem cię, drogi przyjacielu, powietrze na ulicy Tiquetonne nie może się równać z powietrzem doliny Pierrefonds, ale bądź spokojny, dostarczę ci lepszego.
— Kiedy?...
— Dalibóg spodziewam się, że wkrótce.
— O!... Tem lepiej.
W odpowiedzi na wykrzyknik Porthosa odezwał się z bramy cichy i przeciągły krzyk. D‘Artagnan zobaczył wtedy przy murze ogromny brzuch Mousquetona, którego usta zasmucone wydawały te głuche skargi.
— I ty również, mój biedny panie Moustonie, jesteś nie na swojem miejscu w tym nędznym hotelu, nieprawdaż?... — zapytał d‘Artagnan tonem drwiącym, który jednak mógł zarówno uchodzić za współczucie, jak za szyderstwo.
— Kuchnia tu dla niego nieznośna — odpowiedział Porthos.
— To dlaczego sam nie wziął się do gotowania, jak w Chantilly?
— O! panie, tutaj nie ma tak, jak tam, stawów księcia dla łapania pięknych karpi, ani lasów Jego książęcej mości dla brania za kołnierz delikatnych kuropatw. Co zaś do piwnicy, to zwiedziłem ją szczegółowo, ale co to tam warte.
— Panie Moustonie, — rzekł d‘Artagnan, — doprawdy żałowabym cię bardzo, gdybym nie miał teraz czego innego do roboty.
I, biorąc Porthosa na stronę, mówił dalej:
— Dobrze, mój drogi du Vallon, żeś się tak pięknie ubrał, bo cię zaraz zaprowadzę do kardynała.
— O! doprawdy?... — spytał Porthos, wytrzeszczając zdziwione oczy.
— Tak, mój przyjacielu.
— Chcesz mnie przedstawić?
— Czy cię to przestrasza?
— Nie, ale mnie wzrusza.
— O! bądź spokojny; będziesz miał do czynienia z kardynałem, ale nie z takim, jak tamten dawniejszy, o! ten nie przygniata swoim majestatem.
— Zawsze to dwór, pojmujesz, d‘Artagnanie....
— E! mój przyjacielu, teraz już niema dworu.
— A królowa?
— Chciałem powiedzieć: niema już królowej. Królowa? o! bądź przekonany, jej nie zobaczymy.
— Więc powiadasz, że zaraz idziemy do pałacu królewskiego?
— Natychmiast, tylko, ażeby się nie opóźniać, pożyczę sobie od ciebie konia.
— A i owszem; wszystkie cztery są na twoje usługi.
— O! teraz potrzebuję tylko jednego.
— Czy nie zabierzemy z sobą lokaja?
— Weź Mousquetona, nie będzie to wcale źle; Planchet ma pewne powody, dla których nie chciałby się pokazywać u dworu.
— A to dlaczego?
— Ba! ma na pieńku z Jego Eminencją.
— Moustonie — wyrzekł Porthos — osiodłaj Wulkana i Bayarda.
— A ja, proszę pana, czy mam wziąć Rustanda?
— Nie, weź okazalszego konia, Febusa albo Pysznego, mamy wizytę ceremonjalną.
— O!... — rzekł Mousquetan, oddychając — więc to będzie tylko wizyta?
— A! mój Boże, talk, Moustonie, nic innego. Ale na wszelki wypadek włóż pistolety do olster, przy mojem siodle są już nabite.
Mouston westchnął, trudno mu było zrozumieć, że na wizyty ceremonjalne trzeba było się uzbrajać od stóp do głowy.
— Doprawdy — rzekł Porthos, z upodobaniem patrząc na oddalającego się dawnego lokaja — masz słuszność, d‘Artagnanie; Mouston wystarczy, Mouston wygląda bardzo ładnie.
DArtagnan uśmiechnął się.
— A ty — rzekł Porthos — czy się nie przebierzesz?
— Nie, ja zostanę tak, jak jestem.
— Ależ pokryty jesteś potem i kurzem, a buty masz bardzo zabłocone.
— Ten negliż podróżny będzie świadczył, jak skwapliwie śpieszę na rozkazy kardynała.
W tejże chwili Mousqueton powrócił z trzema gotowemi do drogi końmi. DArtagnan wskoczył na siodło tak, jakby od tygodnia nie jeździł.
— Planchecie — rzekł — daj mi długą szpadę.
— Ja — rzekł — Porthos, wskazując na zwisającą mu przy boku małą szpadę z rękojeścią złoconą — mam tylko szpadę galową.
— Weź swój rapir, mój przyjacielu.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, ale wierząj mi, weź rapir.
— Rapir mój, Moustonie — rzekł Porthos.
— Ależ to cały rynsztunek wojenny, proszę pana!... — rzekł tenże — czy jedziemy na wojnę? O! niech mi pan powie, to zaraz się odpowiednio przygotuję.
— Z nami wiesz, mój Moustonie — podchwycił d‘Artagnan — zawsze należy być gotowym na wszystko. Albo nie masz zbyt dobrej pamięci, alboś zapomniał, że nie przywykliśmy spędzać nocy na balach, lub serenadach.
Ruszyli z miejsca dobrym kłusem i przybyli do pałacu królewskiego około kwadrans na ósmą. Na ulicach roiły się tłumy, albowiem były to Zielone Świątki, a gawiedź przyglądała się z podziwem dwom jeźdźcom, z których jeden był tak wyświeżony, jakby się wydostał tylko co z pudełka, a drugi tak zakurzony, jak gdyby jechał wprost z pola bitwy. Mousqueton również ściągał na siebie spojrzenia ciekawych, a ponieważ wtedy romans o Don Kiszocie był bardzo w modzie, niektórzy przezywali go Sanszem, który, zgubiwszy swego pana, znalazł sobie teraz dwóch.
W przedpokoju pałacowym d‘Artagnan znalazł się wśród dobrych znajomych. Byli to muszkieterowie z jego kompanji, pełniący straż. Zawołał woźnego i pokazał mu list kardynała, wzywający go, aby się stawił natychmiast. Woźny skłonił się i poszedł do Jego Eminencji.
D‘Artagnan zwrócił się ku Porthosowi. Zdawało mu się, że ten zlekka drży. Uśmiechnął się i, zbliżywszy się doń, powiedział mu do ucha:
— Odwagi, mój dzielny przyjacielu. Nie bądź tak zalękniony; wierzaj mi, zamknęło się oko orle i mamy do czynienia ze zwyczajnym sępem. Trzymaj się ostro, jak owego dnia w bastjonie świętego Gerwazego i nie kłaniaj się zbyt nisko temu Włochowi, dałoby to mu o tobie kiepskie wyobrażenie.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział Porthos.
Woźny powrócił.
— Proszę pana — rzekł — Eminencja na panów czeka.
W istocie Mazarini oczekiwał w swoim gabinecie, pracując nad wykreśleniem o ile można największej liczby nazwisk z listy pensyj i przywilejów. Zukosa spojrzał na wchodzących d‘Artagnana i Porthosa, a chociaż wzrok mu zamigotał radością, gdy woźny ich oznajmił, nie dał po sobie poznać wzruszenia.
— A to pan, panie poruczniku?... — rzekł — pośpieszyłeś się, to dobrze, witaj mi.
— Dziękuję Waszej ekscelencji. Jestem na rozkazy Eminencji, zarówno jak pan du Vallon, mój dawny przyjaciel, który ukrywał niegdyś swe szlachectwo pod imieniem Porthosa.
Porthos ukłonił się kardynałowi.
— Wspaniały rycerz — wyrzekł Mazarini.
Porthos obrócił głowę na prawo i na lewo i poruszył ramionami z całą godnością.
— Najlepsza szpada w królestwie, Wasza wysokość — rzekł d‘Artagnan — i wielu o tem wiedziało, ale nie mówi, bo nie może już powiedzieć.
Porthos skłonił się d‘Artagnanowi.
Mazarini lubił pięknych żołnierzy prawie tak samo, jak później Fryderyk pruski. Podziwiał więc ręce nerwowe, barczyste plecy i pewne oko Porthosa. Zdawało mu się, że ma przed sobą zbawienie swego mimisterjum i królestwa, wcielane w krew i kości. To mu przypomniało, że dawne grano przyjaciół składało się z czterech muszkieterów.
— A dwaj inni pańscy przyjaciele?... — zapytał Mazarini.
Porthos otworzył usta, sądząc, że nadeszła chwila, ażeby i on wtrącił słówko, ale d‘Artagnan mrugnął na niego prędko.
— Przyjaciele nasi nie mogli teraz przybyć i dopiero później z nami się połączą.
Mazarini zakaszlał zlekka.
— A pan, jako od nich wolniejszy, czy chętnie powrócisz do służby?
— Tak, Wasza wysokość, i to czysto z przywiązania, bo pan de Bracieux jest bogaty.
— Bogaty?... — podchwycił Mazanini, w którym ten wyraz budził zawsze szacunek.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu — rzekł Porthos.
Były to jego pierwsze słowa.
— Z czystego przywiązania — podchwycił Mazarini z przebiegłym uśmiechem — więc tylko z czystego przywiązania?...\
— Wasza wysokość może niezbyt dowierza temu słowu?... — zapytał d‘Artagnan.
— A pan, panie gaskończyku?... — rzekł Mazarini, opierając się łokciem na biurku.
— Ja — odparł d‘Artagnan — wierzę w przywiązanie, jako w imię chrzestne naprzykład, któremu naturalnie towarzyszyć ma nazwa dóbr. Z natury rzeczy człowiek jest bardziej lub mniej przywiązany; ale na dnie tego przywiązania musi być zawsze coś.
— A pański przyjaciel, naprzykład, cóżby chciał znaleźć na dnie przywiązania?
— O!.. Wasza wysokość, mój przyjaciel ma trzy wspaniałe majątki ziemskie: du Vallon w Corbeil, Bracieux w Soisisonais i Pierrefonds w Valois. Otóż pragnie on, Wasza wysokość, ażeby do jednego z tych majątków przywiązane było baronostwo.
— Czyż to tylko?... — rzekł Mazarini, a oczy zaświeciły mu się radością, bo widział, że może wynagrodzić Porthosa, nie rozwiązując wcale worka.
— Czyż to tylko?... o!... to się da zrobić.
— Będę baronem!... — zawołał Porthos, postępując krok naprzód.
— Powiedziałem ci to — podjął d‘Artagnan, powstrzymując go ręką — a Wasza wysokość to powtarza.
— A ty, panie d‘Artagnan, czego pragniesz?...
— Wasza wysokość — wyrzekł d‘Artagnan — we wrześniu dwadzieścia lat upływa, kiedy minie pan kardynał de Richelieu mianował porucznikiem.
— Tak, i chcesz, ażeby kardynał Mazarini zrobił z ciebie kapitana.
D‘Artagnan skłonił się.
— No, to wszystko nie jest niemożebne, moi panowie, zobaczymy, a teraz, panie du Vallon — rzekł Mazarini — jaką służbę wybierasz?... w mieście czy w polu?...
Porthos otworzył usta, ażeby odpowiedzieć.
— Wasza wysokość — odezwał się d‘Artagnan — pan du VaIlon tak, jak ja, lubi służbę nadzwyczajną, to jest, wszelkie wyprawy, które są uznane za szalone i niemożliwe.
Ta przechwałka przypadła nawet do gustu Mazariniemu, bo zaczął myśleć.
— Ja jednak przyznaję patroszę, że was po to sprowadziłem, ażeby wam dać stałe stanowisko. A to co?... — zawołał Mazarini.
W przedpokoju słychać było wielki zgiełk i prawie jednocześnie drzwi od gabinetu otworzyły się i człowiek, pokryty kurzem, wbiegł, krzycząc:
— Ppnie kardynale!... gdzie jest pan kardynał?...
Mazarini, sądząc, że go chcą zamordować, cofnął się, zagrodziwszy się fotelem. D‘Artagnan i Porthos postąpili naprzód tak, że stanęli między nowoprzybyłym i kardynałem.
— Hola!... — mój panie!... — zawołał Mazarini — cóż to takiego, że wpadasz tu, jak bomba?...
— Wasza wysokość — odrzekł oficer, do którego się stosowała ta wymówka — dwa słowa chciałem panu powiedzieć prędko i w sekrecie. Jestem de Poies, oficer straży na służbie w wieży Vincennes.
Oficer był tak blady i zmieszany, że Mazarini, przeświadczony, iż zwiastować ma ważną wiadomość, skinął na d‘Artagnana i Porthosa, ażeby ustąpili mu miejsca.
D‘Artagnan i Porthos odeszli w kąt gabinetu.
— Mów pan... mów prędko — rzekł Mazarini — cóż się stało?...
— A to się stało — rzekł oficer — że pan de Beaufort uciekł z zamku Vincennes.
Mazarini krzyknął i sam zbladł jeszcze bardziej, niż przynoszący tę nowinę; padł na fotel, zgnębiony.
— Uciekł... — wyrzekł — pan de Beaufort uciekł!...
— Wasza wysokość, widziałem z tarasu, jak uciekał.
— I nie chciałeś do niego strzelać!
— On już był poza odległością strzału.
— Ale cóż pan de Chavigny wtedy porabiał?...
— Nie było go w więzieniu.
— A La Ramée?
— Znaleziono go związanego w pokoju księcia, z kneblem w ustach i sztyletem przy boku.
— A ten człowiek, którego sobie przybrał...
— To był wspólnik księcia i razem z mim uciekł.
Mazarini jęknął.
— Wasza wysokość — rzekł d‘Artagnan, postępując krok naprzód.
— Co?... — odezwał się Mazarini.
— Zdaje mi się, że Wasza Eminencja traci czas szacowny.
— Jakto?...
— Gdyby Wasza Eminencja rozkazał ścigać więźnia, możeby udało się go dogonić. Francja jest wielka, a najbliższa granica o pięćdziesiąt mil.
— A któżby go ścigał... — zawołał Mazarini.
— Ja, dalibóg.
— I ująłbyś go?
— Dlaczego nie?
— Schwytałbyś księcia de Beaufort, uzbrojonego i na wolności?
— Gdyby Wasza wysokość rozkazał schwytać samego djabła, porwałbym go za rogi i przyprowadziłbym.
— I ja także — rzekł Porthos.
— Pan także — podjął Mazarini, patrząc mań ze zdziwieniem.
— Ale książę nie podda się bez zaciętej walki.
— Więc cóż — odparł d‘Artagnan, a oczy mu gorzały — to będzie bitwa! Dawno jużeśmy się nie bili, nieprawdaż, Porthosie?
— Niech będzie bitwa!... — odrzekł Porthos.
— I wy sądzicie, panowie, że go złapiecie?
— Tak, jeżeli będziemy mieli większą siłę od niego.
— To bierzcie, panowie, ilu tu znajdziecie gwardzistów i jedźcie.
— Taki jest rozkaz Waszej wysokości?
— Podpisuję go — wyrzekł Mazarini i, biorąc papier, napisał na nim kilka wierszy.
— Niech Wasza wysokość doda, iż mam wolno zabierać wszystkie konie, jakie napotkamy na drodze.
— Tak, tak — rzekł Mazarini — na usługi króla! Bierzcie, panowie, i jedźcie!
— Dobrze! Wasza wysokość.
— Panie du Valon — rzekł Mazarini — pańskie baronostwo jest na siodle księcia de Beaufort; winieneś je tylko pochwycić. Co do ciebie zaś, mój drogi parnie d‘Artagnanie, nie obiecuję ci nic, ale, jeśli go przyprowadzisz żywego lub umarłego, możesz prosić, o co zechcesz!!
— Na koń! Porthosie — rzekł d‘Artagnan, biorąc przyjaciela za rękę.
— Oto jestem!... — odpowiedział Porthos ze wspaniałą miną.
Wyszli spiesznie przez główne schody, zabierając za sobą gwardzistów, których napotykali po drodze, i wołając:
— Na koń!... na koń!...
Tak zebrało się z tysiąc ludzi. D‘Artagnan i Porthos wskoczyli, pierwszy na Wulkana, drugi na Bayarda; Mousqueton dosiadł Febusa.
— Z mami!... — zawołał d‘Artagnan.
— W drogę!... — wyrzekł Porthos.
I zapuścili ostrogi w boki szlachetnych biegunów, które popędziły przez ulicę Ś-go Honorjusza, jakby huragan...
— I cóż, panie baranie, przyrzekłem ci trochę ruchu, widzisz, że dotrzymuję słowa.
— Tak, mój kapitanie — odpowiedział Porthos.
Obrócili się; Mosqueton, bardziej spotniały od swego konia, trzymał się w przyzwoitej odległości. Za Mousquetonem galopowało dziesięciu gwardzistów. Mieszczanie zdumieni wychodzili przede drzwi, a psy rozochocone biegły za jeźdźcami, szczekając. Na rogu cmentarza Ś-go Jana d‘Artagnan przewrócił człowieka, ale był to zbyt drobny wypadek, ażeby zatrzymać ludzi, którym tak się śpieszyło. Oddział galopujący podążał dalej, jak gdyby konie dostały skrzydeł.

Niestety!... niema zbyt drobnych wypadków na tym świecie, a zobaczymy, że ten o mało co nie zgubił monarchji.

ROZDZIAŁ XXVII
NA GOŚCIŃCU

Tak pędzili przez całe przedmieście Ś-go Antoniego i przez drogę do Vincennes; już byli poza miastem, już byli w lesie, już nieopodal od widniejącej wsi; konie zdawały się nabierać coraz szybszego kroku, a nozdrza ich rozczerwieniły się, jak ogniste paleniska.
Z wierzchołka wzgórza d‘Artagnan zobaczył gromadkę osób, które zebrały się po drugiej stronie zamku, wychodzącej na Saint-Maur.
Zrozumiał, że tamtędy uciekł więzień i że w tej stronie otrzymać można wiadomość. W pięć minut przybył już do tego celu, gdzie też przystanęli i gwardziści. Wszyscy ludzie, składający tę gromadkę, byli bardzo zajęci oglądaniem sznura, zawieszonego w strzelnicy i przerwanego na dwadzieścia stóp od ziemi. Oczy ich mierzyły tę odległość i wymieniali między sobą mnóstwo domysłów.
Na wałach chodziły w tę i w ową stronę straże z minami przerażonemi. Niewielki oddział żołnierzy, pod dowództwem sierżanta, usuwał mieszczan z miejsca, gdzie książę wsiadł na konia.
D‘Artagnan podjechał wprost do sierżanta.
— Mój oficerze — odezwał się sierżant — tutaj stać nie można.
— Ten zakaz mnie nie dotyczy — rzekł d‘Artagnan. — Czy pogoń puściła się za zbiegami?
— Tak, mój oficerze, ale na nieszczęście, mają oni dobre konie.
— A ilu ich jest?...
— Czterech zuchów, a piątego zabrali rannego.
— Czterech!... — wyrzekł d‘Artagnan, spoglądając na Porthosa. — Słyszysz, baranie, jest ich tylko czterech!
— A na ile czasu nas wyprzedzili?
— Na dwie godziny i kwadrans, mój oficerze.
— Dwie godziny i kwadrans, to nic nie znaczy, konie mamy doskonałe, nieprawdaż, Porthosie?
Porthos westchnął; myślał, co czeka jego biedne rumaki.
— Bardzo dobrze — odezwał się d‘Artagnan — a w którą stronę pojechali?
— O! tego nie wolno mi mówić, mój oficerze.
D‘Artagnan wydobył z kieszeni papier.
— Oto rozkaz królewski — wyrzekł.
— To mów pan z gubernatorem?
— A gdzie jest gubernator?
— Gubernatora teraz niema w więzieniu.
Gniew uderzył do twarzy d‘Artagnana, czoło mu się zmarszczyło, policzki zaczerwieniły.
— A! nędzniku — rzekł do sierżanta — zdaje mi się, że kpisz sobie ze mnie. Poczekaj!
Rozwinął papier, podał go jedną ręką sierżantowi, a drugą wziął z olster pistolet, który nabił.
— To rozkaz królewski, powiadam ci: czytaj i odpowiadaj, a nie, to ci wypalę w łeb. Którędy pojechali?
Sierżant zobaczył, iż d‘Artagnan mówi nie na żarty.
— Drogą do Vendomes — odpowiedział.
— A którą bramą wyjechali?
— Bramą Saint-Maur.
— Jeżeli mnie oszukujesz, nędzniku — wyrzekł d‘Artegnan — to cię jutro powieszą.
— A ty, jeżeli ich dogonisz, nie wrócisz, ażeby mnie powiesić — mruknął sierżant.
D‘Artagnan wzruszył ramionami, skinął na swój orszak i popędził.
— Tędy, panowie, tędy!... — zawołał, kierując się ku wskazanej bramie.
Ale teraz, kiedy książę już uciekł, odźwierny uznał za stosowne zamknąć bramę na podwójny spust. Trzeba go było zmusić do otworzenia bramy, jak się już zmusiło sierżanta, zabrało to jednak dziesięć minut czasu. Po usunięciu tej ostatniej przeszkody, oddział znów galopował z tą samą, co poprzednio szybkością.
Lecz nie wszystkie konie mogły tak nadążyć, kilka nie zdołało wytrzymać szalonego biegu, trzy stanęły po godzinie jazdy, jeden padł.
— Bylebyśmy tylko przybyli we dwóch — rizekł d‘Artagnan — to wystarczy, ponieważ ich jest tylko czterech.
— To prawda — rzekł Porthos.
I zapuścił ostrogi w brzuch konia. W niespełna dwie godziny konie przebyły już ośm mil, nie zatrzymując się wcale; nogi im zaczęły drżeć, a piana, którą wyrzucały, walała kaftany jeźdźców, gdy pot przesiąkał przez dolne ubranie.
— Odpocznijmy chwilę, niech te nieszczęśliwie zwierzęta wytchną — odezwał się Porthos.
— Zabijmy je, przeciwnie, zabijmy!... — rzekł d‘Artagnan — a dogońmy. Widzę tę ślady świeże, przejeżdżali tędy najwyżej przed kwadransem.
Rzeczywiście gościniec był skopany kopytami końskiemi. Widać to było przy ostatnich blaskach dnia. Znów pojechali, ale półtorej mili dalej powalił się koń Mousquetona.
— Dobryś!... — odezwał się Porthos — Febus wyciągnął kopyta.
— Kardynał zapłaci ci za niego tysiąc pistolów.
— O!... — odparł Porthos — ja o to nie stoję.
— Dalej więc, dalej! galopem!
— Tak, jeżeli to podobna.
W istocie koń d‘Artagnana odmówił posłuszeństwa, nie oddychał już wcale i po chwili padł.
— O! do djabła!... — zawołał Porthos — już po Wulkanie!
— Kroćset piorunów!... — krzyknął d‘Artagnan, chwytając się za włosy pełną garścią, — więc trzeba się zatrzymać! daj mi swego konia, Porthosie.
— A! i ja padam — odrzekł Porthos — a raczej to Bayard się przewraca.
W tejże chwili dało się słyszeć rżenie.
— Cicho!... — wyrzekł d‘Artagnan.
— Co?
— Słyszę konia.
— Może który z oddziału nas dogania.
— Nie — odpowiedział d‘Artagnan — to przed nami.
— A to co innego — podchwycił Porthos i jął nasłuchiwać, wyciągając uszy w stronę, wskazaną przez d‘Artagnana.
— Proszę pana... — odezwał się Mousqueton, który, porzuciwszy konia na gościńcu, dopadł swego pana pieszo — pański Febus nie mógł wytrzymać i...
— Cicho bądź!... — wyrzekł Porthos.
Rzeczywiście, w tej chwili usłyszano drugie rżenie konia, przyniesione przez wiatr.
— To o pięćset kroków przed nami... — zauważył d‘Artagnan.
— Tak, panie — odezwał się Mousqueton — a o pięćset kroków przed nami znajduje się domek myśliwski...
— Mousquetonie, masz pistolety? — spytał d‘Artagnan.
— Mam je pod ręką.
— Porthosie, weź swoje z olster.
— Trzymam je.
— To dobrze — odrzekł d‘Artagnan. biorąc kolejno swoje — teraz rozumiesz, Porthosie.
— Niebardzo.
— Jedziemy w służbie królewskiej.
— Więc cóż?...
— Więc w służbie królewskiej zabieramy te konie.
— A tak — odparł Porthos.
— A zatem od słowa — do dzieła.
— Jest już i domek — odezwał się d‘Artagnan pocichu. — Porthosie, naśladuj mnie we wszystkiem, co będę robił.
I skradali się od drzewa do drzewa, a w ten sposób niedostrzeżeni, dostali się na dwadzieścia kroków od domu.
Znalazłszy się na tej odległości, zobaczyli, dzięki latarni, zawieszonej pod szopą, cztery dziarskie konie.
Przewiązywał je lokaj. Obok leżały siodła i uzdeczki.
D‘Artagnan zbliżył się żwawo, skinąwszy na obu towarzyszy, ażeby się trzymali o kilka kroków w tyle.
— Kupuję te konie — odezwał się do służącego.
Ten obrócił się zdziwiony, ale nic nie odrzekł.
— Czyś nie zrozumiał, głupcze?... — podchwycił d‘Artagnan.
— A gdyby nawet?... — odezwał się.
— To dlaczego nie odpowiadasz?...
— Bo te konie nie są do sprzedania...
— To je poprostu zabieram — wyrzekł d‘Artagnan.
I położył rękę na tym, który stał najbliżej. Dwaj towarzysze jego ukazali się w tejże chwili i uczynili to samo.
— Ależ, panowie — zawołał lokaj — one już przejechały z pięć mil, i zaledwie pół godziny temu rozsiodłane.
— Pół godziny wypoczynku wystarcza — odparł d‘Artagnan.
Parobek zawołał pomocy. Jakiś człowiek, jakby intendent, wyszedł w chwili, gdy d‘Artagnan i jego towarzysze kładli siodła na grzbiety koni. Intendent chciał się zuchowato stawiać.
— Mój drogi przyjacielu — rzekł d‘Artagnan — jeżeli słówko powiesz, w łeb ci wypalę.
— Ależ, panie — rzekł intendent — nie wiesz pan chyba, że te konie należą do pana de Mantbazon.
— Tem lepiej!... — odrzekł d‘Artagnan — to muszą być dobre.
— Panie — odparł intendent, cofając się i usiłując dostać się do domu — uprzedzam pana, że przywołam swych ludzi.
— A ja swoich — wyrzekł d‘Artagnan. — Jestem porucznikiem muszkieterów królewskich, mam za sobą jadących dziesięciu gwardzistów, słyszysz, jak galopują... co?... Zobaczymy?...
Nie słychać było nic, ale intendentowi ze strachu zdawało się, że słyszy.
Wszyscy trzej wskoczyli na konie.
— Do mnie!... — zawołał intendent — do mnie lokaje i karabiny.
— W drogę — odezwał się d‘Artagnan — będzie strzelanina.
I wszyscy trzej popędzili jak wicher.
— Strzeżcie się, by nie pozabijać swoich koni!... — zawołał d‘Artagnan, wybuchając śmiechem.
— Ognia!... — odpowiedział intendent.
Światło, podobne do błyskawicy, oświetliło drogę, potem jednocześnie z wystrzałem trzej jeźdźcy usłyszeli, jak kule gwizdnęły im koło uszu i zaginęły w powietrzu.
— Czy jesteś pewny, d‘Artagnanie, żeśmy na tropie?... — zapytał Porthos.
— Do licha! czyżeś nie słyszał?
— Co takiego?
— Że te konie należą do pana de Montbazon. \ — Więc cóż z tego?
— A to z tego, że pan de Montbazon jest mężem pani de Montbazon.
— No to i cóż?
— A pani de Montbazon jest kochanką pana de Beaufort.
— A! rozumiem — rzekł Porthos — ona rozstawiła konie.
— Właśnie.
— I my gonimy księcia na koniach, z których on zsiadł.
— Mój drogi Porthosie! ty masz doprawdy zdumiewającą lotność myśli — rzekł d‘Artagnan tonem, napół poważnym, napół drwiącym.
— E!... — rzekł Porthos — ja tak zawsze.
Jechano w ten sposób całą godzinę. Konie białe były od piany, a z brzuchów płynęła im krew.
— O! koń zdechły — zawołał d‘Artagnan, zawracając swego rumaka, który nagle zboczył z drogi — zdaje się, że i oni gonią już ostatkami sił.
— Słychać jakby tętent całego oddziału jeźdźców.
— Odwagi!... mamy ich.
— Ale cała ich kupa — wtrącił Mousqueton — to nie my ich mamy, ale oni nas mają.
— Ba!.. — zawołał d‘Artagnan — będą myśleli, żeśmy silniejsi, ponieważ ich ścigamy, przestraszą się i rozproszą.
— To pewna — rzekł Porthos.
— Naprzód!... naprzód!... — zawołał d‘Artagnan — a za pięć minut będziemy się śmieli.

I popędzili znowu. Konie, wściekłe z bólu, biegły drogą ciemną, pokrytą mrokiem ciemniejszym jeszcze, niż reszta widnokręgu.

ROZDZIAŁ XXVIII
SPOTKANIE

Tak jechano jeszcze z dziesięć minut. Nagle dwa punkty czarne odłączyły się od masy, jęły się zbliżać, powiększać, a w miarę powiększania przybierały postać dwóch jeźdźców.
— Ho!... ho!... — rzekł d‘Artagnan — jadą ku nam!...
— Tem gorzej dla tych, co jadą — rzekł Porthos.
— Kto jedzie?... — zawołał głos donośny.
Trzej pędzący jeźdźcy nie zatrzymali się, ani nie odpowiedzieli; słychać tylko było odgłos szpad, wydobywanych z pochew i szczęki odwodzonych przez dwa czarne widma kurków u pistoletów.
— Cugle w zęby!... — wyrzekł d‘Artagnan.
Porthos zrozumiał, i d‘Artagnan i on wyciągnęli po jednym pistolecie z olster i także odwiedli kurki.
— Kto jedzie?... — zawołano po raz drugi. — Ani kroku dalej, albo trupem padniecie.
— E!... — odpowiedział Porthos, prawie zdławiony kurzem i żując cugle, jak koń jego żuł wędzidła — e!... nie takich widzieliśmy.
Na te słowa, dwa cienie zagrodziły drogę, i przy blasku gwiazd zabłysły lufy opuszczanych pistoletów.
— Na bok!... — wykrzyknął d‘Artagnan — albo to wy zginiecie!...
Dwa strzały pistoletowe odpowiedziały na tę pogróżkę, ale dwaj napastnicy pędzili z taką szybkością, że w jednej chwili wpadli na swych przeciwników. Rozległ się trzeci strzał, wymierzony przez d‘Anrtagnana zbliska, i nieprzyjaciel jego padł.
Co do Porthosa, pchnął on tak gwałtownie swego przeciwnika, że, chociaż szpadą chybił ciosu, wysadził go z siodła o dziesięć kroków od konia...
— Dokończ, Mousquetonie, dokończ!... — zawołał Porthos.
I rzucił się naprzód, doganiając swego przyjaciela, który już puścił się dalej w pogoń.
— I cóż?... — spytał Porthos.
— Roztrzaskałem mu głowę... a ty?...
— Przewróciłem go tylko, ale słyszysz...
Rozległ się strzał z karabinu; to Mousqueton, w przejeździe, wykonywał rozkaz swego pana.
— Wspaniale udał się początek!... — wyrzekł d’Artagnan.
— O!... — rzekł Porthos — oto nowi gracze.
W istocie, dwaj inni jeźdźcy ukazali się, odłączywszy się od głównej gromady, i podjechali szybko, ażeby znów zagrodzić drogę. Tym razem d‘Artagnan nie czekał już, ażeby przemówiono do niego.
— Usuńcie się!... — zawołał pierwszy — na bok!...
— Czego chcecie?... — dał się słyszeć głos.
— Księcia!... — wykrzyknęli jednocześnie Porthos i d‘Artagnan.
Odpowiedział wybuch śmiechu, lecz skończył się jękiem: d‘Artagnan przeszył śmiejącego się na wylot szpadą. Równocześnie dwa strzały złączyły się jakby w jeden; to Porthos i jego przeciwnik strzelili do siebie. D‘Artagnan obrócił się i zobaczył Porthosa przy sobie.
— Brawo, Porthosie — rzekł — zdaje mi się, żeś go zabił?...
— A mnie się zdaje, że trafiłem tylko konia — odrzekł Porthos.
— No!... mój drogi, nie odrazu się zabija muchę. A!... do licha!... co to memu koniowi?...
— Koń twój pada!... — rzekł Porthos, zatrzymując swego rumaka.
Rzeczywiście, koń d‘Artagnana zachwiał się, pochylił potem jęknął i powalił się. Dostał on kulą w piersi od pierwszego przeciwnika d‘Artagnana. D‘Artagnan zaklął siarczyście.
— Czy pan chce konia?... — zapytał Mousqueton.
— Dobry sobie!... jeszcze pyta!... — krzyknął d‘Artagnan.
— To ma pan konia — odrzekł Mousquetom.
— A skąd u djabła prowadzisz z sobą dwa konie — spytał d‘Artagnan, wskakując na jednego z nich.
— Panowie ich zginęli, pomyślałem więc, że mogą nam się przydać, i zabrałem.
Tymczasem Porthos nabił swój pistolet.
— Patrzcie!... — odezwał się d‘Artagnan — znowu dwóch innych?
— O! ależ tego będziemy mieli do jutra!... — krzyknął Porthos.
Rzeczywiście znowu nadjeżdżało szybko dwóch jeźdźców.
— E! proszę pana — rzekł Mousqueton — ten, którego pan przewrócił, podniósł się.
— Czemużeś z nim nie zrobił tego, co z pierwszym?
— Trudno mi było, proszę pana, prowadziłem konie.
Huknął strzał, Mosqueton wrzasnął z bólu.
— O! panie!... — zawołał — teraz w drugą stronę! trafił mnie w drugą część, teraz z tamtym strzałem po drodze do Amiens będzie do pary!
Porthos zemścił się, jak lew, skoczył na jeźdźca bez konia, ten sięgnął już po szpadę, ale, zanim ją wydobył, z pochwy, Porthos rękojeścią swoją zadał mu tak straszliwy cios w głowę, że runął, jak wół pod obuchem rzeźnika.
Mosqueton, jęcząc wciąż, położył się wzdłuż konia, gdyż rana, którą otrzymał, nie pozwalała mu siedzieć na siodle. D‘Artagnan, spostrzegłszy jeźdźców, zatrzymał się i nabił pistolet; nowy koń jego miał nadto karabin, przytwierdzony do siodła.
— Jestem!... — rzekł Porthos — czekajmy, albo atakujmy.
— Atakujmy — odrzekł d‘Artagnan.
— Atakujmy!... — rzekł Porthos, i zapuścili ostrogi w brzuch koni.
Jeźdźcy byli od nich już zaledwie o dwadzieścia kroków.
— W imieniu króla!... — zawołał d‘Artagnan — pozwólcie nam przejechać.
— Tu król nic nie ma do rzeczy — odparł głos posępny i brzmiący, jakby z poza chmury, jeździec bowiem przybywał okryty kłębem kurzawy.
— Dobrze, zobaczymy, czy król nie może wszędzie przejść — podchwycił d‘Artagnan.
— Zobaczcie — rzekł tenże głos.
Dwa strzały z pistoletu zagrzmiały jednocześnie, jeden padł od d‘Artagnana, drugi od przeciwnika Porthosa.
Kula d‘Artagnana zrzuciła kapelusz nieprzyjacielowi; kula przeciwnika Porthosa przebiła gardło jego kania, który powalił się zaraz, wydając jęk.
— Po raz ostatni dokąd jedziecie?... — ozwał się tenże głos.
— Do djabła!... — odpowiedział d‘Artagnan.
— Dobrze! bądźcie spokojni, dostaniecie się do niego.
D‘Artagnan ujrzał zniżającą się ku niemu lufę muszkietu; nie miał czasu sięgnąć do olster, ale przypomniał sobie radę, jaką mu niegdyś dał Athos. Postawił konia dębem. Kula ugodziła zwierzę w sam brzuch. D‘Artagnan uczuł, jak koń skręcił się pod nim, i z zadziwiającą zręcznością zeskoczył w bok.
— O! ależ to rzeź koni, a nie walka ludzi!... — wyrzekł tenże głos dźwięczny i szyderczy. — Na szpady! panie, na szpady.
I zeskoczył z konia.
— Dobrze, niech będzie na szpady!... — rzekł d‘Artagnan — to moja rzecz!
W dwóch podskokach d‘Artagnan zwarł się już z przeciwnikiem i żelazo jego poczuł na swojem. D‘Artagnan ze zwykłą zręcznością szpadę pokierował na tercję, według swego upodobania.
Tymczasem Porthos, ukląkłszy poza koniem, drgającym w konwulsjach konania, trzymał pistolet w każdej ręce.
Walka między d‘Artagnanem i jego przeciwnikiem już się zaczęła. D‘Artagnan zaatakował według zwyczaju bardzo ostro, ale tym razem napotkał siłę i umiejętność, które go zastanowiły. Dwa razy zmuszony przejść szpadą na kwadrę, d‘Artagnan cofnął się krok w tył, przeciwnik jego nie poruszył się wcale; d‘Artagnan postąpił naprzód; znów szpadę pokierował na tercję. Dwa czy trzy ciosy zadane zostały z jednej strony i z drugiej bez żadnego rezultatu, skry trysnęły z ostrzy szpad.
Nareszcie d‘Artagnan pomyślał, że nastał czas do wymierzenia jego ulubionego pchnięcia, wykonał je z szybkością błyskawicy, sądząc, że ciosowi temu przeciwnik nie zdoła się oprzeć. Cios został odparty.
Mordious!... — zaklął akcentom gaskońskim.
Na ten wykrzyknik, przeciwnik jego odskoczył w tył i, nachylając się z odkrytą głową, usiłował rozpoznać w ciemności twarz d‘Artagnana. D‘Artagnan zaś, obawiając się jakiegoś fortelu, trzymał się obronnie.
— Strzeż się — rzekł Porthos do swego przeciwnika — mam jeszcze dwa pistolety nabite.
— To strzelaj sobie pierwszy — powiędnął tenże.
Porthos strzelił, błyskawica oświetliła pole walki. Na ten blask dwaj inni zapaśnicy wydali okrzyk.
— Athos!... — wykrzyknął d‘Artagnan.
— D‘Artagnan!... — zawołał Athos.
Athos podniósł do góry szpadę, d‘Artagnan opuścił swoją.
— Aramis — zawołał Athos — nie strzelaj.
— A! a! to ty, Aramisie — rzekł Porthos. I odrzucił pistolet.
Aramis schował pistolet swój do olster, a szpadę włożył do pochwy.
— Mój synu!... — wyrzekł Athos, wyciągając rękę do d‘Artagnana.
Nazwę tę dawał mu niegdyś w chwilach rozrzewnienia.
— Athosie — wyrzekł d‘Artagnan, załamując ręce — więc ty go bronisz? A ja przysiągłem przyprowadzić go żywego lub umarłego! o! gdzież mój honor?
— Zabij mnie — rzekł Athos, odsłaniając piersi — jeżeli honor twój wymaga mej śmierci.
— O! biada mi! biada mi!... — wołał d‘Artagnan — jeden tylko na świecie człowiek mógł mnie powstrzymać, i trzebaż, aby fatalność postawiła tego właśnie człowieka na mej drodze!... cóż ja powiem kardynałowi?
— Powiesz mu pan, — odpowiedział głos, który rozległ się imponująco na polu walki — że posłał przeciw mnie dwóch jedynie ludzi, co zdolni byli sprzątnąć czterech ludzi, bić się na rękę z hrabią de la Fére i kawalerem d‘Herblay, a poddali się dopiero pięćdziesięciu ludziom.
— Książę!... — rzekli jednocześnie Athos i Aramis, ustępując miejsca księciu de Beaufort, gdy d‘Artagnan i Porthos cofnęli się o krok w tył.
— Pięćdziesięciu jeźdźców — szepnęli d‘Artagnan i Porthos.
— Spójrzcie, panowie, dokoła siebie, jeżeli wątpicie.
Rzeczywiście otaczał ich liczny oddział konny.
— Na odgłos walki waszej, panowie — rzekł książę — myślałem, że jest was ze dwudziestu, przybyłem więc z wszystkimi, otaczającymi mnie, znużony już ciągłem uciekaniem i rad trochę pomachać szpadą; ale jest was, tylko dwóch.
— Tak — odrzekł Athos — ale, jak wasza książęca mość powiedział, dwóch, wartych dwudziestu.
— No, panowie, oddajcie swe szpady — wyrzekł książę.
— Szpady nasze!... — podchwycił d‘Artagnan, podnosząc głowę i przychodząc do siebie — szpady nasze! Nigdy!
— Nigdy!... — powtórzył Porthos.
Poruszyło się kilku ludzi.
— Chwilkę, Wasza książęca mość — rzekł Athos — dwa słowa.
I zbliżył się do księcia, który nachylił się ku niemu, a on szepnął mu kilka słów pocichu.
— Jak chcesz, hrabio — odrzekł książę. — Za wiele ci jestem obowiązany, ażebym odmówić miał twemu pierwszemu żądaniu. Usuńcie się, panowie — rzekł do ludzi ze swego orszaku.
— Panowie d‘Artagnan i du Vallon są wolni.
Rozkaz został natychmiast wykonany, a wtedy d‘Artagnan i Porthos zobaczyli, że przed chwilą stanowili punkt środkowy rozległego koła.
D‘Artagnan zeskoczył na ziemię i zbliżył się do Porthosa, gdy Athos przystąpił do d‘Artagnana. Wtedy wszyscy czterej skupili się przy sobie.
— Przyjaciele — odezwał się Athos — czy żałujecie jeszcze, żeście nie przeleli naszej krwi?...
— Nie — odrzekł d‘Artagnan — żałuję, że jesteśmy przeciw sobie, my, cośmy zawsze byli tak z sobą razem, żałuję, że spotykamy się w dwóch przeciwnych obozach! O!... nic mam się już nie uda!...
— No!... to trzymajcie z nami — wtrącił Aramis.
— Cicho, d‘Herblay!... — rzekł Athos — podobnych propozycyi nie czyni się takim ludziom, jak ci panowie; jeżeli się zaciągnęli do posług Mazariniego, to przecie popchnęło ich do tego sumienie, jak nasze zawiodło nas do księcia.
— No, a tymczasem jesteśmy sobie wrogami! Sangbleu, ktoby to mógł sobie pomyśleć!...
D‘Artagnan nie rzeki nic, tylko westchnął. Athos spojrzał na nich i ujął ich dłonie w swoje.
— Panowie — rzekł — to rzecz ważna i serce me tak cierpi, jak gdybyście je przeszyli nawskroś. Tak, rozłączyliśmy się, to wielka, to smutna prawda; ale jeszcześmy sobie nie wypowiedzieli wojny; możemy postawić sobie wzajemne warunki; rozmowa ostateczna jest konieczna.
— Co do mnie, żądam jej — rzekł Aramis.
— Ja ją przyjmuję — rzekł d‘Artagnan z dumą.
Porthos skinął głową na znak przyzwolenia.
— Obierzmy więc sobie miejsce spotkania — mówił dalej Athos — najdogodniejsze dla nas wszystkich i przy tem ostetniem widzeniu, określmy ściśle naszą wzajemną postawę i postępowanie.
— Dobrze!... — rzekli trzej inni.
— Więc jesteście mojego zdania?... — zapytał Athos.
— Najzupełniej.
— Zatem gdzie miejsce?...
— Na placu królewskim, czy zgadzacie się?... — zapytał d‘Artagnan.
— W Paryżu?
— Tak.
Athos i Aramis spojrzeli po sobie. Aramis skiną! głową potwierdzająco.
— Na placu królewskim, dobrze! — rzekł Athos.
— A kiedy?...
— Jutro wieczorem, jeżeli chcecie.
— O której godzinie?...
— O dziesiątej wieczorem, zgoda?...
— Doskonale.
— Z rozmowy tej — rzekł Athos — wyniknie pokój, albo wojna, ale przynajmniej honor nasz, przyjaciele, będzie cały.
— Niestety! — wyszeptał d‘Artagnan — co do nas dwóch, to honor nasz żołnierski przepadł.
— D‘Artagnanie — wyrzekł poważnie Athos — przysięgam ci, że mi przykrość sprawiasz, myśląc o tem, kiedy ja myślę tylko o jednej rzeczy, żeśmy szpady skrzyżowali przeciw sobie. — Tak — mówił dalej, potrząsając głową boleśnie — dobrze powiedziałeś, nieszczęście ciąży nad nami. Pójdź, Aramisie.
— A my, Porthosie — rzekł d‘Artagnan — wracajmy, ażeby zawieźć swój wstyd kardynałowi...
— Czy mogę dla was, panowie, co uczynić? — rzekł książę.
— Zaświadczyć tylko, Wasza książęca mość, żeśmy robili, co mogliśmy.
— Bądźcie, panowie, spokojni, to się uczyni, żegnam panów, niebawem zobaczymy się, mam nadzieję, pod Paryżem, a może nawet w samym Paryżu, a wtedy będziecie, panowie, mogli mieć odwet.
Przy tych słowach, książę oddał im ukłon ręką, popędził konia galopem i znikł wraz z orszakiem, którego widok zaginął w ciemnościach, a odgłos w przestrzeni. D‘Artagnan i Porthos zostali sami na gościńcu z jakimś człowiekiem, który trzymał w ręku dwa konie.
— Co widzę?... — zawołał d‘Artagnan — to ty, Grimaud?...
— Grimaud?... — powtórzył Porthos.
Grimaud skinął obu przyjaciołom, na znak, że się nie mylą.
— A czyje to konie?... — zapytał d‘Artagnan.
— Kto nam je daje?... — zapytał Porthos.
— Pan hrabia de la Fére.
— Athos, Athos — wyszeptał d‘Artagnan — ty o wszystkiem zawsze myślisz i zawsze jesteś prawdziwym szlachcicem.
— A tak to co innego!... — rzekł Porthos — obawiałem się, że będziemy musieli iść piechotą.
— No, a ty, Grimaudzie, dokąd?... — zapytał d‘Artagnan — opuszczasz swego parna?
— Tak — rzekł Grimaud — z rozkazu jego udaję się do armji flandryjskiej, ażeby się połączyć z panem wicehrabią de Bragelonne.
Tak w milczeniu przejechali kilka kroków gościńcem w stronę Paryża, gdy wtem usłyszeli czyjeś jęki, wydobywające się z głębi rowu.
— A to co?... — zapytał d‘Artagnan.
— To Mousqueton — rzekł Porthos.
— A tak, panie, to ja — rzekł głos płaczliwy, s jednocześnie podniósł się jakiś cień.
— Czyś niebezpiecznie ranny, mój drogi Moustonie?... — zapytał.
— Nie, panie, nie wiem, ale ranny jestem w sposób bardzo dokuczliwy.
— Więc nie możesz jechać konno?...
— O!... panie, co mi też pan proponuje!...
— A możesz iść pieszo?...
— Postaram się aż do pierwszego domu.
— Co tu zrobić?... — rzekł d‘Artagnan — musimy przecie wracać do Paryża.
— Już ja się zajmę Mousquetonem — rzekł Grimaud.
— Dziękuję ci, mój poczciwy Grimaud — rzekł Porthos.
Grimaud zsiadł z konia i podparł swego dawnego przyjaciela, który przyjął go ze łzami w oczach, chociaż Grimaud nie miał pewności, czy łzy te pochodziły z radości, że go zobaczył, czy też z bólu, jaki mu sprawiała rana.
D‘Artagnan zaś i Porthos w milczeniu jechali dalej drogą ku Paryżowi. W trzy godziny później wyminął ich jakiś kurjer, pokryty kurzawą; był to wysłaniec księcia, wiozący do kardynała list, w którym książę, jak obiecał, świadczył, czego dokazali Porthos i d‘Artagnan.
Mazarini przepędził bardzo złą noc, otrzymawszy ten list, w którym książę zwiastował mu sam, że jest na wolności i wypowiada mu śmiertelną walkę.
— To mnie tylko pociesza, że d‘Artagnan, chociaż go nie schwytał, przynajmniej, pędząc za nim, stratował na śmierć Broussela. Niezaprzeczenie z tego gaskończyka jest szacowny człowiek, oddaje ważne usługi — nawet przez swą niezgrabność.

Kardynał, mówiąc to, miał na myśli człowieka, którego d‘Artagnan przewrócił na rogu cmentarza Ś-go Jana w Paryżu, a człowiekiem tym był właśnie radca Broussel.

ROZDZIAŁ XXIX
PAN RADCA BROUSSEL

Ale — na nieszczęście dla kardynała Mazariniego, któremu teraz nic a nic się nie szykowało, — imci pan Broussel nie został stratowany na śmierć.
W samej rzeczy on to przechodził spokojnie przez ulicę św. Honorjusza, kiedy rozpędzony koń d‘Artagnana potrącił go gwałtownie w łopatkę i przewrócił w błoto. D‘Artagnan, jakeśmy powiedzieli, nie zwrócił uwagi na tak drobny wypadek. Zresztą d‘Artagnan podzielał głęboką i pogardliwą obojętność, jaką szlachta, a zwłaszcza arystokracja wojskowa, żywiła w tej epoce dla mieszczaństwa.
Pozostał więc bardzo nieczuły na nieszczęście, jakie się wydarzyło małemu czarnemu człowieczkowi, jakkolwiek sam był przyczyną tego nieszczęścia, a zanim biedny Broussel zdążył krzyknąć, już cała burza uzbrojonych jeźdźców po nim przeleciała.
Wtedy dopiero usłyszano i podniesiono rannego. Zapytano jęczącego człowieka o nazwisko, o adres, tytuł, a skoro tylko dowiedziano się, że się nazywa Broussel, że jest radcą parlamentu i że mieszka przy ulicy Saint-Landry, krzyk powstał w tym tłumie, krzyk straszny i groźny, który rannego przestraszył równie, jak huragan, który przeleciał po jego ciele.
— Broussel! — wrzeszczano — Broussel, nasz ojciec, ten, który broni naszych praw przeciw Mazariniemu!
— Broussel, przyjaciel ludu, zabity, stratowany kopytami, przez tych zbrodniarzy kardynalskich! Na pomoc! do broni! śmierć im!...
W jednej chwili tłum wzmógł się niezmiernie, zatrzymano jakąś karetę, ażeby w niej położyć małego radcę, ale, gdy ktoś z ludu zauważył, że rannemu ruch karety mógłby zaszkodzić, fanatycy zaproponowali ponieść go na rękach, a propozycja ta powitana została z zapałem i przyjęta jednomyślnie. Co powiedziano, wykonano natychmiast.
Lud podniósł go, groźny i zarazem czuły, porwał go, podobny do olbrzyma z bajek fantastycznych, który mruczy, pieszcząc i kołysząc karła w ręku. Broussel przeczuwał już tę sympatię paryżan do niego; trzy lata siał opozycję, nie bez tajemnej nadziei, że kiedyś zbierze z niej popularność.
Demonstracja ta, zjawiająca się tak w porę, sprawiła mu więc przyjemność i natchnęła dumą, bo dawała mu miarę jego władzy; jednakże z drugiej strony triumf ten zamącony był pewnym niepokojem. Wywoływało go nietylko bolesne potłuczenie; obawiał się na lada zakręcie ulicy ujrzeć oddział muszkieterów lub gwardzistów, gotujących się do rozproszenia tłumu, a wtedy, co się stanie z triumfatorem? Miał ciągle przed oczami ten huragan ludzki, który przewrócił go swym podmuchem. Powtórzył więc głosem przygasłym:
— Spieszmy się, moje dzieci, bo ja doprawdy bardzo cierpię.
A na każdą skargę taką podwajały się dokoła niego wyrzekania i przekleństwa.
Nie bez trudności przybyto do domu Broussela. Tłum, który już znacznie wcześniej zajął ulicę, zwabił do okien i do bram ludzi z całej dzielnicy. W oknie domu, do którego wchodziło się przez wąską bramę, widać było starą służącą, krzyczącą na całe gardło, i starą już kobietę, która płakała. Dwie te osoby z widocznym — chociaż w różny sposób wyrażanym — niepokojem wypytywały lud, który za całą odpowiedź przesyłał im krzyki pomieszane i niezrozumiałe.
Ale gdy radca, niesiony przez ośmiu ludzi, ukazał się blady i patrzący obumierającem okiem na swe mieszkanie, żonę i służącą, poczciwa pani Broussel zemdlała, a służąca z rękami, wzniesionemi ku niebu, rzuciła się po schodach na spotkanie swego pana, krzycząc: „O, mój Boże! mój Boże! gdyby tu był choć mój Friquet, to poszedłby po chirurga!“
A Friquet właśnie był. Bo gdzież niema ulicznika paryskiego? Naturalnie Friquet, korzystając z Zielonych Świątek, prosił o urlop gospodarza szynkowni i urlop otrzymał, bo przy warunkach służby miał wymówione wakacje w cztery największe święta do roku.
Friquet maszerował na czele orszaku. Wprawdzie przyszła mu myśl pójścia po chirurga, ale więcej bawiło go wrzeszczenie w niebogłosy:
— Zabili pana Broussela! Pana Broussela, ojca narodu!... „Niech żyje pan Broussel“. To bardziej przypadało mu do gustu, niźli samemu ubocznemi uliczkami wędrować po to, ażeby powiedzieć: „chodź, panie chirurgu, bo potrzebuje cię radca Broussel“.
Na nieszczęście dla Friqueta, grającego tak ważną rolę w pochodzie, powziął on myśl wdrapania się na jedno z okien parterowych, ażeby stać ponad tłumem; matka zaraz go zobaczyła i posłała po lekarza. Potem wzięła swego pana na ręce i chciała go zanieść na pierwsze piętro, ale na schodach radca stanął na nogach i oświadczył, że się czuje dość silny i może sam wejść. Nadto prosił Gerwazę, ażeby namówiła tłum do odejścia, ale Gerwaza nie słuchała go wcale.
— O!... mój biedny pan!... mój drogi pan!... — wrzeszczała.
— Tak, moja poczciwa Gerwazo, tak — mruczał Broussel, ażeby ją uspokoić. — Uspokój się; nic mi nie będzie...
— Tak, mam być spokojna, kiedy pana zgnieciono, stratowano na miazgę!...
— Ależ nie!... nie!... — mówił Broussel — to nic, prawie nic.
— Nic, a pan cały w błocie!... nic!... a krew ma pan we włosach!... O!... mój Boże... mój Boże!... biedne moje panisko!...
— Cicho bądź!... — powtarzał Broussel — cicho!...
— Krew, mój Boże, krew!... — krzyczała Gerwaza.
— Doktora!... chirurga!... doktora!... — ryczał tłum — radca Broussel umiera!... Zabili go mazariniści!
— Mój Boże!... — narzekał Broussel w rozpaczy — nieszczęśnicy gotowi mi dom spalić.
— Panie!... niech pan pokaże się w oknie.
— Ani myślę!... — odrzekł Broussel — uchowaj Boże.
To tylko król może się pokazywać. Powiedz im, że mam się lepiej. Gerwazo, powiedz im, że kładę się do łóżka, i niechaj się rozejdą.
— Ale pocóż mają się rozejść?... Przecież to dla pana zaszczyt, że tak stoją.
— O!... czyż nie widzicie, — rzekł Broussel, zrozpaczony, — że mnie przez nich zaaresztują i powieszą!... o!... żona moja mdleje...
— Broussel... Broussel!... — wrzeszczał tłum — niech żyje Broussel!... Chirurga dla Broussella.
Hałasowano tak, że stało się to, co przewidział Broussel; oddział gwardzistów kolbami strzelb rozpędził ten tłum, wcale zresztą nieoporny.
Broussel, przy pierwszych okrzykach: „gwardziści! żołnierze!“ — drżąc, ażeby go nie miano za podszczuwacza tego zbiegowiska, wpakował się do łóżka w ubraniu.
Dzięki takiemu wymieceniu tłumu — Gerwaza — na trzykrotnie powtórzony rozkaz Broussela — zdołała zamknąć bramę od ulicy. Zaledwie jednak brama została zamknięta i Gerwaza wróciła do swego pana, zapukano do bramy.
Pani Broussel, ocknąwszy się z omdlenia, cała drżąca, jak liść, zdejmowała mężowi obuwie.
— Zobacz, kto puka — rzekł Broussel — i otwórz, Gerwazo, tylko znajomemu.
Gerwaza wyjrzała.
— To pan prezes Blancmensil — rzekła.
— No — odrzekł Broussel — to możesz otworzyć.
— Cóż ci to zrobiono, mój drogi Brousselu — rzekł prezes, wchodząc — słyszałem, że o mało co nie zostałeś zamordowany.
— Faktem jest, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, uknuto jakiś zamach na me życie — odpowiedział Broussel ze stoickim spokojem.
— Biedny mój przyjacielu!... Tak... chcieli od ciebie zacząć; ale na każdego z nas przyjdzie kolej; razem nie mogą nas pokonać, postarają się więc nas wygubić jednego po drugim.
— Jeżeli się z tego wygrzebię — rzekł Broussel — i ja także postaram się ich zgnieść ciężarem mego słowa.
— O!... wygrzebiesz się!... wygrzebiesz!... — rzekł Blancmesnil — a oni drogo zapłacą za ten napad!
Pani Broussel płakała gorącemi łzami; Gerwaza rozpaczała.
— Co to?... — zawołał ładny tęgo zbudowany młodzieniec, wpadając do pokoju.
— Mój ojciec zraniony!...
— Widzisz, młodzieńcze, ofiarę tyranizmu — wyrzekł Blancmensil — z miną prawdziwego spartanina.
— O!... — rzekł młodzieniec, zwracając się ku drzwiom — biada tym, którzy cię tknęli, mój ojcze.
— Jakóbie!... — odrzekł radca, zatrzymując go — idź lepiej po doktora, mój przyjacielu.
— Słyszę krzyki ludu — odezwała się służąca — to zapewne Friquet prowadzi doktora; ale nie, to jakaś karata.
Blancmensil wyjrzał oknem.
— Koadjutor — wyrzekł.
— Pan koadjutor!... — powtórzył Broussel: — A!... mój Boże!... zaraz!... zaraz!... pójdę go powitać.
I radca, zapominając o ranie, chciał pobiec na spotkanie pana de Retz, jeno go Blancmensil zatrzymał.
— O!... cóż to się stało memu drogiemu Brousselowi?... — rzekł koadjutor, wchodząc. — Mówią o zasadzce, morderstwie!... Dzień dobry, panie Blancmesnil. Wziąłem po drodze mego doktora i przywożę go z sobą.
— O!... panie — rzekł Broussel — jakże panu wdzięczny jestem!... Tak, przewrócili mnie okrutnie i stratowali muszkieterowie królewscy.
— Powiedz pan raczej muszkieterowie kardynała — podchwycił koadjutor — tak, Mazariniego. Ale bądź pan spokojny, każemy panu za to dobrze zapłacić, nieprawdaż, panie de Blancmesnil?
Blancmesnil obrócił się: drzwi otworzyły się nagle, a w nich ukazał się lokaj w świetnej liberji i oznajmił:
— Książę de Longueville!...
— Jakto?... — zawołał Broussel — książę pan tutaj!... O!... Wasza wysokość...
— Przychodzę westchnąć, panie — rzekł książę — nad losem naszego dzielnego obrońcy. Więc ranny jesteś, kochany radco?...
— Gdybym nawet nim był, ozdrowiłyby mnie odwiedziny Waszej książęcej mości.
— Jednakże cierpisz?...
— Bardzo — odnzekł Broussel.
— Przywiozłem mego doktora — podchwycił — pozwól mu tu wejść.
— I owszem!... — odrzekł Broussel.
Książę skinął na swego lokaja, który wprowadził czarno ubranego mężczyznę.
— Miałem tę samą myśl, co książę — odezwał się koadjutor.
Dwaj lekarze spojrzeli po sobie.
— A to pan, panie koadjutorze?... — rzekł książę. — Przyjaciele ludu spotykają się z sobą na właściwym gruncie.
— Wieść ta mnie przestraszyła i nadbiegłem; ale zdaje mi się, że teraz najpilniejszą jest rzeczą zbadanie naszego dzielnego radcy przez lekarzy.
— Przy panach? — odezwał się Broussel, całkiem onieśmielony.
— Dlaczego nie, mój drogi?... Przysięgam ci, że pragniemy się jaknajprędzej dowiedzieć, co ci jest.
— O!... mój Boże!... — odezwała się pani Brousseil — cóż to za nowy zgiełk?...
— Jakby oklaski — podchwycił Blancmesnil, podbiegając od okna.
— Jakto?... — zawołał Broussel, blednąc — cóż tam jeszcze?...
— Liberja księcia de Conti?... — zawołał Blancmesnil — i sam książę de Conti.
Koadjutor i pan de Longueville mieli wielką ochotę parsknąć śmiechem.
Lekarze chcieli już podnieść kołdrę Broussela, lecz ten ich zatrzymał.
W tejże chwili wszedł książę de Conti.
— A!... panowie — wyrzekł, zobaczywszy koadjutora — wyprzedziliście mnie; ale nie miej mi tego za złe, kochany panie Broussel; kiedy się dowiedziałem o wypadku, jaki cię spotkał, pomyślałem, że może ci brak doktora, i wstąpiłem po swego. Jakże się miewasz?... o jakiem to morderstwie mówią?...
Broussel chciał mówić, ale słów mu zbrakło; przygniótł go zupełnie ciężar doznawanych zaszczytów.
— I cóż, kochany doktorze, zobacz — rzekł książę, do towarzyszącego mu czarno ubranego mężczyzny.
— Panowie — odezwał się jeden z lekarzy — więc to będzie konsyljum...
— Jak panowie chcecie, tak róbcie — odrzekł książę — tylko uspokójcie mnie conajprędzej co do zdrowia kochanego radcy.
Trzej lekarze zbliżyli się do łóżka. Broussel z całej siły przyciągał do siebie kołdrę; ale — pomimo oporu — ogołocono go z niej i zbadano. Poprostu stłuczone było ramię i biodro. Wszyscy trzej lekarze spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc, po co zebrano trzech ludzi najuczeńszych w uniwersytecie paryskim dla takiej bagateli.
— I cóż?... — zapytał koadjutor.
— I cóż?... — zapytał książę de Lomgueville.
— I cóż?... — zapytał książę de Conti.
— Mamy nadzieję, że wypadek nie będzie miał groźnych następstw — rzekł jeden z trzech doktorów. — Pójdziemy do sąsiedniego pokoju na naradę.
— Broussel!... wiadomości o Brousselu!... — wrzeszczał tłum. — Jak zdrowie Broussela?...
Koadjutor podbiegł do okna. Na jego widok lud zamilkł.
— Moi przyjaciele — wyrzekł — uspokójcie się, panu Broussel nie grozi niebezpieczeństwo. Jednakże rana jest poważna i wypoczynek niezbędny.
Okrzyki: „Niech żyje Broussel!... niech żyje koadjutor!...“ — zawrzały natychmiast na ulicy.
Pan de Longueville pozazdrościł koadiutorowi tego przyjęcia, z kolei pokazał się w oknie.
— Moi przyjaciele — wyrzekł książę, kłaniając się ręką — oddalcie się spokojnie, niech się nie cieszą nieprzyjaciele nasi z jakiego nieporządku.
— Bardzo dobrze!... książę panie!... — oderwał się Broussel ze swego łóżka — ot, co znaczy umieć mówić po francusku.
— Tak, panowie paryżanie — rzekł książę de Conti, przystępując również do okna, ażeby takie w udziale dostać oklaski — tak, pan Broussel o to was prosi. Zresztą potrzebuje spoczynku, a wrzawa mogłaby mu być przykrą.
— Niech żyje książę de Conti!... — wrzasnął tłum.
Książę ukłonił się. Wtedy wszyscy trzej pożegnali radcę, a tłum, który odprawili w imieniu Broussela, poszedł ich odprowadzać. Byli już w bramie, a Broussel jeszcze kłaniał im się z łóżka. Stara służąca patrzała na swego pana z zachwytem, połączonym ze zdumieniem. Radca urósł w jej oczach przynajmniej o łokieć.
— Oto, co znaczy służyć krajowi według sumienia — rzekł Broussel z zadowoleniem.
Doktorzy wyszli po godzinnej naradzie i zalecili obmywać stłuczenie wodą z solą. Przez cały dzień ciągnęła się procesja karet. Cała fronda zapisała się u Broussela.
— Jakiż to piękny triumf, mój ojcze!... — rzekł młodzieniec, który, nie rozumiejąc prawdziwych pobudek, sprowadzających do jego ojca tych ludzi, bardzo brał do serca te demonstracje ze strony znakomitości, książąt i ich przyjaciół.
— Niestety!... mój drogi Jakóbie — rzekł Broussel — boję się bardzo, czy ten triumf nie będzie mnie kosztował trochę za drogo, i albo się bardzo mylę, albo pan Mazarini przygotowuje mi już rachunek za te przykrości, jakich przeze mnie musi teraz kosztować.

Friquet powrócił o północy... nie mógł znaleźć żadnego lekarza.

ROZDZIAŁ XXX
CZTERECH DAWNYCH PRZYJACIÓŁ PRZYGOTOWUJE SIĘ DO ROZMOWY

— I cóż?... — mówił Porthos, siedząc na podwórzu w hotelu „pod Kozą“ do d‘Artagnana, który z miną kwaśną i markotną, powracał z pałacu kardynalskiego — i cóż?... źle cię przyjęto, mój dzielny d‘Artagnanie.
— A!... tak. Szpetne to doprawdy zwierzę ten człowiek!... Cóż to zajadasz, Porthosie?
— A cóż!... maczam biszkopt w szklance wina hiszpańskiego. Zrób to samo.
— Masz słuszność... Gimbleu!... szklankę!...
Chłopiec, nazwany tak harmonijnie, przyniósł żądaną szklankę i d‘Artagnan usiadł obok przyjaciela.
— Jakże się to odbyło?...
— A!... przyznasz sam, że nie było dwóch sposobów opowiedzenia tej historji: wszedłem, spojrzał na mnie krzywo; ja wzruszyłem ramionami i powiedziałem mu:
— Ha!... Wasza wysokość nie okazaliśmy się silniejszymi.
— „Tak, wiem o tem, ale powiedz mi pan szczegóły“.
— Pojmujesz, Porthosie, że nie mogłem opowiedzieć szczegółów, bez wymienienia naszych przyjaciół, a wymienić ich, byłoby to zgubić.
— Tam do licha!...
— Wasza wysokość — odrzekłem było ich pięćdziesięciu, a nas dwóch.\
— Tak, ale to nie przeszkadza — odpowiedział mi — że, jak słyszałem, zamienione zostały strzały z pistoletu.
— Tak, faktem jest, że z jednej i drugiej strony spalano kilka naboi.
— A szpady czy oglądały także światło dzienne? — dodał.
— To jest, ciemności nocne, Wasza wysokość — odrzekłem.
— O!... — mówił dalej kardynał — myślałem, że jesteś gaskończykiem, mój drogi?...
— Jestem gaskończykiem tylko wtedy, gdy mi się co udaje, Wasza wysokość.
— Odpowiedź mu się podobała, bo zaczął się śmiać.
— To mnie nauczy — rzekł — dawać lepsze konie moim gwardzistom, bo, gdyby mogli byli zdążyć, za wami i gdyby każdy z nich tyle uczynił, co pan i twój przyjaciel, bylibyście dotrzymali słowa i przyprowadzili mi go żywego lub umarłego.
— No!... to mi się wydaje wcale nieźle!... — podchwycił Porthos.
— Tak!... ale trzeba było, mój drogi, słyszeć, jak to było powiedziane. — Ależ to trudne do wiary, ile te biszkopyty wciągają w siebie wina! — przerwał d‘Artagnan, — To prawdziwe gąbki! Gimblou!... jeszcze butelkę!...
Butelkę przyniesiono z pośpiechem, świadczącym dostatecznie, jakiem poważaniem cieszył się d‘Artagnan w tym zakładzie. D‘Artagnan mówił zaś dalej:
— Ja też odchodziłem już, kiedy mnie znów przywołał.
— Zabito czy też pokaleczono wam trzy konie? — zapytał.
— Tak, Wasza wysokość.
— Ile były warte?...
— No!... — rzekł Porthos — to przecie bardzo ładnie z jego strony.
— Tysiąc pistolów — odrzekłem.
— Tysiąc pistolów?... — rzekł Porthos — ho!... ho!... to dużo! i jeżeli się zna na koniach, musiał się targować.
— O!... miał ochotę, kutwa, bo strasznie podskoczył na krześle i spojrzał na mnie. Ja także na niego spojrzałem; wtedy zrozumiał i, włożywszy rękę do szafy, wyjął bilety banku lyońskiego.
— Na tysiąc pistolów.
— Na tysiąc pistolów, sknera, ani jednego nie dał więcej.
— I masz je?...
— Mam.
— Skoro daje, to bardzo przyzwoicie z jego strony.
— Przyzwoicie!... względem ludzi, którzy nietylko narazili swą skórę, lecz jeszcze wyświadczyli mu wielką przysługę.
— Wielka przysługa! a jakaż? — zapytał Porthos.
— No! przecie stratowałem mu radcę parlamentu.
— Jakto? ten mały człowieczek, którego przewróciłeś na rogu cmentarza św. Jana?...
— Właśnie, mój drogi. On mu zawadzał. Na nieszczęście, nie zadusiłem go na śmierć. Zdaje się, że przyjdzie do siebie i zawadzać mu nie przestanie.
— O! — rzekł Porthos — skręciłem swego kania, gdy miał na niego wpaść całym ciężarem! Innym razem zrobię inaczej.
— Powinien mi był zapłacić za radcę ten dusigrosz.
— No! — wtrącił Porthos — kiedyś go nie stratował zupełnie...
— O! pan Richelieu byłby powiedział: Pięćset talarów za radcę! Zresztą nie mówmy o tem. Ile cię zwierzęta kosztowały, Porthosie?
— O, mój przyjacielu, gdyby biedny Mousqueton był tu, powiedziałby ci co do grosza.
— Mniejsza, powiedz, mniej więcej: choćbyś się omylił o jakie dziesięć talarów...
— Ha! Wulkan i Bayard kosztowały mnie każdy prawie po dwieście pistolów, a jeżeli za Febusa policzyć sto pięćdziesiąt, to mamy już rachunek.
— To pozostaje jeszcze czterysta pięćdziesiąt pistolów — rzekł d’Artagnan, dosyć zadowolony.
— Tak — odrzekł Porthos — ale jeszcze trzeba porachować i uprząż.
— Prawda. Ileż kosztowała ta uprząż?
— Dajmy na to sto pistolów na trzy konie...
— Niech będzie sto pistolów — rzekł d‘Artagnan — to pozostaje trzysta pięćdziesiąt pistolów.
Porthos kiwnął głową przytakująco.
— Dajmy pięćdziesiąt pistolów gospodyni za całą należność — rzekł d’Artagnan — a podzielimy się trzystoma.
— Podzielimy się — rzekł Porthos.
— Kiepski interes — mruczał d‘Artagnan, ściskając papierki.
— No — odrzekł Porthos — zawsze to coś. Ale powiedz mi...
— Co takiego?...
— Czy o mnie wcale nie mówił?
— A! tak! — zawołał d‘Artagnan, bojąc się, aby przyjaciel nie zniechęcił się, gdyby mu powiedział, że kardynał nie pisnął o nim ani słowa — o tak! tak! mówił.
— Mówił — podchwycił Porthos.
— Poczekaj, chcę sobie przypomnieć jego własne słowa; a! rzekł: Co zaś do twego przyjaciela, może on spać spokojnie.
— Dobrze — rzekł Porthos — to jasne jak dzień, że chce on mnie zrobić baronem.
W tejże chwili godzina dziewiąta wybiła na kościele sąsiednim. D‘Artagnan drgnął.
— A! prawda — rzekł Porthos — dziewiąta bije, a o dziesiątej, pamiętasz, mamy się spotkać na placu królewskim.
— O! cicho bądź, Porthosie — zawołała d‘Artagnan, poruszając się niecierpliwie — nie przypominaj mi... to mi od wczoraj odebrało humor. Nie pójdę.
— A to dlaczego? — spytał Porthos.
— Bo przykro byłoby mi zobaczyć tych dwóch ludzi, przez których nam się nie udało.
— Ale! — podchwycił Porthos — żaden z nich nie miał nad nami przewagi. Ja miałem jeszcze pistolet nabity, a wyście stali naprzeciw siebie ze szpadami w ręku.
— Tak — rzekł d‘Artagnan — ale jeśli spotkanie to coś w sobie kryje...
— O! rzekł Porthos — tak mówisz, ale nie myślisz.
Rzeczywiście. D‘Artagnan nie przypuszczał, ażeby Athos był zdolny używać fortelów, szukał tylko jakiegoś wybiegu, ażeby nie pójść na spotkanie.
— Trzeba iść — mówił dalej okazały pan na Bracieux — mogliby pomyśleć, żeśmy się ulękli. E! mój przyjacielu, stawiliśmy przecie czoło pięćdziesięciu nieprzyjaciołom na gościńcu, toć stawimy czoło i dwu przyjaciołom na placu królewskim.
— Tak, tak — rzekł d‘Artagnan — ale oni stanęli po stronie książąt, wcale nas nie uprzedziwszy; Athos i Aramis prowadzili ze mną grę, która mnie przestrasza. Odkryliśmy prawdę dopiero wczoraj. Pocóż mamy się dziś dowiadywać czego innego?
— Więc im naprawdę nie ufasz? — podchwycił Porthos.
— Aramisowi, rzeczywiście, odkąd został opatem. Ani możesz sobie wyobrazić, mój drogi, co się z nim stało. Widzi nas na drodze, prowadzącej go do biskupstwa, i nie wahałby się nas z niej usunąć.
— O!... co do Aramisa to rzecz inna — rzekł Porthos — toby mnie wcale nie zdziwiło.
— Pan de Beaufort może nas teraz zechce schwytać.
— A to przecież nas miał w swojem ręku i puścił, zresztą bądźmy na baczności i weźmy Plancheta z karabinem.
— Planchet jest frondystą — rzekł d‘Artagnan.
— Do djabła z temi wojnami domowemi — rzekł Porthos — liczyć już nie można ani na przyjaciół, ani na lokajów. O! gdyby biedny Mousąqueton tu był! nigdyby mnie nie opuścił.
— Tak, dopóki jesteś bogaty. E! mój drogi, to nie wojny domowe nas rozdzielają, nas to rozłącza, że nie mamy już lat dwudziestu, że szlachetne uniesienia młodości ustąpiły przed podszeptem interesów, przed podmuchem ambicji, przed radami samolubstwa. Tak, masz słuszność, pójdźmy, Porthosie, ale chodźmy dobrze uzbrojeni. Gdybyśmy nie poszli, powiedzieliby, żeśmy się zlękli, hej! Planchecie!... — zawołał d‘Artagnan.
Planchet wnet się ukazał.
— Osiodłaj konie.
— To na kogo, proszę pana, idziemy.
— Na nikogo nie idziemy — odrzekł d‘Artagnan — poprostu z ostrożności, na przypadek, gdybyśmy zostali napadnięci.
— Wie pan, że chciano zabić poczciwego radcę Broussela, ojca ludu?
— O! doprawdy?... — rzekł d‘Artagnan.
— Tak, ale dobrze go pomszczono; bo, proszę pana, lud go zaniósł do mieszkania na rękach. Od wczoraj w domu jego aż się roi od ludzi. Miał wizytę koadjutora, pana de Longueville i księcia de Conti. Pani de Chevreuse i pani de Vendôme zapisały się u niego i teraz, jeżeli zechce...
— To cóż, jeżeli zechce?...
Planchet śpiewać zaczął:

„Dzisiaj już jest fronda,
Słuchaj, Mazarini!
W skórą ona ci da...
Słuchaj, Mazarini!“

— To mnie już wcale nie dziwi — rzekł d‘Artagnan po cichu do Porthosa — że Mazarini wolałby, abym radcę jego stratował był na śmierć.
— Pojmuje więc pan, — podchwycił Planchet — że gdyby to szło o taki spisek, jaki uknuto przeciw Brousselowi, i panby mnie prosił, ażebym wziął z sobą karabin...
— Nie... bądź spokojny, ale od kogo masz te wszystkie szczegóły?
— O! z dobrego źródła. Mam je od Friqueta.
— Od Friqueta?... — powtórzył d‘Artagnan — znam to nazwisko.
— To syn służącej pana Broussela, zuch chłopak, gdy przyjdzie do walki, nie da sobie w kaszę dmuchać.
— Czy czasem nie służy on na chórze u Najświętszej Marji Panny?
— Tak, tak; Bazin go tam proteguje.
— A! a! wiem!... — rzekł d‘Artagnan — i posługuje w szynkowni Calandra?
— Tak.
— Co cię obchodzi tem smarkacz?... — spytał Porthos.
— O!... — rzekł d‘Artagnan — on i mnie także udzielił dobrych wiadomości i może ich jeszcze udzielić przy sposobności.
— Tobie, coś o mało nie zgniótł jego pana?
— A któż mu bo powie?
— Prawda.
W tejże chwili Athos i Aramis wchodzili do Paryża przez przedmieście św. Antoniego Pokrzepili się w drodze i pilno im było nie spóźnić się na schadzkę. Mieli ze sobą tylko Bazina.
— Teraz — rzekł Athos — trzeba wejść do jakiej oberży, przebrać się po cywilnemu, zostawić tam pistolety i rapiry i rozbroić również lokaja.
— O! wcale nie, drogi hrabio, i Dozwolisz, że nietylko będę innego zdania, ale nawet postaram się, ażebyś i ty je podzielił.
— A to dlaczego?
— Bo idziemy na schadzkę wojenną.
— Jakto? co chcesz przez to powiedzieć?
— Że plac królewski jest dalszym ciągiem gościńca de Vendôme, a niczem innem.
— Jakto, nasi przyjaciele...
— Stali się naszymi najniebezpieczniejszymi nieprzyjaciółmi. Athosie, wierzaj mi, miejmy się ma baczności, a zwłaszcza ty, miej się na baczności...
— O! mój drogi d‘Herblay! — Któż ci mówi, że d‘Artagnan nie zwalił na nas swej klęski i nie uprzedził kardynała? Któż ci mówi, że kardynał nie zechce skorzystać z tej schadzki, aby nas schwytać?
— E! Aramisie! cóż znowu? myślisz, że d‘Artagnan i Porthos przyłożyliby rękę do takiej podłości?
— Gdyby to szło o przyjaciół, mój drogi Athosie, masz słuszność, byłoby to podłością; ale wśród wrogów jest to tylko fortel.
— Cóż robić, Athosie?... — podchwycił Aramis — ludzie tak już są stworzeni i nie zawsze mają lat tylko dwadzieścia. Wiesz, żeśmy okrutnie zranili miłość własną, która kieruje ślepo postępkami d‘Artagnana. Został zwyciężony. Czy nie słyszałeś, jak rozpaczał na drodze? Co do Porthosa, może jego baronostwo zależało od powodzenia tej sprawy. Otóż spotkał nas na swej drodze i przez nas nie zostanie jeszcze baronem. Kto ręczy ci, że to baronostwo nie zależy też i od dzisiejszego spotkania naszego? Miejmy się więc na ostrożności, Athosie.
— A jeżeli oni przyjdą bez broni? Co za wstyd byłby dla nas, Aramisie?
— O! bądź spokojny, mój drogi; ręczę ci, że tak nie będzie. Zresztą my mamy wymówkę: przybywamy z podróży i jesteśmy buntownicy.
— Wymówki mamy mieć! Więc już do tego przyszło, że mamy się usprawiedliwiać przed d’Artagnanem i przed Porthosem. O! Aramisie, Aramisie!... — mówił dalej Athos, potrząsając smutnie głową — na mą duszę, czynisz mnie najnieszczęśliwszym z ludzi! Rozczarowaniem poisz serce, które nie umarło jeszcze dla przyjaźni! Wiesz, Aramisie, że wolałbym, aby mi serce wyrwano z piersi. Idź, Aramisie, jak chcesz, ja pójdę bezbronny.
— O! nie! ja nie pozwolę ci tak iść. Tą słabością zdradziłbyś nie Athosa, a nawet nie hrabiego de la Fére, lecz całe stronnictwo, do którego należysz i które na ciebie liczy.
— Niechże więc będzie, jak mówisz — odpowiedział Athos smutnie.
I smutnie szli dalej. Zaledwie przybyli przez ulicę Pasde-la-Mule do krat pustego placu, gdy ujrzeli pod arkadami, na rogu ulicy św. Katarzyny, trzech mężczyzn. Byli to d‘Artagnan i Porthos, którzy szli, otuleni płaszczami, podniesionemi z tyłu przez szpady. Za nimi postępował Planchet z muszkietem u boku.
Athos i Aramis, spostrzegłszy d‘Artagnana i Porthosa, zsiedli z koni. D‘Artagnan zauważył, że Bazin koni nie trzymał, lecz uwiązał je do klamry w arkadach. To samo rozkazał uczynić Planchetowi. Wtedy zbliżyli się dwaj do dwóch, a za nimi lokaje i, spotkawszy się tak, ukłonili się sobie grzecznie.
— Gdzie panowie życzą sobie rozmawiać — odezwał się Athos, zauważywszy, iż zatrzymało się kilka osób.
— Krata jest zamknięta — odrzekł Aramis, — ale jeżeli panowie lubią chłód pod drzewami i samotność niezakłóconą, wezmę klucz z pałacu Rohanów i będzie nam doskonale.
D‘Artagnan zatopił wzrok w ciemności na placu, Porthos odważył się wsunąć głowę między sztachety, ażeby zbadać panujący zmrok.
— Jeżeli panowie wolicie inne miejsce — rzekł Athos głosem szlachetnym i przekonywającym to sami, panowie, wybierzcie.
— To miejsce, jeżeli pan d‘Herblay może mieć klucz, wydaje mi się najlepsze.
Aramis cofnął się natychmiast, uprzedzając Athosa, ażeby nie stał sam tak blisko z d‘Artagnanem i Porthosem, lecz ten uśmiechnął się tylko pogardliwie na jego radę i postąpił jeszcze krok ku dawnym przyjaciołom, którzy stali na miejscu.
Aramis zapukał rzeczywiście do pałacu Rohanów i wkrótce ukazał się z człowiekiem, który rzekł:
— Czy pan mi przysięgnie?
— Masz — odrzekł Aramis, dając mu luidora.
— O! nie chcesz przysiądz, mój szlachcicu — podchwycił odźwierny, kiwając głową.
— Alboż można za co ręczyć!... — rzekł Aramis — zapewniam cię tylko, że na teraz ci panowie są naszymi przyjaciółmi.
— Tak, z pewnością — wyrzekli zimno Athos, d‘Artagnan i Porthos.
D‘Artagnan słyszał rozmowę i zrozumiał.
— Ten człowiek chciał, ażeby Aramis mu przysiągł, iż nie idziemy bić się na placu królewskim.
— I Aramis nie chciał przysiądz?
— Nie.
— To baczność.
Athos nie tracił z oczu dwóch rozmawiających. Aramis otworzył furtkę i usunął się, ażeby przepuścić najpierw d‘Artagnana i Porthosa. D‘Artagnan, wchodząc, zawadził rękojeścią szpady o sztachety, i musiał odwinąć płaszcz. Odwijając płaszcz, odsłonił błyszczące kolby pistoletów w których zamigotał promień księżycowy.
— Widzisz — rzekł Aramis, trzymając Athosa za ramię jedną ręką, a drugą pokazując mu arsenał, jaki d‘Artagnan miał za pasem.
— Niestety! tak — wyrzekł Athos z głębokiem westchnieniem.

I wszedł z kolei trzeci. Aram:s wszedł ostatni i zamknął za sobą furtkę.

ROZDZIAŁ XXXI
PLAC KRÓLEWSKI

Tak szli w milczeniu, aż na środek placu, ponieważ jednak księżyc w tej chwili wypłynął zpoza chmur, zastanowili się, że na tem miejscu otwartem, łatwo mogą być widziani, więc zapuścili się pod lipy, gdzie cień był gęstszy. Dość licznie były tu ustawione ławki; czterech spacerujących zatrzymało się przed jedną z nich.
Athos dał znak, d‘Artagnan i Porthos usiedli, Athos i Aramis stanęli przed nimi. Po chwili milczenia, podczas której każdy czuł się zakłopotany, jak rozpocząć wyjaśnienia, odezwał się Athos;
— Panowie, najlepszym dowodem potęgi naszej dawnej przyjaźni jest sam fakt, że się tu znajdujemy na tej schadzce i żadnego z nas nie brakuje, nikt więc nie ma sobie nic do wyrzucenia.
— Posłuchaj, panie hrabio — podchwycił d‘Artagnan — zamiast prawić sobie komplementy, na jakie może nie zasługujemy ani jedni, ani drudzy, porozumiejmy się z sobą, jak ludzie serca.
— O nic mi więcej nie idzie — odrzekł Athos. — Wiem, że jesteś szczery, mów zatem z całą szczerością, czy masz mi co do zarzucenia, mnie, lub panu opatowi d‘Herblay?
— Mam — odrzekł d‘Artagnan. — Kiedy miałem zaszczyt widzieć pana w zamku Bragelonne, przywiozłem ci propozycję, którą zrozumiałeś; zamiast mi odpowiedzieć, jak przyjacielowi, igrałeś ze mną, jak z dzieckiem, a ta przyjaźń, którą wychwalasz, zerwana została, nie przez wczorajsze starcie naszych szpad, lecz przez to udawanie w twym zamku.
— D‘Artagnanie!... — wyrzekł Athos tonem słodkiej wymówki.
— Prosiłeś mnie pan o szczerość — rzekł d‘Artagnan — oto masz ją; a teraz mam to samo powiedzieć, do usług, panu opatowi d‘Herblay. Tak samo postąpiłem sobie z panem, a pan nadużyłeś mego zaufania.
— Doprawdy jesteś dziwny, mój panie — odparł Aramis — przyszedłeś do mnie z propozycjami, ale czyś mi je sam uczynił?... Nie... badałeś mnie tylko. A więc cóż ci powiedziałem?... Że Mazarini jest gałgan i że nie będę służył Mazariniemu. Oto wszystko. Czym ci mówił, że nie będę też służył nikomu innemu?... I owszem, przeciwnie, dałem ci do zrozumienia, jak mi się zdaje, że jestem po stronie książąt. Jeżeli się nie mylę, tośmy nawet bardzo przyjemnie żartowali o bardzo prawdopodobnym wypadku, kiedybyś otrzymał od kardynała rozkaz, ażeby mnie aresztować. Wszak należałeś do stronnictwa. Tak, dlaczegóż więc i my nie mielibyśmy brać udziału w agitacjach stronnictw?... Miałeś tak dobrze swą tajemnicę, jak i my mamy własne; nie wyjawiliśmy ich sobie wcale; tem lepiej; dowodzi to, że umiemy dochować swych tajemnic.
— Ja panu nic też nie wyrzucam — rzekł d‘Artagnan — i jedynie z tej racji, że pan hrabia de Ja Fére mówił o przyjaźni, rozpatruję pańskie postępowanie.
— I co pan o niem sądzisz?... — zapytał Aramis wyniośle.
Krew uderzyła do skroni d‘Artagnanowi; wstał i odpowiedział:
— Uważam, że tak postępują wychowańcy jezuitów.
Porthos, widząc, że d‘Artagnan wstaje, również powstał. Wszyscy więc czterej stali w postawie groźnej naprzeciw siebie.
Na odpowiedź d‘Artagnana, Aramis poruszył się, jak gdyby chciał ręką sięgnąć po szpadę. Athos go zatrzymał.
— D‘Artagnanie — rzekł — przychodzisz tu jeszcze rozzłoszczony wczorajszą przygodą. D‘Artagnanie, myślałem, że masz tyle serca i że przyjaźń dwudziestoletnia oprze się w tobie porażce ambicji własnej przez kwadrans. No, o mnie teraz powiedz. Czy zdaje ci się, że masz mi co do zarzucenia?... Jeżelim zawinił, d‘Artagnanie, przyznam się do winy.
Ten głos poczciwy i harmonijny wywierał zawsze dawny wpływ na d‘Artagnana, gdy głos Aramisa, cierpki i krzykliwy w chwilach złego humoru, drażnił go niepomiernie. Dlatego odpowiedział Athosowi:
— Zdaje mi się, panie hrabio, że mógłbyś był mi się zwierzyć w zamku Bragelonne, jak pan — dodał, wskazując Aramisa — mogłeś był zwierzyć mi się w swym klasztorze; nie byłbym się rzucał w awanturę, gdzieście mi stanęli na drodze; że byłem delikatny, nie trzeba mnie było uważać za głupca. Gdybym był chciał zgłębiać różnicę między ludźmi, których, przyjmuje pan u siebie po drabince sznurowej, a tymi, którzy do niego wchodzą po drabince drewnianej, byłbym go zmusił do mówienia.
— O!... do czego się pan wtrącasz? — zawołał Aramis, blady ze złości, podejrzewając, że d‘Artagnan, śledząc go, widział go z panią de Longueville.
— Mieszam się do tego, co mnie obchodzi, i udaję, że nie widzę tego, co mnie nie dotyczy, ale nienawidzę obłudników, a do tej kategorji zaliczam muszkieterów, udających opatów, i opatów, udających muszkieterów, a — dodał, zwracając się ku Porthosowi — i ten pan jest także mego zdania.
Porthos, który jeszcze w niczem się nie odezwał, przytwierdził tylko jednem słówkiem i ruchem. Powiedział tak i rękę położył na rękojeści szpady. Aramis odskoczył w tył i wyciągnął swoją szpadę. D‘Artagnan zgiął się, gotów do ataku lub obrony.
Wtedy Athos wyciągnął rękę z ruchem tak rozkazującym, jak on tylko umiał, wydobył powoli szpadę i pochwę zarazem, złamał żelazo na kolanie i oba kawałki odrzucił daleko od siebie. Poczem, zwracając się do Aramisa, rzekł:
— Aramisie, złam swoją szpadę.
Aramis wahał się.
— Tak trzeba — rzekł Athos, a potem głosem cichszym i słodszym dodał: — Ja tego chcę.
Wówczas Aramis, jeszcze bledszy, ale poskromiony tym ruchem, pokonany tym głosem, złamał w ręku giętką klingę, potem skrzyżował ramiona i czekał, trzęsąc się z wściekłości.
Na ten ruch d‘Artagnan i Porthos cofnęli się; d‘Artagnan nie wydobył wcale szpady, a Porthos schował swoję do pochwy.
— Nigdy — wyrzekł Athos, zwolna prawą rękę podnosząc ku niebu — nigdy, przysięgam to przed Bogiem, który nas widzi i słyszy w tej nocy uroczystej, nigdy szpada moja nie dotknie waszych, nigdy oko moje nie będzie miało dla was spojrzenia gniewu, ani serce nie zabije nigdy z nienawiści. Żyliśmy razem, razem nienawidziliśmy i kochaliśmy... przelewaliśmy i mieszaliśmy naszą krew, a może — dodał jeszcze — może istnieje między nami węzeł silniejszy od przyjaźni, tak! wiąże nas powinowactwo zbrodni,... bo wszyscy czterej skazaliśmy, osądziliśmy i śmierć zadaliśmy istocie ludzkiej, której może nie mieliśmy prawa zgładzić z tego świata, chociaż zdawało się, że należy ona nie do świata, lecz raczej do piekła. D‘Artagnanie!... zawsze cię kochałem, jak syna. Porthosie, dziesięć lat spaliśmy obok siebie, jak bracia, Aramis jest waszym bratem, jak moim, bo Aramis tak was kochał, jak ja was kocham zawsze. Co może dla nas znaczyć kardynał Mazarini, dla nas, cośmy przemogli rękę i serce takiego człowieka, jak Richelieu. Co znaczyć może dla nas ten lub ów książę, dla nas, cośmy zachowali koronę na głowie królowej? D‘Artagnanie, przebacz, żem wczoraj skrzyżował z tobą szpadę; Aramis o to samo prosi Porthosa. A teraz nienawidźcie mnie, jeżeli możecie, ale ja, przysięgam wam, pomimo nienawiści waszej, mieć będę dla was szacunek i przyjaźń. Teraz powtórz me słowa, Aramisie, a potem, jeśli oni zechcą i jeżeli ty zechcesz, pożegnajmy naszych przyjaciół na zawsze.
Nastała chwila uroczystej ciszy, którą przerwał Aramis.
— Przysięgam — wyrzekł z czołem spokojnem i uczciwem spojrzeniem, ale głosem, drżącym jeszcze od resztki wzruszenia — przysięgam, że nie żywię nienawiści ku tym, którzy byli mymi przyjaciółmi, i przysięgam, że żałuję tego, żem dotknął twej szpady, Porthosie; przysięgam wreszcie, że moja szpada nietylko nie skieruje się nigdy ku waszej piersi, lecz i w głębi mej myśli najtajniejszych nie pozostanie w przyszłości nawet śladu uczuć dla was nieprzyjaznych. Pójdź, Athosie.
Athos poruszył się, ażeby odejść.
— O! nie, nie! nie odchodźcie! — zawołał d‘Artagnan, porwany uniesieniem, zdradzającem gorącość jego krwi i wrodzoną prawość duszy — nie odchodźcie, bo i ja mam wykonać przysięgę. Przysięgam, że oddam ostatnią kroplę swej krwi, ostatni kawałek ciała, ażeby rachować szacunek takiego człowieka, jak ty, Athosie, i przyjaźń takiego człowieka, jak ty, Aramisie.
I rzucił się w ramiona Athosa.
— Synu mój — rzekł Athos, przyciskając go do serca.
— A ja — rzekł Porthos — ja nie przysięgam na nic, ale się duszę!... do pioruna!... gdyby mi przyszło bić się przeciw wam, dałbym się podziurawić na przetak, bo na świecie tylko was kochałem.
I poczciwy Porthos zalał się łzami, rzucając się w ramiona Aramisa.
— Moi przyjaciele — rzekł Athos — tego, się spodziewałem, tego czekałem od takich serc, jak wasze, tak, przewidziałem to i powtarzam: losy nasze związane są nieodmiennie, chociaż idziemy po odmiennych drogach; szanuję twoje zasady, d‘Artagnanie; szanuję twoje przekonania, Porthosie, ale chociaż walczymy za sprawy wprost różne, pozostańmy przyjaciółmi; ministrowie, książęta i króle przelecą, jak potoki, — wojna domowa mignie, jak płomień, ale my pozostaniemy!... takie mam przeczucie.
— Tak — podchwycił d‘Artagnan — będziemy zawsze muszkieterami i, jako jedyny sztandar nasz, zachowamy serwetę z bastionu Ś-go Gerwazego, na której kardynał kazał wyhaftować trzy lilje.
— Tak — rzekł Aramis — wszystko jedno, czy będziemy kardynalistami, czy frondystami! Miejmy na zawsze naszych poczciwych sekundantów do pojedynku, naszych przyjaciół wiernych do spraw poważnych, naszych kolegów wesołych do zabaw!
— A ilekroć — rzekł Athos — spotkamy się wśród walki, na te słowa jedynie: „plac królewski!“ przełóżmy zawsze szpady do lewej ręki, a prawą podajmy sobie, choćby w najstraszniejszej rzezi!...
— Mówisz zachwycająco!... — rzekł Porthos.
— Jesteś największym z ludzi — rzekł d‘Artagnan — przerosłeś nas o dziesięć łokci.
Athos uśmiechnął się uśmiechem niewysłowionej radości.
— Zatem rzecz ułożona — wyrzekł. — No, panowie, podajcie ręce. Czy jesteście choć trochę chrześcijanami?
— No, dalibóg! — odrzekł d‘Artagnan.
— Jesteśmy... choćby na tyle, ażeby pozostać wiernymi naszej przysiędze — rzekł Aramis.
— O!... gotów jestem przysiądz, na co kto zechce — rzekł Porthos — nawet na Mahometa! Niech mnie djabli porwą, czy byłem kiedy tak szczęśliwy, jak w tej chwili.
I poczciwy Porthos ocierał oczy, jeszcze wilgotne.
— Czy ma z was który krzyżyk?... — zapytał Athos.
Porthos i d‘Artagnan spojrzeli po sobie, pokręcając głową, jak ludzie, pochwyceni na gorącym uczynku. Aramis uśmiechnął się i wyciągnął z nad piersi krzyżyk djamentowy, zawieszony u szyi na sznurku z pereł.
— Jest — wyrzekł.
— A więc — podchwycił Athos — przysięgnijmy na ten krzyż, bo — pomimo wszystko — jest to zawsze krzyż, przysięgnijmy, że zawsze żyć będziemy w jedności bezwzględnej — i oby przysięga ta zjednoczyła nietylko nas, ale aby zjednoczyć mogła i naszych potomków. Cóż, zgadzacie się na tę przysięgę?...
— Zgadzamy się — wyrzekli wszyscy jednogłośnie.

— O!... zdrajco — szepnął d‘Artagnan, nachylając się do ucha Aramisowi — kazałeś nam przysiądz na krzyż frondystowiski.

ROZDZIAŁ XXXII
PROM

Spodziewamy się, że czytelnik niezupełnie zapomniał o młodym podróżnym, którego pozostawiliśmy na drodze do Flandrji.
Nieznana dotąd przyjemność używania wolności, mająca pewien błogi odcień nawet dla tych, którzy nigdy nie cierpieli z racji zależności, przyjemność ta ozłociła Raulowi niebo i ziemię, a szczególnie ten daleki widnokrąg życia, który nazywa się przyszłością.
Spostrzegł jednak po kilku próbach rozmowy z Olivanem, że długie dnie, spędzane w ten sposób, byłyby bardzo smutne, i przyszła mu na myśl mowa hrabiego tak słodka, tak przekonywająca i tak zajmująca, przyszły mu na myśl jego opowiadania o miastach, kędy przejeżdżano, i o których nikt mu nie był w stanie dać szacowniejszych wskazówek, niż Athos, najuczeńszy i najweselszy przewodnik w podróży.
Inne jeszcze wspomnienie zasmucało Raula; przybywając do Lonnes, ujrzał poza zasłoną topoli mały zameczek, który mocno mu przypomniał ów w La Valliere; zatrzymał się i patrzał na niego przez dziesięć minut, poczem ruszył w dalszą drogę, wzdychając, nic nawet nie odpowiedziawszy Olivanowi, który z całem uszanowaniem zapytał, co zwróciło jego uwagę.
Widok przedmiotów zewnętrznych jest tajemniczym przewodnikiem, który udziela się strunom pamięci i budzi je, pomimo woli naszej; a gdy raz już przewinie się ta nić, jak nić Arjadny, prowadzi ona do labiryntu myśli, gdzie człowiek błądzi, biegnąc w tym cieniu przeszłości, który nazywają pamięcią.
Owóż i widok tego zamku oderwał Raula o pięćdziesiąt mil w zachodnią stronę i podsunął mu przed oczy owo życie od chwili, kiedy pożegnał się z małą Ludwiką, aż do czasu, kiedy ją zobaczył poraz pierwszy, a gąszcz każdego dęba, każda chorągiewka, dostrzeżona na dachu, przypominały mu, że — miast powracać do przyjaciół z lat dziecinnych — każdą chwilą oddala się od nich bardziej i że może opuścił ich już na zawsze. Z sercem ściśniętem, z głową ociężałą, kazał Olivanowi zaprowadzić konie do małej oberży, którą spostrzegł na drodze o pół strzału z muszkietu.
Sam zaś zsiadł z konia, zatrzymał się pod piękną kępą kwitnących kasztanów, wokół których brzęczały roje pszczół, i powiedział Olivanowi, ażeby mu przyniesiono tu z oberży papieru listowego i atramentu na mały stolik, który wydawał się jakby przeznaczony do pisania.
Olivan spełnił rozkaz i jechał dalej, gdy Raul usiadł, oparłszy się łokciem na tym stoliku i wzrok utopiwszy w malowniczym krajobrazie, roztaczającym pola zielone, gaiki drzew, z których wierzchołków spadało białe, jak śnieg, kwiecie.
Raul siedział tak z dziesięć minut, pogrążywszy się w marzeniach, gdy w kręgu, objętym przez jego roztargnione spojrzenie, zobaczył poruszającą się figurkę o twarzy czerwonej, z serwetą pod pachą, czepkiem białym na głowie; figurka zbliżyła się, niosąc papier, kałamarz i pióro.
— Ho! ho!... — rzekło zjawisko — widać, że wszyscy szlachcice mają podobne myśli, bo niespełna przed kwadransem jakiś młody pan, tak wspaniale, jak pan, ubrany z miną tak okazałą i takiego wieku, jak pan, zatrzymał się tu przed tym gajem, kazał przynieść tu ten stolik: to krzesło i zjadł obiad ze starym panem, wyglądającym na jego guwernera; zjedli pasztet, nie zostawiwszy ani odrobiny, i wysączyli butelkę starego wina Macon, aż do ostatniej kropelki, ale na szczęście mamy jeszcze więcej takiego wina i takich pasztetów i, jeżeli pan rozkaże...
— Nie, mój przyjacielu — rzekł Raul. uśmiechając się — dziękuję ci; nie potrzebuję w tej chwili niczego prócz tych rzeczy, których zażądałem, i byłbym już zupełnie zadowolony, gdyby pióro było dobre, a atrament czarny; w takim razie zapłaciłbym za pióro, jak za butelkę, a za atrament, jak za pasztet.
— O! panie — odrzekł gospodarz — to butelkę i pasztet dam pańskiemu służącemu i tym sposobem pióro i atrament nic pana nie będzie kosztowało.
— Zrób pan, jak chcesz — odrzekł Raul, ucząc się dopiero poznawać tę szczególną klasę ludzi, która, kiedy rabusie rozbijali się na gościńcach, miała z nimi spółkę, a gdy ich już nie stało, zastępuje ich sama w zupełności.
Gospodarz, uspokojony co do zarobku, położył na stole papier, kałamarz i pióro. Przypadkiem pióro było znośne i Raul zaczął pisać. Gospodarz stał tymczasem przed nim i z pewnym zachwytem mimowolnym podziwiał tę postać tak zarazem poważną i łagodną. Piękność była i będzie zawsze królową.
— To nie taki gość, jak tamten, który tu był przed chwilą — rzekł gospodarz do Olivana, gdy ten przyszedł do Raula, ażeby zobaczyć, czy czego nie potrzebuje, — pan wasz wcale niema apetytu.
— Miał go jeszcze przed trzema dniami; ale, cóż robić, stracił go onegdaj.
Tymczasem Raul pisał:
„Panie!
„Po czterech godzinach jazdy zatrzymuję się, ażeby do pana napisać, bo odczuwam stale brak Ciebie. Tak mnie odurzył pański odjazd, tak mnie zmartwiło nasze rozstanie, że bardzo zaiste niedołężnie wyraziłem panu uczucie i wdzięczność, jaką żywię dla pana. Pan mi wybaczysz, bo serce Twoje jest tak szlachetne, żeś zrozumiał wszystko, co się działo w mojem. Niech pan napisze do mnie, bardzo o to proszę, bo rady Twoje — to dla mnie życie całe, a przytem czuję się niespokojny; zdawało mi się, że i pan przygotowuje się na jakąś wyprawę niebezpieczną, o którą nie śmiałem Cię wypytywać, boś mi nic o niej nie wspominał. Widzisz więc, panie, że gorąco pragnę wiadomości o Tobie. Odkąd nie mam pana przy sobie, straciłem zupełnie pewność siebie. Pan mnie pokrzepiałeś potężnie, a dzisiaj przysięgam panu, czuję się osamotniony.
„Czy raczysz, panie, jeżeli będziesz miał wiadomość z Blois, napisać mi kilka słów o mej małej przyjaciółce, pannie de La Valliere, której zdrowie w chwili naszego odjazdu, jak panu wiadomo, budziło pewne obawy? Pojmujesz, panie i kochany opiekunie, jak drogie i niezbędne są mi wspomnienia z tego czasu który przepędziłem przy Tobie. Mam nadzieję, że nieraz pomyślisz o mnie, a jeżeli brak ci mnie niekiedy, jeżeli czujesz jakby żal, iż mnie przy Tobie niema, nie posiadałbym się z radości na myśl, że i pan odczułeś przywiązanie moje dla Ciebie i że dałem Ci je poznać, kiedy miałem zaszczyt przebywać z Tobą razem“.
Tymczasem Olivan wypił butelkę i zjadł pasztet; konie także podjadły sobie i wypoczęły. Raul skinął na gospodarza, ażeby przyszedł, rzucił mu talara an stół, wsiadł na konia, a w Sculis oddał list na pocztę.
Odpoczynek, jakiego użyli jeźdźcy i konie, pozwolił im bez zatrzymywania się zajechać do Verberie. Tu Raul rozkazał Olivanowi dowiedzieć się o tego młodego szlachcica, który ich wyprzedzał; widziano go, jak przejeżdżał tędy przed trzema kwadransami, ale dobre miał konie i jechał prędko.
— Postarajmy się dogonić tego szlachcica — rzekł Raul do Olivana — jedzie on, jak i my, do wojska, mielibyśmy więc miłe towarzystwo.
Raul, przyjechawszy do Compiégne o czwartej, zjadł obiad z dobrym apetytem i wypytywał znowu o wyprzedzającego ich młodego szlachcica; tak samo, jak Raul, popasał on w hotelu „pod Dzwonem i Butelką“, najlepszym w Compiégne, i udał się w dalszą drogę, powiadając, że ma zamiar przenocować w Noyon.
— To i my przenocujemy w Noyon — rzekł Raul.
— Panie — odezwał się z uszanowaniem O1ivan — niech mi pan pozwoli zwrócić uwagę, żeśmy już bardzo zmordowali konie od rana. Zdaje mi się, że byłoby dobrze tu zostać na nocleg, a jutro wyjechać wczesnym rankiem. Dwanaście mil to dosyć na jeden przejazd.
— Pan hrabia de la Fére pragnie, ażebym się śpieszył — odpowiedział Raul — i abym przybył do księcia zrana czwartego dnia, dotrzyjmy więc dziś do Noyon; będzie to taki przejazd, jaki już zrobiliśmy z Blois do Paryża. Staniemy tam o ósmej. Konie będą miały całą noc na wypoczynek, a jutro, zrana o godzinie piątej wyruszymy w drogę.
Olivan nie śmiał sprzeciwiać się temu postanowieniu, ale jechał, mrucząc.
— Tak, tak — bąkał sobie pod nosem — zaraz się gorączkować pierwszego dnia, jutro zamiast szesnastu mil, zrobi się ośm, pojutrze cztery, a za trzy dni będzie się w łóżku. O! wszyscy ci młodzi panicze to fanfarony.
Jak widać Olivan nie był wychowany w szkole Planchetów i Grimaudów. Raul w samej rzeczy czuł się znużony, ale chciał wypróbować swych sił i, wykarmiony zasadami Athosa: — słyszał od niego o jeździe po dwanaście godzin bez dłuższej przerwy — nie chciał pozostać daleki od swego wzoru. D‘Artagnan, ten człowiek żelazny, jakby złożony tylko z nerwów i muskułów, przejął go także zachwytem.
Jechał więc wciąż dalej, coraz to przyśpieszając biegu konia. Droga ciągnęła się malowniczo nad jeziorem; wtem z wierzchołka pagórka Raul spostrzegł przed sobą rzekę. Mały oddział ludzi na koniach znajdował się na brzegu i wsiadał na prom.
Raul nie wątpił już, że to ów szlachcic i jego świta; krzyknął, ale zbyt daleko był, ażeby go mogli usłyszeć. Wtedy zmusił konia, pomimo zmęczenia, do galopu, ale grunt falisty znów mu zasłonił widok podróżnych, a kiedy się dostał na nowe wzgórze, prom już odbił i posuwał się ku przeciwległemu brzegowi. Raul, widząc, że nie zdąży już na prom razem z podróżnymi, zatrzymał się, czekając na Olivana. W tejże chwili rozległ się krzyk, jakby od strony rzeki.
Raul zwrócił się w stronę, skąd pochodził ten krzyk i, przysłoniwszy oczy ręką, bo go oślepiał blask zachodzącego słońca, zawołał:
— Olivanie! co się tam dzieje?
Rozległ się drugi krzyk, jeszcze bardziej przenikliwy.
— O! panie!... — rzekł Oivan — sznur u promu się zerwał i łódź się przechyla. Ale co to? Coś się szamocze w wodzie.
— O! tak — zawołał Raul, wlepiając wzrok — w punkt rzeki, który promienie słoneczne oświetlały wspaniale — koń i jeździec!...
— Topi się!... — zawołał Olivan.
Raul również nabrał pewności, że to jakiś człowiek tonął. Spiął konia, ostrogi zapuścił mu w brzuch, a zwierzę, rozjuszone bólem, popędziło, jak szalone, i wskoczyło do rzeki, aż fala plusnęła spieniona.
— O! panie!... — krzyknął Olivan — co pan robi, na miłość Boską!
Raul kierował konia ku tonącemu.
Miał w tem zresztą niemałą wprawę. Wychowany na brzegach Loary, był, że tak powiemy, wykołysany na jej falach, sto razy przebył ją konno, a tysiąc razy przepłynął. Athos, kształcąc wicehrabiego na przyszłego żołnierza, nauczył go wszelkich potrzebnych ćwiczeń.
— O! mój Boże!... — mówił dalej Olivan zrozpaczony — coby powiedział pan hrabia, gdyby pana widział.
— Pan hrabia uczyniłby tak samo, jak ja — odpowiedział Raul, popędzając konia.
— Ale ja! ja!... — zawołał Olivan, blady i zrozpaczony uwijając się na brzegu. Jak ja się tam dostanę?
— Skacz, tchórzu!... — zawołał Raul, nie przestając płynąć.
Poczem zakrzyknął w stronę podróżnego, który szamotał się o dwadzieścia kroków od niego:
— Odwagi, panie, odwagi, pomoc przybywa!
Olivan zbliżył się, cofnął, spiął konia, zawrócił, wreszcie zawstydzany wskoczył z koniem do wody, jak to uczynił Raul, powtarzając przecie:
— Już po mnie, zginęliśmy!
Tymczasem prom posuwał się szybko, unoszony prądem wody, i słychać było krzyki znajdujących się na nim ludzi. Jakiś siwowłosy człowiek rzucił się z promu do rzeki i płynął żwawo ku tonącemu; pomimo to zbliżał się powoli, bo musiał walczyć z przeciwnym prądem wody.
Raul płynął dalej i widocznie zmniejszał odległość, ale koń i jeździec, których nie spuszczał z oczu, tonęli też coraz widoczniej. Koń już miał tylko nozdrza ponad wodą a jeździec, wypuściwszy cugle przy borykaniu się z nurtami, wyciągał ręce w górę, a głowę w tył przechylał. Jeszcze minuta i wszystko miało zniknąć.
— Odwagi!... — zawołał Raul — odwagi!
— Zapóźno!... — wyszeptał młodzieniec — zapóźno!
Woda przeszła mu ponad głową i stłumiła głos w ustach. Raul zeskoczył z konia, pozostawiając go własnym jego siłom, i w trzech czy czterech rzutach był już przy szlachcicu. Schwycił natychmiast konia pod gardziel, podniósł mu łeb z wody; zwierzę odetchnęło swobodniej i, jakby zrozumiawszy, że pomoc mu przybywa, podwoiło wysiłki: Raul jednocześnie schwycił młodzieńca za rękę i położył ją na grzywie, której ten uczepił się z zaciekłością tonącego. Wtedy Raul, pewny już, że jeździec nie popuści jej, zajął się tylko koniem i skierował go ku przeciwnemu brzegowi, pomagając mu do przerzynania nurtów i dodając mu odwagi. Naraz zwierzę natrafiło na podwodną ławę piaszczystą i stanęło na tej mieliźnie.
— Ocalany!... — zawołał siwowłosy mężczyzna, stając również na tym piasku.
— Ocalony!... — wyszeptał machinalnie szlachcic, puszczając grzywę i zsuwając się z siodła w ramiona Raula.
Raul był już tylko o dziesięć kroków od brzegu, zaniósł zemdlonego szlachcica, położył go ma murawie, rozwiązał mu sznurki u kołnierza i odpiął guziki surduta. Za chwilę i siwowłosy mężczyzna był już przy nim. Olivan też wydostał się na brzeg, nażegnawszy się coniemiara, a ludzie na promie, o ile mogli, dobijali wiosłem do lądu.
Powoli — dzięki staraniom Raula i towarzyszącego młodemu jeźdźcowi mężczyzny — życie wróciło na blade policzki prawie obumarłego. Otworzył on oczy z początku błędne, wkrótce jednak wlepił je w tego, który go ocalił.
— O panie — zawołał — pana szukałem oczyma! gdyby nie pan, byłbym z pewnością już umarł.
— Ale zostałeś pan, jak widzisz, wskrzeszony — rzekł Raul — a dla nas wszystkich skończyło się tylko na kąpieli.
— A! i ty tutaj jesteś, poczciwy Arminges! napędziłem ci wielkiego strachu, nieprawdaż? ale twoja to wina, ty byłeś moim nauczycielem, dlaczego więc nie nauczyłeś mnie lepiej pływać?
— O! panie hrabio — rzekł starzec — gdyby ci się było przytrafiło nieszczęście, nigdy nie śmiałbym stanąć przed marszałkiem.
— Ale jak się to wydarzyło?... — zapytał Raul.
— O!... panie w sposób najprostszy — odpowiedział ten, którego tytułowano hrabią. — Byliśmy prawie na połowie rzeki, kiedy u promu przerwał się sznur. Na odgłos krzyków i poruszenia obsługi promu — koń mój przestraszył się i wskoczył do wody. Pływam bardzo źle i nie miałem odwagi rzucić się do rzeki. Zamiast pomagać koniowi, paraliżowałem jego ruchy i byłbym się napewno utopił, gdybyś pan w ostatniej chwili nie wyciągnął mnie z wody. O!... panie, jeżeli chcesz, będziemy odtąd przyjaciółmi na życie i śmierć.
— Panie — odrzekł Raul, kłaniając się — jestem twym powolnym sługą.
— Nazywam się hrabia de Guiche — mówił dalej jeździec — ojcem moim jest marszałek de Grammont. A teraz, kiedy pan wiesz, kto jestem, czy uczynisz mi ten zaszczyt i zechcesz powiedzieć swą godność?
— Jestem wicehrabia de Bragelonne — rzekł Raul, czerwieniąc się, że nie może wymienić ojca, jak to uczynił hrabia de Guiche.
— Wicehrabio, twarz twoja, dobroć i odwaga pociągają mnie ku tobie; masz szczerą moją życzliwość. Ucałujmy się i proszę cię o przyjaźń.
— Panie — odrzekł Raul, wywzajemniając się uściskiem — kocham cię już z całego serca, uważaj mnie więc za wiernego przyjaciela.
— A dokąd jedziesz, wicehrabio?... — zapytał de Guiche.
— Do wojska księcia, hrabio.
— To i ja także!... — zawołał młodzieniec w uniesieniu radości — o!... tem lepiej, pierwsze strzały odbędziemy razem.
— A teraz — rzekł nauczyciel — musisz pan zrzucić ubranie; lokaje, którym dałem rozkaz, gdy wyszli z promu, są już pewnie w zajeździe, i grzeją bieliznę i wino; chodźcie, panowie.
Młodzieńcy nie sprzeciwiali się bynajmniej tej propozycji. Wsiedli natychmiast na konie, patrząc na siebie z upodobaniem wzajemnem.

Tylko Olivanowi nie bardzo przypadł do smaku ten piękny uczynek jego pana. Wyżymał rękawy i całą swą nasiąkniętą wodą odzież, myśląc o tem, że popas w Compiégne byłby go niewątpliwie uratował od tej biedy.

ROZDZIAŁ XXXIII
UTARCZKA

Popas w Noyon był krótki, każdy spał snem głębokim. Rani poleci, ażeby go obudzono, gdyby przybył Grimaud, ale Grimand nie przybył wcale. Komie znużone pokrzepił również zupełny odpoczynek ośmiogodzinny i obfita pasza w żłobie.
Hrabiego de Guiche obudził o godzinie piątej Raul, przyszedłszy mu powiedzieć dzień dobry. Zjedzono śniadanie naprędce, a o godzinie szóstej ujechał on już dobrą milę. Rozmowa z młodym hrabią wielce interesowała Raula. Słuchał też Raul z uwagą, a młody hrabia opowiadał ciągle...
Wychowany w Paryżu, gdzie Raul był raz tylko, na dworze, którego Raul wcale nie widział, mówił mu o różnych szaleństwach paziowskich, o dwóch pojedynkach, jakie zdołał już mieć pomimo edyktów wzbraniających i pomimo dozoru nauczyciela, a wszystko to wielką ciekawość budziło w Raulu. Raul był tylko u pana Scarron; wymienił Guiche’owi osoby, które tam widział.
Potem rozmowa zeszła na intrygi miłosne. I w tej dziedzinie Bragellone więcej słuchał, niż sam opowiadał. Zdawało mu się jednak, że — pomimo opowiadania trzech czy czterech historyjek miłosnych — hrabia de Guiche ukrywał tak, jak i on, tajemnicy serca.
De Guiche, jak powiedzieliśmy, wychowany był na dworze i wszystkie intrygi dworskie były mu znane. Był to ten dwór, o którym Raul tyle słyszał od hrabiego de la Fére: lecz zmienił się on wielce, od kiedy Athos go widział po raz ostatni.
Całe więc opowiadanie hrabiego de Guiche zawierao wiele nowego dla jego młodego towarzysza podróży. Hrabia de Guiche, obmawiając na prawo i lewo, czynił przegląd wszystkich: opowiadał o dawnych miłostkach pani de Longueville i Coligny‘ego, o pojedynku tegoż na placu królewskim, o pojedynku, tak dla niego fatalnym; o nowych miłostkach tejże pani z księciem de Marsillac, tak zazdrosnym, że gotów był pozabijać wszystkich, nawet opata d‘Herblay, swego spowiednika; o miłostkach księcia Walji z siostrą króla. Nawet królowej nie oszczędzał, a i kardynałowi dostało się szyderstwo.
Dzień minął, jakby jedna godzina. Nauczyciel hrabiego, człowiek światowy, uczony do szpiku kości, jak mówił jego wychowaniec, przypomniał kilkakrotnie Raulowi głęboką wiedzę i cięty dowcip Athosa, ale pod względem wdzięku, delikatności i szlachetności postawy, nie mógł się ani równać z hrabią de la Fére.
Konie, bardziej oszczędzane, niż w przeddzień, zatrzymały się około godziny czwartej wieczorem w Arras. Zbliżano się do widowni wojny i postanowiono w mieście tem zatrzymać się aż do dnia następnego, gdyż oddziały hiszpańskie, korzystając z nocy, posuwały nieraz swe wycieczki aż w okolice Arras.
Wojsko francuskie zajmowało przestrzeń od Pontá-Mare do Valenciennes. Książę, jak mówiono, stał kwaterą w Béthune. Wojsko nieprzyjacielskie rozpościerało się od Cossel do Courtray, a ponieważ dopuszczało się ciągłych rabunków i gwałtów, biedni mieszkańcy pograniczni porzucali swe odosobnione siedziby i chronili się do miast warownych, dających im bezpieczeństwo większe.
Arras pełne było takich ludzi. Mówiono o bliskiej bitwie, która miała być rozstrzygająca, gdyż dotąd książę manewrował tylko, czekając na posiłki, które nareszcie przybyły.
Młodzieńcy winszowali sobie, że przyjechali w samą porę. Zjedli kolację razem i położyli się spać w jednym pokoju. W ich wieku o przyjaźń bardzo łatwo; zdawało im się też, że znają się od urodzenia i że niepodobna już im się rozłączyć.
Wieczorem rozprawiali o wojnie; lokaje opatrywali broń; młodzieńcy nabili pistolety na wypadek utarczki i obudzili się zrozpaczeni, gdyż obu się śniło, iż przybyli zapóźno na plac bitwy.
Zrana rozeszła się wieść, że książę Kondeusz ustąpił z Béthune i przeniósł się do Carvin, pozostawiwszy jednak załogę w tem pierwszem mieście. Ponieważ jednak wiadomość ta nie wydawała się pewna, młodzieńcy postanowili jechać do Béthune, a w razie potrzeby zboczyć do Carvin.
Nauczyciel hrabiego de Guiche znał wybornie te strony; zaproponował więc skręcić na drogę boczną między Lens a Béthune. W Albain miano zasięgnąć języka. Po drodze zostawiono wiadomość dla Grimauda. Wyruszono około gadziny siódmej zrana.
De Guiche, młody i krewki, rzekł do Raula:
— Jest nas trzech panów i trzech służących; służący nasi dobrze uzbrojeni, a twój wygląda na zucha.
— Nigdy go nie widziałem, jak się bierze do rzeczy — odpowiedział Raul — ale to Bretończyk, więc obiecujący.
— Tak, tak — podchwycił de Guiche — i pewny jestem, iż w potrzebie nie poskąpi ognia ze strzelby; co do mnie, mam dwóch ludzi pewnych, którzy odbyli kampanję z mym ojcem; jest więc nas sześciu wojowników. Gdybyśmy tak napotkali mały oddział nieprzyjacielski na zwiadach, choćby nawet trochę od nas liczniejszy, czyżbyśmy nań nie natarli, Raulu?...
— Naturalnie — odpowiedział wicehrabia.
— Hola!... moi panicze!... hola!... — rzekł nauczyciel, mieszając się do rozmowy — nie gorączkujcie się tak, na miłość boską!... a moje instrukcje, panie hrabio?... czyś pan zapomniał, że mam rozkaz odstawić pana całego i zdrowego do księcia pana?... Jak będziesz w wojsku, to daj się pan zabić, jeżeli ci się podoba, ale do tej chwili, uprzedzam pana, że ja, w charakterze jenerała tego tu oto wojska, daję wam rozkaz do odwrotu na widok pierwszego nieprzyjacielskiego pióropusza.
De Guiche i Raul spojrzeli na siebie ukradkiem, uśmiechając się jednocześnie.
Do Albain przybyli podróżni bez wypadku. Tu dowiedzieli się, że książę rzeczywiście opuścił Béthune i stał między Cambrin i Venthie. Wtedy — znów boczną drogą — po pół godzinie jazdy mały oddział przybył na brzeg strumyka, wpadającego do Lys.

Okolica była cudna, poprzerzynana dolinami szmaragdowo-zielonemi. Od czasu do czasu znajdował się na drodze
Prałat wyciągnął rękę w kierunku drzwi kościoła, gdzie siedział żebrak, oparty plecami o słup.
gaik. W każdym takim lasku nauczyciel, w przewidywaniu zasadzki, wysłał naprzód dwóch służących hrabiego, którzy tworzyli w ten sposób straż przednią. Nauczyciel i dwaj młodzieńcy stanowili korpus wojska, Olivan zaś, z karabinem na kolanach i okiem, wytrzeszczonem na wszystkie strony czuwał na tyłach.

Od niejakiego czasu na widnokręgu wynurzał się las dosyć gęsty; gdy znajdowali się odeń o jakie już sto kroków, pan d‘Arminges, przywykły do ostrożności, wysłał naprzód dwóch lokajów hrabiego. Służący zniknęli między drzewami; młodzieńcy i nauczyciel, śmiejąc się i rozmawiając, jechali prawie o sto kroków za nimi.
Oliwan trzymał się w tyle na takiejże prawie odległości; nagle rozległo się pięć czy sześć strzałów muszkietowych. Nauczyciel kazał przystanąć, młodzieńcy posłusznie wstrzymali konie. W tejże chwili dwaj służący powrócili galopem.
Młodzieńcy, z niecierpliwością pragnący dowiedzieć się powodów tej strzelaniny, popędzili ku służącym, a nauczyciel pojechał za nimi.
— Czy was zatrzymano? — zapytali żywo obaj młodzieńcy.
— Nie — odpowiedzieli lokaje — prawdopodobnie nawet nie widziano nas; strzały ze strzelby padły o sto kroków przed nami, w największym gąszczu leśnym; wróciliśmy, ażeby zapytać o radę.
— Moją radą — rzekł d‘Arminges — nawet wolą moją jest, ażebyśmy dokonali odwrotu; ten las może ukrywać w sobie zasadzkę.
— Więc nic nie widzieliście? — zapytał hrabia lokaja.
— Zdawało mi się — rzekł jeden z nich — że jacyś jeźdźcy, ubrani żółto, suną wzdłuż strumienia.
— Tak — odezwał się nauczyciel — tośmy wpadli na oddział hiszpański. Do odwrotu, panowie, do odwrotu!
Młodzieńcy porozumiewali się ukradkowemi spojrzeniami, gdy wtem usłyszano wystrzał z pistoletu, poczem dwa czy trzy razy wołanie o pomoc. Młodzieńcy ostatniem spojrzeniem upewnili się, iż żaden z nich nie pognie się cofnąć, i w chwili, gdy nauczyciel już zawracał konia, obydwaj pojechali naprzód, Raul, wołając: „Do mnie, Olivanie!“, a hrabia de Guiche, wołając: „Do mnie Urbanie i Blanchecie!“.
I zanim nauczyciel ochłonął ze zdziwienia, oni byli już w lesie. Spiąwszy konie, jednocześnie porwali pistolety do ręki. W pięć minut przybyli na miejsce, skąd zgiełk wdawał się pochodzić. Wtedy zwolnili biegu swych koni i posuwali się ostrożnie.
— Cicho! — rzekł de Guiche — kawalerzyści!...
— Tak, trzech na koniu, a trzech zsiadło na ziemię.
— Co robią?... zobacz!...
— Zdaje mi się, że rewidują jakiegoś człowieka rannego, czy nieżywego.
— O!... to jakieś podłe morderstwo — rzekł de Guiche.
— Ależ to przecie żołnierze — podchwycił Bragelonne.
— Tak, ale ciury, czyli rabusie na drogach.
— Hejże na nich!... — rzekł Raul.
— Hejże na nich!... — rzekł de Guiche.
— Panowie!... — zawołał biedny nauczyciel — panowie, na imię nieba...
Ale młodzieńcy nie słuchali wcale, obaj pojechali z wielką chęcią, a krzyki nauczyciela tylko zwróciły uwagę hiszpanów. Zaraz też owi trzej, którzy byli na koniu, popędzili na spotkanie obydwóch młodzieńców, gdy trzej inni kończyli rabować dwóch podróżnych, młodzieńcy bowiem, zbliżywszy się, zobaczyli leżące na ziemi nie jedno, lecz dwa ciała.
Z odległości dziesięciu kroków de Guiche wystrzelił pierwszy i chybił; hiszpan, pędzący naprzeciw Raula, także wystrzelił. Raul uczuł w lewem ramieniu ból, jakby od uderzenia bata. Z odległości czterech kroków dał ognia, i hiszpan, ugodzony w piersi, wyciągnął ręce i przewrócił się w tył konia, który zaraz skręcił i uniósł umierającego.
W tejże chwili Raul ujrzał, jakby przez mgłę, lufę muszkietu, wymierzoną ku niemu. Zaraz mu przyszła na myśl rada Athosa i ruchem szybkim, jak błyskawica, spiął konia w górę, tak, że zwierzę stanęło dęba. Zagrzmiał strzał. Koń skoczył w bok, zachwiał się i padł, przygniatając nogę Raulowi. Hiszpan sam rzucił się, schwyciwszy muszkiet w rękę, ażeby głowę Raulowi roztrzaskać kolbą.
Na nieszczęście, w położeniu takiem, w jakiem się znajdował Raul, nie mógł on ani wydobyć szpady z pochwy, ani pistoletu z olster; widział kolbę, młynkującą nad jego głową, i mimowoli chciał już zamknąć oczy, gdy jednym skokiem de Guiche wpadł na Hiszpana i przyłożył mu pistolet do gardła.
— Poddaj się!... — zawołał — albo zginiesz’...
Muszkiet wypadł z rąk żołnierza, który poddał się natychmiast! Guiche przywołał jednego ze swych służących, oddał mu jeńca do pilnowania, rozkazując, ażeby mu palnął w łeb przy najmniejszem usiłowaniu ucieczki, potem zeskoczył z konia i zbliżył się do Raula.
— Dalibóg — rzekł Raul ze śmiechem, chociaż bladość odradzała wzruszenie, nieuniknione przy pierwszej walce — pan bardzo prędko spłacasz swe długi, nie chcąc być winny. Gdyby nie pan — dodał — byłbym już pewno nie żył.
— Mój przeciwnik, uciekłszy — rzekł hrabia — dał mi wszelką łatwość przyjścia panu na pomoc; ale czy jesteś pan ciężko ranny?... cały pan zakrwawiony.
— Zdaje mi się — rzekł Raul — że muszę być zadraśnięty w ramię. Pomóż mi więc pan wydostać się z pod konia, a spodziewam się, że nic nie przeszkodzi mi pojechać dalej.
Pan a‘Arminges i Olivan już zsiedli na ziemię i podnosili konia, miotającego się w drgawkach konania. Raul zdołał nareszcie wyjąć nogę ze strzemienia, a potem z pod konia i stanął w jednej chwili.
— Nie złamał sobie pan czego?... — spytał Guiche.
— Nie, dzięki Bogu — odpowiedział Raul — ale co się stało z biedakami, których tamci nędznicy mordowali?...
— Przybyliśmy za późno: zdaje mi się, że ich pozabijali i uciekli, zabrawszy z sobą cały łup; nasi lokaje są przy trupach.
— Chodźmy zobaczyć, może jeszcze nie umarli, może da się im co pomóc — rzekł Raul.
— Olivanie, odziedziczyliśmy dwa konie, alem stracił swego; weź najlepszego z tych dwóch, a mnie swego oddaj.

I podeszli do miejsca, gdzie leżały dwa trupy.

ROZDZIAŁ XXXIV
MNICH

Leżeli dwaj ludzie, jeden nieruchomy, twarzą ku ziemi przewrócony, przeszyty trzema kulami, cały we krwi. Ten już nie żył.
Drugi, oparty przez dwóch lokajów o drzewo, z oczyma, ku niebu wzniesionemi, i ze złożonemi rękoma, modlił się gorąco. Kula strzaskała mu żebro.
Ranny uśmiechnął się smutnie.
— Uratować mnie, o nie!... — rzekł — tylko dopomódz umrzeć.
— Czy pan jest księdzem?... — zapytał Raul.
— Nie, panie.
— Bo pański towarzysz nieszczęśliwy, jak mi się zdaje, należał do kościoła.
— To proboszcz z Béthune, proszę pana, przewoził w miejsce bezpieczna cenne rzeczy ze skarbca kościelnego, bo książę pan opuścił wczoraj nasze miasto, a Hiszpanie może tam będą już jutro. Otóż, ponieważ wiadomo było, że oddziały nieprzyjacielskie pokazują się w okolicy i że droga dlatego jest niebezpieczna, nikt nie chciał mu towarzyszyć, wtedy ja się ofiarowałem.
— A ci nędznicy napadli na was i strzelali do księdza.
— Panowie — rzekł ranny, rozglądając się dokoła — ja bardzo cierpię, a jednak pragnąłbym być przeniesiony do jakiego domu.
— Gdzie możnaby pana leczyć — rzekł de Guiche.
— Nie, gdzie mógłbym się wyspowiadać.
— Ale — rzekł Raul — może nie jesteś pan wcale tak niebezpiecznie ranny, jak sądzisz.
— Panie — odrzekł ranny — wierzaj mi, niema czasu do stracenia; kula strzaskała mi żebro i uwięzła głęboko. Znam ja się na ranach i ręczę, że ta jest śmiertelną. Bądźcie, panowie, łaskawi albo mnie przenieść gdzieś, gdzie mógłbym znaleźć księdza, albo raczcie sprowadzić mi tu spowiednika, a Bóg wynagrodzi wam ten święty uczynek; ratować trzeba moją duszę, bo ciało już zgubione.
— Miałbyś pan umrzeć przez spełnienie dobrego uczynku; Bóg ci dopomoże.
— Panowie, ma miłość nieba — rzekł ranny, zbierając wszystkie siły, jakby chciał powstać — nie traćmy czasu na daremne słowa; albo pomóżcie mi się dostać do bliskiej wsi, albo przysięgnijcie mi na zbawienie, że przyślecie mi tutaj pierwszego mnicha, pierwszego proboszcza, pierwszego księdza, którego napotkacie. Ale — dodał z akcentem rozpaczy — może nikt nie ośmieli się pójść, bo wiadomo, że hiszpanie plądrują okolicę, umrę więc bez rozgrzeszenia.
— Uspokój się pan — rzekł de Guiche — przysięgam ci, że będziesz miał pociechę, której żądasz. Powiedz nam tylko, gdzie jest jaki dom, w którym moglibyśmy prosić o pomoc, i wioska, dokąd moglibyśmy udać się po księdza.
— Dziękuję, niech Bóg panów wynagrodzi! O parę wiorst stąd jest oberża, a o niecałą milę od niej znajdziecie wioskę Greney. Stamtąd weźcie panowie proboszcza, a jeżeli go nie zastaniecie w domu, wejdźcie do klasztoru, stojącego na końcu osady po prawej stronie i sprowadźcie mi braciszka jakiego, byleby miał władzę przez ewangelję świętą dać rozgrzeszenie in articulo mortis.
— Panie d‘Arminges — rzekł de Guiche — zostań tu przy nieszczęśliwym i dopilnuj, ażeby go przeniesiono jak najdelikatniej. Zróbcie nosze z gałęzi, połóżcie na nie wszystkie wasze płaszcze; dwóch lokajów go poniesie, a trzeci będzie zawsze gotów zastąpić tego, który się zmęczy. Tymczasem wicehrabia i ja poszukamy księdza.
— O! panie hrabio — rzekł nauczyciel — na imię nieba, nie narażaj się pan.
— Bądź pan spokojny. Zresztą jesteśmy na dziś ocaleni; znasz pan pewnik non bis in idem, dwa razy nie powtarza się jedno.
— Odwagi, panie — nzekł Raul do rannego — spełnimy pańskie życzenie.
Dwaj młodzieńcy pojechali galopem we wskazanym kierunku, gdy jednocześnie nauczyciel księcia de Guiche zarządzał układanie noszy. Po dziesięciu minutach jazdy, młodzieńcy spostrzegli oberżę. Raul, nie zsiadając, zawołał gospodarza, uprzedził go, że przyniosą do niego rannego, i prosił go, ażeby tymczasem przygotował wszystko, co mogło być potrzebne do opatrzenia ran, to jest łóżko, bandaże, szarpie, a zarazem prosił go, ażeby, jeżeli zna w okolicy jakiego doktora, chirurga lub operatora, posłał po niego, a posłaniec będzie przez nich zapłacony.
Gospodarz — na widok dwóch młodych, bogato ubranych panów — obiecał uczynić wszystko, czego żądali, a nasi dwaj jeźdźcy, widząc, że przygotowania do przyjęcia rannego zostały rozpoczęte pojechali znów szybko, tym razem do Greney. Przebyli już około mili i rozróżnili już pierwsze domy wsi, których dachy, pokryte czerwonemi dachówkami, wyraźnie odbijały od zieloności otaczających je drzew, gdy ujrzeli nadjeżdżającego ku nim na mule biednego mnicha, którego wzięli za augustjanina, bo miał kapelusz szeroki i szarą suknię wełnianą.
Tym razem znaleźli, jak się zdawało, czego szukali.
Był to człowiek lat dwudziestu dwóch do dwudziestu trzech. Blady był; włosy jego krótkie, ledwie wyglądające z pod kapelusza, były blado płowe, a oczy jasno niebieskie jakby pozbawione były wszelkiego wyrazu.
— Wszak pan jesteś duchownym?... — zapytał Raul ze zwykłą sobie grzecznością.
— A po co mnie pan o to pytasz?... — rzekł nieznajomy z niewzruszonym spokojem.
— Ażeby wiedzieć!... — odrzekł hrabia de Guiche wyniośle.
Nieznajomy popędził muła i jechał dalej. De Guiche jednym skokiem znalazł się przed nim i zagrodził mu drogę.
— Odpowiadaj pan — rzekł — zapytano cię grzecznie, a na każde zapytanie należy się odpowiedź.
— Wolno... zdaje mi się — rzekł — nie odpowiadają pierwszemu lepszemu, komu przyjdzie ochota zapytywać.
Guiche z wielką trudnością powstrzymał gwałtowną chęć połamania kości mnichowi.
— Przedewszystkiem — wyrzekł, usiłując zapanować nad sobą — nie jesteśmy pierwszemi lepszemi osobami; mój przyjaciel jest wicehrabią de Guiche. Wreszcie pytamy pana nie dlatego, że się nam tak podoba, ale że mamy człowieka rannego, który potrzebuje pomocy kościoła. Jeżeliś pan księdzem, wzywam cię w imię ludzkości, ażebyś pojechał z nami dopomóc temu człowiekowi; jeżeli nie jesteś księdzem, to rzecz inna; ale uprzedzam cię w imię grzeczności, jakiej wcale, zdaje się nie znasz, iż ukarzę twoje zuchwalstwo.
Bladość mnicha stała się siną i uśmiechnął się tak dziwnie, że Raul, który mu się przypatrywał, uczuł, że mu się na ten uśmiech serce ściska, jakby przy doznanej zniewadze.
— To jakiś szpieg hiszpański, czy flamandzki — rzekł, kładąc rękę na kolbie pistoletu.
Spojrzenie groźne i do błyskawicy podobne odpowiedziało Raulowi.
— I cóż — podchwycił de Guiche — odpowiesz pan czy nie?
— Jestem księdzem, moi panowie — wyrzekł młodzieniec.
I twarz jego przybrała znów poprzedni spokój.
— W takim razie, mój ojcze — rzekł Raul, opuszczając pistolety w olster i nadając wyrazom akcent uszanowania, nie pochodzący wcale z serca — skoro jesteś księdzem, to, jak panu powiedział przyjaciel mój, znajdziesz pan sposobność oddać posługę, stosowną twemu stanowi; oto pewien biedak ranny podąża ku nam i ma zatrzymać się w pobliskiej oberży; błaga on o kapłana; towarzyszą mu nasi służący.
— Jadę — odrzekł mnich.
— Jeżeli nie pojedziesz pan — odrzekł de Guiche — to wiedz, iż mamy konie, zdolne dogonić twego muła, a przytem takie stosunki, że wszędzie możemy cię schwytać, a wtedy przysięgam, sprawa twoja krótko potrwa, bo wszędzie znaleźć można drzewo i postronek.
Oko mnicha znowu się zaświeciło, mimo to — pojechał.
— Jedźmy za nim — rzekł de Guiche — będzie to pewniejsze.
— Miałem właśnie to samo zaproponować — rzekł Bragelonne.
Młodzieńcy ruszyli w drogę, stosując bieg koni do biegu mnisiego muła, za którym podążali w odległości strzału pistoletowego.
W pięć minut później mnich odwrócił się, ażeby zobaczyć, czy jest śledzony.
— Widzi pan — rzekł Raul — żeśmy dobrze uczynili.
— Szkaradną ma gębę ten mnich!... — odezwał się troskliwie de Guiche.
— Szkaradną — odpowiedział Raul, ze szczególną miną — te włosy żółte, te oczy blade i usta, które nikną, gdy wymawia choćby jedno słowo...
— Tak, tak — podchwycił de Guiche. Tak, szczególna jakaś figura.
— No! — rzekł Raul — ale masz biedak będzie miał księdza, chociaż, na Boga, penitent zdaje się posiadać lepsze sumienie, niż sam spowiednik. Co do mnie, przyzwyczajony jestem do widoku innych ludzi.
— O!... — rzekł de Guiche — to musi być jeden z tych wędrownych braciszków, którzy włóczą się po drogach, żebrząc, dopóki im nie spadnie z nieba pensja; są to przeważnie cudzoziemcy, Szkoci, Irlandczycy, Duńczycy. Pokazywano mi już takich.
— Takich brzydkich?
— Nie... ale pod względem charakteru obmierzłych.
— Jaka to szkoda, że nasz ranny dostanie się w takie ręce.
— E!... — rzekł de Guiche — rozgrzeszenie pochodzi nie od tego, który je daje, ale od Boga. Jednakże wiesz, co ci powiem? ja wolałbym umrzeć bez spowiedzi, niż mieć takiego spowiednika. Wszak jesteś mojego zdania, wicehrabio? widziałem, jakeś trzymał już kolbę pistoletu tak, jakbyś chciał mu palnąć w łeb.
— Tak, hrabio, dziwna rzecz... doznałem wobec tego człowieka uczucia nieprzezwyciężonego wstrętu... Czyś nie napotkał czasem żmii na drodze?
— Nigdy — rzekł de Guiche.
— Otóż mnie się zdarzyło w lasach Blairois, i przypominam sobie, że na widok żmii, gdy spojrzała na mnie mglistemi oczyma zwinięta w kłębek, potrząsając łbem i wysuwając język, stanąłem nieruchomo, blady i jakby zaczarowany, dopóki hrabia de la Fére...
— Ojciec pański?... — zapytał de Guiche.
— Nie, mój opiekun — odpowiedział Raul, rumieniąc się.
— Więc...
— Dopóki — podchwycił Raul — hrabia de la Fére nie powiedział mi: „No, Bragelonne, skończ z nią“. Wtedy podbiegłem do płazu i przeciąłem go na dwoje, w chwili, gdy wspinał się, sycząc, ażeby się na mnie rzucić. Otóż przysięgam panu, że doznałem właśnie takiego samego uczucia na widok tego człowieka, kiedy powiedział: „Dlaczego mnie, panowie, o to pytacie?“ i kiedy na mnie spojrzał.
— Więc wyrzucasz pan sobie, żeś go nie rozpłatał na dwoje, jak ową żmiję?
— Na honor, tak... prawie — odrzekł Raul.
W tejże chwili dojechali już prawie do oberży i zobaczyli z drugiej strony nadciągający orszak z rannym, prowadzony przez pana d‘Arminges. Młodzieńcy spięli konie swe ostrogami.
— Oto ranny!... — rzekł de Guiche, mijając braciszka augustjanina — bądź łaskaw pośpieszyć się trochę, panie mnichu.
Podążyli na spotkanie rannego i oznajmili mu dobrą nowinę. Ranny podniósł się, zobaczył zbliżającego się mnicha i osunął się na nosze z twarzą, rozjaśnioną promieniem radości.
— Teraz — rzekli młodzieńcy — uczyniliśmy dla pana wszystko, cośmy mogli, a ponieważ pilno nam połączyć się z armją księcia pana, musimy w dalszą udać się drogę; wybaczysz nam pan, nieprawdaż? Mówią, że będzie bitwa, a nie chcielibyśmy się na nią spóźnić.
— Jedźcie, moi młodzi panowie — odrzekł ranny — i niech was Bóg błogosławi za waszą litość; rzeczywiście, jakeście powiedzieli, uczyniliście dla mnie wszystko, coście mogli, ja zaś mogę wam tylko powiedzieć: Niech was Bóg strzeże i tych wszystkich, którzy wam są drodzy!
— Panie — odezwał się de Guiche do swego nauczyciela — pojedziemy naprzód, a pan spotka się z nami na drodze do Cambrin.
Gospodarz stał we drzwiach; przygotował już wszystko, łóżko, bandaże, szarpie, a parobek poszedł sprowadzić doktora z Lens, to jest z najbliższego miasta.
— Dobrze — zapewniał oberżysta — zrobi się, jak panowie sobie życzą, ale czyż się pan nie zatrzyma, ażeby opatrzeć swą ranę?... — zapytał, zwracając się do Bragelonna.
— O! moja rana to bagatela — odrzekł wicehrabia — dość jeszcze będzie czasu zająć się nią na następnym popasie; tylko jeżeli będzie tu przejeżdżał pewien jeździec i zapyta o młodego pana na koniu alezjańskim, powiedz mu pan z łaski swej, żeś mnie widział i że pojechałem dalej, mając zamiar zjeść obiad w Mazingarde, a przespać się w Cambrin. Ten jeździec będzie to mój służący, nazywam się wicehrabia de Bragelonne, a on Grimaud.
— Panie mnichu — rzekł de Guiche — wyspowiadaj dobrze tego człowieka i nie troszcz się o wydatki za siebie i muła; wszystko już zapłacone.
— Dziękuję panu — odrzekł mnich z uśmiechem, który wstrząsnął Bragelonna do głębi.
— Chodź, hrabio — rzekł Raul, który jakby instynktownie nie mógł znosić obecności mnicha — chodź tutaj, jakoś mi niedobrze.
W tejże chwili dwaj lokaje wchodzili z noszami do oberży. Gospodarz i jego żona, która nadbiegła, stali na stopniach schodów. Nieszczęśliwy ranny zdawał się cierpieć straszne męczarnie, a jednak zajęty był tylko myślą, czy mnich idzie za nim.
Na widok tego człowieka bladego i zakrwawionego — żona schwyciła gwałtownie męża za ramię.
— A to co?... — zapytał tenże. — Czy ci się zrobiło niedobrze?
— Nie, ale patrz — odrzekła gospodyni, pokazując mężowi rannego.
— A tak!... — odpowiedział tenże — zdaje się, że bardzo chory.
— Nie o tem chcę mówić — ciągnęła dalej kobieta, cała drżąca — pytam ci się, czy go nie poznajesz.
— Tego człowieka?... Poczekaj...
— A! widzę, że go poznajesz — rzekła żona — bo i ty zbladłeś.
— Tak! tak!... — wykrzyknął gospodarz. — Biada memu domowi! to dawny kat z Béthune.
— Dawny kat z Béthune!... — wyszeptał młody mnich, zatrzymując się nagle i nie tając zgoła wstrętu, jaki obudził w nim penitent.
Pan d‘Arminges, stojący przy drzwiach spostrzegł jego wahanie.
— Panie mnichu — wyrzekł — pomimo że ten człowiek jest, lub był katem, to niemniej jest człowiekiem; oddaj mu tę ostatnią posługę, jakiej od ciebie żąda, a uczynek twój tem godniejszy będzie pochwały.
Mnich, nie odpowiedział nic, poszedł w milczeniu do niskiej izby, gdzie lokaje złożyli umierającego na łóżku. Widząc sługę bożego, zbliżającego się do łoża, lokaje wyszli, zamknąwszy drzwi i zostawiając mnicha razem z konającym. D‘Arminges i Olivan już na nich czekali i wszyscy czterej ruszyli kłusem, podążając tą drogą, na której skręcie znikli już Raul i jego towarzysz.
W chwili gdy nauczyciel i jego eskorta znikali również, nowy podróżny zatrzymał się na progu oberży.
— Czego pan sobie życzy?... — zapytał gospodarz, jeszcze blady i drżący po odkryciu, jakie uczynił.
Podróżny pokazał ręką, że chce pić, a zsiadłszy na ziemię, wskazał konia i potarł go ręką.
— O! do djabła!... — rzekł do siebie gospodarz — to widocznie jakiś niemy.
— A gdzie pan chce pić?... — zapytał.
— Tu — wyrzekł podróżny, wskazując stół.
— Omyliłem się — pomyślał gospodarz — on nie jest jednak całkiem niemy.
Przyniósł butelkę wina i biszkopty i postawił je przed swym milczącym gościem.
— Czy panu czego więcej nie potrzeba?... — zapytał.
— I owszem — odrzekł podróżny, — chciałbym dowiedzieć się, czy pan nie widział przejeżdżającego tędy młodego szlachcica piętnastoletniego, na koniu alezjańskim, wraz z lokajem.
— Wicehrabiego de Bragelonne?... — rzekł gospodarz.
— Właśnie.
— Więc to pan jest panem Grimaud? Podróżny skinął twierdząco.
— Tak — podchwycił gospodarz — pański młody pan był tutaj przed niespełna kwadransem; zamierza on jeść obiad w Mazingarde, a przenocuje w Cambrin.
— Tak daleko stąd do Mazingarde?
— Dwie mile.
— Dziękuję.
Grimaud, upewniwszy się, że spotka się ze swym młodym panem przed schyłkiem dnia, wydał się spokojniejszy, otarł sobie czoło i nalał kieliszek wina, które wypił w milczeniu. Postawił kieliszek na stole i miał znowu go napełnić, kiedy krzyk straszny rozległ się z pokoju, gdzie się znajdowali mnich i umierający.
Grimaud powstał.
— Co to jest — rzekł — skąd ten krzyk?...
— Z pokoju rannego — rzekł gospodarz.
— Cóż to za ranny?... — zapytał Grimaud.
— Dawny kat z Béthune, którego na śmierć poranili żołnierze hiszpańscy; przywieziono go tutaj i spowiada się teraz przed braciszkiem augustjaninem; musi widać bardzo cierpieć.
— Dawny kat z Béthune — wyszeptał Grimaud, zbierając wspomnienia. — Mężczyzna lat pięćdziesięciu pięciu, czy sześćdziesięciu, niski, silny, ogorzały, z włosami i brodą ciemną?...
— Tak, tylko broda już posiwiała, a włosy całkiem zbielały. Czy go pan zna?... — zapytał gospodarz.
— Widziałem go raz — rzekł Grimaud, a czoło mu się zasępiło na widok, przedstawiający mu się w wyobraźni.
Oberżystka nadbiegła drżąca.
— Słyszałeś?... — zapytała męża.
— Słyszałem — odpowiedział gospodarz, spoglądając niespokojnie w stronę drzwi.
W tejże chwili krzyk, mniej głośny od pierwszego, ale połączony z długim i przeciągłym jękiem rozległ się znowu. Wszyscy troje spojrzeli po sobie.
— Trzeba zobaczyć, co to jest — rzekł Grimaud.
— Tam jakby kogo zabijano — szepnął gospodarz.
— Jezu Chryste!... — wyrzekła żona, żegnając się.
Wiadomo, że Grimaud mało mówił, ale dużo robił. Rzucił się ku drzwiom i wstrząsnął niemi silnie, ale zamknięte były na zasuwki z wewnątrz.
— Otworzyć!... — zawołał gospodarz — panie mnichu!... otwórz, panie mnichu!... otwórz natychmiast!...
Nikt nie odpowiedział.
— Otworzyć!... albo drzwi wyłamiemy!...
Znów cisza. — Grimaud rzucił okiem dokoła i spostrzegł drąg żelazny, który przypadkiem stał w kącie; rzucił się na niego i zanim gospodarz zdołał sprzeciwić się planowi, już drzwi wyważył.
Pokój zalany był krwią, cieknącą przez materac. Ranny nie mówił nic, tylko rzęził. Mnich uciekł.
— Mnich!... — krzyknął gospodarz — gdzie jest mnich?...
Grimaud podbiegł do otwartego okna, które wychodziło na podwórze.
— Uciekł tędy!... — zawołał.
— Tak pan sądzisz?... — zapytał gospodarz przerażony — chłopcze, zobacz-no, czy muł mnicha jest w stajni.
— Niema go!... — zawołał ten, do którego zwrócony był rozkaz.
Grimaud zbliżył się do rannego, patrząc na te rysy ostre i wyraziste, które mu przywodziły na pamięć wspomnienie tak straszliwe. Po chwili posępnego przyglądania się w milczeniu, wyrzekł:
— Tak, to on...
— Czy żyje jeszcze?... — zapytał gospodarz.
Grimaud, nic nie odpowiedziawszy, odpiął mu surdut, ażeby zbadać serce, gdy oberżysta także przystąpił, lecz nagle obaj cofnęli się, przerażeni.
W lewej piersi kata zatopiony był sztylet po samą rękojeść.

— Biegnij pan po pomoc!... — rzekł Girmaud — ja zostanę przy nim.

ROZDZIAŁ XXXV
ROZGRZESZENIE

Widzieliśmy, że mnich — wcale nie z własnej woli, lecz przeciwnie, pod przymusem — towarzyszył rannemu, który został mu polecony w tak szczególny sposób; może nawet postarałby się uciec, gdyby to było możliwe, ale pogróżki dwóch młodych szlachciców, świta, która pozostała i zapewne otrzymała wskazówki, a wreszcie może nawet sama rozwaga — zniewoliły mnicha do grania, jakby, z dobrej woli aż do końca roli spowiednika. To też wszedłszy już do pokoju, przystąpił wprost do łoża rannego.
Kat spojrzeniem bystrem, właściwem tym, którzy mają umrzeć, a więc liczą się z każdą chwilą, przyjrzał się twarzy tego, co stać się miał jego pocieszycielem; poruszył się ze zdumienia i rzekł:
— Bardzo młody jesteś, mój ojcze.
— Ludzie, którzy noszą mą sukienkę, nie mają wcale wieku — odpowiedział mnich oschle.
— O! mów do mnie łagodniej, mój ojcze — rzekł ranny — potrzebuję przyjaciela w tych ostatnich moich chwilach.
— Cierpisz bardzo?... — zapytał mnich.
— Tak, ale dusza więcej cierpi, niż ciało.
— Ocalimy twą duszę — wyrzekł młodzieniec — ale czy rzeczywiście jesteś katem z Béthune, jak mi mówili tu ludzie.
— To jest — żywo podchwycił ranny, bojąc się zapewne, ażeby nazwa kata nie pozbawiała go ostatniej pomocy, o jaką prosił — to jest... byłem nim, ale już nie jestem. Przed piętnastu laty usunąłem się od tych obowiązków. Bywam jeszcze obecny przy egzekucjach, ale sam ich nie wykonywam, o nie!...
— Więc się brzydzisz swym stanem?
Kat westchnął głęboko.
— Dopóki zabijałem ludzi w imieniu prawa i sprawiedliwości, — rzekł — mój stan pozwalał mi sypiać spokojnie, pod opieką sprawiedliwości i prawa, ale od tej pory okropnej, kiedy posłużyłem za narzędzie zemście prywatnej, kiedy podniosłem miecz z nienawiści dla stworzenia bożego; od tego dnia...
Kat zamilkł, potrząsając głową z wyrazem rozpaczy.
— Mów — wyrzekł mnich, który usiadł przy łóżku rannego i z ciekawością już zaczynał się przysłuchiwać widocznie zajmującemu go opowiadaniu.
— O!... — wykrzyknął umierający z uniesieniem boleści, oddawna powstrzymywanej, która wreszcie wybuchła — a przecież starałem się zagłuszyć te wyrzuty sumienia dobremi uczynkami przez lat dwadzieścia; pozbyłem się okrucieństwa, właściwego ludziom, przelewającym krew; przy każdej sposobności życie swe narażałem dla ocalenia życia tych, którzy znajdowali się w niebezpieczeństwie, i zachowałem na świecie sporo istot, wzamian tej, którą zgładziłem ze świata. Nie dość na tem; pieniądze, zebrane na mej posadzie, rozdałem ubogim, bywałem stale w kościele, a ludzie, którzy naprzód uciekali przede mną, przyzwyczaili się do mnie. Wszyscy mi przebaczyli, byli nawet tacy, co mnie polubili, ale zdaje mi się, że Bóg mi nie przebaczył, bo wspomnienie tej egzekucji ściga mnie bezustanku, bo co noc zdaje mi się, że widzę przed sobą widmo tej kobiety.
— Kobiety?... Więc zamordowałeś kobietę?
— I ty także, mój ojcze!... — zawołał kat — i ty także używasz słowa, jakie huczy mi w uszach; zamordowałeś!... Więc ja zamordowałem, nie zaś egzekucji dokonałem; jestem więc mordercą, nie zaś sługą sprawiedliwości!
I zamknął oczy, wydając jęki. Mnich bał się widocznie, ażeby nie umarł, nie powiedziawszy nic więcej, bo żywo podchwycił:
— Mów pan dalej, ja nic nie wiem... nic, dopiero kiedy skończysz opowiadanie, Bóg i ja cię osądzimy.
— O! mój ojcze!... — mówił dalej kat, nie otwierając oczu, jak gdyby lękał się, otworzywszy je, zobaczyć jakiś przedmiot przerażający — szczególniej, gdy podczas nocy przeprawiani się przez rzekę, trwoga ta nieprzezwyciężona podwaja się we mnie; zdaje mi się wtedy, że ręka moja drętwieje, jak gdyby w niej ciążył mój miecz, że woda nabiera koloru krwi i że wszystkie głosy w przyrodzie, szelest drzew, szmer wiatru, plusk fali łączą się razem, tworząc głos płaczliwy, rozpaczający, straszny, który do mnie woła: „Niech się dzieje sprawiedliwość Boska!“.
— Maligna!... — wyszeptał mnich potrząsając głową.
Kat otworzył oczy, z wysiłkiem obrócił się w stronę młodzieńca i pochwycił go za ramię.
— Maligna!... — powtórzył — powiadasz, ojcze, że to maligna! O! nie, bo wrzuciłem jej ciało do rzeki, bo słowa te, które mi powtarzają wyrzuty sumienia, są to te same słowa, które wyrzekłem w swej dumie; ja wówczas sądziłem, że, będąc zawsze narzędziem sprawiedliwości tylko ludzkiej, stałem się narzędziem sprawiedliwości bożej!
— Ale jakże się to stało? powiedz!... — rzekł mnich.
— Pewnego wieczoru przyszedł po mnie jakiś człowiek i pokazał mi rozkaz. Wzięli mnie z sobą zamaskowanego. Postanowiłem w każdym razie oprzeć się, gdyby posługa, której ode mnie zażądają, wydała mi się nie sprawiedliwa. Przejechaliśmy cztery czy pięć mil posępnie milczący, nie zamieniwszy z sobą prawie ani słowa; nareszcie przez okno małej chaty pokazali mi jakąś kobietę, podpartą łokciem na stole, i rzekli do mnie:
— Na tej wykonasz egzekucję!
— O! zgrozo!... — wyrzekł mnich. — I ty byłeś posłuszny!
— Mój ojcze, ta kobieta była potworem; mówiono, że otruła drugiego męża, usiłowała zamordować swego szwagra, który znajdował się pomiędzy tymi ludźmi; otruła tylko co młodą kobietę, która była jej rywalką, a w Anglji kazała, jak mówiono, zasztyletować ulubieńca królewskiego.
— Buckinghama?... — zawołał mnich.
— Tak, Buckinghama.
— Więc ta kobieta była Angielką?
— Nie, była Francuską, tylko wyszła za mąż w Anglji.
Mnich zbladł, otarł pot i poszedł zamknąć drzwi na zasuwkę. Kat sądził, że go opuszczą, i opadł na łóżko, jęcząc.
— Nie, nie, oto jestem!... — podchwycił mnich żywo, powracając do niego — mów dalej, co to byli za ludzie?...
— Jeden z nich był cudzoziemcem, zdaje się, że Anglikiem. Czterej inni byli Francuzami i nosili strój muszkieterów.
— Jak się nazywali?... — zapytał mnich.
— Nie znałem ich. Ci czterej nazywali Anglika milordem.
— A czy ta kobieta była ładna?
— Młoda i ładna! o, tak! szczególnie piękna! Widzę ją jeszcze, jak u nóg moich błagała z głową, w tył pochyloną. Później nigdy nie mogłem pojąć, jak ściąłem tę głowę tak piękną, tak bladą...
— Jak się nazywała ta kobieta?... — zapytał.
— Nie wiem. Jak powiedziałem ojcu, dwa razy była zamężna, a, jak się zdaje, raz we Francji, drugi raz w Anglji.
— Powiadasz, że była młoda.
— Miała dwadzieścia pięć lat.
— Piękna?
— Do zachwytu.
— Blondynka?
— Tak.
— Z dużemi włosami, nieprawdaż, spadającemi, aż na ramiona?
— Tak.
— Z oczyma o zachwycającym spojrzeniu?
— Kiedy chciała... o! tak! zupełnie tak.
— Z głosem dziwnie słodkim?
— Skąd wiesz o tem, ojcze?
Kat wsparł się na łóżku i utkwił, pełen przerażenia wzrok w mnichu, który pobladł.
— I ty ją zabiłeś!... — rzekł mnich — za narzędzie służyłeś nikczemnym, którzy nie śmieli jej zabić!... litości nie miałeś nad tą młodością, nad tą pięknością!... nad tą słabością!... i ty, ty kobietę zabiłeś!...
— Niestety!... — podchwycił kat — jużem ci to, ojcze, powiedział, ale ta kobieta, pod temi pozory anielskiemi, ukrywała umysł szatański, i kiedy ją poznałem, kiedy przypomniałem sobie wszystko to złe jakie wyrządziła i mnie samemu...
— Tobie!... A cóż ona mogła zrobić tobie?...
— Zbałamuciła i zgubiła mego brata, który był księdzem; uciekła z nim ze swego klasztoru.
— Z twym bratem?...
— Tak... Brat mój był pierwszym jej kochankiem; ona też była przyczyną jego śmierci. O!... mój ojcze, miej litość!... nie patrz tak na mnie!... A!... więc jestem takim grzesznikiem!... O!... więc mi nie przebaczysz?...
Mnich zmienił wyraz twarzy.
— I owszem — rzekł — przebaczę ci, jeżeli mi powiesz wszystko.
— O!... — zawołał kat — wszystko!... wszystko!... wszystko!...
— To odpowiadaj... Jeżeli zbałamuciła twego brata... Powiedziałeś, że go zbałamuciła, nieprawdaż?...
— Tak.
— Jeżeli przyczyniła się do jego śmierci... Powiedziałeś, że się przyczyniła do jego śmierci?...
— Tak — powtórzył kat.
— W takim razie nazwisko tej młodej kobiety musi ci być wiadome.
— O!... mój Boże!... — rzekł kat — mój Boże!... zdaje mi się, że już umieram. Rozgrzeszenia, mój ojcze!... rozgrzeszenia!...
— Powiedz mi jej nazwisko!... — zawołał mnich — a dam ci rozgrzeszenie.
— Nazywała się....mój Boże!... ulituj się nade mną!.. — wyszeptał kat i upadł na łóżko blady, drżący, podobny do człowieka umierającego.
— Nazwisko jej!... — powtórzył mnich, nachylając się nad nim, jak gdyby chciał wyrwać mu to nazwisko niewyrzeczone — nazwisko jej!... nazwisko!... albo nic z rozgrzeszenia!...
— Anna de Bueil — wyszeptał ranny.
— Anna de Bueil!... — zawołał mnich, wyprostowując się i podnosząc obie ręce ku niebu.
— Tak... tak się nazywała... a teraz daj mi rozgrzeszenie, bo umieram...
— Ja rozgrzeszyć cię mam?... — zawołał ksiądz ze śmiechem, na który włosy powstały na głowie konającemu — ja mam cię rozgrzeszyć?... ja nie jestem księdzem.
— Nie jesteś księdzem?... — wykrzyknął kat — więc kimże jesteś?...
— Zaraz ci powiem, nędzniku!...
— O!... Boże!... mój Boże!...
— Testem John Franciszek de Winter!... a ta kobieta...
— Ta kobieta?...
— To była moja matka!...
Kat wydał pierwszy okrzyk, ten okrzyk straszny, który usłyszano najpierw.
— O!... przebacz mi, przebacz, — wyszeptał — jeżeli nie w imieniu Boga, to przynajmniej w imieniu swojem; jeżeli nie jako kapłan, to jako syn!...
— Mam ci przebaczyć!... — zawołał fałszywy mnich — przebaczyć ci?... Bóg może ci przebaczyć, ale ja nigdy!...
— Przez litość!... — rzekł kat, wyciągając ręce ku niemu.
— Nie mam litości dla tego, kto nie miał litości!... umieraj bez rozgrzeszenia, umieraj w rozpaczy, umieraj i bądź przeklęty!...
I wyciągnąwszy z pod sukni sztylet, zatopił w jego piersiach.
— Oto rozgrzeszenie twoje!... — wyrzekł.
Wówczas to usłyszano ten drugi krzyk, słabszy od pierwszego, a połączony z przeciągłym jękiem.
Kat. który się podniósł na łóżku, upadł całem ciałem.

Mnich zaś, pozostawiając sztylet w ranie, podbiegł do okna, otworzył je, wyskoczył na kwiaty w małym ogródku, wślizgnął się do stajni, wziął muła i wymknął się tylnemi drzwiami, dopadł do pobliskiego lasku; tu zrzucił suknie mnisie, wyjął z kuferka kompletne ubranie cywilne, przebrał się, pieszo dostał się na pierwszą stację pocztową; — tu najął konie i popędził do Paryża.

ROZDZIAŁ XXXVI
GRIMAUD MÓWI

Grimaud pozostał przy kacie; gospodarz pobiegł po pomoc; oberżystka modliła się. Po chwili ranny otworzył oczy.
— Ratunku!... — szeptał — ratunku!... O, mój Boże!... mój Boże!... czyż nie znajdę przyjaciela na świecie, który dopomoże mi żyć, albo umrzeć?...
I z wysiłkiem podniósł rękę do piersi; ręka napotkała rękojeść sztyletu.
— O!... — rzekł, jakby przypominając sobie.
I opuścił rękę.
— Odwagi — wyrzekł Grimaud — już poszli po ratunek.
— Kto pan jesteś?... — zapytał ranny, wlepiając w Grimauda nadmiernie rozszerzone źrenice.
— Dawny znajomy — odrzekł Grimaud.
— Pan?...
Ranny usiłował przypomnieć sobie twarz tego, który do niego mówił.
— W jakich okolicznościach spotkaliśmy się?... — zapytał.
— Przed dwudziestu laty, w nocy. Pan mój zabrał cię w Béthune i zawiózł do Armentiéres.
— O!... teraz poznaję pana — zawołał kat — jesteś jednym z czterech lokajów.
— Tak.
— Skąd się pan tutaj wziąłeś?...
— Przejeżdżałem tędy; zatrzymałem się w tej oberży, ażeby dać koniom wytchnąć. Opowiadano mi, że kat z Béthune leży tu ranny, gdy wtem krzyknąłeś pan dwukrotnie. Na pierwszy krzyk pośpieszyliśmy, na drugi wyważyliśmy drzwi.
— A mnich?... — rzekł kat — czyście widzieli mnicha?...
— Jaki mnich?...
— Mnich, który się zamknął ze mną.
— Nie, jego tu już nie było; zdaje się, że uciekł oknem. Czy to on cię ugodził?...
— Tak — odrzekł kat.
Grimaud poruszył się, ażeby wyjść.
— Co pan chcesz uczynić?... — zapytał ranny.
— Trzeba go ścigać.
— Nie czyń pan tego!...
— Czemuż to?...
— Zemścił się... i dobrze zrobił. Teraz spodziewam się, że mi Bóg przebaczy, bo już mnie spotkała kara.
— Wytłumacz się pan — rzekł Grimaud.
— Ta kobieta, którą panowie wasi i wy kazaliście mi zabić...
— Cóż ma wspólnego mnich z milady?
— To była jego matka...
Girmaud zachwiał się i spojrzał na umierającego okiem błędnem i jakby osłupiałem.
— Jego matka?... — powtórzył.
— Więc tajemnica ta jest mu znana?...
— Miałem go za mnicha!... wyjawiłem mu ją na spowiedzi.
— Nieszczęśliwy!... — zawołał Grimaud — któremu czoło się spociło, gdy pomyślał, jakie następstwa mieć może takie odkrycie — nieszczęśliwy!... spodziewam się, że nie wymieniłeś nikogo?...
— Nie powiedziałem niczyjego nazwiska, bo żadnego nie znam; powiedziałem tylko, jak z domu nazywała się jego matka i po tem nazwisku ją poznał; ale wie, że stryj jego znajdował się wśród sędziów.
I upadł wyczerpany. Grimaud chciał mu nieść pomoc i rękę zbliżył do rękojeści sztyletu.
— Nie dotykaj mnie pan — rzekł kat — gdyby wydobyć ten sztylet, zarazbym umarł.
Grimaud pozostał z wyciągniętą ręką; potem nagle, uderzając się pięścią w czoło, zawołał:
— O!... ale jeśli ten człowiek dowie się, — kim byli inni, mój pan wtedy zgubiony.
— Śpiesz się, pan, śpiesz się — zawołał kat — uprzedź go, jeżeli żyje jeszcze, uprzedź jego przyjaciół; śmierć moja, wierzaj mi pan, nie jest jeszcze rozwiązaniem tej strasznej historji.
— Dokąd on jechał?... — zapytał Grimaud.
— W stronę Paryża.
— A kto go zatrzymał?...
— Dwóch szlachciców, udających się do armji, z których jeden nazywa się wicehrabia de Bragelonne.
— I to ten młodzieniec przyprowadził panu mnicha?...
— Tak.
Grimaud podniósł oczy ku niebu.
— Więc to wola boża! — wyrzekł.
— Bezwątpienia — odrzekł ranny.
Grimaud wahał się między litością, jaka mu zabraniała opuścić tego człowieka bez pomocy, a obawą, która mu nakazywała jechać natychmiast i zawieźć ostrzeżenie hrabiemu de la Fére, gdy nagle usłyszał szmer na korytarzu; niebawem wszedł oberżysta z chirurgiem, którego znaleziono nareszcie. Lekarz zbliżył się do chorego, który jakby zemdlał.
— Trzeba najpierw wyjąć żelazo z piersi — rzekł.
Grimaud przypomniał sobie przepowiednię, jaką uczynił ranny, i odwrócił oczy.
Żelazo, jak powiedzieliśmy, wepchnięte było po samą rękojeść. Chirurg odsunął ubranie, rozdarł koszulę, obnażył piersi i ujął za rękojeść sztyletu. W miarę, jak go wyciągał, ranny otwierał oczy, patrząc przeraźliwie...
Kiedy klinga wyszła już całkiem z rany, piana czerwona wystąpiła na usta rannego, potem, gdy odetchnął, fala krwi trysnęła z rany; umierający wlepił wzrok w Grimauda ze szczególnem spojrzeniem, wydal jęk stłumiony i natychmiast wyzionął ducha. Wtedy Grimaud podniósł sztylet, zalany krwią, który wszystkich przejmował wstrętem, skinął na oberżystę, ażeby za nim poszedł, zapłacił mu z hojnością, godną jego pana i dosiadł konia.
Grimaud zamierzał z początku powrócić do Paryża, ale zastanowił się nad tem, jak bardzo zaniepokoiłby Raula swą przedłużającą się nieobecnością; przypomniał sobie, że Raul znajduje się zaledwie o milę i że w pół godziny może być już przy nim, — puścił więc konia galopem i w kwadrans zatrzymał się przed Mulnikiem ukoronowanym, przed oberżą w Mazingarde.
Raul siedział przy stole z hrabią de Guiche i jego nauczycielem, ale posępna przygoda jaka ich spotkała zrana, pozostawiła na czołach młodzieńców smutek, którego nie zdołała rozproszyć wesołość pana d‘Arminges, bardziej filozoficznie patrzącego na rzeczy, jako przywykłego w życiu do różnych wypadków. Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich Grimaud, blady, zakurzony i pokryty jeszcze krwią nieszczęśliwego rannego.
— Grimaud! poczciwy mój Grimaud! — zawołał Raul — jesteś nareszcie! Wybaczcie, panowie, to nie służący, to przyjaciel.
I, powstawszy, podbiegł do niego.
— Jakże się miewa pan hrabia? — ciągnął dalej — czy żałuje mnie choć trochę? Czyś się z nim widział po rozstaniu się naszem? — Mów, bo ja także mam ci do powiedzenia dużo rzeczy. Tak, od trzech dni mieliśmy wiele przygód, ale co to?... jakiś ty blady! Krew na tobie! skądże ta krew?
— Rzeczywiście i ja widzę krew — rzekł hrabia, powstając. — Czyś ranny, mój przyjacielu?
— Nie, panie — odrzekł Grimaud — to nie moja krew.
— A czyja? — zapytał Raul.
— To krew tego nieszczęśliwego, którego zostawiliście w oberży; umarł on mi na ręku.
— Na ręku umarł ci ten człowiek, a wiesz, kto to był?
— Wiem — rzekł Grimaud.
— To był dawny kat w Béthune.
— Wiem.
— I ty go znałeś?
— Znałem.
— I umarł?
— Tak.
— Cóż chcecie, moi panowie — wtrącił d‘Arminges — to prawo ogólne, — i kaci nie są od niego wyłączeni. Kiedym tylko zobaczył ranę, odrazu pomyślałem sobie, że z nim jest ile, a wiecie, że i on tak sądził, skoro prosił o mnicha.
Na wzmiankę o mnichu Grimaud zbladł.
— No, no, do stołu! — rzekł d‘Arminges, który, — jak wszyscy ludzie jego epoki, zwłaszcza w jego wieku, nie lubił wzruszeń przy jedzeniu.
— Tak, masz pan słuszność — rzekł Raul. — No, Grimaudzie, każ sobie podać jeść, rozkazuj, co chcesz, a kiedy odpoczniesz, pomówimy ze sobą.
— Nie, panowie, nie — odrzekł Girmaud — nie mogę się zatrzymać ani chwili, muszę wracać do Paryża.
— Jakto! musisz wracać do Paryża? Mylisz się chyba, przecie to Olivan ma jechać, a ty zostajesz.
— Przeciwnie, Olivan zostaje, a ja jadę. Przybyłem tu tylko, ażeby panu to oznajmić.
— Ale skądże ta zmiana?
— Nie mogę tego powiedzieć.
— Wytłumacz się!
— Nie mogę się wytłumaczyć.
— Co takiego? cóż to za żarty?
— Panu wicehrabiemu wiadomo, że ja nigdy nie żartuję.
— Tak, ale wiem również, że hrabia de la Fére polecił ci zostać przy mnie, a Olivanowi powrócić do Paryża. Ja chcę stosować się do rozkazów pana hrabiego.
— Ale nie w tych okolicznościach, proszę pana.
— Czyżbyś zamyślał przypadkiem być mi nieposłuszny?
— Tak, panie, tak trzeba.
— Więc obstajesz przy swojem?
— Tak, jadę! szczęśliwej drogi, panie wicehrabio.
Grimaud skłonił się i zmierzał ku drzwiom, ażeby wyjść. Raul wściekły i niespokojny zarazem podbiegł doń i zatrzymał go za ramię.
— Grimaud — zawołał Raul — zostań, ja tak chcę.
— To pan chcesz — rzekł Grimaud — ażebym pozwolił zabić pana hrabiego.
Grimaud zawrócił i miał już wyjść.
— Grimaud, mój przyjacielu — rzekł wicehrabia — tak nie odejdziesz przecie, nie zostawisz mnie tak niespokojnego. Grimaud, mów, mów na imię Nieba!
I Raul, chwiejąc się, upadł na fotel.
— Jedno tylko mogę panu powiedzieć, bo tajemnica, o którą mnie pan pyta, do mnie nie należy. Spotkał pan mnicha, nieprawdaż?
— Tak. Obaj młodzieńcy spojrzeli po sobie ze zgrozą. — Panowie sprowadzili go do rannego? — Tak. — Toście panowie mieli czas mu się przyjrzeć? — Tak. — I możebyście go, panowie, poznali przy spotkaniu? — O! tak, przysięgam — rzekł Raul. — I ja również — rzekł de Guiche. — Otóż, jeżeli go, panowie, spotkacie — rzekł Griinaud — gdziekolwiekbądź na drodze, na ulicy, w kościele, wszędzie, gdziekolwiek go zobaczycie, zdepczcie go, zgniećcie bez litości, bez miłosierdzia, jakbyście to uczynili z wężem, że żmiją, z padalcem; zgniećcie go, a nic odejdźcie, dopóki żyć nie przestanie. Lękać się będę o życie pięciu ludzi, póki on żyć będzie! I, nie dodawszy ani jednego słowa, Grimaud skorzystał ze zdziwienia i z przerażenia, w jakie pogrążył tych, którzy go słuchali, i wybiegł z izby. — I cóż, hrabio — rzekł Raul, zwracając się do Guiche‘a — czyż ci nie mówiłem, że ten mnich sprawia na mnie wrażenie gada?... W dwie minuty później usłyszano na drodze tętent galopującego konia. Raul podbiegł do okna. To Grimaud pędził w stronę Paryża. Ukłonił się wicehrabiemu, powiewając kapeluszem, i znikł wkrótce na zakręcie gościńca.

W drodze Grimaud zastanowił się nad dwiema rzeczami. Po pierwsze, że koń w takim pędzie dalej go nie zaniesie, niż ośm mil. Po drugie, że nie ma pieniędzy. Ale Grimaud posiadał wyobraźnię tem bujniejszą, im mniej mówił. Na pierwszym popasie sprzedał konia swego, a za otrzymane pieniądze najął pocztę.

ROZDZIAŁ XXXVII
W PRZEDDZIEŃ BITWY

Raul ocknął się z ponurej zadumy, gdy oberżysta, wszedł do pokoju, gdzie się odbyła opowiedziana przez nas scena, wołając:
— Hiszpanie! Hiszpanie!
Okrzyk ten był dostatecznie poważny, ażeby wszelkie myśli ustąpiły przed temi, które on wywoływał.
Młodzieńcy zapytali o kilka objaśnień i dowiedzieli się, że nieprzyjaciel posuwa się rzeczywiście przez Houdain i Béthune. Kiedy pan d‘Arminges wydawał rozkazy, ażeby konie popasające gotowe były do jazdy, młodzieńcy stanęli przy oknach najwyżej położonych w domu, który panował nad okolicą, i zobaczyli istotnie liczny zastęp piechoty i konnicy, wynurzający się w stronie Lens.
Tym razem nie byli to luźni żołnierze, było to wojsko. Należało posłuchać rady pana d‘Arminges, jako najlepszej, i zabrać się do odwrotu. Młodzieńcy wyszli śpiesznie z oberży. Pan d‘Arminges siedział już na koniu. Olivan trzymał cugle wierzchowców dla młodzieńców, a lokaje pana de Guiche troskliwie pilnowali więźnia hiszpańskiego, wsadzonego na szkapę, umyślnie dla niego kupioną. Dla większej pewności związano mu ręce.
Mały oddział pojechał kłusem ku Cambrin, gdzie spodziewano się zastać księcia; nie było go już tam jednak, gdyż w przeddzień cofnął się, — wskutek fałszywej pogłoski o marszu nieprzyjaciela na Lys Estaire.
Rzeczywiście, — książę, wprowadzony w błąd tą wiadomością, cofnął swe wojsko z Béthune, zebrał je między Vieille Chapelle i Venthie, a sam, odbywszy przegląd wojsk na całej linji z marszałkiem de Grammont, powrócił i zasiadł do stołu, wypytując przybocznych oficerów o wiadomości, których zasięgnąć każdemu z nich polecił; nikt nie wiedział jednak nic pewnego. Wojsko nieprzyjacielskie znikło od czterdziestu ośmiu godzin, jakby się pod ziemię zapadło.
Nigdy zaś wojsko nieprzyjacielskie nie jest tak blisko, a zatem nigdy nie jest tak groźne, jak wtedy, gdy niknie zupełnie. Książę był więc w złym humorze i zafrasowany, wbrew zwykłemu usposobieniu, gdy wszedł oficer służbowy i oznajmił marszałkowi de Grammont, że ktoś pragnie z nim pomówić.
Książę de Grammont wzrokiem poprosił wodza naczelnego o pozwolenie i wyszedł. Książę podążył za nim oczyma, a ponieważ spojrzenie jego pozostało utkwione we drzwi, nikt nie śmiał się odezwać, ażeby nie przerwać jego myśli.
W tej chwili rozległ się głuchy huk. Książę powstał żywo, wyciągając rękę, w stronę, skąd odgłos ten pochodził. Był to znany dlań odgłos strzału armatniego. Wszyscy powstali. W tejże chwili otworzyły się drzwi.
— Wasza książęca mość — rzekł marszałek de Grammont rozpromieniony — czy Wasza wysokość pozwoli, ażeby mój syn, hrabia de Guiche, i jego towarzysz podróży, wicehrabia de Bragelonne, podali mu wiadomości o nieprzyjacielu, którego szukamy, a którego oni znaleźli?
— Jakto, czy pozwolę?.... — odrzekł żywo książę — ależ nietylko pozwalam, ale i pragnę tego. Niech wejdą!...
Marszałek popchnął obu młodzieńców, tak, że znaleźli się naprzeciw księcia.
— Mówcie, panowie — rzekł książę, kłaniając się im — mówcie najprzód, a później uczynimy zadość formom obyczajowym. Teraz najpilniejsza dla nas sprawa dowiedzieć się, gdzie się znajduje nieprzyjaciel i co robi.
Hrabiemu de Guiche wypadło zabrać głos; był on nietylko starszy wiekiem, lecz nadto przedstawiony księciu przez ojca. Zresztą znał on oddawna księcia, którego Raul widział po raz pierwszy. Opowiedział więc, co widzieli w oberży w Mazingarde. Ludwik Burbon, książę Kondeusz. którego od czasu śmierci ojca jego, Henryka Burbona nazywano przez skrócenie i podług obyczaju ówczesnego Księciem Panem, był to młodzieniec średniego wzrostu — dwudziestosześcio, dwudziestosiedmioletni zaledwie, o wzroku orlim, agl’occhi Grifagni, jak powiada Dante, o nosie zakrzywionym, o długich splotach włosów. Miał on wszystkie przymioty znakomitego rycerza, oko pewne, energję i bajeczną odwagę; był też człowiekiem eleganckim i dowcipnym.
Z pierwszych słów hrabiego de Guiche książę zrozumiał wszystko. Nieprzyjaciel ciągnął ku Lens, chcąc widocznie zająć miasto i odciąć je od wojska francuskiego. Te armaty, których huk chwilami panował nad innemi, były to działa dużego kalibru, odpowiadające armatom hiszpańskim i lotaryńskim. — Ale jak silne było wojsko nieprzyjacielskie? Czy był to oddział, przeznaczony poprostu dla zajęcia uwagi i rozdwojenia sił? Czy była to już cała armja?
Na to ostatnie pytanie księcia de Guiche nie mógł dać odpowiedzi. A książę pragnął przedewszystkiem na nie mieć odpowiedź stanowczą, ścisłą, dokładną. Wtedy Raul przezwyciężył naturalną nieśmiałość, jakiej doznawał wobec księcia, — i, zbliżywszy się, zapytał:
— Czy Wasza książęca mość pozwoli mi wtrącić kilka słów, które może wybawią go z kłopotu?
Książę obrócił się i jakby jednem spojrzeniem objął całego młodzieńca, uśmiechnął się, poznając w nim piętnastoletnie zaledwie dziecko.
— I owszem, mów pan — rzekł, łagodząc ostry głos, jak gdyby przemawiał do kobiety.
— Wasza wysokość — odpowiedział Raul, rumieniąc się — mógłby wybadać więżnia hiszpańskiego.
— Macie jeńca hiszpańskiego?... — zawołał książę.
— Tak, Wasza książęca mości!
— A! prawda — podchwycił de Guiche — zapomniałem.
— Nic dziwnego, pan sam go wziąłeś do niewoli — rzekł Raul z uśmiechem.
Stary marszałek zwrócił się do wicehrabiego, wdzięczny za tę pochwałę dla syna, a książę zawołał:
— Ten młodzieniec ma słuszność, niech przyprowadzą jeńca.
Tymczasem książę wziął de Guiche‘a na stronę i wypytywał go, w jaki sposób jeniec wzięty został do niewoli, a zarazem zapytał go o młodego towarzysza podróży.
— Panie — rzekł książę, podchodząc następnie do Raula — wiem, że masz list od siostry mojej, pani de Longueville, ale widzę, że wolałeś sam mi się przedstawić, dając dobrą radę.
— Wasza książęca mość — rzekł Raul, rumieniąc się — nie chciałem Waszej wysokości przerywać rozmowy tak ważnej, jaką wszczął z panem hrabią. Ale oto list.
— Dobrze — odrzekł książę — dasz mi go pan później. Teraz, pomyślmy o najpilniejszej rzeczy.
Przyprowadzono żołnierza. Był to jeden z tych żołdaków wędrownych, którzy każdemu sprzedawali swą krew. Książę spojrzał na niego z niewysłowionem niedowierzaniem.
— Jakiej jesteś narodowości?... — zapytał książę.
Jeniec odpowiedział kilka słów w języku cudzoziemskim.
— O! o! zdaje się, że to Hiszpan. Czy mówisz, Grammont, po hiszpańsku?
— Dalibóg, Wasza wysokość, bardzo mało.
— A ja wcale nie — rzekł książę ze śmiechem — panowie — dodał, zwracając się do otaczających — czy miedzy wami mówi kto po hiszpańsku i zechce mi służyć za tłomacza?
— Ja, Wasza wysokość — rzekł Raul.
— A! mówisz pan po hiszpańsku?
— O tyle przynajmniej, że, jak sądzę, będę mógł w danym razie spełnić rozkazy Waszej wysokości.
— Jego wysokość pyta cię, jakiej jesteś narodowości — odezwał się młodzieniec, jak najczyściej po bastylsku.
Ich bin ein Deutscher — odpowiedział jeniec.
— Co on, u djabła mówi?... — zapytał książę — i cóż to znowu za szwargot?
— Powiada, że jest Niemcem, Wasza wysokość — podchwycił Raul — jednakże bardzo wątpię, bo akcent niemiecki ma zły i wymowę wadliwą.
— Więc pan mówisz także i po niemiecku?... — zapytał książę.
— Tak, Wasza wysokość — odpowiedział Raul.
— Tak, że możesz go pan wypytywać w tym języku?
— Tak, Wasza wysokość.
— To go pan wypytaj.
Raul rozpoczął badanie, a fakty poparły jego domysł. Jeniec nie rozumiał, czy też udawał, że nie rozumie tego, co mówił Raul, a Raul ledwie zrozumieć mógł jego odpowiedzi w języku flamandzkim, pomieszanym z narzeczem alzackiem. Jednakże wśród tych wszystkich usiłowań jeńca, chcącego uniknąć formalnego badania, Raul rozróżnił naturalne dźwięki i odkrył narodowość tego człowieka.
— Non siete spagnuolo (nie jesteś hiszpanem) — rzekł — non siete tedesco (nie jesteś niemcem), — siete italiano (jesteś włochem).
Jeniec poruszył się i przygryzł usta.
— A! to rozumię już wybornie — rzekł książę Kondeusz — a ponieważ jest włochem, to sam go wybadam.
— Dziękuję ci, wicehrabio — mówił dalej książę ze śmiechem — mianuję cię odtąd moim tłumaczem.
Lecz jeniec nie kwapił się odpowiadać po włosku tak samo, jak i w innych językach; chciał on przedewszystkiem wymigać się od odpowiedzi. Nie wiedział więc o niczem, ani o liczbie nieprzyjaciela, ani, kto nim dowodzi, ani o zamierzonym marszu wojska.
— To dobrze!... — wyrzekł książę, pojmując powody tej nieświadomości — człowiek ten ujęty został na rabunku i morderstwie; mógłby był jeszcze okupić życie, mówiąc, ale ponieważ mówić nie chce, weźcie go, i niech go rozstrzelają.
Jeniec zbladł; dwaj żołnierze, którzy go przyprowadzili, ujęli go pod ręce i powiedli go ku drzwiom, a książę, zwracając się do marszałka de Grammont, zdawał się już zapomnieć o wydanym rozkazie. Podszedłszy ku drzwiom, jeniec zatrzymał się; żołnierze, pomni rozkazu, chcieli go prowadzić przemocą.
— Chwilę jeszcze... — odezwał się więzień po francusku — gotów jestem mówić, Wasza książęca mość.
— Ho! ho!... — rzekł książę ze śmiechem — wiedziałem, że się tak skończy. Mam wyborny sposób na rozwiązywanie języków... moi młodzi panowie, zapamiętajcie go, kiedy sami będziecie dowodzili.
— Ale pod warunkiem — mówił dalej jeniec — że Wasza wysokość przysięgnie, iż daruje mi życie.
— Słowo szlacheckie — rzekł książę.
— To proszę mnie pytać.
— Którędy przeszło wasze wojsko?
— Między Saint-Venant i Aixe.
— Kto niem dowodzi?
— Hrabia de Fuensaldagna, generał Beck i sam arcyksiążę.
— Z ilu ludźmi nadchodzi?
— Z 18 tysiącami ludzi i 36 armatami.
— A idzie?...
— Na Lens.
— A widzicie, panowie!... — wyrzekł książę; zwracając się z miną triumfującą do marszałka de Grammont i innych oficerów.
— Tak, Wasza książęca mość — odrzekł marszałek — odgadłeś wszystko, co tylko może odgadnąć umysł ludzki.
— Wezwijcie Plessis-Belliera, Villequiera i d‘Erlau — wołał książę — zbierzcie te wojska nasze, które są poza Lys, niech gotowe będą do marszu tej nocy; jutro prawdopodobnie zaatakujemy wroga.
— Ależ — rzekł marszałek de Grammont, niech Wasza książęca mość pomyśli, że, choćbyśmy zebrali tu wszystkie oddziały naszego wojska, nie będziemy mieli więcej nad 13 tysięcy ludzi.
— Panie marszałku — odrzekł książę ze wspaniałem spojrzeniem, jemu tylko właściwem — wielkie bitwy wygrywa się z małem wojskiem.
Poczem, zwracając się ku jeńcowi, dodał:
— Wyprowadzić tego człowieka, a pilnować go dobrze. Życie jego zależy od dokładności wskazówek, jakie nam dał; jeżeli prawdziwie są, będzie wolny, jeżeli fałszywe, będzie rozstrzelany.
Wyprowadzono jeńca.
— Hrabio de Guiche!... — podchwycił książę — dawno już nie widziałeś się z ojcem, zostań z nim. A ty, panie — mówił dalej, zwracając się do Raula — jeżeliś niezbyt zmęczony, chodź ze mną.
— Choćby na koniec świata! Wasza książęca mość!... — zawołał Raul, czując nieznany mu dotąd zapał dla tego młodego generała, tak godnego swej reputacji.
Książę uśmiechnął się; nie cierpiał pochlebców, ale cenił wielce ludzi gorących.
— Tak, panie — rzekł — jesteś dobry do rady, mieliśmy już tego dowód; jutro zobaczymy, jak się weźmiesz do czynu.
— A ja Wasza książęca mość, — rzekł marszałek — co mam czynić?
— Zostań tu celem przyjęcia wojsk; albo sam po nie przybędę, albo przyślę kurjera z zawiadomieniem, byś mi je przyprowadził.
— Ja teraz potrzebuję dla siebie eskorty tylko dwudziestu gwardzistów, najlepiej uzbrojonych.
— To bardzo mało — rzekł marszałek.
— O! dosyć!... — odrzekł książę. Czy dobrego masz konia, panie de Bragelonne?
— Mój zabity został dziś rano, Wasza wysokość, i mam tymczasowo konia mojego lokaja.
— Zażądaj i wybierz z mych stajni tego, który ci się spodoba. Tylko bez ceremonji, weź najlepszego konia. Może ci się przyda jeszcze dziś wieczór, a jutro — z pewnością.
Raul wiedział, że wobec zwierzchników — zwłaszcza, gdy ci zwierzchnicy są książętami, należy być bezzwłocznie posłusznym. Poszedł do stajni, wybrał konia andaluzyjskiego maści izabelowatej, osiodłał go sam, założył mu uprząż i powrócił do księcia w chwili, gdy tenże wsiadał na konia.
— Teraz — odezwał się do Raula — daj mi pan list, który masz dla mnie?
Raul podał księciu list.
— Jedź pan przy mnie — rzekł tenże.
Książę spiął konia, zatknął cugle na gałce u siodła, jak zwykle to czynił, gdy chciał mieć wolne ręce, odpieczętował list pani de Longueville i pojechał galopem drogą do Lens, wespół z Raulem i małą eskortą, gdy wysłańcy, mający sprowadzić oddziały wojska, rozbiegli się, pędząc w różne strony. Książę, galopując, czytał list.
— Panie — odezwał się po chwili — mówią o panu jaknajlepiej; ja zaś mogę ci tylko powiedzieć, że z tego, co już trochę widziałem i słyszałem, jeszcze lepiej o panu myślę.
Raul skłonił się. Tymczasem — w miarę zbliżania się do Lens — coraz wyraźniej rozbrzmiewały strzały armatnie. Książę utkwił w tym kierunku wzrok tak bystry, jakby u ptaka drapieżnego. Rzec móżnaby, iż zdolny był nim przeniknąć gęstwinę drzew, ukazującą się na widnokręgu przed jadącymi.
Od czasu do czasu rozszerzały mu się nozdrza, jakby wciągał zapach prochu, a dyszał, jak koń. Wreszcie usłyszano strzały armatnie tak blisko, że widocznie pole bitwy było już tylko o kilka stajań.
Na zakręcie gościńca zobaczono małą wioskę d‘Aunay. Ludność wiejską ogarnął wielki przestrach; wieść o okrucieństwach hiszpanów przerażała każdego; kobiety już uciekały, chroniąc się ku Vitry; pozostało tylko kilku mężczyzn. Na widok księcia nadbiegli; — jeden z nich go pognał.
— O! Wasza książęca mość, — rzekł — czy zamierzasz wygnać tych łotrów hiszpanów i wszystkich tych rabusiów lotaryńskich?
— Tak... — rzekł książę. — Czy chcesz mi posłużyć za przewodnika.
— I owszem, Wasza książęca mość; dokąd Waszą wysokość mam zaprowadzić?
— Na jakie bardziej wyniosłe miejsce, skąd.mógłbym widzieć Lens i okolicę.
— Dobrze, wiem już, wiem.
— A mogę ci zaufać, czy dobry z ciebie francuz?
— Jestem starym żołnierzem z pod Rockroy, Wasza książęca mość.
— Masz za Rockroy — rzekł książę, dając mu sakiewkę.
Wieśniak pobiegł przed koniem księcia, potem o sto kroków od wioski skręcił w jakąś ustronną ścieżkę w głębi ładnej doliny. Tak podążano czas jakiś pod sklepieniem drzew, a strzały armatnie rozlegały się tak blisko, że przy każdej salwie słychać było świst kul. Wreszcie wieśniak zapuścił się na drożynę, pnącą się ku górze, zachęcając księcia, ażeby go naśladował.
Książę zsiadł z konia, rozkazał jednemu ze swych adiutantów i Raulowi uczynić to samo, a innym czekać na jego rozkazy, dając baczenie na wszystkie strony, sam zaś jął wdrapywać się na urwistą drogę.
Po upływie dziesięciu minut przybyli do ruin starego zamczyska; zwaliska te wykończyły wierzchołek wzgórza, wznoszącego się pośród okolicy. Opodal rozpościerało się Lens, a przed Lens całe wojsko nieprzyjacielskie. Jednem spojrzeniem objął książę całą przestrzeń, roztaczającą się przed jego oczyma między Lens i Virony. 22 11 STłdKieficia l»t póiniej. W jednej chwili cały plan bitwy, mającej nazajutrz zbawić Francję po raz drugi od najazdu, rozwinął się w jego umyśle. Wziął ołówek, wydarł kartkę z notatnika i napisał:
:„Drogi mój marszałku!
„Za godzinę Lens dostanie się w ręce nieprzyjaciela. Ja będę w Vandin, ażeby zająć stanowisko. Jutro odbierzemy Lens i pobijemy nieprzyjaciela“.
Potem, zwracając się do Raula, rzekł:
— Jedź pan co koń wyskoczy i oddaj ten list panu de Grammont.
Raul skłonił się, wziął papier, zeszedł szybko z góry, wskoczył na konia i ruszył galopem. W kwadrans potem znajdował się przy marszałku.
Część wojsk już przybyła, reszty spodziewano się lada chwila. Marszałek Grammont na czele całej rozporządzalnej piechoty i konnicy ruszył drogą ku Vandin, pozostawiwszy księcia de Châtillon, ażeby zaczekał i przyprowadził resztę wojska. Artylerja była w pogotowiu i natychmiast wyruszyła.
O godzinie siódmej wieczorem marszałek stawił się na miejsce spotkania. Książę czekał na niego. Jak przewidywał, Lens wpadło w ręce nieprzyjaciela prawie natychmiast po odjeździe Raula. Zresztą uciszenie się kanonady zwiastowało ten wypadek.
W miarę, jak zapadały ciemności, wojska, wezwane przez księcia, przybywały kolejno. Wydany był rozkaz, ażeby nie bito w bębny i nie grano na trąbach. O godzinie dziewiątej zapadła już istna noc.
Pomaszerowano w milczeniu, książę prowadził kolumnę wojska. Poza Aunay armja ujrzała Lens; dwa czy trzy domy stały w płomieniach i głucha wrzawa, znamionująca plądrowanie miasta, zdobytego szturmem, dolatywała aż do żołnierzy.
Książę wskazał każdemu miejsce, marszałek trzymać się miał na lewo i opierać się o Medicourt; książę de Châtillon zajmował środek, wreszcie książę z prawem skrzydłem miał stanąć przed Aunay. Bitwa jutrzejsza odbywać się miała podług stanowisk, zajętych w przeddzień. Całe to rozmieszczenie wojska odbyło się wśród najgłębszej ciszy i z jaknajwiększą dokładnością. — O godzinie dziesiątej już każdy znajdował się na swojem stanowisku.
Trzy rzeczy przedewszystkiem zalecone zostały dowódcom.
Po pierwsze, ażeby różne oddziały oglądały się na siebie w marszu, tak, iżby kawalerja i piechota znajdowały się na jednej linji, a każda w odpowiednich przerwach. Po wtóre, ażeby do ataku iść marszem. Po trzecie, pozwolić, ażeby nieprzyjaciel dał pierwszy ognia.
W przeddzień bitwy przychodzi tysiące oddawna zapomnianych myśli. W przeddzień bitwy obojętni stają się przyjaciółmi, a przyjaciele braćmi. Chyba zbyteczne byłoby dodawać, że, gdy kto ma w sercu jakie uczucie jeszcze żywsze, dochodzi ono wtedy do najwyższego napięcia. Widocznie każdy z młodzieńców doświadczył takiego uczucia, bo po chwili każdy z nich usiadł w narożniku namiotu i pisał na kolanach.
Listy były długie; cztery strony zapełniły się kolejno literami cienkiemi i zwartemi. Od czasu do czasu młodzieńcy spoglądali na siebie z uśmiechem. Rozumieli się dobrze, nic też do siebie nie mówili.
Skończywszy pisanie, każdy włożył swój list do dwóch kopert, ażeby nikt bez rozdarcia pierwszej koperty, nie mógł przeczytać nazwiska, zaadresowanego na drugiej kopercie; potem obaj zbliżyli się do siebie i z uśmiechem zamienili między sobą te listy.
— Gdyby mnie spotkało nieszczęście... — rzekł Bragelonne.
— Gdybym został zabity... — rzekł de Guiche.
— Bądź spokojny!... — wyrzekli równocześnie.

Potem ucałowali się, jak bracia, owinęli się płaszczami i zasnęli owym snem, pełnym młodości i wdzięku, jakim śpią ptaki, kwiaty i dzieci.

ROZDZIAŁ XXXVIII
OBIAD, JAK ZA DAWNYCH CZASÓW

Drugie spotkanie dawnych muszkieterów było mniej pompatyczne i groźne, niż pierwsze.
Athos bystrym swym umysłem osądził, że najlepszem miejscem dla zebrania będzie wspólna biesiada. To też pierwszy zaproponował, ażeby zasiąść razem do dobrze zastawionego stołu, przy którym każdy dałby swobodnie folgę charakterowi swemu i upodobaniom, bo właśnie ta swoboda utrzymywała między nimi taką zażyłość, że ich nazywano nierozłącznymi.
Propozycja spodobała się wszystkim, a szczególniej d‘Artagnanowi, który gorąco pragnął odzyskać smak i wesołość rozmów z czasów młodości, bo oddawna umysł jego subtelny i delikatny nie doznawał dostatecznego zadowolenia i miał tylko lichą strawę. Porthos, spodziewając się iż lada chwila zostanie baronem, zachwycony był, że znajdzie sposobność wystudjowania u Athosa i Aramisa, jakie jest obejście ludzi dystyngowanych. Aramis chciał dowiedzieć się przez d‘Artagnana i Porthosa, co słychać w pałacu królewskim, i zachować sobie na wszelki przypadek przyjaciół tak przywiązanych, którzy niegdyś popierali jego sprawki szpadami chybkiemi i niezwyciężonemi.
Tylko Athos nie myślał wcale o odniesieniu korzyści, a powodowało nim jeno uczucie szczerej, bezinteresownej przyjaźni...
Ułożono się, że każdy da swój adres dokładny, a — na wezwanie jednego ze stowarzyszonych — zebranie zwołane będzie w słynnej restauracji pod godłem „Pustelni“. Pierwszą schadzkę oznaczono na następną środę, punkt o godzinie ósmej wieczorem. Rzeczywiście dnia tego czterej przyjaciele stawili się punktualnie o oznaczonej godzinie, choć każdy zosobna.
Pierwsze słowa, zamienione przez przyjaciół, właśnie skutkiem przesady, jakiej każdy używał w swych objaśnieniach, były trochę wymuszone, i biesiada zaczęła się nieco sztywno.
Znać było, iż d‘Artagnan przymuszał się do śmiechu, Athos do picia, Aramis do opowiadania, Porthos do milczenia. Athos prędko zauważył to zakłopotanie i, ażeby znaleźć na nie lekarstwo, kazał podać cztery butelki wina szampańskiego. Na to zlecenie, wydane ze spokojem, właściwym Athosowi, twarz gaskończyka uwolniła się od zmarszczek i wypogodziło się czoło Porthosa. Aramis był zdziwiony. Wiedział, że Athos — nietylko już nie pije wcale — ale, że czuje nadto pewną odrazę do wina. Zdziwienie to podwoiło się, gdy Aramis zobaczył, że Athos nalewa sobie pełen kieliszek i pije z uniesieniem, jak za dawnych czasów.
D‘Artagnan natychmiast napełnił i wypróżnił swój kieliszek. Porthos i Aramis trącili się z sobą. W jednej chwili cztery butelki zostały wypróżnione: rzecby można, że biesiadnicy chcieli czemprędzej wziąć rozwód ze swemi wstecznemi myślami.
W jednej też chwili wyborny ten specyfik rozproszył najmniejszą nawet chmurkę, jaka pozostała w głębi ich serc. Jęli mówić głośniej, nie czekając, aż jeden skończy, aby drugi zaczął, i każdy przybierał przy stole swoją ulubioną postawę.
Wkrótce... — rzecz niezwykła! — Aramis odpiął dwa guziki u surduta, co widząc Porthos, rozpiął się zupełnie.
Bitwy, dalekie podróże, ciosy otrzymywane i rozdawane, — oto, co najpierw jęli wspominać. Potem przeszli do głuchych walk przeciw temu, którego nazywali teraz wielkim kardynałem.
— No, dalibóg! — rzekł Aramis ze śmiechem — dosyć już pochwał dla umarłych, porozmawiajmy teraz trochę o żyjących. Ja naprzykład wziąłbym się zaraz do Mazariniego. Czy wolno?
— O! i zawsze — rzekł d‘Artagnan, wybuchając śmiechem — opowiedz swą historję, — a będę ci bić brawo, jeżeli zabawna.
— Pewien wielki książę, — rzekł Aramis — o przymierze z którym starał się Mazarini, proszony był przez niego, ażeby mu przysłał wykaz warunków, za jakie zechce go zaszczycić swym sojuszem.
Książę, który czuł wstręt do traktowania z takim hultajem, w gniewie napisał wykaz i posłał mu go. Na liście tej były trzy warunki, które się nie spodobały Mazariniemu; zaproponował księciu, żeby się ich zrzekł za dwadzieścia tysięcy talarów.
— Ho! ho! ho! — zawołali dwaj przyjaciele — to niezbyt drogo. I cóż uczynił książę.
— Książę posłał natychmiast pięćdziesiąt tysięcy liwrów Mazariniemu, prosząc go, ażeby nigdy już do niego nie pisał i ofiarowując mu dwadzieścia tysięcy franków jeszcze — pod warunkiem, ażeby zobowiązał się też nigdy do niego nie mówić.
— Cóż uczynił Mazarini?
— Rozgniewał się — rzekł Athos.
— Kazał oćwiczyć posłańca? — spytał Porthos.
— Przyjął pieniądze?... — rzekł d‘Artagnan.
— Zgadłeś, d‘Artagnanie — odrzekł Aramis.
I wszyscy wybuchnęli tak głośnym śmiechem, że gospodarz natychmiast się zjawił, pytając, czy goście czego sobie nie życzą. Myślał, że się biją. Wreszcie ucichła wesołość.
— Dalibóg — rzekł d‘Artagnan do swych dwóch przyjaciół — macie słuszną złość do tego Mazariniego, bo i on, zaprzysiądz mogę, wcale wam dobrze nie życzy.
— Doprawdy! — podchwyci! Athos — gdybym przypuszczał, że ten hultaj zna moje nazwisko, swojebym zaraz zmienił, z obawy, aby nie myślano, że ja także się z nim znam.
— On nie zna cię z nazwiska, ale z czynów; wie on dobrze, iż szczególnie dwóch szlachciców dopomogło księciu de Beaufort do ucieczki, i ręczę wam, że każe ich szukać energicznie?
— A komu każe?
— Mnie.
— Jakto? tobie?...
— Tak, bo już przysłał dziś po mnie z zapytaniem, czy mam jaką wiadomość o tych dwóch szlachcicach?
— A cóżeś mu odpowiedział?...
— Że nie mam jeszcze, ale że będę jadł obiad z dwiema osobami, które mogłyby udzielić o nich wiadomości.
— Tak mu powiedziałeś?... — rzekł Porthos — ze śmiechem na szerokiej twarzy. — Brawo! I to cię, Athosie, nie przestrasza?...
— Nie — odrzekł Athos — ja się nie poszukiwań Mazariniego boję.
— A czegóż ty się boisz?... — podchwycił Aramis.
— Niczego, przynajmniej w teraźniejszości.
— A w przeszłości — zapytał Porthos.
— O!... w przeszłości, to rzecz inna, w przeszłości i w przyszłości.
— Czy się boisz o swego młodego Raula? — zapytał Aramis.
— E!... — odrzekł d‘Artagnan — nikt nie ginie w pierwszej bitwie.
— Ani w drugiej — rzekł Aramis.
— Ani w trzeciej — rzekł Porthos.
— Nie — odrzekł Athos — i nie o Raula się niepokoję, bo spodziewam się, iż postępować będzie, jak szlachcic, a jeżeli zginie, będzie to nieszczęście, ale gdyby to nieszczęście go spotkało, to...
— To cóż?... — zapytał Aramis.
— Uważałbym to nieszczęście za karę.
— O!... — rzekł d‘Artagnan — wiem, co chcesz przez to powiedzieć.
— I ja również — rzekł Aramis — ale nie trzeba o tem myśleć, Athosie; co przeszło, to przeszło.
— Nic nie rozumiem — rzekł Porthos.
— Sprawa z Armentieres — szepnął d‘Artagnan.
— Sprawa z Armentieres?... — zapytał tenże.
— Milady.
— A! tak — rzekł Porthos — doprawdy jużem o niej zapomniał.
Athos spojrzał na niego głębokim wzrokiem.
— Zapomniałeś o niej, Porthosie?... — rzekł.
— Dalibóg — odrzekł Porthos — to już tak dawno.
— Więc ta rzecz nie ciąży ci na sumieniu?
— Dalibóg, że nie — odparł Porthos.
— A tobie, Aramisie?
— Czasem o niej myślę — rzekł Aramis — jak o wypadku, nad którym trzeba się zastanowić.
— A cóż ty, d‘Artagnanie?
— Ja wyznaję, że kiedy myślą znów zatrzymuję się na tej epoce strasznej, przypominam sobie tylko zlodowaciałe zwłoki pani Bonacieux. Tak, tak — wyszeptał — bardzo wiele sobie wyrzucałem względem ofiary, lecz nigdy nie miałem wyrzutów z powodu jej morderczyni.
Athos potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Pomyśl — rzekł Aramis — jeżeli przyjmujesz istnienie sprawiedliwości boskiej i udział jej w sprawach tego świata, kobieta ta ukarana została z woli bożej. Myśmy byli tylko narzędziami.
— Ale myśmy byli samowolnymi sędziami, Aramisie!
— A cóż czyni sędzia, on także skazuje bez obawy. Co czyni kat? jest on panem swej ręki, a jednak uderza bez wyrzutów sumienia...
— Kat — wyszeptał Athos — i zamilkł, widocznie na to wspomnienie...
— Wiem, że to przerażające — rzekł d‘Artagnan — ale, kiedy sobie pomyślę, żeśmy zabijali anglików, roszelan, hiszpanów, nawet francuzów, którzy nam nie wyrządzili innej krzywdy prócz tej, że nas brali na cel i chybiali, lub że krzyżowali z nami żelaza i nie umieli się zasłonić, dalibóg, słowo honoru, ja siebie nie obwiniam za udział w morderstwie tej kobiety!
— Ja — rzekł Porthos — kiedyś mi przypomniał, Athosie, widzę znów, jak się odbywała scena: milady była tam, gdzie ty jesteś (Athos zbladł), ja byłem na tem miejscu, gdzie jest teraz d‘Artagnain. Miałem szpadę, tnącą, jak stal damasceńska, przypominasz ją sobie, Aramisie, nazywałeś ją Belizardą?... Otóż przysięgam wam tu oto wszystkim, że gdyby nie było wtedy tam kata z Béthune, byłbym gardło poderżnął tej zbrodniarce bez żadnego żalu. To była zła kobieta.
— Najbardziej zaś to uspakaja, — rzekł d‘Artagnan — iż z całej tej przeszłości niema ani śladu.
— Ona miała syna — rzekł Athos.
— A! tak, wiem dobrze — odrzekł d‘Artagnan — i mówiłeś mi o nim; ale kto wie, co się z nim stało? Czy sądzisz, że de Winter stryj, wychował tę małą gadzinę? De Winter byłby skazał syna, jak skazał matkę.
— To biada Winterowi — rzekł Athos — bo dziecko nic przecie nie zawiniło.
— Dziecko nie żyje, niech mnie djabli porwą!... — rzekł Porthos. — Taka tam mgła w tym okropnym kraju, jak przynajmniej utrzymywał d‘Artagnan. Do szklanek!... panowie.... do szklanek.
W chwili, gdy wniosek Porthosa miał znów przywrócić wesołość na zasępione nieco twarze, na schodach rozległ się hałas i zapukano do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł Athos.
— Panowie — rzekł gospodarz — tam jakiś człowiek pragnie pomówić z jednym z panów.
— Z którym?... — spytali czterej przyjaciele.
— Z hrabią de la Fére.
— To ze mną — rzekł Athos. — A jak się zowie?
— Grimaud.
— O!... — wyrzekł Athos, blednąc — już z powrotem?... Cóż się więc stało z Bragellonem?
— Niech wejdzie!... — rzekł d‘Artagnan — niech wejdzie!
Ale Grimaud sam już przeskoczył schody i czekał na progu; wbiegł do pokoju i odprawił gospodarza ruchem ręki. Gospodarz zamknął za sobą drzwi. Wzruszenie Grimauda, twarz spocona, kurz na ubraniu, wszystko to zapowiadało, iż jest zwiastunem jakiejś ważnej i strasznej wiadomości.
— Panowie — rzekł — ta kobieta miała dziecko, stało się człowiekiem; tygrysica miała szczenię, ono wyrosło już na tygrysa, tygrys biegnie ku wam, strzeżcie się!
Athos patrzył na przyjaciół z melancholijnym uśmiechem; Porthos szukał przy sobie szpady, którą zawiesił na ścianie, Aramis pochwycił nóż, d‘Artagnan powstał.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Grimaudzie?... — zawołał.
— Że syn milady opuścił Anglję, że jest we Francji, że przybywa do Paryża, a może już tu jest.
— Do djabła!... — rzekł Porthos — czyś pewny?
— Pewnym! — odrzekł Grimaud.
Przeciągłe milczenie przyjęło to oświadczenie. Grimaud był tak zadyszany, tak zmęczony, że upadł na krzesło. Aramis przyniósł mu kieliszek szampana.
— No, więc — rzekł d‘Artagnan — i cóż z tego, że przybędzie do Paryża?... Nie takich widzieliśmy!... Niech przybywa!...
— Zresztą, to prawie dziecko — rzekł Aramis.
Grimaud powstał.
— Dziecko — rzekł — czy panowie wiecie, co to dziecko zrobiło?... Przebrany za mnicha, odkrył całą historję, spowiadając kata z Béthune, a, wyspowiadawszy go, dowiedziawszy się od niego o wszystkiem, na rozgrzeszenie utopił mu w sercu ten oto sztylet. Patrzcie, panowie, czerwony on jeszcze i mokry, bo zaledwie trzydzieści godzin temu wyszedł z rany.
I Grimaud rzucił na stół sztylet, zostawiony przez mnicha w ranie kata. D‘Artagnan, Porthos i Aramis powstali i ruchem mimowolnym pobiegli do swych szpad. Tylko Athos pozostał na krześle spokojny i zadumany.
— I powiadasz, Grimaudzie, że przebrany jest za mnicha?...
— Tak, za mnicha, augustjanina.
— Jakże on wygląda?...
— Wzrostu takiego, jak ja, o ile mi mówił oberżysta, chudy, blady, z oczyma jasno-niebieskiemi i jasnemi włosami.
— Ale... Raula nie widział?... — spytał Athos.
— Przeciwnie, spotkali się i to właśnie wicehrabia przyprowadził go do łoża umierającego.
Athos powstał, nie mówiąc i nic, i podszedł także zdjąć szpadę.
— O!... panowie!... — rzekł d‘Artagnan — przymuszając się do śmiechu — wiecie... panowie, że wyglądamy, jak baby!... Jakto, my czterej, cośmy bez zmrużenia oka stawiali czoło wojskom, teraz drżymy przed dzieckiem!...
— Tak — wyszeptał Athos — ale to dziecko przychodzi od Boga.

I wyszli śpiesznie z restauracji.

ROZDZIAŁ XXXIX
LIST KAROLA I-GO

Trzeba teraz, aby czytelnik przebył wraz z nami Sekwanę i udał się aż do bram klasztoru Karmelitek przy ulicy św. Jakóba.
Była godzina jedenasta rano, a pobożne siostrzyczki tylko co wysłuchały mszy, odprawionej za powodzenie wojsk Karola I-go. Z kościoła wyszła kobieta w czarnych wdowich szatach — obok niej młode dziewczę w sukni sierocej, — i do celi swej powróciły. Kobieta upadła na klęcznik, a młodę dziewczę stanęło w pobliżu, wsparło się na krześle i płacze.
Pierwsza nosiła ślady piękności, lecz łzy widocznie starością twarz jej oblekły. Druga jest ślicznem dziewczątkiem, a płacz wdzięku jej jeszcze dodaje. Starsza wygląda na lat czterdzieści, młodsza ma — czternaście.
— Boże!... — mówiła błagalnie klęcząca — zachowaj małżonka mego, zachowaj syna, a zabierz moje smutne i nędzne życie.
— Mój Boże!... — mówiło dziewczę, zachowaj mi matkę!
— Matka twoja, Henryko, niczem jest już dla ciebie na tej ziemi — przemówiła, zwracając się do niej w smutku pogrążona kobieta. — Twoja matka niema już ani tronu, ani małżonka, ani syna, pieniędzy ani przyjaciół; matka twoja, biedne moje dziecię, od wszystkich na świecie jest opuszczona.
I, chyląc się w objęcia córki, podtrzymującej ją z czułością, wybuchnęła gorzkim płaczem.
— Odwagi! matko droga — przemówiło dziewczę.
— A! bardzo są nieszczęśliwi królowie w tym roku — mówiła matka, wspierając głowę na ramieniu córki. Zastawiłam resztę moich klejnotów, twoją i moją odzież wyprzedałam, by wypłacić pensję służbie, która, gdyby nie to moje poświęcenie, odmówiłaby towarzyszenia mu. A teraz zmuszone jesteśmy żyć kosztem służebnic bożych. Jesteśmy ubogiemi, które Bóg jeden wspomaga.
— Dlaczego nie udasz się, matko, do królowej, bratowej twojej?... — zagadnęło dziewczę.
— Niestety! królowa — odparła strapiona — nie jest zgoła królową... kto inny rządzi w jej imieniu. Przyjdzie czas, w którym to zrozumiesz, moje dziecię.
— Udajmy się więc do Boga — zakończyło młode dziewczę.
I uklękła przy matce. Z modlących się tak na jednym klęczniku kobiet jedna była córką, a druga wnuczką Henryka IV-go, czyli były one żoną i córką Karola I-go.
Gdy tak klęczały pogrążone w modlitwie, zakonnica lekko zapukała do celi.
— Proszę wejść, siostro — powstawszy i ocierając łzy, odezwała się starsza.
Zakonnica uchyliła drzwi nieśmiało.
— Wasza wysokość raczy przebaczyć, iż przerywani jej rozmyślania — odezwała się, ale w sali gościnnej oczekuje nieznajomy pan, przybywający z Anglji, i pragnie mieć zaszczyt oddania Waszej wysokości listu.
— O! list! list od króla może! Wiadomości od ojca twego zapewne, czy słyszysz Henryko?
— Tak, słyszę i nabieram otuchy.
— Cóż to jest za jeden ten człowiek?
— Milord de Winter.
— Miilord de Winter!... — zawołała królowa — przyjaciel mego małżonka! O! niech tu wejdzie, miech wejdzie!
I królowa wybiegła na spotkanie wysłannika, ujmując jego rękę z pośpiechem.
Lord Winter, wszedłszy do celi, przyklęknął i podał królowej list, zwinięty w złotym futerale.
— A! milordzie — przemówiła królowa — przynosisz nam trzy rzeczy dawno przez nas niewidziane: przyjaciela naszego, złoto i list od króla, naszego małżonka i pana.
— Milordzie!... — rzekła królowa, wskazując list — pojmujesz, że pilno mi dowiedzieć się, co ten papier zawiera.
— Odchodzę, pani — rzekł de Winter.
— Pozostań, przy tobie przeczytamy; pojmujesz pewnie, że mam ci zadać tysiące pytań!
De Winter ustąpił parę kroków i stał w milczeniu. Matka zaś i córka podeszły do framugi okna i, wzajem wsparte o siebie ramionami, chciwie czytały list.
„Droga małżonko moja i pani!
„Stanęliśmy u kresu. Wszystkie siły, jakie mi Bóg pozostawił, zbierane są w obozie Naseby, skąd piszę naprędce. Tu wyczekuję zastępów moich zbuntowanych poddanych i po raz ostatni jeszcze walczyć przeciw nim będę. Jeślim zwycięzcą, walczę do ostatka; zwyciężony, ginę bezpowrotnie. W ostatnim razie (niestety! w położeniu naszem, wszystkiego spodziewać się można), chcę spróbować, czy przedostać się będę mógł do Francji. Lecz czy to możebne będzie, czy zechcą przyjąć tam nieszczęśliwego króla, który wniesie zgubny przykład do kraju i tak już wzburzonego domowemi rozterkami? Rozsądek Twój i przywiązanie posłużą mi za przewodnika. Oddawca listu tego, powie Ci to, pani, co lękam się powierzyć niepewnym wypadkom. On Cię objaśni, jakich kroków oczekuję z Twej strony. Polecam mu także wszelkie błogosławieństwa dla dzieci moich i przepełniające me serce uczucia dla Ciebie, pani i droga małżonko“.
U dołu widniał podpis, — zamiast Karol, — król, Karol, — jeszcze król.
Odczytanie tego smutnego pisma roznieciło jednak promień nadziei w oczach królowej.
— Niechaj królem już nie będzie!... — zawołała — zwyciężony, wygnany, czy wyjęty z pod prawa, byle tylko żył! Niestety! tron w dzisiejszych czasach jest stanowiskiem zbyt najeżonem niebezpieczeństwy, bym pragnąć mogła, ażeby na nim pozostał.
Lecz mów, milordzie — ciągnęła dalej królowa — nic nie ukrywaj przede mną. Gdzie jest król? Czy położenie jego jest tak rozpaczliwe, jak sądzi?
— Nieszczęściem! pani, więcej, niż sam nawet przypuszczać może. Jego Królewska Mość jest tak dobrego serca, że nie pojmuje, co to nienawiść; a tak prawy, iż nie przewiduje zdrady. Anglję taki płomień szału ogarnął, iż lękam się, że we krwi tylko ugasić go można.
— A teraz, milordzie, skoro wiem, że położenie króla jest rozpaczliwe, niech usłyszę, co masz mi do powiedzenia od mojego królewskiego małżonka.
— Pani — rzekł Winter — król żąda, byś starała się zbadać usposobienie króla i królowej dla niego.
— Wiesz przecie — odparła królowa — iż król dzieckiem jest jeszcze, a królowa słabą kobietą tylko. Wszystkiem tu Mazarini.
— Miałżeby on chcieć odegrać we Francji rolę, jaką w Anglji Cromwell odgrywa?
— O! nie, to Włoch giętki i przebiegły, który być może marzy o zbrodni, lecz zabraknie mu śmiałości, by ją spełnić: gdy Cromwell rozporządza dwiema izbami, Mazarini w walce z parlamentem królową ma za jedyną podporę.
— Tembardziej zatem winien popierać króla, prześladowanego przez parlamenty.
Królowa z goryczą potrząsnęła głową.
— Mojem zdaniem, milordzie, kardynał nic nie uczyni dla nas, a nawet może przeciw nam jeszcze będzie. Obecność moja i córki mojej we Francji ciężarem jest już dla niego; tembardziej więc zechce uniknąć króla. Milordzie — dodała Henryka ze smutnym nad wyraz uśmiechem — ciężko i wstyd wyznać, lecz przepędziłyśmy w Luwrze zimę bez grosza, bez bielizny, bez chleba nieledwie, z łóżek nie wstając, dla braku ognia.
— O zgrozo!.... — wykrzyknął Winter — córka Henryka IV-go, żona króla Karola! Pani, czemu nie udałaś się do pierwszego lepszego z nas?
— Taką jest gościnność, jaką obdarza królową minister, od którego król ma zamiar także jej się domagać.
— A! milordzie — mówiła dalej królowa, nie myśląc już powstrzymać łez, płynących po twarzy, — stokroć lepiej walczyć, jak król, i umrzeć, jak mu to może sądzono, niż tak, jak my, wieść życie żebracze.
— Pani, nie należy tracić odwagi — odezwał się Winter, — nie należy rozpaczać: w interesie korony francuskiej tak zachwianej obecnie, leży tępienie buntu w narodzie sąsiednim. Mazarini jest mężem stanu i zrozumie tę potrzebę.
— Czy jednak zaręczysz — rzekła z powątpiewaniem królowa — że nas ubiegnięto?
— Kto taki?... — zapytał Winter.
— Joyce, Priedge, Cromwell.
— Ten krawiec! ten oracz! ten piwowar. A! pani, spodziewam się, iż kardynał nie przystąpi do związku z ludźmi tego rodzaju.
— A kimże on sam jest?... — wtrąciła Henryka.
— Ale dla honoru króla, królowej...
— Miejmy wreszcie nadzieję, że zrobi cokolwiek dla tego honoru — rzekła Henryka. — Wymowa przyjaciela jest tak przekonywająca, milordzie, iż poczynasz mnie uspakajać; podaj mi więc rękę i jedźmy do ministra.
— Pani — rzekł Winter z pokłonem — czuję się onieśmielony tym zaszczytem.
— Lecz gdyby odmówił ostatecznie — mówiła, zastanawiając się, Henryka — a król bitwę przegrał?
— Wtedy Jego Królewska Mość schroniłby się do Holandji, gdzie, jak mi mówiono, przebywa książę Walji.
— A czy Jego Królewska Mość mógłby przy ucieczce liczyć na więcej takich, jak ty, milordzie, przyjaciół?
— Nieszczęściem, nie, pani! lecz właśnie w przewidywaniu tego wypadku, przybywam szukać we Francji sprzymierzeńców.
— Sprzymierzeńców!... — odezwała się królowa, potrząsając głową.
— Pani!... — odparł Winter — niech tylko odnajdę starych przyjaciół, których niegdyś miałem, a za wszystko zaręczam.
— Dałby to Bóg — rzekła królowa z bolesnem zwątpieniem, właściwem ludziom, co oddawna są nieszczęśliwi — oby Bóg cię wysłuchał!

Królowa wsiadła do swego powozu, de Winter zaś ruszył konno, a za nim dwóch służących — po bokach drzwiczek karety.

ROZDZIAŁ XL
LIST CROMWELLA

W tym samym czasie, gdy królowa Henryka opuszczała klasztor Karmelitek, by udać się do Palais-Royal, jakiś jeździec stanął u bram królewskiej siedziby, oznajmiając stróżom, iż ma coś wielce ważnego do powiedzenia kardynałowi Mazariniemu.
Kardynał, jakkolwiek często bywał w strachu, częściej jeszcze doznawał potrzeby zasięgania rad i wiadomości, to też był on przystępny. Pierwsze drzwi nie przedstawiały istotnych trudności, drugie nawet przebyć łatwo, lecz trzecie strzeżone były prócz straży i woźnych przez wiernego Bernouina, żadnym słowom nie ulegającego cerbera, nieprzystępnego żadnej pokusie, nawet pod postacią złota. Ci więc, co żądali lub prosili posłuchania, przy trzecich dopiero drzwiach skazani byli na urzędowe badanie.
Jeździec uwiązał konia u sztachet dziedzińca, wszedł na główne schody i, zwracając się do straży, znajdującej się w pierwszej sali, zapytał:
— Pan kardynał Mazarini?
— Proszę dalej — odrzekli gwardziści, nie podnosząc nosa, jedni od kart, inni od gry w kości, chętnie dając do zrozumienia, iż nie do nich należy pełnić służbę lokaiską.
Wysłaniec wszedł do drugiej sali. Była ona strzeżona przez muszkieterów i woźnych.
— Czy masz pan kartę audjencjonalną? — zapytał woźny, podchodząc do przybyłego.
— Mam, lecz nie od kardynała Mazariniego.
— Proszę wejść i zapytać pana Bernouin — rzekł woźny, otwierając drzwi od trzeciej sali.
Przypadkowo, czy też, stojąc, jak zwykle, na czatach, dość, że Bernouin znalazł się pod drzwiami i wysłuchał rozmowy.
— Jestem tym, o którego panu chodzi — powiedział. — Od kogo jest list, który masz dla jego Eminencji?
— Od generała Oliviera Cromwella — odparł przybyły — proszę nazwisko to oznajmić jego Eminencji i przynieść mi odpowiedź, czy mnie przyjmie, lub nie.
I stanął w postawie chmurnej i wyniosłej, właściwej purytanom. Bernouin, obrzuciwszy młodzieńca wzrokiem badawczym, wszedł do gabinetu kardynała, któremu powtórzył słowa wysłańca.
— Jakiś człowiek, oddawca listu od Oliviera Cromwella? — rzekł Mazarini — cóż to za jeden?
— Prawdziwy Anglik, Ekscelencjo, włosy blond, — raczej rude, niż jasne, — oczy siwe, niebieskie, — siwe raczej, niż niebieskie, — a cały dumny i sztywny.
— Niechaj odda list.
— Jego Eminencja żąda listu — rzekł Bernouin, wychodząc z gabinetu do przedpokoju.
— Jego Eminencja nie ujrzy listu bez oddawcy — odrzekł młodzieniec — lecz, aby wam dowieść, iż rzeczywiście jestem w jego posiadaniu, proszę patrzeć, oto jest.
Bernouin popatrzał ma pieczęć, a widząc, że istotnie pochodzi od generała Oliviera Cromwella, zawrócił już do Mazariniego.
— Proszę dodać — odezwał się jeszcze młodzieniec, iż nie jestem prostym posłańcem, lecz przybywam z nadzwyczajnem zleceniem.
Bernouin wszedł do gabinetu i w chwilkę potem powrócił, mówiąc;
— Proszę wejść.
To chodzenie tam i napowrót potrzebne było Mazariniemu, by móc ochłonąć ze wzruszenia, jakie na nim sprawiła wieść o liście; lecz chociaż bystry i przezorny był umysł jego, napróżno się głowił, jakie powody mogły skłonić Cromwella do wejścia z nim w stosunki.
Młody człowiek ukazał się w progu, trzymając — w jednej ręce kapelusz, a w drugiej list. Mazarini powstał.
— Pan masz list dla — mnie? — zapytał.
— Oto jest, Ekscelencjo — rzekł młodzieniec.
Mazarini odebrał list, złamał pieczęć i czytał:

„Pan Mordaunt, jeden z moich sekretarzy, wręczy jego Eminencji kardynałowi Mazariniemu w Paryżu tę kartę wstępu; prócz tego posiada on dla jego Eminencji i drugi list treści poufnej.

„Olivier Cromwell.“

— Bardzo dobrze, mości Mordaunt — rzekł Mazarini — oddaj mi ten drugi list i siadaj.
Młodzieniec dobył pismo z kieszeni, wręczył kardynałowi i usiadł.
Kardynał odebrał list i w głębokiem zamyśleniu jął go obracać na wszystkie strony, nie mogąc odważyć się na otworzenie koperty, lecz, chcąc odwrócić uwagę wysłańca, począł, według swego zwyczaju, wypytywać go, mając to przekonanie z doświadczenia, że mało kto potrafi ukryć się z czemś przed nim, gdy pytał i wpatrywał się jednocześnie.
— Bardzo młody jesteś, panie Mordaunt — mówił — na ten ciężki zawód ambasadora, w której to roli często nie powodzi się najstarszym nawet dyplomatom.
— Ekscelencjo, mam lat dwadzieścia trzy, myli się jednak Wasza Eminencja, mówiąc, iż tak młody jestem. Starszy jestem od niego, tylko mądrości tej nie posiadam.
— Co to znaczy, mój panie? — zapytał Mazarini — nie rozumiem cię.
— Mówię, monsiniorze, że lata cierpienia liczą się podwójnie, a ja cierpię od lat dwudziestu.
— Ach! pojmuję — rzekł Mazarini — z powodu ubóstwa, jesteś biedny, wszak tak?
I w duchu dodał:
— Ci rewolucjoniści angielscy, wszystko to włóczęgi i żebraki.
— Eminencjo, miałem być sześciomiljonowym posiadaczem, lecz wydarto mi majątek.
— A!... zatem nie pochodzisz z ludu — zapytał Mazarini zdziwiony.
— Byłbym lordem, gdybym tytułu przynależnego mi używał; gdybym nosił moje nazwisko, usłyszałbyś pan jedno z najznakomitszych imion Anglji.
— Jakże się więc nazywasz? — zapytał Mazarini.
— Nazywam się Mordaunt — rzekł, kłaniając się młodzieniec.
Mazarini zrozumiał, że wysłaniec Cromwella pragnie zachować incognito. Zamilkł na chwilę, lecz za to przypatrywał się gorliwie z większą jeszcze, niż przedtem, uwagą. Młodzieniec zachowywał się obojętnie.
— Djabli nadali z tymi purytanami! — szepnął Mazarini — wszyscy, jak z marmuru wykuci.
A głośno dodał:
— Ale krewnych masz jeszcze.
— Jednego tylko, Ekscelencjo.
— Musi on ci dopomagać?
— Po trzykroć byłem u niego, błagając o pomoc, i po trzykroć rozkazał służbie, by mnie wypędziła.
— Och! Boże! mój drogi mości Mordaunt — zawołał Mazarini, w nadziei, iż tą litością zmyśloną uwikła młodzieńca. — Mój Boże!... jakże mnie opowiadanie twoje zajęło!... Nie znasz zatem pochodzenia swego?...
— Poznałem je niedawno.
— A dotąd nieznane ci było...
— Uważałem się za dziecię opuszczone.
— Więc nigdy matki swej nie widziałeś?...
— I owszem, Ekscelencjo: gdy dzieckiem jeszcze byłem, odwiedziła mnie trzy razy u mamki; ostatnia jej bytność stoi mi tak w pamięci, jak gdyby to było dzisiaj.
— Dobrą masz pamięć widocznie — rzekł Mazarini.
— Oh!... dobrą, Ekscelencjo — odpowiedział młodzieniec tak osobliwym głosem, że kardynałowi dreszcz przeszedł po skórze.
— Kto cię wychował?... — pytał dalej Mazarini.
— Mamka francuzka, która, gdy miałem pięć lat, wyprawiła mnie, widząc, że jej nie płacą już więcej, i powiedziała mi nazwisko krewnych, o których matka moja jej mówiła.
— I cóż się z tobą stało?...
— Płakałem i żebrałem na drogach publicznych, aż pewien mister z Kingston przygarnął mnie, wychował w religji kalwińskiej, dał wiedzę, jaką sam posiadał i dopomógł mi w poszukiwaniu mojej rodziny.
— A poszukiwania te?...
— Były bezowocne; wypadek wszystko zdziałał.
— Wykryłeś więc, co z matką twoją się stało?...
— Dowiedziałem się, że została zamordowana przez tego krewnego, przy pomocy czterech przyjaciół; dowiedziałem się nareszcie, że zostałem zdegradowany ze szlachectwa i odarty z majątku przez króla Karola I-go.
— A!... teraz rozumiem już, dlaczego służysz Cromwellowi. Nienawidzisz króla.
— Tak, nienawidzę go!.. Eminencjo! Wyraz szatański, z jakim te słowa wypowiedziane zostały, mocno zadziwił kardynała; twarze pospolite krwią się zabarwiają, na oblicze zaś młodzieńca napłynęła żółć, nadając jej barwę nieledwie zieloną.
— Straszne są twoje dzieje, panie Mordaunt, wzruszyły mnie one do żywego; szczęście twoje, iż służysz Panu Wszechmocnemu. Winien ci on dopomóc w poszukiwaniach twoich. My na naszem stanowisku dużo miewamy wiadomości!...
— Ekscelencjo, pies rasowy niech tylko raz wpadnie na ślad, trafi z pewnością, do końca.
— Chcesz może, bym pomówił z owym krewnym, o którym mi wspomniałeś? — odezwał się Mazarini, pragnąc zjednać sobie przychylnego w otoczeniu Cromwella.
— Dziękuję, mosiniorze, ja sam będę z nim mówił.
— Wszak powiedziałeś, że cię źle traktował?
— Obejdzie się ze mną lepiej za pierwszym razem, gdy się z nim zobaczę.
— Masz więc sposób, aby go zmiękczyć?
— Mam taki, żeby się mnie obawiał.
Spojrzał na niego Mazarini, lecz błyskawica, tryskająca z oczu młodzieńca, zmusiła go do spuszczenia głowy, a, nie chcąc przedłużać tej rozmowy, otworzył list Cromwella. Oczy młodzieńca zwolna stawały się znowu przyćmione, szkliste, jak zazwyczaj; aż zapadł w głęboką zadumę.
Po przeczytaniu początkowych wierszy, Mazarini spojrzał z pod oka na Mordaunta, czy nie śledzi czasami jego fizjognomji, lecz, dostrzegłszy jego zupełną obojętność, szepnął zcicha, wzruszając ramionami:
— Powierziajże tu sprawy ludziom, którzy jednocześnie swoje załatwiają. Zobaczymy, czego w tym liście żądają ode mnie.
Przytaczamy list ten dosłownie:

„Do Jego Eminencji monsiniora kardynała Mazarini.
„Chciałem, monsiniorze poznać wasze zamiary odnośnie do spraw obecnych Anglji. Dwa te królestwa nadto są bliskie sobie, aby Francja nie zajmowała się i naszem położeniem, tak, jak my zajmujemy się Francją. Wszyscy prawie anglicy zjednoczeni są dążnością zwalczenia tyranji króla Karola i jego stronników. Postawiony na czele tego ruchu przez zaufanie publiczne, lepiej, niż ktokolwiek, oceniam stan rzeczy i jego następstwa. Teraz prowadzę wojnę i wydam bitwę stanowczą królowi Karolowi. Wygram ją, bo nadzieja narodu i duch boży są ze mną. Gdy to nastąpi, król nie znajdzie żadnego schronienia w Anglji, ani też w Szkocji, a jeżeli nie zostanie wzięty do niewoli, lub zabity, będzie próbował przedostać się do Francji dla zrekrutowania wojska, zdobycia broni i pieniędzy. Przyjęła już Francja królową Henrykę i nienaumyślnie zapewne podtrzymywała ogniska nieuśmierzonej wojny domowej w mym kraju; lecz królowa Henryka jest córką panującej rodziny francuskiej, zatem należała się jej gościnność. Co zaś do króla Karola, kwest ja przedstawia się inaczej: przyjmując go i wspomagając, Francja nie uznawałaby czynów narodu angielskiego i najoczywiściej szkodziłaby Anglji, a nadewszystko zamierzeniom rządu, a taki stan rzeczy równałby się wrogiemu usposobieniu“.
W tej chwili Mazarini, zaniepokojony zwrotem, jaki przybierał ton listu, przerwał czytanie i znowu spojrzał z pod oka na młodzieńca. Ten trwał w swojej zadumie. Mazarini czytał tedy dalej:
„Niezbędne jest zatem, monsiniorze, abym wiedział, co mam sądzić o zamiarach Francji; interesy tego królestwa, jakoteż Anglji, jakkolwiek w przeciwnych kierunkach prowadzone, zbliżają się jednak więcej, niż możnaby sądzić. Anglja potrzebuje spokoju wewnętrznego, by dopełnić wygnania króla; tego samego potrzebuje Francja dla utrwalenia tronu młodego swojego monarchy; narówni z nami potrzebujecie tego spokoju wewnętrznego, którego jesteśmy bliscy, dzięki energji naszego rządu.
„Kłótnie wasze z parlamentem, głośne poróżnienia z książętami, którzy dziś walczą za was, a jutro przeciw wam będą, zaciętość gmin, podtrzymywana przez koadjutora, prezydenta Blancmesnila i radcę Broussela; cały ten nieład nareszcie, przebiegający rozmaite stopnie rządu, winien wam przedstawić nieunikniony wynik wojny ościennej; wtedy bowiem Anglja, podniecona ogniem nowych idej, połączy się z Hiszpanją, która już związku tego pożąda. Znając więc, monsiniorze, rozsądek wasz i stanowisko czysto osobiste, jakie wytworzyły wam dzisiejsze wypadki, myślałem, iż wolelibyście skupić siły wasze wewnątrz królestwa Francji, a pozostawić Anglji jej nowy rząd angielski. Cała ta neutralność zasadzałaby się jedynie na wydaleniu króla Karola z terytorjum francuskiego i niedopomaganiu ani bronią, ani pieniędzmi, ani też wojskiem, temu królowi, najzupełniej obcemu dla waszego kraju.
„List mój więc jest natury najzupełniej poufnej, dlatego też posyłam go przez człowieka, posiadającego moje zupełne zaufanie; poprzedzać on będzie kroki moje w przyszłości, które przedsięwezmę stosownie do stanowiska, jakie Wasza Eminencja w sprawie pisma mojego zajmie“.
OLivier Cromwell sądził, iż lepiej uczyni, trafiając do przekonania człowiekowi wyższego umysłu, jakim jest Mazarini, aniżeli, udając się do królowej stanowczej niechybnie, lecz hołdującej próżnym przesądom urodzenia i władzy od Boga nadanej.
„Adieu, monsiniorze, jeżeli za dwa tygodnie odpowiedzi mieć nie będę, list mój uważać będę za niebyły.

„Olivier Cromwell“.

— Panie Mordaunt — odezwał się kardynał głosem podniesionym, jak gdyby chcąc zbudzić zadumanego — odpowiedź moja na list ten o tyle więcej będzie zadawalająca dla generała Cromwella, o ile większą pewność mieć będę, iż nikomu wiadome się nie stanie, że mu ją dałem. Jedź zatem oczekiwać na nią w Boulogne-sur-mer i przyrzeknij mi, że jutro rano już cię tu nie będzie.
— Przyrzekam, monsiniorze, — odparł Mordaunt — lecz ile dni każe Wasza Eminencja czekać na odpowiedź?
— Jeżeli za dziesięć dni nie otrzymasz jej, możesz odjechać.
Mordaunt skłonił się.
— To jeszcze nie wszystko, mój panie — kończył Mazarini — osobiste twoje przygody żywo mnie obeszły; nadto list pana Cromwella nadaje ci w oczach moich znaczenie ambasadora. Raz więc jeszcze zapytuję, co mogę dla ciebie uczynić?
Zastanowi! się chwilę Mordaunt i po pewnem wahaniu otworzył usta, by przemówić, gdy naraz wszedł z pośpiechem Bernouin i szepnął coś kardynałowi do ucha.
— Monsiniorze — mówił — królowa Henryka, w towarzystwie szlachcica angielskiego, w tej właśnie chwili wchodzi do Palais-Royal.
Żachnął się Mazarini, co nie uszło uwagi młodzieńca i powstrzymało go od zwierzenia, które już miał na ustach.
— Panie — rzekł do niego kardynał, wszak zrozumiałeś mnie?... Oznaczyłem ci Boulogne w przekonaniu, że wszystkie miasta francuskie są ci obojętne; wszelako, gdybyś inne nad to przekładał, wymień je; gdyż, jak łatwo pojmujesz, otoczony różnemi wpływami, uniknąć ich mogę jedynie przy zachowaniu najgłębszej dyskrecji, pragnę więc, aby obecność twoja w Paryżu pozostała w tajemnicy.
— Odjadę, panie — rzekł Mordaunt, postępując ku drzwiom wchodowym.
— Nie tędy, proszę cię!... — gwałtownie zawołał kardynał — zechciej iść przez galerję do przedsionka. — Chcę, aby nie widziano, jak wychodzić będziesz; widzenie nasze winno być zatajone.

Mordaunt wyszedł, poprzedzony przez Bernouina, który przeprowadził go przez salę sąsiednią i powierzył woźnemu, wskazując drzwi do wyjścia. Potem pośpiesznie wrócił do pana swego, aby wprowadzić królowę Henrykę, przechodzącą już pod oszkloną galerją.

ROZDZIAŁ XLI
MAZARINI I KRÓLOWA HENRYKA

Zerwał się z miejsca kardynał na powitanie królowej Anglji. Spotkał ją w połowie galerji, wiodącej do gabinetu. Tem więcej wysilał się na dowody szacunku dla tej królowej bez dworu i blasku, im bardziej miał sobie do wyrzucenia skąpstwo swoje względem niej i brak serca.
Lecz zanoszący prośbę umieją zmusić twarz swoją do przybrania wyrazu stosownego do okoliczności; tak też i córka Henryka IV-go z uśmiechem szła na spotkanie nienawistnego sobie człowieka, którym się szczerze brzydziła.
— A!... — mówił w duchu Mazarini — co za słodkie oblicze! może pieniędzy przychodzi pożyczyć?
I zerknął z niepokojem na zatrzask u swojej kasy; odwrócił nawet do spodu wspaniały djament w pierścieniu, zwracający uwagę na piękną i białą jego rękę. Nieszczęściem, pierścień ów nie miał własności pierścienia owego Gygesa, który go czynił niewidzialnym w takiej sytuacji, w jakiej obecnie znajdował się kardynał.
Mazarini pragnął stać się niewidzialny. Odgadywał bowiem, iż — skoro tak źle traktowana przez niego Henryka zjawiała się przed nim z uśmiechem na twarzy, zamiast słów groźby na ustach, — przychodziła widocznie w roli proszącej.
— Panie kardynale — odezwała się dostojna odwiedzająca — zrazu miałem zamiar pomówienia z królową, siostrą moją w sprawie, która mnie tu sprowadza, lecz zastanowiłam się, iż rzeczy takie przedewszystkiem do mężczyzn należą.
— Pani — odparł Mazarini — chciej wierzyć, iż zmieszany się czuję tem pochlebnem wyróżnieniem Waszej Królewskiej Mości.
— Strasznie uprzejmy — pomyślała w duchu królowa — miałżeby mnie odgadnąć?
Przybyli już do gabinetu. Podsunął królowej fotel, a gdy usiadła, rzekł:
— Rozkazuj, pani, najpokorniejszemu słudze swemu.
— Niestety! panie — odparła królowa — odwykłam od dawania rozkazów, a nauczyłam się prośby zanosić. Przychodzę prosić i szczęśliwa będę, jeżeli mnie wysłuchasz.
— Słucham cię, pani — rzekł Mazarini.
— Panie kardynale, chodzi tu o wojnę, którą król mój małżonek podtrzymuje przeciw swoim buntowniczym poddanym. Być może, iż nie wiadomo ci, iż biją się w Anglji — dodała królowa ze smutnym uśmiechem — i że wkrótce nastąpi starcie więcej stanowcze, niż te, które były dotąd.
— Tak, pani, najzupełniej nie wiem o niczem — odezwał się kardynał, dodając do słów swoich lekkie wzruszenie ramion. — Niestety! własne nasze wojny pochłaniają czas i umysł biednego, niezdolnego i słabego ministra, jak ja.
— A zatem, panie kardynale — mówiła dalej królowa — donoszę ci, że Karol I-szy, małżonek mój, jest w przededniu przedsięwzięcia kroku stanowczego. W razie niepowodzenia (Mazarini drgnął), należy przewidywać wszystko — kończyła królowa — w razie niepowodzenia, pragnie usunąć się do Francji i żyć tu najzupełniej prywatnie. Co mówisz, panie, o tym zamiarze?
Kardynał słuchał bez najmniejszego drgnienia w twarzy, mogącego zdradzić doznane wrażenie; słuchał z jednostajnym niezmiennym uśmiechem, fałszywym i pieszczotliwym. aż królowa skończyła.
— Czyż pani sądzisz — rzekł miodowym głosem — iż Francja, tak niespokojna i wzburzona, jak obecnie, może być zbawienną przystanią dla króla zdetronizowanego. Chwieje się korona na głowie Ludwika XIV-go, jakżeby mógł on znieść podwójny jej ciężar?
— Nie był on zbyt wielki, jak dla mnie — wtrąciła królowa z bolesnym uśmiechem — i nie żądam, aby więcej świadczono mężowi mojemu, aniżeli mnie. Jak widzisz, panie, jesteśmy nader skromnymi królami.
— O! ty, pani, ty — z pośpiechem przemówił kardynał, aby przerwać wymówki, które przeczuwał — pani, to co innego zupełnie; córka Henryka IV, tego wielkiego, wzniosłego króla...
— Co ci jednak nie przeszkadza odmówić gościnności zięciowi jego, nieprawdaż, mój panie? Wszelako winieneś sobie przypomnieć, jak ten wielki, wzniosły król, gdy przyszedł czas wywołania go z kraju, tak jak to z moim mężem będzie, udał się do Anglji o pomoc i ta mu jej udzieliła; prawdę zaś mówiąc, królowa Elżbieta siostrzenicą jego nie była.
Peccato!... — syknął Mazarini, wijąc się pod tą tak prostą logiką.
— Nie rozumie mnie Wasza dostojność; moje zamiary źle są przez nią tłumaczone, i to dlatego chyba, że niejasno wyrażam się po francusku.
— Proszę mówić po włosku, mój panie! Królowa Marja de Medecis, nasza matka, nauczyła nas tego języka, zanim kardynał, poprzednik pański, nie wysłał jej, aby na wygnaniu umarła. — Jeżeli pozostały jeszcze szczątki tego króla wielkiego, tego wzniosłego Henryka, o którym mówiłeś przed chwilą, mocno zdziwione być muszą owem głębokiem uwielbieniem dla nich, w połączeniu z takim brakiem litości dla jego rodziny.
Pot kroplisty wystąpił na czoło Mazariniego.
— Przeciwnie, pani, uwielbienie to jest tak głębokie i rzeczywiste — odezwał się Mazarini, nie korzystając z udzielonej mu przez królowę propozycji mówienia po włosku, że gdyby król Karol I-szy — niech go Bóg strzeże od nieszczęść wszelkich! — przybyć miał do Francji, dom własny, mój dom bym mu otworzył; niestety jednak! schronienie to niezbyt byłoby pewne! Nadejdzie dzień, w którym lud spali ten dom, jak już z domem marszałka d‘Acre uczyniono. Biedny Concino Concini! a jednak on dobra Francji pragnął jedynie.
— Tak,... jak pan, monsiniorze — z ironią rzekła królowa.
Mazarini udał, iż nie rozumie dwuznaczności własnego frazesu, i rozwodził się w dalszym ciągu nad nieszczęśliwym losem Conciniego Concini.
— Lecz ostatecznie, panie kardynale, — przerwała mu zniecierpliwiona królowa — jaką mi dasz odpowiedź?
— Pani!... — zawołał coraz więcej rozrzewniający się kardynał — czy Wasza wysokość pozwoli dać sobie jedną radę? Rozumie się, iż nim zdobędę się na tę śmiałość, poczynam od tego, iż ścielę się do stóp Waszej wysokości z gotowością na wszystko, co może jej sprawić przyjemność.
— Mów pan — odparła królowa — rada człowieka tak, jak pan, przezornego będzie dobra z pewnością.
— Wierzaj mi, pani, król winien bronić się do ostatka.
— Tak też uczynił, a ostatnia bitwa, którą ma wydać z siłami o wiele niższemi, aniżeli siły jego nieprzyjaciół, dowodzi, iż nie myśli ulec bez walki; lecz ostatecznie, jeżeli zostanie zwyciężony...
— W takim razie, zdaniem mojem, czuję całe zuchwalstwo moje, objawiając to Waszej wysokości, lecz, zdaniem mojem, król nie powinien opuszczać swego królestwa; królowie nieobecni szybko bywają zapomniani: jeżeli schroni się do Francji, sprawa jego przepadła!
— Jeżeli takie twoje zdanie, monsiniorze, i jeżeli cię prawdziwie obchodzi, poślij mu posiłki w ludziach i pieniądzach, bo ja nic już więcej zrobić dla niego nie mogę, bo ja, aby mu dopomóc, wyprzedałam się do ostatniego brylantu; nic mi już nie pozostało, wiesz o tem panie, wiesz lepiej, niż ktokolwiekbądź. Gdyby mi był klejnot, jaki pozostał, kupiłabym drzewa, aby ogrzać tej zimy siebie i córkę.
— A! pani — odezwał się Mazarini — Wasza wysokość nie pojmuje, czego ode mnie żąda: w dniu, w którym obca pomoc wkroczy z królem, ażeby go na tron powrócić, tem samem nastąpi przyznanie, iż utracił miłość swoich poddanych.
— Do rzeczy, panie kardynale — rzekła królowa, znużona śledzeniem subtelności słów, w których labiryncie sam kardynał się gubił — do rzeczy, odpowiedz mi: tak czy nie. Jeżeli król obstawać będzie przy pozostaniu w Anglji, czy poślesz mu posiłki? A jeżeli do Francji przybędzie, czy mu udzielisz gościnności?
— Pani — odparł kardynał, po mistrzowsku udając szczerość — mam nadzieję dowieść Waszej wysokości, jak oddany jej jestem i jak pragnę zakończyć sprawę, tak mi na sercu ciążącą, poczem spodziewam się, iż Wasza wysokość przesianie powątpiewać o gorliwej mej chęci usłużenia jej.
Królowa, przygryzając usta, niecierpliwie poruszyła się, w fotelu.
— Ciekawa jestem, co pan przedsięweźmiesz? no, powiedz!... — rzekła nareszcie.
— Idę natychmiast do królowej poradzić się w tej sprawie, a następnie roztrząśniemy ją w parlamencie.
— Z którym toczysz wojnę, wszak tak, kardynale? Poddasz ją pod sąd Broussela. Dosyć, dosyć, panie kardynale! Rozumiem cię, a raczej jestem w błędzie; idź do parlamentu, gdyż on to jest głównym nieprzyjacielem tych królów, którzy przyszli w pomoc córce owgo wielkiego, wzniosłego Henryka IV-go, i nie dopuścili, aby umarła tej, zimy z głodu i zimna.
Z temi słowy królowa powstała z wyniosłością i wyrazem oburzenia na twarzy. Kardynał wyciągnął do niej, złożone ręce.
— A! pani, pani, jakże mnie nie znasz, o Boże! Lecz królowa, nie obejrzawszy się nawet na tego, co wylewał te łzy krokodyle, przeszła przez gabinet, sama drzwi otworzyła i pośród licznej straży Jego Eminencji, dworzan, cisnących się z czołobitnością, pośród tego przepychu królewskiego — ujęła ramię Wintera; sama, opuszczona, biedna upadła królowa, przed którą schylano jeszcze głowy, lecz przez etykietę jedynie, w rzeczywistości miała jedno tylko ramię, na którem wesprzeć się mogła.
— Swoją drogą — rzekł do siebie Mazarini — przykrość mi to sprawiło, ciężką też rolę musiałem odegrać. Nic nie powiedziałem jednak, ani jednej, ani drugiej.stronie, Hum! twardy myśliwy na królów z tego Cromwella; nie zazdroszczę ministrom, jeżeli ich mieć kiedy będzie.
— Bernouin!...
Bernouin nadbiegł.
— Trzeba zobaczyć, czy młodzieniec w czarnym spencerze, z krótkiemi włosami, którego wprowadziłeś do mnie niedawno, znajduje się jeszcze w pałacu?
Bernouin wyszedł. Chwili tej użył kardynał na odwrócenie brylantu do góry i przetarcie takowego, podziwianie jego wody, a ponieważ łzy zapływały mu jeszcze oczy i przyćmiewały wzrok, osuszył je dłonią pośpiesznie.
Bernouin powrócił z panem Comminges, który był na służbie.
— Mansiniorze, — rzekł Comminges — gdy przeprowadzałem młodzieńca, o którego Wasza Eminencja zapytuje, zbliżył się do oszklonych drzwi galerji i przypatrywał się czemuś zdziwiony, niezawodnie obrazowi Rafaela nawprost nich umieszczonemu; potem zadumał się chwilę, i zeszedł na dół. Zdaje mi się, iż go widziałem, jak wsiadał, na siwego konia, i wyjeżdżał z pałacowego dziedzińca; lecz czy Wasza Eminencja nie pójdzie do królowej?
— Po co?
— Pan de Gurtaiut, mój wuj — mówił mi właśnie, że Jej, wysokość odebrała wiadomość z armji.
— To dobrze, idę... idę.
Mordaunt zachował się tak, jak powiedział pan Comminges. Przechodząc galerją, równoległą do wielkiej galerji oszklonej, zobaczył Wintera, oczekującego tam na królową, prowadzącą układy z kardynałem.
Na ten widok — młodzieniec stanął, jak wryty, bynajmniej nie w uwielbieniu przed obrazem Rafaela; wytrzeszczył oczy, dreszcz przebiegł mu po ciele, zdawało się, że, chce przebyć zaporę szklaną, dzielącą go od wroga, i gdyby Comminges widział był wyraz nienawiści w oczach młodzieńca, zwróconych na Wintera, nie miałby wątpliwości najmniejszej, iż tenże zobaczył w angliku śmiertelnego nieprzyjaciela.
Wstrzymał się jednak, aby się namyślić zapewne, bo, zamiast pójść za pierwszym popędem, który skłaniał go, do rzucenia się na Wintera, zszedł powoli ze schodów, z głową schyloną opuścił pałac, wskoczył na siodło, przystanął za rogiem ulicy Richelieugo, i z wzrokiem utkwionym, w sztachety, czekał na ukazanie się na dziedzińcu karety królowej.
Niedługo to trwało, bo bytność królowej u Mazariniego kwadrans czasu zaledwie zabrała; lecz czas ten wiekiem był dla oczekującego; nareszcie ciężka machina, karetą wówczas zwana, z hukiem z za krat się wytoczyła, obok niej Winter na koniu, pochylony do drzwiczek, rozbawiał z Jej wysokością.
Konie szły truchtem i zawróciły drogą do Luwru, gdzie się zatrzymały. Przed odjazdem z klasztoru, królowa Henryka poleciła córce oczekiwać na siebie w pałacu, przez dłuższy czas przez nią zamieszkiwanym, który opuściła, jako że wśród tych sal złoconych nędza ich tem cięższa im się wydawała.
Mordaunt podążył za nimi, a widząc powóz wtaczający się pod ciemne sklepienie, przycisnął się z koniem do, muru, podobny do płaskorzeźby Jana Goujon, przedstawiającej posąg konny.

I teraz znów czekał, jak poprzednio w Palais-Royal.

ROZDZIAŁ XLII
NIESZCZĘŚLIWI BIORĄ NIEKIEDY PRZYPADEK ZA ZRZĄDZENIE OPATRZNOŚCI

— I cóż, pani?... — zagadnął de Winter, skoro królowa oddaliła służbę.
— Stało się, co powiedziałam, milordzie.
— Odmawia?...
— Czyż nie mówiłam tego z góry?
— Kardynał odmawia przyjęcia króla, Francja wzdraga się udzielić gościnności nieszczęśliwemu księciu?... ależ, pani, nigdy tego nie było!...
— Milordzie, nie powiedziałam Francja, tylko kardynał, a on nawet nie jest francuzem.
— A królowa, czy Wasza wysokość z nią się widziała?...
— Na co się to przyda — odrzekła Henryka, smutnie potrząsając głową — królowa chyba nie powie: tak, gdy kardynał powiedział już nie. Alboż nie wiesz, milordzie, iż Włoch ten wszystkiem kieruje jak wewnątrz, tak i nazewnątrz?... Co więcej, powtarzam ci to raz jeszcze, nie zdziwiłoby mnie, gdybyśmy zostali uprzedzeni przez Cromwella; rozmawiając ze mną, mocno był zaambarasowany, a pomimo to wytrwał w odmowie. Zresztą, uważałeś zapewnie ten nich w Palais-Royal, ową bieganinę wyższych urzędników?... Mieliżby jakie nowiny, milordzie?....
— Chyba nie z Anglji, pani; śpieszyłem się tak, iż pewny jestem, że nikt mnie nie mógł uprzedzić; trzy dni temu wyruszyłem, cudem przedarłem się przez armję purytańską; wziąłem ze służącym moim Tony pocztowe konie, a te, które nam służą obecnie, kupiłem w Paryżu. Tembardziej pewny jestem, że król, zanim coś przedsięweźmie, zaczeka na odpowiedź Waszej wysokości.
— Odpowiesz mu, milordzie, — odparła królowa zrozpaczona — że nic już nie mogę, że nawet więcej jeszcze, jak on, przecierpiałam, zmuszona jeść chleb wygnańczy, domagając się gościnności u fałszywych przyjaciół, szydzących z łez moich. Pozostaje mu już chyba tylko poświęcić się i zginąć, jak przystało królowi. Pójdę i ja przy jego boku skonać.
— Pani!... pani!... — zawołał de Winter — Wasza wysokość poddaje się rozpaczy, a kto wie, czy nie pozostaje nam jeszcze choć promyk nadziei.
— Nie mamy przyjaciół na całym świecie, prócz ciebie, milordzie! O Boże, mój Boże!... — zawołała królowa, wznosząc ku niebu ręce — czyż ani jednego serca szlachetnego.nie zostawiłeś na ziemi?...
— Spodziewam się, iż tak nie jest, — odparł, zamyślając się de Winter — wspominałem pani o czterech ludziach.
— I cóż z nimi dokażesz?...
— Dużo mogą czterej ludzie wierni i śmierci śmiało patrzący w oczy, wierzaj mi, pani, a ci, o których mówię, wiele w swoim czasie zrobili.
— Gdzież oni są?...
— A!... właśnie, że nie wiem. Dwadzieścia lat prawie, jak straciłem ich z oczu, a jednak ile razy widziałem króla w niebezpieczeństwie, oni przychodzili mi na myśl.
— Byłeś pan z nimi w przyjaźni?...
— Jeden z nich miał w swoich rękach życie moje i darował mi je; nie wiem, czy przyjaźń dla mnie dotąd zachował jeszcze, lecz to wiem, iż ja pozostałem mu wierny.
— Czy oni znajdują się we Francji, milordzie?...
— Tak sądzę.
— Powiedz mi ich nazwiska; być może, obiły mi się one kiedyś o uszy i będę w stanie pomóc ci w poszukiwaniach.
— Jeden z nich nazywał się kawaler d‘Artagnan.
— O! milordzie! ten jest porucznikiem gwardji i, o ile się nie mylę, słyszałam to nazwisko, lecz miej się na baczności, obawiam się, iż człowiek ten oddany jest kardynałowi.
— Byłoby, to ostatecznem nieszczęściem, i gotówbym uwierzyć, i i rzeczywiście jesteśmy przeklęci.
— A inni — rzekła królowa, czepiając się ostatniej nadziei, jak rozbitek czepia się szczątków okrętu — a inni, milordzie?
— Drugi, którego nazwisko słyszałem wypadkowo, bo ci czterej panowie powiedzieli je, zanim przyszło między nami do pojedynku; drugi nazywał się hrabia de la Fére. Co do dwóch zaś pozostałych, ponieważ przywykłem nazywać ich imionami przybranemi, prawdziwe wyszły mi z pamięci.
— O! mój Boże! najpilniejszą jednak rzeczą byłoby odnaleźć ich — mówiła królowa — skoro sądzisz pan, iż zacni ci ludzie mogliby królowi być przydatni.
— O! bezwątpienia — odrzekł Winter — są to bowiem ci sami, którzy... ale, zechciej pani tylko przywoła wspomnienie swoje. Czy nie słyszałaś pani, jak Anna austrjacka została niegdyś wybawiona z największego niebezpieczeństwa, jakie kiedykolwiek grozić mogło królowej?
— Pamiętam coś takiego z czasów jej miłostek z Buckinghamem — z powodu jakichś zapinek djamentowych.
— To właśnie, pani, oni wybawili królową i śmiech politowania mnie bierze na myśl, że królowa puściła ich w niepamięć, (skoro imiona tych szlachetnych ludzi nie są ci znane“) — gdy tymczasem winna była uczynić ich najpierwszymi dygnitarzami w królestwie.
— Trzeba ich zatem odnaleźć, milordzie! lecz czegóż dokazać może czterech, a raczej trzech ludzi, gdyż mówię ci, iż na d‘Artagnana niepodobna liczyć.
— O jedną dzielną szpadę byłoby mniej, pozostanie nam wszakże trzy, nie licząc mojej: czterech zatem wiernych ludzi przy boku króla od nieprzyjaciół by go strzegło, osłaniało w bitwie, radą wspomagało, przeprowadzało w ucieczce. Nie wystarczą oni na to, aby zwycięskim króla uczynić, lecz, aby ocalić zwyciężonego, dopomóc w przeprawie morskiej, i niech Mazarini, co chce, mówi, lecz, dostawszy się na brzegi Francji, tyle chociaż schronienia znalazłby królewski wasz małżonek, ile ptak morski w burzy może go znaleźć.
— Odnajdź ich, odnajdź, milordzie, a gdy to już nastąpi, jeżeli zechcą przedostać się do Anglji, każdego z nich księstwem obdarzę w dniu powrotu naszego do tronu, a nadto dam jeszcze tyle złota, ile byłoby potrzeba na zabrukowanie zamku Witehall. Szukaj ich, szukaj, milordzie, zaklinam cię na wszystkie świętości.
— Szukałbym ich, pani, i bezwątpienia znalazłbym, lecz nie mam na to czasu. Czy Wasza wysokość zapomina, że król czeka jej odpowiedzi i to z wielkiem utęsknieniem?
— Zatem jesteśmy zgubieni! — zawołała królowa z wybuchem rozdartego serca.
W tejże chwili ukazała się we drzwiach młoda Henryka, a wtedy królowa siłą nadludzką, która jest cechą bohaterstwa matek, stłumiła łzy na dnie serca, dając Winterowi znak porozumienia, aby zmienił rozmowę.
Jakkolwiek działanie odporne było potężne, nie uszło oczom młodej księżniczki; stanęła na progu, westchnęła i, zwracając się do królowej, zapytała:
— Czemu, mateczko, płaczesz zawsze beze mnie?
Uśmiechnęła się królowa i zamiast odpowiedzieć — rzekła.
— Widzisz, Winterze, jedno przynajmniej zyskałam na tem, iż napół tylko królową jestem, bo oto, dzieci nazywają mnie matką, zamiast tytułować panią.
A zwracając się następnie do córki — zapytała:
— Czego chcesz ode mnie, Henryko?
— Matko — odparła młoda księżniczka — jeździec jakiś przybył do Luwru i chce cześć swoją złożyć Waszej wysokości; przybywa z armji i mówi, iż ma list do wręczenia ci od marszałka de Grammont, o ile mi się zdaje.
— A! to jeden z życzliwych mi... Czy zauważyłeś, drogi milordzie, iż córka moja musi pełnić obowiązki wprowadzającej?
— Miej litość nade mną, pani — odezwał się Winter — ranisz mi serce.
— A któż jest tym jeźdźcem, Henryko? — pytała królowa.
— Z okna widziałam, pani, jest to młodzieniec, wyglądający na szesnaście lat zaledwie, a zwie się wicehrabia de Bragelonne.
Królowa z uśmiechem skinęła głową, księżniczka drzwi otworzyła i Raul stanął na progu.
Postąpił trzy kroki i przyklęknął przed królową.
— Pani — rzekł — przynoszę Waszej wysokości list od przyjaciela mojego, hrabiego de Guiche, który polecił mi służby swoje jej świadczyć; list ten zawiera ważną nowinę i wyrazy jego szacunku.
Nazwisko hrabiego de Guiche wywołało rumieniec na lica młodej księżniczki; królowa prawie surowo na nią spojrzała.
— A powiedziałaś mi, Henryko, iż list miał być od marszałka de Grammont? — rzekła.
— Zdawało mi się, pani — wyjąkało dziewczę.
— Moja w tem, pani, wina — odezwał się Raul — de Grammont, lecz, on ranny w prawą rękę, nie mógł pisać, za sekretarza więc służył mu hrabia de Guiche.
— To była bitwa? — mówiła królowa, dając znak Raulowi, aby się zbliżył.
— Tak, pani — odrzekł młodzieniec, padając list Winterowi, który zaniósł go królowej.
Na wieść o bitwie, młoda księżniczka poruszyła ustami, chcąc o coś zapytać widocznie, lecz słowa jej zamarły, a natomiast rumieńce, kraszące jej lica, zaczęły znikać.
Królowa to spostrzegła, a serce macierzyńskie zrozumiało, bo, zwracając się do Raula, zapytała:
— A czy młodemu hrabiemu de Guiche nie stało się co złego? on nietylko przychylny nam jest, jak panu to sam powiedział, lecz należy do przyjaciół naszych.
— Nie, pani — odrzekł Raul — przeciwnie, zyskał w dniu tym ogromną sławę i spotkał go ten zaszczyt, iż książę uściskał go na polu bitwy.
Księżniczka klasnęła w dłonie, lecz zawstydzona, iż dała się zdradzić swojej radości, pochyliła się nad wazonem z różami, udając, że napawa się ich wonią. — Królowa złamała pieczątkę i czytała:
„Królowo i pani!
„Będąc sam pozbawiony zaszczytu pisania do Waszej wysokości — z przyczyny rany, otrzymanej w prawą rękę, — wyręczam się moim synem, hrabią de Guiche, który jest sługą pani narówni z ojcem swoim, i donoszę, iż wygraliśmy bitwę pod Lens i że to zwycięstwo nada niechybnie wielką przewagę kardynałowi Mazarini i królowej w sprawach europejskich. Jeżeli Wasza wysokość zechce usłuchać rady mojej, to skorzystać może z chwili, by poprzeć u urzędu królewskiego sprawę dostojnego swojego małżonka. Pan de Bragelonne, zaszczycony powierzeniem mu tego listu, jest przyjacielem mojego syna, któremu według, wszelkiego prawdopodobieństwa ocalił życie: jest to szlachcic, któremu Wasza wysokość w pełni zaufać może, w razie, gdyby miała mi do przesłania piśmienny lub ustny rozkaz.
„Mam zaszczyt pozostawać z winnym szacunkiem, etc.

Marszałek de Grammont“.

W miejscu, gdzie była mowa o wyświadczeniu przysługi młodemu hrabiemu, Raul spojrzał mimowolnie na księżniczkę i dostrzegł w oczach jej, na siebie zwróconych, wyraz bezbrzeżnej wdzięczności. Nie było żadnej wątpliwości; córka Karola I-go kochała jego przyjaciela.
— Wygrana bitwa pod Lens! — odezwała się królowa. — Szczęśliwi zwyciężają! Tak, marszałek ma słuszność, że postać rzeczy zmieni się przez to; obawiam się jednak, iż na sprawy nasze nie wpłynie bynajmniej, byleby tylko szkody nie przyniosła.
— Wiadomość ta jest najświeższa — kończyła królowa — umiem ocenić pośpiech pana w udzieleniu mi jej; gdyby nie pan i nie ten list, doszłaby do mnie jutro, pojutrze, a może najpóźniej w całym Paryżu.
— Pani — odezwał się Raul — Luwr jest drugim pałacem, gdzie wieść ta się dostała, a nikt więcej o tem nie słyszał jeszcze i przysiągłem hrabiemu de Guiche doręczyć ją pierwej Waszej wysokości, zanim powitam mojego opiekuna.
— Czy opiekun pana to samo, co pan, nosi nazwisko? — zagadnął de Winter. — Znałem niegdyś Bragelonna, lecz nie wiem, czy żyje jeszcze?
— Umarł już panie, po nim zaś opiekun mój, jako bliski krewny, odziedziczył ziemię, której noszę imię.
— A jak się nazywa twój opiekun? — zapytała królowa, nie mogąc się oprzeć zajęciu, jakie wzbudzał w niej młodzieniec.
— Hrabia de la Fére, pani — odpowiedział, kłaniając się.
De Winter poruszył się zdziwiony, królowa spojrzała na niego z wybuchem radości.
— Hrabia de la Fére! — zawołała — wszak to nazwisko mi wymieniłeś?
Winter uszom swoim nie wierzył.
— Hrabia de la Fére — wykrzyknął z kolei — oh! powiedz mi, błagam: czyż to nie ten, którego znałem, jako pięknego i dzielnego muszkietera za Ludwika XIII-go? teraz mógłby mieć około czterdziestu ośmiu lat?
— Tak, panie, co do słowa.
— Służył pod przybranem nazwiskiem?
— Pod imieniem Athosa. — Ostatniemi czasy słyszałem, jak przyjaciel jego pan d‘Artagnan tak go nazywał.
— Ten sam, ten sam. Chwała ci Boże! Czy jest w Paryżu? — pytał dalej Raula de Winter. Następnie, zwracając się do królowej: — Nie trać nadziei, pani, Opatrzność sprzyja nam widocznie, skoro odnajduję w sposób cudowny tego dzielnego i szlachetnego człowieka. Gdzie on mieszka, powiedz mi pan, proszę?
— Hrabia de la Fére mieszka przy ulicy Guenégaad, w hotelu du Grand-Roi-Charlemagne.
— Dzięki. Oznajmij pan temu zacnemu przyjacielowi, aby nie wychodził z domu; niezwłocznie pośpieszę go uściskać.
— Panie, spełnię z ochotą zlecenie wasze, skoro tylko Jej wysokość zechce mnie oddalić.
— Idź już, wicehrabio de Bragelonne — odezwała się królowa — idź i bądź przekonany o całej życzliwości naszej.
Raul złożył głęboki ukłon i odszedł.
De Winter rozmawiał jeszcze czas jakiś z królową, by młoda księżniczka dosłyszeć nie mogła; ostrożność ta była bezcelowa: księżniczka stała pogrążona we własnych myślach. Gdy de Winter zabierał się do odejścia, królowa rzekła:
— Słuchaj, milordzie, zachowałam jeszcze ten krzyżyk djamentowy, pochodzący od matki, i gwiazdę Świętego Michała od męża mojego; wartość ich wynosi około pięćdziesięciu tysięcy liwrów. Przysięgłam umrzeć raczej z głodu, zanim pozbędę się tych drogich pamiątek, dziś jednak, gdy te klejnoty mogą być pomocne jemu lub obrońcom jego, dla tej nadziei wszystko poświęcić należy. Zabierz je i jeżeli potrzebujesz pieniędzy na wyprawę swoją sprzedaj je bez obawy, milordzie, sprzedaj. W razie jednak, gdy znajdziesz sposób zachowania ich, pomnij, milordzie, iż policzone ci to będzie za najwyższą przysługę, jaką szlachcic może wyświadczyć królowej, i że ten, kto w dniach powodzenia mego odniesie mi ten krzyżyk i gwiazdę, błogosławiony będzie przeze mnie i przez dzieci moje.
— Pani — rzekł de Winter — sprawy — tej strzec będzie człowiek, oddany całą duszą Waszej książęcej mości. Śpieszę złożyć te dwa przedmioty w miejscu bezpiecznem i użyję ich tylko, gdy nasze mienie starczyć nam już nie będzie; bo skonfiskowano nam dobra, gotówka się wyczerpała i zeszliśmy na to, iż zmuszeni jesteśmy ratować się tylko tem, co posiadamy jeszcze. Za godzinę będę u hrabiego de la Fére, a jutro będzie miała Wasza królewska mość stanowczą odpowiedź.
Królowa podała mu rękę, którą ucałował z pełnym szacunkiem, poczem rzekła, zwracając się w stronę swej córki:
— Milordzie, miałeś przekaz jakiś od ojca dla tego dziecięcia.
Stanął — zdziwiony, — nie pojmując znaczenia tych słów królowej. Widząc to, Henryka podeszła uśmiechnięta i zarumieniona, podając mu czoło:
— Powiedz, milordzie, — ojcu memu, — odezwała się księżniczka — że król, czy wygnaniec, zwycięzca czy zwyciężony, wszechwładny, czy biedny, ma zawsze we mnie córkę najuleglejszą i najbardziej przywiązaną.
— Wiem o tem — odparł de Winter, dotykając ustami czoła Henryki.

I odszedł nieprzeprowadzony, przez te puste i ponure pokoje, ocierając łzy, których pomimo zobojętnienia lat pięćdziesięciu nie mógł powstrzymać na widok nieszczęścia tak wielkiego, a znoszonego z godnością i spokojem.

ROZDZIAŁ XLIII
STRYJ I SYNOWIEC

Pachołek Wintera czekał na niego wraz z koniem u bramy: w zamyśleniu zmierzał ku domowi, oglądając się za siebie od czasu do czasu i przypatrując milczącej i ponurej fasadzie Luwru.
Naraz zdało mu się, jakoby od muru oderwał się jeździec i postępował za nim w oddali; przyszła mu wtedy na myśl, że przy wyjeździe z Palais-Royal, taki sam cień za nim podążał.
Pachołek Wintera, jadący o kilka kroków za nim, z niepokojem nie spuszczał go z oczu.
— Tony!... — odezwał się szlachcic, przywołując służącego skinieniem.
— Jestem jaśnie panie.
I zrównał się ze swoim panem.
— Czy zauważyłeś człowieka, jadącego za nami?...
— Tak, milordzie.
— Któż to taki?...
— Nie wiem; nie odstępuje on Waszej miłości od samego Palais-Royal, zatrzymał się w Luwrze, oczekując widocznie ukazania się pańskiego i stąd znowu nam towarzyszy.
— Może to szpieg kardynalski — pomyślał de Winter — udajmy, że go nie spostrzegamy.
I, spiąwszy konia, zapuścił się w kręte ulice, prowadzące do hotelu, położonego w okolicy Marais; przez długi czas zamieszkiwał przy placu Royal, więc teraz pomieścił się w pobliżu dawnej swojej siedziby. Nieznajomy puścił konia galopem.
De Winter stanął przed domem i wszedł do mieszkania z zamiarem obserwowania szpiega, lecz gdy składał rękawiczki i kapelusz na konsoli, ujrzał w lustrze, nad nią wiszącem, postać zarysowującą się we drzwiach pokoju. Odwrócił się, Mordaunt stał przed nim. De Winter pobladł i stanął, jak wryty. Mordaunt zaś nieruchomy, zimny i groźny, patrzał na niego na podobieństwo statui komandora. Nastała chwila mrożącego milczenia.
— Panie!... — odezwał się de Winter — o ile mi się zdaje, dałem ci już do zrozumienia, iż prześladowanie to nuży mnie; oddal się więc, lub każę cię, jak w Londynie, wypędzić. Stryjem twoim nie jestem i nie zmam cię wcale!...
— Mylisz się, mój stryju — odparł ostrym i drwiącym głosem Mordaunt — tym razem nie ośmielisz się wypędzić mnie. Co zaś do zaprzeczania pokrewieństwa naszego, namyśl się nieco, zanim to zrobisz teraz, gdym się dowiedział wielu rzeczy, których nie znałem przed rokiem.
— E!... nie obchodzi mnie zgoła to, czegoś się dowiedział!
— O!... mój stryju; przekonany jestem, iż obchodzi cię mocno; niebawem przyznasz mi słuszność, — dodał z uśmiechem, który zmroził krew w żyłach Wintera. — Po raz pierwszy, gdym w Londynie stanął przed tobą, chciałem tylko zapytać, co z imieniem mojem się stało; za drugim razem, zapytać chciałem, kto zbeszcześcił imię moje. Teraz staję przed tobą, aby rzucić ci straszniejsze, niż wszystkie inne pytanie, aby odezwać się do ciebie, jak odezwał się Bóg do pierwszego mordercy: „Kainie, coś zrobił z bratem swoim, Ablem?“. Milordzie, coś zrobił z siostrą swoją, która matką moją była?...
De Winter cofnął się przed błyskawicą tych oczu palących.
— Z twoją matką?... — rzekł.
— Tak, milordzie, z moją matką — odparł młodzieniec, potrząsając głową.
De Winter, usiłując zapanować nad sobą, sięgnął w odległe wspomnienia, aby z nich zaczerpnąć i odżywić dawną nienawiść, potem zawołał:
— Pytaj piekieł, nieszczęsny, co się z nią stało, piekło ci tylko odpowie.
Młodzieniec postąpił na środek pokoju, aż znalazł się twarzą w twarz z lordem de Winter i, skrzyżowawszy ręce na piersiach, z obliczem, pozieleniałem z wściekłości i bólu, rzekł głosem stłumionym:
— Kata z Béthune pytałem już o to.
De Winter, jak piorunem rażony, padł na krzesło, usiłując daremnie na odpowiedź się zdobyć.
— A co — kończył młodzieniec — przyznasz? iż słowo te wszystko w sobie zawiera, jest ono kluczem, co otwiera otchłań. Matka moja była spadkobierczynią męża swego, a tyś ją zamordował!... Nazwisko moje zapewniało mi majątek ojcowski, a tyś mnie go pozbawił. Odsądziwszy najpierw od imienia, wydarłeś mi następnie majątek, który mi się z prawa należał. Teraz już się nie dziwię, iż uznać mnie nie chciałeś; nie dziwię się tem wcale! Nie przystoi, gdy się jest wydziercą, nazywać synowcem człowieka, do nędzy przez siebie doprowadzonego, a gdy jest się mordercą, człowieka, którego się uczyniło sierotą.
Słowa te wywołały wrażenie wprost przeciwne, niż to, jakiego Mordaunt oczekiwał: przypomniał sobie de Winter, jakim potworem była milady; spokojny i poważny powstał z krzesła, paraliżując surowem spojrzeniem przeszywający wzrok młodzieńca.
— Chcesz zbadać tę straszliwą tajemnicę? — rzekł de Winter — niech i tak będzie! Wiedzże, czem była ta kobieta, z której życia przychodzisz żądać ode mnie dziś rachunku: ona to, według wszelkiego prawdopodobieństwa otruła mi brata, i, ażeby odziedziczyć po mnie, i mnie o mało nie zamordowała: mam dowody. Cóż powiesz na to?
— Powiem, że to była moja matka!
— Człowiekowi przedtem uczciwemu i dobremu, kazała zasztyletować nieszczęśliwego księcia de Buckingham. Co powiesz na tę zbrodnię, której mam dowody?...
— To była moja matka!
— Powróciwszy do Francji, otruła w klasztorze Augustjanek w Béthune młodą kobietę, która kochała jednego z jej nieprzyjaciół. Czy ta zbrodnia zdoła cię przekonać o sprawiedliwości kary?... Zbrodni tej mam także dowody.
— To była moja matka! — zawołał młodzieniec, podnosząc stopniowo głos za każdym tym wykrzyknikiem.
— Nakoniec, obciążona morderstwami, rozpustą, wstrętem wszystkich, groźna, jak pantera, krwią opiła, uległa pod ciosami ludzi, przyprowadzonych przez siebie do rozpaczy, ludzi, którzy najmniejszej nie wyrządzili jej krzywdy; znalazła tylko sędziów, których wywołały obmierzłe jej występki; a ten kat, którego widziałeś i który opowiedział ci wszystko, tego nie przemilczał z pewnością, iż drżał z rozkoszy, biorąc z niej zemstę za hańbę i za samobójstwo swego brata. Dziewczyna skażona, małżonka wiarołomna, siostra wyrodna, mężobójczyni, trucicielka, wstrętna wszystkim, co ją tylko znali, społeczeństwom, które do łona ją swego przyjęły, umarła przeklęta w niebie i na ziemi; oto, jaką była ta kobieta.
Łkanie silniejsze, niż wola, rozdarło piersi Mordaunta.
— Miloz, to matka moja była! nie znam jej nierządu, jej występków, nie znam jej zbrodni. To tylko wiem, iż miałem matkę i że ludzie, sprzysiężeni na kobietę, zabili ją potajemnie, okrutnie, jak podli tchórze! To wiem, żeś ty, panie, należał do nich, ty, stryju mój, i razem z innymi wyrzekłeś, a nawet głośniej, niż inni: Ona powinna umrzeć! Zatem, uprzedzam cię, posłuchaj słów moich, niech ci się wyryją w pamięci, aby się w niej nie zatarły nigdy: Morderstwo to wszystko mi wydarło, uczyniło mnie nędzarzem bez mienia, zepsutym, szkodliwym, nieprzebłaganym; zażądam z niego rachunku od ciebie najpierwej, potem od tych, co wspólnikami twoimi byli..
— Chcesz mnie zamordować, mój panie? — gotów będę uznać cię za synowicą, jako nieodrodnego syna swej matki.
— Nie — odpowiedział Mordaunt, zadając gwałt wszystkim nerwom swej twarzy, wszystkim muskułom ciała, aby przywołać je do porządku i uciszyć — nie, nie zabiję cię jeszcze, gdyż bez ciebie nie poznałbym innych. Lecz, gdy to nastąpi, drżyj, panie!... Kata z Bethune zasztyletowałem, zabiłem go bez litości, bez miłosierdzia, a on z was wszystkich najmniej był winny.
Z temi słowy oddalił się, zszedł ze schodów spokojny pozornie, aby uwagi niczyjej nie zwrócić; przeszedł mimo Tony‘ego, który, wsparty na poręczy, nadsłuchiwał głosu swego pana, aby podążyć ku niemu.
Ten nie zawołał jednak: przybity, obezwładniony, stał z wytężonym słuchem, a gdy nareszcie usłyszał tętent oddalającego się konia, rzucił się na krzesło mówiąc:
— Dzięki ci, Boże, iż tylko zna mnie jednego.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




ROZDZIAŁ I
OJCOSTWO

Podczas gdy straszna ta scena rozgrywała się u lorda de Winter, Athos, siedząc w swoim pokoju przy oknie, z łokciem, wspartym na stole a głową na dłoni, chłonął w siebie wzrokiem i słuchem opowiadanie Raula o przygodach podróży jego i szczegółach bitwy.
Piękne i szlachetne oblicze słuchającego wyrażało szczęście niewysłowione, wywołane opowiadaniem tych wrażeń tak świeżych i czystych; jak harmonijna muzyką, rozkoszował się tym głosem chłopięcym, unoszącym się namiętnością dla wzniosłych uczuć. Zapomniał ponurych stron przeszłości i mglistej przyszłości swojej. Rzecby można, iż powrót ukochanego dziecięcia, nawet obawy w nadzieje zamienił. Athos czuł się szczęśliwy, szczęśliwy, jak nigdy.
— Brałeś więc udział w tej bitwie, Bragelonnie?... — zapytał były muszkieter.
— Tak, panie.
— I była nielada, powiadasz?...
— Książę osobiście przypuszczał atak jedenaście razy.
— Wielki z niego wojownik, Bragelonnie!
— Panie, to bohater!... Ani na chwilę nie straciłem go z oczu. O!... jak to pięknie nazywać się Kondeuszem i imię to z taką godnością nosić!...
— Spokojny, a świetny, nieprawdaż?...
— Spokojny, jak podczas parady, świetny, jak w czasie uczty; gdyśmy zbliżali się do nieprzyjaciela, jechaliśmy stępa; zabroniono nam pierwszym dać strzału, i szliśmy tak prosto na hiszpanów, którzy stali na wzgórzu z muszkietami przy nogach. Gdy na trzydzieści kroków już od nich byliśmy, książę odwrócił się do żołnierzy, mówiąc:
— „Dzieci!.. okrutny ogień wytrzymać wam przyjdzie, a potem, bądźcie spokojni, nie zażyjecie trudu z tym ludem!...“
— Taka cisza nastała, iż obydwie strony słyszały te słowa. Potem, wznosząc szpadę do góry, zawołał:
— „Uderzcie w trąby!...“
— Przepysznie!... Ale i tybyś tak zrobił, Raulu, wszak prawda?...
— Nie jestem pewny, panie, bo mi się to zbyt piękne i wielkie wydaje. — Gdyśmy na dwadzieścia kroków kroków już byli, ujrzeliśmy wszystkie te muszkiety, ku nam zwrócone, jak jedną linję błyszczącą, gdyż słońce odbijało się w lufach. „Naprzód!... dzieci, naprzód!... — zakomenderował książę — nadeszła już chwila“.
— Bałeś się, Raulu?... — zapytał hrarbia.
— Tak, panie — odparł młodzieniec naiwnie — dziwny chłód w sercu uczułem, a kiedy rozległ się w szeregach nieprzyjacielskich okrzyk: „Ognia!...“ przymknąłem oczy i pomyślałem o tobie!...
— Doprawdy, Raulu?... — odezwał się Athos, ściskając mu rękę.
— Tak, panie. Naraz taki huk się rozległ, jak gdyby piekło się rozwarło, a ci, co pozostali przy życiu, czuli gorący oddech wystrzałów. Otworzyłem oczy z podziwem, żem nie zabity, lub conajmniej raniony; trzecia część oddziału leżała na ziemi poszarpana i skrwawiona. Wtedy spotkałem spojrzenie księcia; zapomniałem naraz o wszystkiem, prócz tego, że on patrzy na mnie. Spiąłem konia ostrogami i znalazłem się pośród nieprzyjacielskich szeregów.
— A książę zadowolony był z ciebie?...
— Tak mi powiedział przynajmniej, gdy mi dawał zlecenie towarzyszenia do Paryża panu Chatillon, który przybył z wieścią i zdobytemi sztandarami do królowej.
Athos przyciągnął młodzieńca ku sobie, i ucałował w czoło, jak młode dziewczątko.
— A zatem, Raulu, zawód twój rozpoczęty; książęta są twymi przyjaciółmi, marszałek Francji ojcem chrzestnym, za wodza masz księcia krwi, a w pierwszym dniu powrotu, przyjęty zostałeś przez dwie królowe; to bardzo pięknie, jak na nowicjusza.
— A!... panie — nagle odezwał się Raul — przypomniałeś mi jedną rzecz, która mi wyszła z pamięci, tak mi pilno było opowiedzieć ci wyprawy moje: oto, zastałem u Jej Królewskiej Mości królowej Anglji jakiegoś dostojnego pana, który, gdy nazwisko twoje wymówiłem, wykrzyknął z podziwu i radości; mienił się przyjacielem twoim, zapytał mnie o adres i przyjdzie niebawem cię odwiedzić. Po akcencie poznałem, że musi być Anglikiem.
— A!... — odezwał się Athos.
I pochylił głowę, jakby szukając w dawnych wspomnieniach. Podniósł się nareszcie, a wzrok jego padł na mężczyznę, stojącego w napół otwartych drzwiach, który przypatrywał mu się z rozrzewnieniem.
— Lord de Winter!... — wykrzyknął hrabia.
— Athosie, przyjacielu mój!...
Rzucili się sobie w ramiona, nareszcie Athos, ująwszy obie jego ręce, rzekł, pilnie się w niego wpatrując:
— Co, tobie?... milordzie, smutny mi się wydajesz!
— To prawda, mój przyjacielu; więcej ci jeszcze opowiem, widok twój, podwaja moje obawy.
Raul zrozumiał, że dwaj przyjaciele mieli do pomówienia za sobą i usunął się nieznacznie.
— A teraz, skoro jesteśmy sami — rzekł Athos — pomówmy o tobie, milordzie.
— Dopóki jesteśmy sami, pomówmy o nas — odparł de Winter.
— On jest tutaj...
— Kto?...
— Syn milady.
Na odgłos tych słów — Athos zmarszczył brwi i rzekł głosem spokojnym:
— Wiem o tem.
— Wiesz?....
— Tak. Grimaud spotkał go pomiędzy Béthune i Arras i co tchu powrócił, aby uprzedzić mnie o tem.
— Więc Grimaud znał go?...
— Nie, lecz był przy łożu śmierci człowieka, który go znał.
— Kata z Béthune!... — wykrzyknął de Winter.
— Ty wiesz o tem, milordzie?... — zagadnął zdziwiony Athos.
— On rozstał się ze mną przed chwilą — odparł de Winter — i wszystko mi opowiedziiał. A! co za straszna scena! Czemuż razem z matką nie zdusiliśmy dziecięcia!...
— Czego się lękasz, milordzie? — zapytał Athos — wszak wszyscy jesteśmy, aby — się bronić. Czyż młody ten człowiek stał się mordercą z rozmysłu? mógł on zabić kata z Béthune, pod wpływem uniesienia, lecz obecnie wściekłość jego została nasycona.
De Winter ze smutnym uśmiechem potrząsnął głową.
— Zapomniałeś, iż ma on to we krwi swojej? — rzekł.
— A! — odparł Athos, siląc się także na uśmiech; — wściekłość straciła na mocy w drugiem pokoleniu. Wreszcie wierzaj mi, przyjacielu, Opatrzność daje nam przestrogę, abyśmy mieli się, na baczności. Pozostaje nam tylko czekać. Czekajmyż więc. Lecz wracam do swego... pomówmy o tobie. Cóż cię sprowadza do Paryża?
— Niektóre sprawy bardzo ważne... Ale cóż to słyszałem u królowej angielskiej? Pan d‘Artagnan — należy do Mazariniego? Przyjacielu!... wybacz otwartość moją, nie zarzucam nic kardynałowi, ani nie mam nienawiści do niego, a przekonania twoje nie przestaną być dla mnie święte. Byłżebyś i ty po stronie tego człowieka?
— Pan d‘Artagnan jest w służbie — rzekł Athos — posłuszny więc jest władzy ustanowionej. Nie jest bogaty, a stopień porucznika potrzebny mu jest do życia. Tacy miljonerzy, jak ty, rzadko się we Francji trafiają.
— Niestety! — rzekł Winter z westchnieniem — dziś jestem uboższy od niego. Ale powróćmy do ciebie, hrabio.
— Chcesz zatem wiedzieć, czy jestem stronnikiem Mazariniego?... Nie, po tysiąc razy nie.
— Dzięki ci, hrabio — dzięki za szczęśliwą nowinę. Pocieszony i odmłodzony się czuję. A! nie jesteś więc mazarinistą?... wybornie! Lecz wybacz mi jeszcze: czy wolny jesteś?
— Co przez to rozumiesz?
— Pytam, czy nie jesteś żonaty.
— A! co to, to nie — odparł — z uśmiechem Athos.
— Bo widzisz ten młodzieniec, taki piękny, gładki i miły...
— To jest dziecię, które wychowuję... nie zoa on nawet swego ojca.
— Zawsześ ten sam, Athosie, wspaniałomyślny i szlachetny.
— Słucham, milordzie, czego żądasz ode mnie?...
— Czy stosunek twój przyjazny trwa jeszcze z panami Pothasem i Aramisem?
— Milordzie, dodaj jaszcze i d‘Artagnana. Dziś, jak dawniej, jesteśmy czterema wiernymi przyjaciółmi, lecz, gdy idzie o pomoc kardynałowi, lub walkę przeciw niemu, czy o to, ażeby być mazarińczykiem lub frondystą, dwóch nas jest tylko.
— Czy Aramis jest z d‘Artagnanem? — zagadnął lord Winter.
— Nie — odparł Athos — pan Aramis zaszczyca mnie podzielaniem moich przekonań.
— A mógłbyś, hrabio, odnowić naszą znajomość z tym przyjacielem tak miłym i dowcipnym?
— Bezwątpienia, skoro ci to przyjemność zrobić może.
— Czy naszła w mim jaka zmiana?
— Przywdział suknię duchowną tylko.
— Przestraszasz mnie pan — stan jego duchowny skłania mnie do zrzeczenia się wszelkich przedsięwzięć.
— Przeciwnie — rzekł Athos z uśmiechem — on jest dziś muszkieterem bardziej, niż kiedykolwiek! Może chcesz, milordzie, bym posłał po niego Raula?
— Nie, hrabio, dziękuję! Lecz, jeżeli z takiem przekonaniem ręczysz mi za niego, czy możesz zobowiązać się przyprowadzić mi go jutro o dziesiątej na most du Loniore?
— A! masz pojedynek — rzekł z uśmiechem Athos.
— Tak, hrabio, jeden z najpiękniejszych, pojedynek, od którego i ty się nie usuniesz, jak się spodziewam.
— Dokąd pójdziemy stamtąd, milordzie?
— Do Jej wysokości królowej Anglji, która poleciła mi, by was jej przedstawić.
— Więc Jej wysokość mnie zina?
— Ja znam cię, hrabio.
— Zagadka to — odezwał się Athos — lecz mniejsza, skoro ty posiadasz jej rozwiązanie, to mi zupełnie wystarcza. Milordzie, czy zrobisz mi zaszczyt pozostania u mnie na kolacji?
— Dziękuję, hrabio, muszę się przyznać, że odwiedziny tego młodego człowieka odjęły mi apetyt i prawdopodobnie snu mnie pozbawią. Co on tu robi w Paryżu? Wszak nie przvbył dla spotkania się ze mną, bo o podróży mojej nie wiedział. Hrabio, ten człowiek przeraża mnie; przyszłość jego jest krwawa.
— Co on robi w Anglji?
— Jest sekciarzem i najwierniejszym człowiekiem Oliviera Cromwella.
— Cóż mogło zjednoczyć go z tą sprawą? sądzę, iż matka jego i ojciec byli katolikami.
— Nienawiść przeciw królowi, który ogłosił, że pochodzi z nieprawego łoża, odsądził go od majątku i zabronił nosić nazwisko Winter.
— A teraz jak się nazywa?
— Mordaunt.
— Purytanin, a za mnicha przebrany, sam jeden podróżujący po gościńcach Francji.
— Za mnicha, powiadasz pan?
— Nie wiedziałeś o tem? W ten sposób usłyszał on spowiedź kata z Béthune.
— Teraz wszystko mi się wyjaśnia: on tu przybył, wysłany przez Cromwella do Mazariniego; słusznie stwierdziła królowa, uprzedzono nas; obecnie i ja to pojmuję. Żegnaj, hrabio, do jutra.
— Hola! Olivan, Grimaud, Blaisois, zabrać muszkiety i wezwać pana wice-hrabiego.
W pięć minut po wydaniu rozkazu, wszedł Raul.
— Wicehrabio — rzekł Athos — odprowadzisz z eskortą milorda aż do jego mieszkania i nikomu nie dasz przystąpić do niego.
— A! hrabio — odezwał się de Winter — za kogóż mnie bierzesz?
— Za cudzoziemca, który nie zna Paryża i któremu wice-hrabia pokaże drogę.
De Winter uścisnął mu rękę w odpowiedzi.
— Grimaud, trzymaj się na czele eskorty, a baczność na mnicha!
Grimaud zadrżał, skinął głową i czekał odjazdu, gładząc w milczeniu wymownem kolbę swojego muszkietu.
Mały poczet wyruszył ku ulicy St. Louis. De Winter i Raul rozmawiali, jadąc obok siebie. Grimaud, stosując się do rozkazu Athosa, postępował na czele orszaku, z pochodnią w jednej, a muszkietem w drugiej ręce; przybywszy przed dom Wintera, pięścią we drzwi uderzył, i, skoro je otworzono, w milczeniu pożegnał milorda.
Powrót odbył się w tym samym porządku: przenikliwe oko Grimauda nie dostrzegło nic podejrzanego, prócz niewyraźnego cienia, zaczajonego na rogu ulicy Guénegaud, a zdawało mu się, iż, gdy jechano w tamtą stronę, ten sam nocny człowiek wpadł mu już w oko. Podjechał ku niemu, cień zniknął szybko w ciemnym zaułku, dokąd roztropny Grimaud wolał się już nie napuszczać.
Nazajutrz, skoro tylko hrabia oczy ze snu otworzył, ujrzał Raula, siedzącego przy łóżku.
Był już zupełnie ubrany i czytał książkę pana Chpelain, która świeżo się ukazała.
— Wstałeś już, Raulu?
— Tak, panie! — Źle spałem tej nocy.
— Ty, Raulu! ty źle spałeś! głowę czemś sobie nabiłeś widocznie? — pytał Athos.
— Panie!... powiesz, iż pilno mi cię pożegnać, skoro zaledwie przybyłem, lecz...
— Czyż nawet dwudniowego nie dostałeś urlopu?...
— Przeciwnie, panie, na dziesięć dni mi go dano; wcale też nie do obozu pragnąłbym się udać. Życzyłbym sobie tylko jeden dzień chociaż w Blois przepędzić. Patrzysz na mnie, panie, i śmiać się ze mnie będziesz.
— Wcale nie — mówił Athos, tłumiąc westchnienie — nie śmieję się, wicehrabio. Pragniesz odwiedzić Blois, rzecz bardzo prosta!
— A zatem, pozwalasz mi, panie?... — wykrzyknął uradowany Raul.
— Z wszelką pewnością, Raulu.
— Panie!... powiedz mi z ręką na sercu, czy nie gniewasz się wcale?...
Athos otworzył mu ramiona.
— Mogę więc zaraz jechać?...
— Kiedy zechcesz, Raulu.
Zerwał się do odejścia.
— Panie!... — rzekł, zatrzymując się — myślałem sobie właśnie, iż księżnej de Chevreuse i jej dobroci dla mnie zawdzięczam wstęp mój do księcia.
— I że winieneś jej podziękowanie, wszak tak, Raulu?...
— Tak mi się zdaje, panie; zrobię jednakże, jak każesz.
— Przejeżdżając około pałacu de Luynes, zatrzymaj się i każ zapytać, czy księżna może cię przyjąć. Cieszy mnie, iż nie zapominasz o konwenansach. Weźmiesz ze sobą Grimiauda i Olivana.
Patrząc za odchodzącym i słysząc radośnie rozbrzmiewający głos, nawołujący Grimauda i Olivana, Athos westchnął.
— Pilno mu rozstać się ze miną. — myślał, wstrząsając głową — lecz idzie za prawem ogólnem. Właściwością natury jest patrzeć przed siebie. Niewątpliwie, on kocha to dziecię; lecz czyż uczucie jego dla mnie straci na sile, gdy innych kochać będzie?...
Uszczęśliwienie Raula rozpędziło chmurę smutku ze szlachetnego czoła Athosa. O dziesiątej wszystko było gotowe do odjazdu.
Tymczasem zjawił się lokaj z pokłonem od pani de Chevreuse, a miał przytem polecone powiedzieć hrabiemu de la Fére, iż pani dowiedziała się o powrocie jego protegowanego oraz o odznaczeniu się jego w bitwie i że bardzoby jej było miło powinszować mu osobiście.
— Powiedz księżnej — odpowiedział Athos — że wicehrabia siada właśnie na konia, aby udać się do pałacu de Luynes.

I, powtórzywszy raz jeszcze przestrogi Grimaudowi, skinął ręką Raulowi na znak, że może już i miejsca wyruszyć. Po niejakiej rozwadze, przyszło Athosowi na myśl, iż może dobrze się stało, że Raul oddalił się z Paryża w tym czasie.

ROZDZIAŁ II
JESZCZE JEDNA KRÓLOWA, POTRZEBUJĄCA RATUNKU.

Tegoż dnia raniutko Athos wysłał Blaisois, jedynego pachołka, który mu pozostał, z listem uwiadamiającym do Aramisa.
Punktualnie o dziesiątej Athos czekał na moście Luwru. Niebawem ujrzał nadchodzącego lorda de Winter.
Upłynęło dziesięć minut. Milorda poczęła zdejmować obawa, że Aramis nie przyjdzie.
— Cierpliwości — odezwał się Athos — widzę właśnie duchownego, który wyciął nauczkę jakiemuś mężczyźnie, a w tej chwili wita uprzejmie damę, musi to być Aramis.
On to był w istocie; uderzeniem pięści odtrącił o dziesięć kroków mieszczanina, który, zagapiwszy się, obryzgał go błotem. Jednocześnie przechodziła jedna z penitentek jego, a że była młoda i ładna, powitał ją najwdzięczniejszym ze swoich uśmiechów. W chiwlę potem był przy nich. Łatwo sobie wyobrazić uściski, jakie towarzyszyły powitaniu jego z lordem de Winter.
— Dokąd idziemy?... — odezwał się Aramis — biją się może gdzie, sacrébleu! a ja nie mam szabli przy sobie dzisiaj, muszę zajść po nią do domu.
— Nie — odparł de Winter — złożymy wizytę Jej Królewskiej Mości królowej Anglji.
— A! bardzo dobrze — rzekł Aramis — ale w jakim celu?... ciągnął dalej, pochylając się do ucha Athosa.
— Daję słowo, że nie wiem; może jakiego zeznania od nas żądają.
— Miałożby to być w tej sprawie przeklętej?... — zauważył Aramis. — W takim razie, nie zależy mi na tem.
aby tam iść; ja — odkąd innym prawię reprymendy, — sam ich odbierać nie lubię.
— Gdyby tak miało być — odpowiedział Athos — nie bylibyśmy prowadzeni przez lorda de Winter, i jemu bowiem oberwałoby się... wszak z nami trzymał.
— A! prawda. Więc chodźmy.
Przybywszy do Luwru, zauważyli straszliwe ubóstwo tej siedziby, której skąpe miłosierdzie udzieliło nieszczęśliwej królowej. Wielkie sale bez sprzętów, odrapane mury, świecące gdzieniegdzie resztkami złoceń, które oparły się zniszczeniu, okna, niedomykające się i szyb pozbawione miejscami; ani kobierców, ani służby, ani straży.
— Mazarini lepsze ma mieszkanie — zauważył Aramis.
— On jest nieledwie królem, a pani Henryka nie jest już prawie królową.
Widocznie królowa oczekiwała ich z niecierpliwością, gdyż, usłyszawszy kroki w sali, poprzedzającej jej pokój, postąpiła ku drzwiom na spotkanie.
— Witajcie, panowie, wejdźcie, proszę — wyrzekła.
Weszli i zatrzymali się, stojąc, lecz na skinienie królowej, aby usiedli, Athos pierwszy dał przykład posłuszeństwu. Poważny był i spokojny, Aramis zaś wściekły; królewska ta nędza do rozpaczy go doprowadzała.
— Przyglądasz się, panie, zbytkowi mojemu — odezwała się Henryka, smutnem wejrzeniem wiodąc dokoła.
— Pani — rzekł Aramis — raczy mi Wasza wysokość przebaczyć, lecz nie jestem w stanie ukryć oburzenia, widząc, iż na dworze francuskim obchodzą się w ten sposób z córką Henryka IV.
— Ten pan nie jest rycerzem?... — zagadnęła lorda de Winter królowa.
— Ten pan to opat d‘Herblay — odpowiedział tenże.
Aramis się zaczerwienił.
— Pani — rzekł — coprawda opatem jestem, lecz wbrew mojej woli; nigdy nie miałem powołania do pelerynki, a sutanna zaledwie na jednym guziku trzyma się na mnie teraz, i gotów jestem w każdej chwili zostać nanowo muszkieterem. Dzisiaj, ponieważ nie wiedziałem, iż spotka mnie zaszczyt widzenia Waszej wysokości, przybrałem się w tę suknię, lecz niemniej jestem człowiekiem, w którym Wasza wysokość znajdzie najwierniejszego sługę, gotowego na wszelkie jej rozkazy.
— Kawaler d’Herblay — przerwał de Winter — jest jednym z owych najdzielniejszych muszkieterów króla Ludwika XIII-go, o których wspomniałem ci, pani.
— Co zaś do tego pana — ciągnął dalej, wskazując na Athosa — jest to ów szlachetny hrabia de la Fére, którego piękna opinja znana jest Waszej wysokości.
— Panowie — odezwała się królowa — lat temu kilka otoczona byłam szlachtą, skarbami, wojskiem; na jedno ręki skinienie — wszystko to było na moje usługi. Dzisiaj do spełnienia zamiaru, który stanowić ma o ocaleniu mojego życia, pozostaje mi jeden lord de Winter, przyjaciel od lat dwudziestu, i wy, panowie, których nie znam osobiście, a znam tylko, jako współziomków moich.
— To dostateczne, pani — odezwał się z głębokim ukłonem Athos — jeżeli życie twoje trzech ludzi może okupić.
— Dzięki wam, panowie. Król, mój małżonek, w Anglji wlecze żywot bolesny... Patrzcie, oto list, który mi przesyła przez lorda de Winter. Czytajcie.
Athos i Aramis poczęli się wymawiać.
— Czytajcie — nalegała królowa.
Athos przeczytał głośno list, który znamy, a w którym król Karol zapytywał, czy będzie mu udzielona gościnność we Francji.
— Otóż — rzekła królowa — odmówił.
Dwaj przyjaciele zamienili wzgardliwy uśmiech.
— A teraz, pani, co począć?... — odezwał się Athos.
— Macież współczucie dla tego nadmiaru nieszczęścia? — rzekła wzruszona królowa.
— Miałem zaszczyt pytać Waszą wysokość, czego żąda, abyśmy, pan d‘Herblay i ja, uczynili dla niej; czekamy tylko rozkazu.
— O! panie, masz serce szlachetne!... — zawołała królowa z wybuchem wdzięczności.
— A pan?.. — zapytała królowa Aramisa.
— Pani — odrzekł tenże — wszędzie, gdzie hrabia idzie, choćby na śmierć, to i ja z nim idę, nie pytając dlaczego; lecz, kiedy idzie o usłużenie Waszej wysokości — dodał, spoglądając na królową — wtedy wyprzedzam hrabiego.
— A zatem, skoro tak, panowie — mówiła królowa — oto, co uczynić dla mnie zda się. Król sam jeden jest z kilku szlachty, których lada dzień obawia się utracić, pośród szkotów, którym nie dowierza, jakkolwiek sam jest Szkotem. Odkąd lord de Winter rozstał się z nim, umieram z obawy. Otóż, może nie mam prawa żądać od was tyle, ale przedostańcie się do Anglji, połączcie się z królem, bądźcie mu przyjaciółmi, strażą jego, w bitwie go nie odstępujcie, wewnątrz domu jego stójcie obok niego, tam bowiem zasadzki co dnia czychają nań, a wzamian za poświęcenie wasze przyrzekam wam — nie wynagrodzenie, bo sądzę, iż słowo to raniłoby godność waszą, — ale kochać was, jak siostra, przekładać nad wszystko, co nie będzie małżonkiem moim i dziećmi, przysięgam przed Bogiem!
— Pani — odezwał się Athos — kiedy mamy wyruszyć?
— Więc przystajecie?... — radośnie wykrzyknęła królowa.
— Tak, pani. Tylko, zdaje mi się, za daleko posuwa się Wasza wysokość, zamierzając nas obdarzyć przychylnością, o wiele przewyższającą zasługi nasze.
— O! panowie — rzekła do łez rozrzewniona królowa — oto pierwsza chwila radości, i nadziei, jakiej od lat pięciu doznaję. Ocalcie mi małżonka, ocalcie króla i, jakkolwiek nie dbacie o zysk, jaki, za ten dobry uczynek możecie mieć na tej ziemi, zostawcie mi nadzieję, iż zobaczę was jeszcze dla podziękowania wam osobiście.
Królowa wyciągnęła ku nim rękę, którą ucałowali, a potem cichutko szepnęła Winterowi: — Jeżeli zbraknie wam pieniędzy, nie wahaj się ami chwili, połam dane ci klejnoty, powyjmuj z nich djamenty i sprzedaj żydowi: przyniosą ci one pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy liwrów; wydaj je, skoro okaże się potrzeba, aby ci panowie traktowani byli, jak na to zasługują, inaczej mówiąc, po królewsku.
Królowa przygotowała dwa listy: jeden sama napisała, a drugi córka jej, księżniczka Henryka. Obydwa nosiły adres króla Karola. Jeden z mich dała Athosowi, a drugi Aramisowi, aby mogli dać się poznać królowi, w razie gdyby rozdzielił ich wypadek. Nareszcie odeszli.
— Idźmy każdy w swoją stronę, panowie — rzekł de Winter — aby nie wzbudzić podejrzenia, a o dziewiątej wieczorem, zbierzmy się u bramy św. Djonizego. Pojedziemy na moich koniach, dopóki nie ustaną, następnie weźmiemy pocztę. Jeszcze raz dziękuję wam, zacni przyjaciele, dziękuję w mojem i królowej imieniu.
Trzej panowie uścisnęli sobie ręce.
— I cóż — odezwał się Aramis, gdy pozostali sami — co mówisz o tej sprawie, kochany hrabio?
— Zła — odparł Athos — bardzo niedobra!
— Ale podjąłeś się jej z zapałem!
— Jak podjąłbym się zawsze obrony panującego, drogi d‘Herblay. Królowie przez szlachtę jedynie mogą być silni, a szlachta może być wielka także przez królów. Podtrzymując monarchję, siebie podtrzymujemy.
— Zobaczysz, że nas tam pomordują — mówił Aramis. — Nie cierpię anglików, są grubijanami, jak wszyscy ludzie, co piją piwo.
— A czyżby opłaciło się zostawać tutaj, aby się przejechać do Bastylji lub wieży Vincennes — za pomaganie w ucieczce panu de Beaufort? Wierzaj mi, Aramisie, niema tutaj czego żałować. Unikamy więzienia i działamy, jak bohaterowie, łatwy więc wybór.
— To prawda, lecz, pominąwszy wszystko, mój drogi, wypada zająć się kwestją najważniejszą — mocno głupią, wiem, — lecz mocno palącą: czy masz pieniądze?
— Coś około setki pistolów, które mój dzierżawca odesłał mi w przeddzień wyjazdu z Bragelonne. Połowę jednak muszę zostawić dla Raula. — A ty?
— Ja więcej nad dziesięć ludwików nie znajdę u siebie. Zdałby się teraz baron Porthos...
— A jaka mi szkoda d‘Artagnana!... mówił Athos.
— Przeciągnijmy ich na swoją stronę.
— Nie nasza to tajemnica, Aramisie; słuchaj mnie: nie zmierzajmy się z niej nikomu. Wreszcie, postępując w ten sposób, czynilibyśmy, jakbyśmy o sobie zwątpili. Możemy w duchu żałować, ale o tem nie mówmy.
— Masz słuszność. Co robisz z resztą dnia? Ja muszę dwie rzeczy odłożyć na później.
— A cóż to takiego?
— Najpierw chciałem pchnąć szpadą koadjutora, którego spotkałem wczoraj wieczorem u pani de Rambouillet, dziwnie względem mnie nastrojonego.
— Wstydź się! kłótnia pomiędzy księżmi! pojedynek sprzymierzonych!
— Cóż chcesz, mój drogi?... on jest szermierzem, i ja także. On odwiedza buduary, i ja też. Jemu sutanna ciąży, i ja mam dosyć już swojej; zdaje mi się czasem, że on jest Aramisem, a ja koadjutorem, takie podobieństwo zachodzi pomiędzy nami. Nudzi mnie ten mój sobowtór i zawadza mi; wreszcie to warchoł, co zgubi naszą sprawę. Przekonany jestem, że, gdybym mu dał policzek, jak dziś temu mieszczuchowi, co błotem mnie obryzgał, wpłynęłoby to na zmianę stanu rzeczy.
— Ja zaś sądzę, drogi Aramisie — odparł spokojnie Athos, iż żaden z was nie należy do siebie. Ty należysz do królowej angielskiej, a on do Frondy. — Zatem, jeżeli ta druga rzecz nie jest od pierwszej ważniejsza...
— O! tamta jest nadzwyczaj ważna.
— To załatw ją na poczekaniu.
— Kiedy godzina nie ode mnie zależy, na nieszczęście. To miało być późnym wieczorem.
— Rozumiem — rzekł Athos z uśmiechem — o północy. — Trudna rada, mój drogi, są to rzeczy, które można odkładać, i ty tak zrobisz, tembardziej, że po powrocie masz tłómaczenie.
— Tak, jeżeli wrócę.
— Jeżeli nie wrócisz, cóż cię to może obchodzić? Zastanówże się trochę. Słuchaj, Aramisie, nie masz już przecie dwudziestu lat.
— Mocno tego żałuję, mordieu! O! gdybym je miał!
— Zapewne, niezłe robiłbyś szaleństwa; lecz teraz musimy się rozstać: ja muszę złożyć kilka wizyt i napisać jeden list; zajdź więc po mnie o ósmej, a może wolisz, abym o siódmej czekał na ciebie z kolacją?
— Bardzo dobrze; ja mam dwadzieścia wizyt do oddania i tyleż listów do napisania.
Pożegnali się. Athos poszedł odwiedzić panią de Vendôme, zostawił kartę u pani de Chevreuse i napisał do d‘Artagnana list następujący:
„Drogi przyjacielu! wyjeżdżam z Aramisem w sprawie nader ważnej. Chciałbym pożegnać się z tobą, lecz mało mam czasu. Pamiętaj, iż piszę do ciebie, aby powtórzyć, iż cię kocham.
Raul jest w Blois i nie wie nic o moim wyjeździe. Czuwaj nad nim podczas mej nieobecności, jak tylko możesz, a jeśli wypadkiem nie będziesz miał wiadomości ode mnie, licząc od dziś za trzy miesiące, powiedz mu niech otworzy zaadresowany dla niego pakiecik, który znajdzie w Blois w mojej szkatułce bronzowej, od której klucz ci dołączam.
Uściskaj Porthosa ode mnie i od Aramisa. — Do widzenia, a może żegnaj na zawsze“.
O umówionej godzinie stawił się Aramis.
— Wiesz co! zdaje mi się, iż to źle z naszej strony, że wyjeżdżamy, nie zostawiwszy ani słówka pożegnania dla Porthosa i d‘Artagnana.
— To załatwione już, przyjacielu — rzekł Athos — przesłałem im uściśnienia od nas obu.
— Niezrównany z ciebie człowiek, drogi mój hrabio, o wszystkiem myślisz.
Pod koniec kolacji powrócił Blaisois, posłany z listem do d‘Artagnana.
— Panie — rzekł — jest odpowiedź od pana d‘Artagnana.
I podał Athosowi woreczek okrągły i miłe wydający dźwięki. Athos otworzył go i dobył bilecik tej treści:

„Drogi mój hnabio!
„Gdy się jest w podróży, zwłaszcza trzymiesięcznej, nie zawadzi mieć więcej pieniędzy; przypominam sobie tedy nasze czasy niedoli i posyłam ci połowę mej kasy: są to pieniądze, które wydusiłem od Mazariniego. Nie róbże więc zbyt złego z nich użytku, błagam cię o to.
Do widzenia zatem, ale nie żegnam się z tobą.
Z dniem, w którym poznałem Raula, pokochałem go, jak własne dziecię; wierzaj mi jednak, iż szczerze proszę Boga, aby ojcem jego nie przyszło mi zostać, choć czułbym się dumny z takiego syna.

Twój d‘Artagnan“.

„P. S. Rozumie się, że dołączone tu pięćdziesiąt luidorów zarówno są Aramisa, jak twoje i twoje, jak Aramisa“.
Athos uśmiechnął się, a piękne jego oczy łza przesłoniła. D‘Artagnan kochał go niezmiennie, pomimo, iż był mazarińczykiem.
— To mi ładne luidory, na honor — rzekł Aramis, wyłożywszy na stół zawartość woreczka — wszystkie z podobizną króla Ludwika XIII-go. Hrabio, co zamyślasz zrobić z temi pieniędzmi? Zatrzymasz je, czy też odeślesz?
— To, co ofiarowano serdecznie, również serdecznie przyjęte być winno. Zabierz z nich połowę, Aramisie, a drugą dla mnie pozostaw.
— Najchętniej, cieszy mnie mocno, że jesteś mojego zdania. No, a teraz, ruszajmy w drogę.
Na rogu bulwaru spotkali Bazina, pędzącego co tchu.
— Pan Porthos tylko co od nas odszedł i to oto dla pana zostawił, mówiąc, że rzecz pilna i przed wyjazdem winna być panu oddana.
— Dawaj — rzekł Aramis, biorąc podany sobie przez Bazina woreczek — co to takiego?
— Niech pan opat zechce poczekać, jest i list.
— Mówiłem ci już, że tylko kawalerem wolno ci mnie nazywać, inaczej kości ci połamię.
— Zobaczmy, co tam w tym liście. — Aramis jął czytać:

„Dragi mój d‘Herblay!
„Dowiaduję się od d’Antagnana, który mi przesyła uściski od ciebie i hrabiego de la Fére, że przedsiębierzesz wyprawę, mającą potrwać dwa do trzech miesięcy, a że wiem, iż prosić nie lubisz nawet swoich przyjaciół, ja pierwszy odzywam się do ciebie: oto dwieście pistolów do rozporządzenia twego, które przy sposobności mi zwrócisz. Nie miej obawy sprawienia mi kłopotu; jak będę potrzebował pieniędzy, każę sobie przysłać, z którego z moich zamków; w Bracieux mam dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie. Jeżeli więc posyłam ci tę sumkę, to jedynie z obawy, abyś nie wzbraniał się przyjąć większej.
Do ciebie się z tem odnoszę, gdyż wiadomo ci, że hrabia de la Fére, sam nie wiem dlaczego, zawsze onieśmiela mnie trochę, pomimo iż kocham go z całego serca; wszakże rozumie się, że to, co ofiarowuję tobie, jest i dla niego jednocześnie.
Jestem, o czem — mam nadzieję — nie wątpisz, oddany ci sercem całem

du Vallon de Bracieujx de Pierrefonds“.


— I cóż ty na to, hrabio?... — odezwał się Aramis.
— Powiadam ci, drogi d‘Herblay, że świętokradztwem jest prawie wątpić o Opatrzności, mając takich przyjaciół.

Poczem, uskuteczniwszy przy świetle stoczka Bazina podział, wyruszyli w dalszą drogę. W kwadrans później spotkali się z lordem de Winter przy bramie św. Djonizego.

ROZDZIAŁ III
GDZIE POWIEDZIANO, ŻE PIERWSZE NATCHNIENIE JEST ZAWSZE DOBRE

Trzej panowie jechali tak dobrze im znana, drogą, prowadzącą ku Pikardji; przywodziła ona Athosowi i Aramisowi wspomnienia ich najbardziej malowniczej młodości.
Nareszcie, po dwóch dniach i jednej nocy podróży, przybyli pod wieczór przy wspaniałej pogodzie do Boulogne, natenczas miasta pustego nieledwie.
— Gdy już do bram miasta dotrzemy, panowie, postąpmy tak samo, jak w Paryżu: rozdzielmy się dla uniknięcia podejrzeń; ja znam oberżę, mało uczęszczaną, której właściciel jest mi zupełnie oddany. Udam się tam, gdyż spodziewam się zastać pewne listy; wy stańcie w zajeździe „pod Szpadą Henryka Wielkiego“ naprzykład; posilcie się, a za dwie godziny bądźcie u tamy, tam, panowie, łódź nasza czeka.
Tak się też stało; lord de Winter pojechał dalej wzdłuż bulwarów zewnętrznych, aby wjechać inną bramą, gdy tymczasem dwaj przyjaciele wjechali tą, pod którą się zatrzymali; wkrótce natrafili na wskazaną oberżę.
Nierozsiodłane konie dostały obroku, służącym dano kolację, a ponieważ panom pilno było odpłynąć, poszli więc naprzód, zostawiwszy im polecenie, aby podążali za nimi do tamy, nie wdając się z nikim w żadną gawędę.
Athos i Aramis zmierzali do przystani. Spostrzegli, iż na jednym szczególnie przechodniu zjawienie się ich widoczne sprawiło wrażenie.
To też i oni zwrócili na niego uwagę; przechadzał się po tamie, pogrążony w smutnej zadumie. Skoro ich tylko zobaczył, jął przypatrywać się uporczywie, zdradzając chęć nieprzepartą wdania się z nimi w rozmowę.
Był to młody człowiek o bladem obliczu; oczy miał jasne i tak nieokreślonej barwy, iż zdawały się mienić, jak u tygrysa; chód jego, jakkolwiek powolny, był sztywny i śmiały; ubrany był czarno, a u boku zwieszała mu się długa szpada.
Gdy weszli na tamę, Athos i Aramis stanęli aby przypatrzeć się łodzi, przymocowanej do pala, wyglądającej, jakby na nich tylko czekała.
— To nasza z pewnością — odezwał się Athos.
— Tak sądzę — odparł Aramis — a jednomasztowiec, który tam zawija do portu, zapewne zawieźć ma nas do miejsca przeznaczenia; byle tylko de Winter nie dał na siebie czekać. Wyczekiwanie tutaj bynajmniej nie jest zabawne; ani jednej kobiety nie widać.
— Cicho!... — szepnął Athos — podsłuchują nas.
W istocie, czarno ubrany młodzieniec odbył poza ich plecami kilkakrotną przechadzkę tam i mapowrót, a, usłyszawszy nazwisko de Winter, stanął, jak wryty; twarz jego jednak pozostała bez wyrazu, więc mogło to być tylko dziełem przypadku.
— Panowie — przemówił, składając im swobodny i grzeczny ukłon — wybaczcie mojej ciekawości, lecz widzę, że z Paryża przybywacie, a conajmniej, nie pochodzicie z Boulogne.
— Tak, panie, przybywamy z Paryża — równie uprzejmie odpowiedział Athos. — Co pan rozkaże?...
— Czy zechciałby pan łaskawie mi powiedzieć, azali prawdą jest, iż kardynał Mazarini nie jest już ministrem?...
— Jest nim i nie jest — odparł Athos — bo jedna połowa Francji wypędza go, a drugą połowę zapomocą intryg i obietnic zmusza do podtrzymywania go na stanowisku. Taki stan rzeczy, jak pan pojmuje, długo trwać nie może.
— Ale — rzekł nieznajomy — nie był zmuszony uciekać, ani też nie dostał się do więzienia?
— Jak dotąd nie jeszcze, panie.
— Panowie, zechciejcie przyjąć podziękowanie moje za uprzejmość waszę, — powiedział młodzieniec, odchodząc.
— Co powiesz na tego nudziarza?... — zagadnął Aramis.
— Że to parafjanin jakiś, albo szpieg, co bada.
— I ty odpowiedziałeś mu w ten sposób?...
— Nic mnie nie upoważniało, by odpowiedzieć mu inaczej. Grzeczny był, odpłaciłem mu tą samą monetą.
— A jednak, gdyby to był szpieg...
— Cóżby on miał tu do — roboty? Nie żyjemy już w czasach Richelieugo, który, za najlżejszem podejrzeniem, porty kazał zamykać.
— To wszystko jedno, w każdym razie źle zrobiłeś, dając mu taką odpowiedź — mówił Aramis i powiódł oczami za znikającym młodzieńcem.
— A ty — rzekł Athos — zapominasz, iż popełniłeś stokroć większą nieostrożność, wymieniając nazwisko lorda de Winter. Czy nie zauważyłeś, iż ono to zatrzymało go na miejscu.
— Tembardziej należało mu dać odprawę, kiedy cię zagadnął.
— Sprzeczkę miałem rozpocząć? — rzekł Athos.
— Odkądże nabawia cię ona strachu?
— Obawiam się jej zawsze, gdy na mnie gdzieś czekają, a sprzeczka może mi przeszkodzić w przybyciu do celu. Przyznam ci się wreszcie, że i ja byłem ciekawy przypatrzeć mu się zbliska.
— Dlaczego?
— Gotów jesteś mnie wyśmiać, Aramisie, ale muszę powiedzieć, iż ze strachu podlegam przywidzeniom... — Do kogo podobny wydaje ci się ten młody człowiek?
— W pięknem, czy w brzydkiem? — zapytał Aramis ze śmiechem.
— W brzydkiem o tyle, o ile mężczyzna podobny do kobiety być może.
— A! przebóg, dajesz mi do myślenia — wykrzyknął Aramis. — Nie, drogi przyjacielu, to nie przywidzenie, przyznaję ci słuszność zupełną: te usta drobne i zaciśnięte, wejrzenie, zdające się podlegać rozkazom rozumu, a nigdy serca... To jakiś naturalny syn milady.
— Ty się śmiejesz, Aramisie.
— Z przyzwyczajenia poprostu, — gdyż zaręczam ci, iż równie, jak i ty, nie życzyłbym sobie spotkać na mojej drodze tego młodego węża.
— A! otóż i de Winter nadchodzi — odezwał się Athos.
— Nicby nie brakowało już teraz, gdyby tylko służba nasza nie kazała czekać na siebie.
— Niema obawy — rzekł Athos — widzę ich o dwadzieścia kroków, postępujących za lordem de Winter.
— Do djabła — ciągnął Aramis — za dnia nie przepadam wcale za morzem, a nocą tembardziej; ryk bałwanów, huk wichru, przeraźliwe kołysanie statku!... przyznam się, iż wolę klasztor w Noisy.
Athos smutno się uśmiechnął, gdyż o czem innem myślał już widocznie, idąc na spotkanie Wintera. — Aramis skierował się za nim.
— Co się stało naszemu przyjacielowi? — odezwał się Aramis. Na co on, u djabła, ogląda się tak poza siebie?
— Co tobie, milordzie, co cię tak tchu pozbawia? — spytał Athos.
— Nic, nic — odparł tenże — przechodząc wybrzeżem około wzgórz piaszczystych, zdawało mi się...
I znowu się obejrzał. Athos z Aramisem zamienili spojrzenie.
— Ale siadajmy — ciągnął de Winter — siadajmy, łódź musi na mas czekać, a oto nasz jednomasztowiec na kotwicy; chciałbym już stać na jego pokładzie. — Raz jeszcze spojrzał za siebie.
— Widział go — szepnął Athos do Aramisa.
Znaleźli się nareszcie u schodków, prowadzących do łodzi; de Winter rozkazał służbie, by pierwsza zstąpiła; sam począł schodzić za nimi.
Tymczasem Athos zobaczył mężczyznę, idącego brzegiem morza, równolegle z tamą; przyśpieszał on kroku, jakby chciał być obecny po drugiej stronie przystani, w miejscu ich odbijania od brzegu. Wydało mu się, iż to ten sam, który go wypytywał.
— O! — pomyślał — miałżeby to być szpieg, chcący przeszkodzić nam w odpłynięciu?
Athos skoczył do łodzi, która uwolniona z więzów, poczęła się oddalać pod wysiłkiem czterech dzielnych wioślarzy. Lecz młodzieniec ów pobiegł w tym samym kierunku, wyprzedzając ich nawet. Właśnie łódź miała przepływać pomiędzy szpicem tamy, nad którym górowała latarnia morska, zapalona przed chwilą, a między skałą, wystrzelającą z głębi morza. Widać było zdadeka, jak wdzierał się na tę skałę, by górować nad przepływającymi.
— To szpieg niezawodnie! — odezwał się Aramis do Athosa.
— Kto taki? — zapytał, oglądając się de Winter.
— Ten, co nas śledzi, rozmawiał z nami, a teraz czeka tam na nas, patrz!
De Winter spojrzał w kierunku, wskazanym przez Aramisa. Latarnia zalewała potopem światła małą cieśninę, którą przepływać mieli, i skałę, na której stał młodzieniec z głową odkrytą i rękami, skrzyżowanemi na piersiach.
— To an! — wykrzyknął de Winter, chwytając Athosa za ramię — to on! nie omyliłem się, poznaję go.
— Co za on? — zapytał Aramis.
— Syn milady — odparł Athos.
— Mnich! — krzyknął Grimaud.
Młody człowiek dosłyszał te słowa: zdawało się, iż rzuci się na nich, tak stał na skraju, pochylony nad morzem.
— Tak, to ja, mój stryju, ja, syn milady, ja, mnich, ja, sekretarz i przyjaciel Cromwella, — i znam ciebie i towarzyszów twoich.
W łodzi było trzech ludzi odważnych, których męstwu niktby nie śmiał zaprzeczyć, a jednak na odgłos tych słów, na widok tej postawy, uczuli oni dreszcz grozy.
— A! — odezwał się Aramis — to ten synowiec, ów mnich, syn milady, jak sam powiada. Kiedy tak, czekajcie!
I z przerażającą zimną krwią, nieodstępującą go w żadnej ostateczności, wziął muszkiet z rąk Tony‘ego, odwiódł kurek i zmierzył do człowieka, stojącego na skale, który, jak anioł mściciel wiódł oczami i ręką za nimi.
— Pal! — wykrzyknął zgorączkowany Grimaud.
Athos pociągnął za lufę muszkietu i powstrzymał wystrzał.
— Niech ię djabli porwą!... — wrzasnął Aramis — miałem go na końcu lufy, w samo serce kulębym mu wpakował.
— Dość, że zabiliśmy mu matkę — głucho odezwał się Athos.
— Matka była zbrodniarką, która i nam dopiekła i tym, co drodzy nam byli.
— Tak, lecz syn nic nam nie winien.
Grimaud, który powstał z siedzenia dla obserwowania skutku wystrzału, opadł zniechęcony na ławkę.
— A! więc to wy jesteście, to wy, znam was już teraz! — zawołał młodzieniec.
Ostry śmiech jego i słowa, pełne groźby rozbrzmiały ponad łodzią, pędzoną powiewem morskim, i zamilkły w przestrzeniach widnokręgu.
— Spokojnie — odezwał się Athos. — Co, u djabła! przestaliśmy być mężczyznami? czy co?
— Wcale nie — odparł Aramis — lecz to szatan wcielony. O!... słuchaj, zapytaj stryja, czy popełniłbym błąd, uwalniając go od tak miłego synowca.
De Winter westchnął z głębi piersi.
— Wszystkoby się skończyło — mówił dalej Aramis. — O!... Athosie, obawiam się wielce, czy nie popełniłem przez ciebie nieodżałowanego głupstwa.
— Patrz, Athosie — znowu odezwał sir Aramis — jeszcze dość czasu!... Patrz, on ciągle tam stoi.
— Co on tu robi w Boulogne?... — pytał Athos, szukający wszędzie przyczyny.
— Trop w trop szedł za mną — odezwał się nareszcie de Winter, usłyszawszy te słowa Athosa, odpowiadające jego myślom.
— Gdyby tak być miało, przyjacielu drogi — odparł Athos — musiałby wiedzieć o twoim odjeździe; wreszcie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, wyprzedził nas tutaj.
— Aramisie — odezwał się Athos — teraz nie przeczę, iż zbłądziłem, przeszkodziwszy ci w spełnieniu zamiaru.
Grimaud wyrzucił z piersi głuchy ryk wściekłości.
W tejże chwili z jednomasztowca odezwał się do nich głos nawołujący. Żeglarz, siedzący u steru, odpowiedział, i łódź przybiła do statku. Panowie, służba i bagaże znaleźli się na pokładzie. Statek ruszył w kierunku Hastings, gdzie miano wylądować.
Trzej przyjaciele, raz jeszcze spojrzeli ku skale, na której wyraźnie zarysowywał się cień straszny, zdający się podążać za nimi. Potężny głos przeszył powietrze, śląc im pełne groźby słowa:

— Do zobaczenia, w Anglji!...

ROZDZIAŁ IV
TE DEUM NA CZEŚĆ ZWYCIĘSTWA POD LENS

Ciągły ruch na mieście wywołany był zwycięstwem pod Lens, o którem książę Kondeusz zawiadomił stolicę, przez księcia de Chatillon. Oprócz radosnego poselstwa miał on polecenie zawiesić u sklepień kościoła Notre-Dame, dwadzieścia dwa sztandary, zdobyte na lotaryńczykach i hiszpanach.
Wieść ta miała znaczenie wielkie, decydujące, przecinała bowiem spór, wszczęty pomiędzy parlamentem a dworem królewskim.
Wszystkie nowe podatki, jakim parlament się przeciwstawiał, wnoszone były przez stronników dworu, jako niezbędne dla utrzymania honoru Francji i w błogiej a ryzykownej nadziei pokonania wroga. Ponieważ jednak od walki pod Nordlingen, klęski spadały jedna po drugiej, parlament miał zatem prawo interpelować Mazariniego, gdzie są owe wiecznie obiecywane zwycięstwa.
Teraz za to nie można było zaprzeczyć zwycięstwa i to nie bylejakiego. Ogólnie też zgadzano się, iż był to triumf podwójny dla rządu: triumf nazewnątrz i triumf wewnętrzny. Nawet młodociany król, gdy go ta wieść doszła, wykrzyknął z zapałem:
— A! panowie radcy parlamentu, zobaczymy, co teraz powiecie!
Usłyszawszy to, Anna Austrjacka, przycisnęła do łona dziecię królewskie, którego charakter dumny i nieugięty odpowiadał w zupełności jej uczuciom.
Zwołano radę tego samego wieczora.
Nic nie wyszło na jaw, co postanowiono na tej radzie. Dowiedziano się jedynie, iż następnej niedzieli odśpiewane zostanie Te Deum w kościele Notre-Dame, na cześć zwycięstwa pod Lens.
Owoż tej niedzieli paryżanie zbudzili się, pełni wesela: w owej epoce Te Deum miało wielkie znaczenie. Nie nadużyto jeszcze wtedy tego rodzaju nabożeństwa, dlatego sprawiało ono wrażenie olbrzymie. Słońce, jakby pragnęło brać udział w święceniu dnia uroczystego, świeciło jasno, złocąc ciemne wieże katedry, przepełnionej od rana masą ludu. Ciasne uliczki w okolicy kościoła wyglądały świątecznie; jak okiem zajrzeć, bulwarami rzeki ciągnęli mieszczanie, rzemieślnicy, kobiety i dzieci, płynący do Notre-Dame, jak fale wody do źródła. Sklepy opustoszały, domy pozamykano; wszyscy pragnęli zobaczyć młodego króla z matką i okrzyczanego kardynała Mazariniego, znienawidzonego przez ogół.
Wolność i swoboda panowały pomiędzy nagromadzonym ludem; wygłaszano opinje, jakie kto wyznawał, czuć było w powietrzu wzburzenie, a głosy ludzkie dźwięczały na podobieństwo dzwonów, które ze wszystkich kościołów Paryża zlewały się w jedno uroczyste Te Deum. Policja składała się z mieszczan, nic więc nie mąciło swobody w okazywaniu wzgardy i miotaniu pogróżek na znienawidzonego kardynała.
Jednakowoż o ósmej zrana pułk gwardji królowej, pod dowództwem Guitaut‘a i Comminges‘a, z muzyką na czele, rozwinął się dwoma szeregami od Palais-Royal aż do Notre-Dame. Paryżanie manewr ten przyjęli spokojnie, ciekawi, jak zawsze, muzyki wojskowej i świetnych mundurów.
Friquet wystrojony postarał się o chwilową fluksję, wypchawszy policzek niezliczoną masą pestek od wisien, i z tego powodu uwolniony został na cały dzień przez Bazina, swego przełożonego.
We drzwiach kościoła Friquet pozbył się puchliny twarzy, przez proste wyplucie pestek, a Bazinowi posłał jeden z tych gestów uliczników paryskich, jakie dają im pierwszeństwo nad łobuzami wszystkich miast europejskich. W gospodzie zaś, gdzie posługiwał, powiedział, że idzie służyć do mszy w Notre-Dame.
Friquet był zatem swobodny i, jak to widzieliśmy, przywdział najparadniejsze swe szaty. A najbardziej podnosiło strój jego nakrycie głowy. Było to coś niby beret średniowieczny, niby kapelusz z czasów Ludwika XIII-go. To arcydzieło sztuki kapeluszniczej siedemnastego wieku, z jednego boku miało kolor żółty i zielony — z drugiego zaś biały i czerwony. Opuściwszy Bazina, Friquet pobiegł do Palais-Royal; właśnie wtedy wychodził stamtąd pułk gwardji, a ponieważ Friquetowi dlatego tylko tak spieszno było, aby napaść oczy widokiem mundurów, a uszy muzyką, zaczął tedy iść przed kompanją gwardji, naśladując bęben za pomocą dwóch uderzanych o siebie dachówek, a potem naśladując ustami trąbkę.
Lecz, gdy pułk się rozwinął i zajął stanowiska aż do końca ulicy św. Krzysztofa, w bliskości ulicy Cocatrix, gdzie mieszkał Broussel, wtedy Friquetowi przypomniało się, że był na czczo jeszcze i począł rozmyślać, w którąby się stronę udać, ażeby dostać śniadanie. Po długim namyśle zdecydował, że radca Broussel powinien go dziś nakarmić. Ruszył też z kopyta i zdyszany zaczął dobijać się do drzwi pana radcy. Stara służąca Broussela, a matka Friqueta, — otworzyła przerażona.
— A ty tu co robisz, nicponiu?... — zawołała — dlaczego nie jesteś w kościele?
— Byłem już, matko Naneto — rzekł Friquet — lecz dzieją się tam rzeczy niesłychane, o jakich pan Broussel powinien wiedzieć, więc za pozwoleniem pana Bazina, zakrysitjanina... pobiegłem, aby pomówić z panem Broussel.
— Powiedz-że ani — czego chcesz od pana Broussela?
— Chcę mu powiedzieć — zaczął Friquet, krzycząc z całych sił — że pułk gwardji idzie w tę stronę. Słyszałem także, jak mówią, że u dworu źle jest widziany i że coś knuje się przeciw niemu. Przychodzę zatem ostrzec go, niech się ma na baczności.
Broussel posłyszał krzyk chłopaka i kontent z wiernego sprzymierzeńca, zeszedł na pierwsze piętro.
— E! mój przyjacielu — rzekł — co mnie obchodzi straż królewska; czy ci się w głowie pomieszało, żeby takie krzyki wyprawiać z tego powodu? Czyż nie wiesz, że to już taki zwyczaj, że ten pułk tworzy szpaler podczas przejazdu króla?
Friquet udał zdziwienie i obracał nową czapkę w palcach:
— Bóg świadkiem, nie wiedziałem, co to znaczy i sądziłem, iż powinienem ostrzec pana. Nie gniewaj się na mnie, panie Broussel...
— Ależ nie gniewam się, mój chłopcze, przeciwnie, podoba mi się twoja gotowość do usług. Moja Naneto, zajrzyj-no do brzoskwiń, które przysłała nam wczoraj z Noizy pani de Longueville, i daj z pół tuzina twemu synkowi, a także kawałek świeżego chleba.
— O! bardzo dziękuję — rzekł — ja, proszę pana, właśnie lubię okropnie brzoskwinie.
Broussel poszedł do żony i kazał podać śniadanie. Było pół do dziesiątej. Pan radca usiadł przy oknie i wyglądał. Pusto było na ulicy, lecz w dali, jak szum morza, rozlegał się szmer ludzkich głosów w stronie kościoła Notre Dame.
Głośniej się jeszcze zrobiło, gdy d‘Artagnan z kompanią muszkieterów stanął na warcie przy drzwiach katedry. Powiedział był Porthosowi, aby skorzystał z okazji i przyjrzał się zbliska ceremonji. Porthos też w ubraniu galowem dosiadł najpiękniejszego konia ze swej stajni i z dobrej woli pełnił służbę muszkietera.
O dziesiątej wystrzałem z armaty oznajmiono wyjazd króla z Luwru. Tłumy narodu, jak wierzchołki drzew, wiatrem pochylone, chwiały się poza nieruchomemi muszkietami straży. Nakoniec ukazał się król z królową i matką w karecie złoconej.
— Niech żyje król! — wołano dokoła.
Młody monarcha wyjrzał oknem karety, uśmiechnął się nieznacznie i — lekko, a poważnie skłonił głowę, co podwoiło zapał i okrzyki tłumów.
Orszak sunął pomału; blisko pół godziny przebywał przestrzeń pomiędzy Luwrem a kościołem. Gdy nareszcie stanął u celu, wszyscy wysiedli i udali się pod ciemne sklepienia olbrzymiej katedry. Nabożeństwo się zaczęło.
W chwili, gdy dwór zajmował miejsca przed ołtarzem, jedna z karet z herbami Comminges‘ów, wysunęła się z szeregu dworskiego i stanęła na rogu zupełnie pustej ulicy św. Krzysztofa. Czterech żołnierzy z gwardji i policjant, którzy dotąd szli za powozem, wsiedli do niego, pozapuszczali firanki i zpoza nich patrzeli w ulicę Cocatrix, jak gdyby kogoś stamtąd oczekiwali.
Friquet tymczasem, dostawszy brzoskwiń, poszedł na plac naprzeciw drzwi katedry i, zajadając owoce, patrzał na króla, królową i Mazariniego, zupełnie, jak gdyby do mszy służył.
Gdy nabożeństwo miało się ku końcowi królowa zwróciła się do Comminges‘a, stojącego obok i czekającego na potwierdzenie rozkazu, jaki otrzymał od niej przed wyjazdem z Luwru, i rzekł półgłosem:
— Idź już, Comminges, niech ci Bóg pomaga!
Comminges wyszedł natychmiast z kościoła i udał się na ulicę św. Krzysztofa.
Friquet zobaczył pięknego oficera, a za nim dwóch gwardzistów, nie wiele więc myśląc, poszedł za nimi, tembardziej, że nic go już nie zatrzymywało na miejscu, ponieważ król opuścił świątynię i wsiadł.do karety.
Skoro tylko policjant, siedzący w powozie, spostrzegł Comminges‘a, ukazującego się na rogu ulicy Cocatrix, szepnął parę słów woźnicy, a ten zaciął konie i podjechał pod drzwi domu, gdzie mieszkał Broussel. Comminges pukał już do drzwi, gdy wehikuł przed niemi się zatrzymał. Friąuet czekał za oficerem, aż drzwi się otworzą.
Oficer wybadał lokaja, i dowiedział się, że Broussel siedzi obecnie przy stole. Comminges udał się za lokajem, a Friquet szedł tuż za nim. Broussel jadł obiad z rodziną. Naprzeciw niego siedziała żona, po bokach dwie córki, przy końcu stołu syn, Loviere. Zacny ojciec rodziny, zdrów zupełnie, zajadał piękne owoce, przysłane przez panią Longueville.
Comminges zatrzymał lokaja, chcącego anonsować wizytę, otworzył drzwi i stanął wpośród zgromadzonej rodziny. Na widok wojskowego Broussel zmieszał się trochę, lecz widząc, że tenże kłania się grzecznie, powstał i także się ukłonił. Pomimo jednak zamienionych grzeczności na twarzach kobiet malował się niepokój. Loviere zbladł, jak ściana, i czekał niecierpliwie na odezwanie się oficera.
— Panie — rzekł Comminges — przynoszę rozkaz królewski. — Polecono mi aresztować pana — i wierzaj mi pan, oszczędź sobie trudu czytania tego długiego listu tylko zbieraj się i chodź ze mną.
Dwadzieścia lat później, T. II, Gdyby piorun był padł pośród tych spokojnych ludzi, nie byłby w stanie okropniejszego uczynić wrażenia. Broussel cofnął się, drżąc cały. Straszna to była rzecz w owej epoce, być uwięzionym z rozkazu króla... Loviere rzucił okiem ma szpadę, leżącą na krześle w kącie pokoju; lecz spojrzenie zacnego Broussela, który pomimo wszystkiego nie stracił głowy, powstrzymało go od tego kroku desperackiego. Pani Broussel, oddzielona od męża szerokością stołu, zalewała się łzami; dziewczęta ściskały i całowały ojca.
— Dalej, panie — rzekł Comminges — spieszmy się, trzeba być posłusznym królowi.
— Nie jestem zdrów, mój panie — przemówił Broussel — nie mogę w tym stanie iść do więzienia, upraszam o zwłokę.
— To niemożebne — odparł Comminges — rozkaz jest wyraźny i musi być spełniony w tej chwili.
— To niemożebne!... — odezwał się głos silny z głębi pokoju.
Oficer odwrócił się i ujrzał starą Nanetę z miotłą w ręku z oczami, ciskającemi błyskawice.
— Poczciwa Naneto, uspokój się — rzekł Broussel — proszę cię bardzo!
— Ja! mam być spokojna, gdy mego pana aresztują! podporę, oswobodziciela, ojca biednego narodu! O! to mnie pan jeszcze nie znałeś!... No! wynoś się pan za drzwi!... — krzyknęła do oficera.
Comminges się uśmiechnął.
— Panie radco — rzekł — bądź łaskaw, ucisz tę kobietę i chodź za mną.
— On chce, żebym ja była cicho! ja!... — wrzeszczała Naneta — doskonały! nie potrafisz tego dokazać, piękny ptaszku królewski. Zobaczysz natychmiast...
Pani Naneta skoczyła, otworzyła okno i na całe gardło zaczęła wołać, że ją było słychać na całym placu przed katedrą:
— Na pomoc! ratujcie pana Broussela! aresztują go, ponieważ bronił ludu; na pomoc!
Comminges złapał wpół służącą, chcąc ją odciągnąć ort okna; lecz w tejże chwili drugi głos, wychodzący z poddasza, niemniej przenikliwy rozległ się po placu:
— Mordują! pali się! trzymajcie mordercę! Zabijają pana Broussel! gardło podrzynają panu Broussel!
To Friquet tak krzyczał. Naneta, słysząc tę pomoc, zaczęła na nowo wołać z całych sił.
W oknach ukazały się głowy ciekawych. Ludzie zaczęli się zbiegać całemi masami. Friquet zbiegł z góry i wskoczył na kozioł powozu.
— Aresztują pana Broussela!... — zawołał — dwóch gwardzistów siedzi w karecie, a oficer jest na górze.
Tłum zaczął szemrać, otoczono konie. Dwóch ze straży, pozostałych przy bramie, poszło na górę do pana Comininges, ci zaś, co byli w karecie, otworzyli drzwiczki i skrzyżowali lance.
— Czy widzicie ich?... — krzyknął Friquet. — To oni!
Woźnica śmignął batem Friqueta, aż zawył z bólu.
— A ty djabelski furmanie!... — zawołał chłopak — ty się w to mieszasz? Poczekaj!
Skoczył znów na poddasze i stamtąd obrzucił woźnicę całym słownikiem wymysłów ulicznikowskich.
Pomimo wojowniczych demonstracyj straży, a może właśnie dlatego, tłumy coraz ciaśniej opasywały powóz. Gwardziści cofnęli najodważniejszych, koląc pikami. Nic to nie pomogło, zbiegowisko powiększało się z każdą chwilą; ciekawi ze wszystkich stron napływali, nie mogąc się zmieścić w ulicy; nacisk zmniejszał coraz bardziej przestrzeń wolną pomiędzy tłumem i karetą, jaką jeszcze starano się utrzymać długością lanc. Żołnierze dostawały się już pod koła powozu.
Wołanie: W imieniu króla! — ze dwadzieścia razy powtarzane przez policjanta, — ie miało wpływu na pospólstwo, owszem zdawało się je drażnić jeszcze. Aż naraz, właśnie na krzyk: W imieniu króla! przypadł jeździec jakiś i, widząc mudury w poniewierce, rzucił się w tłum ze szpadą w ręku, niosąc niespodziewaną pomoc gwardzistom.
Był to zaledwie szesnastoletni młodzieniec, blady z oburzenia. Zsiadł z konia, oparł się plecami o dyszel powozu, wyjął z olster pistolety, zatknął je za pas i począł wymachiwać szpadą z wprawą człowieka, oswojonego z podobnemi rzeczami. Przez dziesięć minut sam jeden powstrzymywał napór ludu. Ujrzano wtedy Comminges‘a, pchającego Broussela przed sobą.
— Rozszarpać — karetę!... — wrzeszczał lud.
— Na pomoc!... — krzyczała stara sługa.
— Biją! mordują! zabijają!... — wołał Friquet, ciskając wszystkiem, co miał pod ręką, na strażników.
— W imieniu króla!... — powtarzał Comminges.
— Pierwszemu, co się zbliży, w łeb palnę!... — zawołał Raul — i właśnie kolnął szpadą jakiegoś olbrzyma, chcącego go przydusić, który, poczuwszy, że jest raniony, cofnął się z przekleństwem.
Bo młodzieńcem tym był Raul; wracając z Blois, chciał zobaczyć uroczystość Te Deum i pojechał w stronę katedry. W bliskości uliczki Cocaitrix pociągnięty został przez tłum, a słowa: W imieniu króla! przypomniały mu, co powiedział Athos: Służ wiernie królowi. Przybiegł też walczyć za króla, którego gwardję poniewierano.
Comminges wpakował Broussela do karety i sam za nim wskoczył. W tejże chwili rozległ się strzał; kula przeszyła kapelusz Commingesa i strzaskała rękę gwardziście. Comminges obejrzał się i zobaczył wśród dymu groźne oblicze Loviera w oknie drugiego piętra.
— Dobrze, panie — rzekł Comminges — usłyszysz jeszcze o mnie...
— I ty także, mój panie — odparł Loviere — zobaczymy; kto będzie miał ostatnie słowo.
— Śmierć oficerowi! zabić go!... — wrzeszczała tłuszcza.
— Jeden krok jeszcze — zawołał Commimges, odsłaniając firanki, aby było widać, co się dzieje w powozie, i przykładając koniec szpady do piersi Broussela — jeden krok jeszcze, a przebiję więźnia. Mam rozkaz dostawić go żywego lub umarłego; dostawię trupa, to na jedno wyniesie.
Krzyk straszny się rozległ: żona i córki Broussela wyciągały do ludu ręce błagalnie. Tłum pojął, że ten oficer blady i stanowczy dotrzyma słowa: nie przestano odgrażać się, lecz ustąpiono z drogi.
Pojechali tedy, przerzynając tłumy, lecz na bulwarze stanęli. Kareta się przewróciła, lud obstąpił konie. Straż zaczęła już zabierać się do obrony ostrzami lanc. Ostateczna ta i krwawa obrona rozjątrzyła lud do reszty. Ukazały się w tłumie lufy muszkietów, zabłysły rapiry, strzelano w powietrze wprawdzie, lecz echo wystrzałów odbijało się w sercach ludu; z okien ciskano na straż różne przedmioty. Wołanie: śmierć oficerowi! śmierć gwardzistom! do Sekwany z oficerem! słychać było coraz częściej.
Raul w kapeluszu zgniecionym, z twarzą zakrwawioną, czuł, że siła, a nawet przytomność go opuszczają; mgła wzrok mu przesłoniła, a przez tę mgłę widział sto rąk podniesionych, gotowych spaść na niego. Comminges w przewróconej karecie rwał włosy z wściekłości. Straż nie mogła pomóc nikomu, zmuszona bronić się sama. Wszystko zdało się skończone: powóz, konie, straż, a może i więzień, wszystko miało być roztratowane, zmiażdżone.
Naraz rozległ się głos, dobrze znany Raulowi, a szeroka szpada błysnęła w powietrzu. Oficer muszkieterów, siekąc na prawo i lewo, dopadł Raula i wziął go w ramiona właśnie w chwili, gdy ten miał runąć na ziemię.
— Na krew Chrystusa!... — krzyknął oficer — czyżby go zamordowali? O! w takim razie, biada im!...
Odwrócił się z tak strasznym wyrazem twarzy, iż najodważniejsi z buntowników cofnęli się, pchając jeden drugiego, a niektórzy wpadli do Sekwany.
— Pan d‘Artagnan!... — wyszeptał Raul.
— Tak! na Boga! to ja we własnej osobie, i jak mi się zdaje, bardzo w porę dla ciebie, mój młody przyjacielu. Hola! do mnie tu, wy tam, wszyscy — zawołał, stając w strzemionach, podnosząc szpadę i przywołując głosem i gestami muszkieterów, którzy pozostali w tyle. — Wymieść te śmiecie. Do muszkietów! Przyłożyć broń! Odwieść kurki! Złożyć się!...
Na taką komendę — tłum cały przypadł do ziemi gwałtownie, głowy się pochyliły; d‘Artagnan nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Dzięki ci, d‘Artagnan — rzekł Comminges, wyłażąc do połowy z karety przewróconej — dziękuję i tobie także, młody szlachcicu! Jak się nazywasz?... abym mógł królowej powiedzieć.
Raul miał już wymienić nazwisko, gdy d‘Artagnan szepnął mu do ucha:
— Cicho bądź, pozwól mnie odpowiedzieć.
— Nie trać czasu, Comminges — powiedział — wyleź z karety, jeżeli możesz, i każ inną sprowadzić.
— Ale jaką i skąd?
— A na Boga, pierwszą lepszą, jadącą przez Nowy-Most. Ci, co w niej siedzieć będą, ustąpią z radością, aby się królowi przysłużyć. Spiesz się, bo za pięć minut będzie już zapóźno, wszyscy napastnicy powrócą ci na kark z muszkietami i ze szpadami. Zabiją cię, a więźnia uwolnią. Spojrz-no! jakaś kareta nadjeżdża.
Następnie szepnął znów do Raula:
— Przedewszystkiem, nie mów, jak się nazywasz.
Młody człowiek spojrzał na niego zdziwiony.
— Dobrze, dobrze, biegnę już — rzekł Comminges — a jeżeliby powrócili tu napastnicy, daj do nich ognia.
— O! tego nie zrobię — odrzekł d‘Artagnan — zachowam się spokojnie; jeden strzał, dany w tej chwili, drogoby nas jutro kosztował.
Comminges z czterema gwardzistami i tyluż muszkieterami pobiegł naprzeciw jadącego powozu. Kazał wysiąść tym, którzy jechali i sprowadził ekwipaż. Gdy przyszło przeprowadzić Broussela z wehikułu połamanego, gdy lud ujrzał tego, którego zwał swoim oswobodzicielem, wszczęły się znów krzyki, pogróżki i całe masy waliły znów na karetę.
— Odjeżdżaj coprędzej — rzekł d‘Artagnan. — Masz oto dziesięciu muszkieterów do eskorty, a dwudziestu zostawiam dla powstrzymania ludu. Jedź, nie trać ani minuty. Dziesięciu ludzi do pana Comminges!
Dziesięciu odłączyło się od kolumny; otoczyli nową karetę i pojechali galopem. Wrzawa się podwoiła; z górą dziesięć tysięcy ludzi cisnęło się na bulwarze, zalewało Nowy-Most i przyległe ulice. Strzelano kilkakrotnie. Jeden z muszkieterów został raniony.
— Naprzód!... — zakomenderował d‘Artagnan, doprowadzony do ostateczności.
I z dwudziestoma ludźmi zaatakował masy ludu, które cofały się przerażone. Jeden tylko człowiek nie ruszył się z miejsca; stał z bronią w ręku.
— A!... — Dowiedział ten człowiek — ty już raz chciałeś go zamordować! i wycelował do d‘Artagnana, który w pełnym galopie najeżdżał na niego.
D‘Artagnan położył głowę na szyi konia, młody człowiek dał ognia; kula oberwała pióro na kapeluszu muszkietera. Rozwścieczony koń wpadł na niebacznego, który sam jeden chciał burzę powstrzymać, i przypadł go do muru. D’Artagnan osadził konia, na miejscu i, gdy jego muszkieterowie dobiegli doń, podniósł szpadę i szedł na tego, którego obalił.
— Panie!... — zawołał Raul, poznając młodego człowieka z ulicy Cocatrix. Panie, oszczędź go, to jego syn.
D‘Artagnan zatrzymał rękę gotową uderzyć.
— Panie, poddaję się — rzekł Loviere, oddając oficerom wystrzeloną fuzję.
— Nie poddawaj się, do licha, a zmykaj coprędzej; jak cię zabiorą, będziesz wisiał.
Młodzieniec nie czekał, aż ma powtórzą ten rozkaz, przemknął pod szyją konia i zniknął w ulicy Guénegoud.
— Na honor — rzekł d‘Artagnan do Raula — czas był wielki, ażebyś mnie powstrzymał; ten człowiek był już prawie nieboszczykiem. A słowo daję, że, gdybym się później dowiedział, kto to taki, miałbym wieczny wyrzut sumienia.
— A! panie — odezwał się Raul — podziękowawszy ci za tego biednego chłopca, pozwól, że ci i za siebie wdzięczność mą wynurzę. Ja także już umierałem, gdyś ty, panie, przybył.
— Czekaj, młodzieńcze, nie męcz się rozmową.
Następnie wyjął z olster butelkę wina hiszpańskiego.
— Wypij no parę łyków — powiedział.
Raul napił się i chciał znowu dziękować.
— Kochanku — przerwał d‘Artagnan — pomówimy o tem później.
Potem, zobaczywszy, że muszkieterowie oczyścili już bulwar od Mostu-Nowego aż do bulwaru Ś-go Michała i że powracają, podniósł szpadę na znak, aby się pospieszyli. Podjechali kłusem; jednocześnie z drugiej strony nadjeżdżała eskorta, którą d‘Artagnan dał Comminges‘owi.
— Hola!... — zawołał d‘Artagnan — czy przytrafiło się znów co nowego?...
— E... panie — odparł sierżant — kareta znów się połamała; jakieś prawdziwe przekleństwo zawisło nad nimi.
D‘Artagnan wzruszył ramionami.
— To głupcy, niezręczni — powiedział — nie umieją wybrać mocnego powozu. Kareta, którą wywozi się Broussela, powinna utrzymać dziesięć tysięcy ludzi?...
— Takie rozkazy... dowódco?...
— Zabierz oddział i zaprowadź go na kwaterę.
— Pan sam zostanie?...
— Sam. Czy sądzisz, że potrzebuję eskorty?...
— Jednak...
— Ruszaj, marsz...
Muszkieterowie odjechali, d‘Artagnan został sam z Raulem.
— Powiedz mi teraz, co cię boli?... — rzekł do niego.
— Głowa mi ciąży i pali mię.
— Cóż się tej głowie stało?... — powiedział d‘Artagnan, podnosząc kapelusz. — Aha!... kontuzję dostaliśmy!
— Tak, przypominam sobie, że rzucono mi na głowę doniczkę z kwiatem... Zsiadłem, aby bronić pana Comminges, i zabrano mi konia. Ale patrz pan, oto mój koń!...
W tej chwili właśnie Friquet nadjechał galopem na koniu Raula; wywijał swoją czapką czterokolorową i krzyczał:
— Broussel!... Broussel!...
— Hola!... stój, łotrze jakiś!... — zawołał d‘Artagnan — dawaj tu tego konia.
Friquet udawał, że nie słyszy i próbował jechać dalej. D‘Artagnan wyjął pistolet z olster i wycelował. Friquet posiadał bystre oko i słuch doskonały; dostrzegł ruch d’Artagnana, posłyszał odwodzenie kurka, przystanął i obejrzał się.
— A!... to pan, panie oficerze, — zawołał, kierując się do d‘Artagnana — bardzo się cieszę, żem pana spotkał.
D‘Artagnan przypatrzył się Friquetowi i poznał w nim chłopca z ulicy Colandre.
— To ty, urwisie — rzekł — chodź-no tu. Zmieniłeś zajęcie, czy co?... nie należysz już do chóru kościelnego?... nie posługujesz w szynku?... zostałeś koniokradem?...
— A!... panie oficerze, co pan mówi?... — zawołał Friquet — szukałem właśnie szlachcica, do którego koń należy, ślicznego kawalera, walecznego, jak Cezar!... (udawał, że dopiero spostrzegł Raula). A!... jeżeli się nie mylę — ciągnął — to ten sam. Panie, odbierając konia, spodziewam się, że nie zapomnisz o tym, co ci go przyprowadził, wszak prawda?...
Raul włożył rękę do kieszeni.
— Co chcesz zrobić?... — zapytał d‘Artagnan.
— Chcę dać dziesięć liwrów poczciwemu chłopakowi — odparł Raul, wyjmując pieniądze z kieszeni.
— Dziesięć kopnięć w brzuch nogą należy się temu łotrowi — rzekł d‘Artagnan. — Wynoś się, błaźnie, i pamiętaj, że wiem, gdzie mieszkasz...
Friquet, który nie spodziewał się, że mu tak ujdzie na sucho, dał susa w ulicę Delfina i przepadł bez śladu. Raul dosiadł swego konia i obydwaj z d‘Artagnanem pojechali wolno w stronę ulicy Tiquetonne. Muszkieter pilnował młodzieńca, jak własnego syna. Przez całą drogę słyszeli głuche szemrania i groźby; lecz na widok oficera o postaci marsowej, na widok szerokiej szpady, zwieszającej się u boku, rozstępowano się wszędzie, i żaden wypadek nie spotkał dwóch jeźdźców.
Dojechali szczęśliwie do hotelu „pod Kozą“. D‘Artagnan kazał przywołać Plancheta; wołano go i szukano wszędzie, lecz napróżno. Planchet się ulotnił.
— To, podajcie wina!... — rzekł d‘Artagnan.
Gdy wino podano i gdy został sam z Raulem, rzekł, patrząc mu w oczy:
— Jesteś z siebie zadowolony, wszak prawda?...
— O!... tak — odrzekł Raul — zdaje mi się, iż spełniłem moją powinność. Czyż nie broniłem króla?...
— A kto ci kazał walczyć za króla?...
— Hrabia de la Fére.
— Tak, za króla, rozumiem; lecz dzisiaj nie króla broniłeś, lecz Mazariniego, to zupełnie inna rzecz.
— Ależ, panie...
— Postąpiłeś nierozważnie, młodzieńcze... wmieszałeś się do rzeczy, która do ciebie nie należy...
— A jednak, pan sam także...
— O!... ja, to co innego... ja słuchać muszę dowódcy. Twoim dowódcą jest książę pan, innego nie znasz. Czy kto widział — ciągnął d‘Artagnan — podobnie zapaloną głowę, walczy za Mazariniego, pomaga aresztować Broussela!... Milczże przynajmniej o tej awanturze, bo, jak się wygadasz, hrabia de la Fére wściekły będzie na ciebie.
— Sądzisz pan, że hrabia de la Fére będzie się na mnie gniewał?...
— Pewien tego jestem; gdyby nie to, podziękowałbym ci, boć przecie dla nas pracowałeś. Otóż ja cię wyłaję na jego miejscu; wierzaj mi, że nie taka burza spadłaby na ciebie od niego. W dodatku — ciągnął d‘Artagnan — używam władzy i przywileju, jakie otrzymałem od twego opiekuna, moje dziecię.
D‘Artagnan podniósł się, podszedł do biurka, wziął list i podał Raulowi.
— O!... mój Boże!... — rzekł Raul, wznosząc w niebo piękne łzami zwilżone oczy — pan hrabia wyjechał z Paryża, nie zobaczywszy się ze mną?
— Od czterech dni już wyjechał.
— Z tego listu można mniemać, że narażony jest na utratę życia?...
— On? na śmierć narażony?... o nie, bądź spokojny; wyjechał dla załatwienia pewnych interesów i powróci niedługo. Czy nie masz nic przeciw temu, abym został przez ten czas twoim opiekunem?...
— O nie, panie d‘Artagnan, jesteś zacnym i walecznym szlachcicem, a hrabia de la Fére kocha pana bardzo.
— O, mój Boże!... to i ty mnie kochaj; nie będę ci dokuczał, lecz pod warunkiem, że pozostaniesz stronnikiem Frondy i to arcystronnikiem nawet.
— Czy mogę widywać się z panią de Chevreuse?...
— I owszem!... i z panem koadjutorem, i z panią de Longueville; gdyby poczciwy Broussel był w domu, Broussel, któregoś dopomógł uwięzić tak nierozważnie, powiedziałbym ci: Idź coprędzej, przeproś go, i ucałuj w oba policzki.
— Będę posłuszny, choć nic pana nie rozumiem.
— Nie trzeba, żebyś mnie rozumiał. Otóż widzisz — ciągnął d‘Artagnan, do drzwi się zwracając — o!... pan du Vallon przybywa, jakże podarte ma ubranie!...
— Tak, lecz wzamian — rzekł Porthos, cały potem zlany i kurzem okryty — wzamian nadarłem dużo skóry ludzkiej. Te łotry chcieli mi szpadę odebrać!... Do djabła!... co za wzburzenie ogólne!... — ciągnął olbrzym z miną spokojną — utłukłem przeszło dwudziesta rękojeścią Balizardy... Kapeczkę wina daj mi, d‘Artagnan...
— Zdaję się na twój sąd — rzekł gaskończyk, napełniając szklankę Porthosa po brzegi — jak wypijesz wino, powiesz mi swoje zdanie.
Porthos wychylił szklankę jednym haustem; poczem zapytał:
— O czem chcesz usłyszeć moje zdanie?...
— Słuchaj — podjął d‘Artaginan — oto jest pan de Bragelonne, który wszelkiemi siłami pomagał aresztować Broussela, i któremu ledwie przeszkodziłem stanąć w obronie pana Comminges‘a, cóż powiesz na to?...
— Do licha!... — rzekł Porthos — coby powiedział opiekun, gdyby wypadkiem dowiedział się o tem?...
— A widzisz!... — przerwał d‘Artagnan. Potem zwrócił się do towarzysza.
— Pójdziesz ze mną, Ponthosie?...
— A to dokąd?... — zapytał Porthos, napełniając szklankę.
— Złożyć uszanowanie kardynałowi.

Porthos połknął drugą szklankę równie spokojnie, jak pierwszą, wziął z krzesła kapelusz i poszedł za d‘Artagnanem. Raul został sam, oszołomiony tem, co widział. D‘Atagnan zabronił mu wychodzić z pokoju, dopóki wzburzenie uliczne nie będzie stłumione.

ROZDZIAŁ V
ŻEBRAK OD Ś-go EUSTACHEGO

D‘Artagnan umyślnie nie stawił się natychmiast w Palais-Royal: chciał, aby Comminges wprzód się tam znalazł i miał czas opowiedzieć kardynałowi, jaką to niezmierną przysługę, on, d‘Artagnan, oddał tego rana stronnictwu królowej.
To też kardynał przyjął obydwu bardzo uprzejmie, nagadał mnóstwo komplementów i oznajmił, że są już na połowie drogi do celu: to jest d‘Artagnan do naczelnego dowództwa, a Porthos do tytułu barona. D‘Artagnan wolałby był gotówkę, niż to wszystko, wiedział bowiem, że Mazarini z łatwością obiecuje, a dotrzymuje obietnic bardzo ciężko. Cenił też te nadzieje, jak gruszki na wierzbie, lecz udawał bardzo zadowolonego, aby nie zniechęcać Porthosa.
Tymczasem i królowa kazała poprosić ich do siebie. Mazarini osądził w duchu, że podziękowanie osobiste królowej podwoi zapał obrońców; skinął też na nich, aby się za nim udali.
Dwór Anny Austrjackiej, liczny był i wesoły, obecnie jeszcze więcej znać to było, bo po zwycięstwie nad Hiszpanją, odniesiono niemniejsze nad ludem. Broussel, bożyszcze ludu, wywieziony z Paryża, siedział już zapewne w tej chwili w więzieniu w Saint-Germain; a Blancmesnil aresztowany jednocześnie, tylko pocichu, w tajemnicy, był już osadzony pod kluczem w wieży Vinceńskiej.
Comminges stał blisko królowej, a ona wypytywała go o szczegóły rannej wyprawy; wszyscy słuchali uważnie opowiadania, gdy naraz ujrzano we drzwiach, poza kardynałem d‘Artagnana i Porthosa.
— Najjaśniejsza pani — rzekł Commimges, biegnąc naprzeciw d‘Artagnana — oto nadchodzi ten, co może lepiej, niż ja, wszystko opowiedzieć, bo jest to mój wybawca. Bez jego pomocy, byłbym zapewne w tej chwili w sieci pod Saint-Cloud; gdyż ni mniej ni więcej, chodziło tylko o wrzucenie mnie do rzeki. Mów, d‘Artagnanie, proszę cię, opowiadaj.
— No cóż, mój panie, po oddaniu mi tak wielkiej przysługi, milczysz teraz?... — rzekła Anna Austrjacka.
— Najjaśniejsza pani — odparł d‘Artagnan — nie mam nic do powiedzenia, chyba to, że życie moje jest na usługi Waszej Królewskiej Mości, i że nazwę się prawdziwie szczęśliwy w dniu, w którym będę mógł zginąć w jej obronie.
— Wiem o tem, panie, wiem dobrze oddawna — rzekła królowa. — Bardzo mi zatem przyjemnie, że mogę publicznie dać ci dowód mego szacunku i wdzięczności.
— Pozwól, Najjaśniejsza pani — rzekł d‘Artagnan — niech część twej łaski spłynie na mojego przyjaciela, tak jak i ja (położył nacisk na te słowa), dawnego muszkietera z kompanji de Treville; dokazał on cudów waleczności.
— Nazwisko tego pana?... — zapytała królowa.
— Gdy służył w muszkieterach — rzekł d‘Artagnan — nazywał się Porthos (królowa zadrżała), lecz prawdziwe jego nazwisko, kawaler du Vallon.
— De Bracieux, de Pierrefonds — dodał Porthos.
— Za liczne to imiona, abym je zapamiętała wszystkie, chcę tylko pamiętać o pierwszem — rzekła królowa uprzejmie.
Porthos się ukłonił. D‘Artagnan cofnął się o dwa kroki. W tej chwili zaanonsowano koadjutora. Okrzyk zdziwienia rozległ się w otoczeniu królowej. Pomimo, że pan koadjutor mówił z ambony dziś właśnie zrana, wiedziano, iż skłania się do Frondy.
Mazarini, żądając od arcybiskupa paryskiego, aby jego siostrzeniec miał kazanie, pragnął, jako chytry włoch, uszyć buty panu de Retz i cieszył się z tego tajemnie. Koadjutor, wychodząc z katedry, dowiedział się o awanturze ulicznej.
Był on istotnie związany z przewódcami Frondy, nie dotyla jednak, aby nie mógł ich opuścić, gdyby dwór ofiarował mu korzyści, o jakich marzył, a do których koadjutorstwo torowało mu drogę. Pan de Retz pragnął zostać arcybiskupem na miejsce wuja swojego i kardynałem, jak Mazarini. A partja ludowa z trudnością mogłaby ofiarować mu te zaszczyty iście królewskie.
Udał się do pałacu powinszować królowej zwycięstwa pod Lenis, zdecydowawszy z góry działać z tem stronnictwem, lub z tamtem, zależnie od tego, czy jego wizyta źle czy też dobrze zostanie przyjęta.
Za ukazaniem się jego, cały dwór, dotychczas triumfujący, uciszył się i czekał ciekawie, co usłyszy z ust dostojnika kościelnego.
Koadjutor posiadał więcej rozumu, niż wszyscy zebrani, którzy zamyślali z niego żartować. Mówił zręcznie, rozumnie i pomimo najszczerszych chęci otaczający nie mogli nic znaleźć do wyśmiania zakończył ofiarowaniem słabych swych usług i zdolności do rozporządzenia królowej.
Zdawało się, że królowej bardzo podobała się mowa koadjutora; słuchała z wielką uwagą, lecz gdy zakończył frazesem o usługach dla królowej, jedynym, w którym można było coś znaleźć do wyśmiania, Anna odwróciła się, rzuciła okiem na faworytów, a ci zrozumieli, iż oddaje im na pastwę koadjutora. Zaraz też żartownisie jęli dowcipkować.
Nogent-Beautin, buffon domowy, zawołał, że królowa bardzo jest szczęśliwa, znalazłszy pomoc religijną w takiej chwili. Cały dwór wybuchnął wielkim śmiechem. Hrabia de Villeroy dodał, jak można było przerazić się nawet na chwilę, mając do obrony dworu od parlamentu i mieszczan paryskich koadjutora, na którego skinienie może powstać armja księży, szwajcarów kościelnych i zakrystjanów.
Gondy, wobec tej burzy, którą mógł był jednem słowem uśmierzyć, pozostał spokojny i surowy. Królowa zapytała, czy ma co dodać jeszcze do pięknej przemowy, jaką miał do niej.
— Tak, pani — rzekł koadjutor — mam prosić właśnie, aby Wasza Królewska Mość dobrze się zastanowiła, zanim rzuci kraj w okropności wojny domowej.
Królowa odwróciła się, śmiech powstał na nowo. Koadjutor złożył ukłon i wyszedł, ciskając na kardynała jedno z tych spojrzeń, które tylko śmiertelni wrogowie rozumieją. Spojrzenie tak było wymowne, że przeszyto nawskroś serce Mazariniego; uczuł on, że jest to wypowiedzenie wojny, wziął za rękę d‘Artagnana i rzekł doń:
— Czy w razie potrzeby poznasz człowieka, który stąd wyszedł obecnie?
— Tak, Eminencjo, poznam.
— O!... — mruczał Gondy, przestępując próg pałacu — dworze królewski, szajko niewdzięczna, przewrotna i podła!... jutro pokażę ci, co mogę, śmiać się będziecie, lecz innym tonem.
Podczas gdy w Palais-Royal oddawano się wesołości niepohamowanej, gdy jedni przez drugich sadzili się, aby królową bawić kosztem nieobecnego, — Mazarini, włoch mądry i przebiegły, a przytem tchórzem podszyty, nie tracił czasu na próżne a niebezpieczne żarty. Poszedł do siebie, zebrał rachunki i najważniejsze papiery, złoto i kosztowności przeróżne, przywołał robotników zaufanych i rozkazał im w ścianach mieszkania swego porobić skrytki tajemne.
Koadjutor, powróciwszy od królowej, dowiedział się, iż jakiś młody człowiek czeka na niego. Gdy mu powiedziano, że nazywa się Loviere, zacny prałat zadrżał z radości. Pobiegł do swego gabinetu i rzeczywiście zastał tam Loviera, wzburzonego jeszcze i pokrwawionego po walce z pachołkami królewskimi. Koadjutor przywitał go podaniem ręki.
— Kochany panie Loviere — odezwał się koadjutor — wierz mi, że szczerze współczuję twojej niedoli.
— W takim razie powiem Eminencji, że czas słów przeminął, godzina czynu nadeszła; jeżeli zechcesz, to ojca mego za trzy dni wypuszczą z więzienia, a za sześć miesięcy ty, Eminencjo, zostaniesz kardynałem.
Koadjutor zadrżał i zbladł śmiertelnie.
— Mówmy otwarcie — ciągnął Loviere — nie grajmy w zakryte karty. Nikt przecie nie rozrzuca trzydziestu tysięcy dukatów na jałmużny, z czystego miłosierdzia chrześcijańskiego, to byłoby za piękne; za wzniosłe... Pan robisz to przez ambicję, to bardzo proste; jesteś człowiekiem genjalnym i czujesz swoją wartość. Ja zaś cały pałam zemstą. Połącz wpływem swoim duchowieństwo z ludem, ja obiecuję dodać mieszczaństwo i parlament: z czterema temi żywiołami — Paryż w tydzień do mas będzie należeć. Wierz mi, panie koadjutorze, królowa ze strachu odda ci to, czegoby z dobrej woli nigdy nie dała.
Teraz koadjutor patrzył na Loviera przenikliwie.
— Czy wiesz, że to, co mi proponujesz, panie Loviere, to ni mniej ni więcej tylko wojna domowa.
— Oddawna już ją przygotowujesz, monsiniorze, i rad jej będziesz z całej duszy.
— Zawsze to wymaga namysłu.
— Ile godzin potrzeba panu do namysłu?
— Dwanaście, mój panie. Czyż to za wiele?
— Południe teraz; o północy stawię się po odpowiedź.
— Dobrze; do widzenia, kochany panie Loviere.
Gondy tymczasem wezwał wszystkich znajomych księży. We dwie godziny zgromadził trzydziestu proboszczów z najludniejszych parąfij Paryża. Gondy opowiedział im, co go spotkało w Palais-Royal, powtórzył żarty de Beautin‘a, hrabiego Villeroy i marszałka Milleraie. Proboszczowie, wysłuchawszy, zapytali, co mają robić.
— Zaraz wam powiem; kierujecie sumieniem ludu, więc otwórzcie mu oczy na słabość królowej; niech wiedzą, że wszelkie nieszczęścia spadają na Francję z winy Mazariniego, jej kochanka, że on buntuje i demoralizuje; zacznijcie od dziś.. od tej zaraz chwili... za trzy dni czekam was, powiecie mi, coście zrobili. Jeżeli zaś który z was może mi dobrej udzielić rady, niech pozostanie, wysłucham go z przyjemnością.
Trzech księży nie wyszło: od św. Merri, od św. Sulpicjusza i od św. Eustachego.
— Czy sądzicie, że więcej wiecie, niż wasi koledzy?.. — zapytał Gondy.
— Tak, sądzimy... — odparli księża.
— Zobaczymy tedy; zaczynaj, proboszczu od św. Merri.
— Proszę Waszej wielebności, jest w mojej parafj i człowiek, bardzo dla was przydatny.
— Co to za jeden?
— Kupiec z ulicy Lombard, posiadający wielki wpływ na drobnych handlarzy w tej dzielnicy.
— Jak się nazywa?

— Niejaki Planchet: sam on jeden zrobił zaburzenie nie dawniej, jak sześć tygodni temu. Po tej awanturze,
Królowa usiadła na krześle, wzięła pióro i podpisała.
szukano go wszędzie, aby go powiesić, lecz przepadł bez wieści.

— Czy myślisz go odnaleźć?...
— Mam nadzieję; wątpię, aby go zdołano przyaresztować, a ponieważ jestem spowiednikiem jego żony, to, jeżeli ona co wie o nim, i ja będę wiedział.
— Dobrze, kochany proboszczu, odszukaj tego człowieka, a gdy znajdziesz, przyprowadź go do mnie.
Proboszcz oddalił się.
— A pan co mi powiesz?... — rzekł Gondy, zwracając się do proboszcza od św. Sulpicjusza.
— Ja, Wasza wielebność, znam człowieka, który oddał ogromną przysługę pewnemu księciu, wielce popularnemu. Z tego człowieka byłby znakomity wódz malkontentów, a ja mogę go oddać na wasze usługi.
— Jak się nazywa?
— Hraibia de Rochefort.
— O! znam go dobrze; niestety niema go w Paryżu.
— Jest, mieszka przy ulicy Cassette.
— Dlaczegóż do mnie nie przyszedł?
— Powiedziano mu... Wasza wielebność wybaczy...
— Mów, mów, nic nie szkodzi.
— Że Wasza wielebność układa się z Mazarinim...
Gondy zagryzł usta.
— Oszukano go; przyprowadź go do mnie o godzinie ósmej, i niech cię Bóg błogosławi, jak ja to czynię!
Drugi proboszcz nisko się ukłonił i wyszedł.
— Na pana kolej — rzekł koadjutor, zwracając się do ostatniego księdza. Czy masz dla mnie coś równie dobrego, jak twoi poprzednicy?
— O! coś znacznie lepszego, Ekscelencjo.
— Do djabła! zastanów się, mój panie, za wiele obiecujesz: jeden dał mi kupca, drugi hrabiego; czyż ty chcesz, mi ofiarować księcia?
— Nie... tylko żebraka.
— Aha! — rzekł Gondy, zamyślając się — masz rację, panie proboszczu, chcesz mi dać jednego z tych, co poruszą legjony biedaków, zalegających zaułki Paryża, i który każe im wołać głośno, aż cała Francja usłyszy, że to Mazarini przywiódł ich do nędzy...
— Tak, tak, właśnie.
— Brawo! a cóż to za jeden?
— Prosty żebrak, jak to wspomniałem, prosi on o jałmużnę, podając wodę święconą na schodach kościoła św. Sulpicjusza; od sześciu lat prawie siedzi tam ciągle. Wiadomo, że żebractwo to armja dobrze zorganizowana, rodzaj stowarzyszenia biednych przeciw posiadaczom; tam każdy członek ma swoje znaczenie, a wszyscy słuchają naczelnego wodza.
— Słyszałem coś o tem...
— Otóż człowiek, o którym mówię, jest syndykiem całego żebractwa w Paryżu.
— Czy wiesz co o nim?
— Nie, Ekscelencjo, zdaje mi się tylko, że dręczy go straszny wyrzut sumienia. 28-go każdego miesiąca, każe mi odprawiać mszę za duszę osoby zmarłej śmiercią gwałtowną; wczoraj mszę taką odprawiłem.
— Jak go nazywasz?
— Maillard; pewny jestem jednak, że to nie jest prawdziwe jego nazwisko.
— Czy o tej godzinie zastaniemy go na miejscu?
— Z wszelką pewnością.
— Chodźmy więc poznać twego żebraka, panie proboszczu; jeżeli jest taki, jak opowiadasz, masz rację, znalazłeś prawdziwy skarb.
Gondy zrzucił suknie duchowne, włożył kaftan, duży kapelusz z piórem czerwonem, przypasał szeroką szpadę, przypiął ostrogi do butów, zarzucił płaszcz szeroki i poszedł za proboszczem. Przeszli tak wszystkie ulice od pałacu arcybiskupiego aż do kościoła św. Eustachego, obserwując pilnie usposobienie ludności. Lud był wzburzony, jak rój pszczół wylękłych, co to inie wiedzą, gdzie osiąść; widoczne było, że jeśli nie dostanie przewódcy, lud ten poprzestanie na cichem szemraniu.
Gdy się już znaleźli na ulicy Prouvaires. ksiądz wskazał ręką plac przed kościołem.
— Oto jest — rzekł — siedzi na swojem miejscu.
Gondy spojrzał w stronę wskazaną, gdzie siedział żebrak na krześle pod murem; przy nim stał dzbanek, w ręku trzymał żebrak kropidło.
— Czy on z urzędu tam siedzi?... — zapytał Gondy.
— Nie, Ekscelencjo, ułożył się ze swoim poprzednikiem o miejsce rozdawacza wody święconej.
— Jakto ułożył się?
— Tak, bo podobne miejsca kupuje się; zdaje mi się, że za nie zapłacił sto pistolów.
— To widać bogaty żebrak?
— Niektórzy zostawiają po sobie niekiedy do trzydziestu tysięcy i więcej.
— Hm — rzekł Gondy — nie sądziłem, że tak dobrze umieszczam moje jałmużny.
Zbliżyli się przed kościół, a w chwili, gdy wchodzili na schody, żebrak wstał z krzesła i podał im kropidło. Był to człowiek przeszło sześćdziesięcioletni, mały, gruby, o włosach siwych i oczach płowych. Fizjognomja jego przedstawiała walkę dwóch sprzecznych charakterów; znać było w niej złą naturę, pokonywaną silną wolą, a może żalem za popełnione zbrodnie. Zobaczywszy księdza w towarzystwie nieznanego mężczyzny, zadrżał lekko i patrzał wzrokiem niepewnym. Ksiądz i koadjutor dotknęli kropidła końcami palców, przeżegnali się, a Gondy cisnął pieniądz srebrny w kapelusz, leżący na ziemi.
— Maillard — odezwał się proboszcz — przyszliśmy tu z panem, aby z tobą pomówić.
— Ze mną! — odparł żebrak — wielki to honor dla tak nędznej istoty.
Mówił z ironją, co nie uszło uwagi koadjutora.
— Otóż chcieliśmy się dowiedzieć — ciągnął proboszcz, przyzwyczajony do sposobu mówienia żebraka — co też myślisz o wypadkach dzisiejszych i co słyszałeś o nich od osób, przychodzących do kościoła.
Żebrak pokręcił głową.
— Smutne to wypadki, panie proboszczu, i, jak zawsze bywa, lud za nie będzie odpowiedzialny. O ile słyszałem, ogół jest niezadowolony, wszyscy narzekają, lecz, mówiąc wszyscy, nie wymieniam nikogo.
— Wytłumacz się, przyjacielu — rzekł koadjutor.
— Otóż powiadam, że wszystkie te skargi, przekleństwa, stworzą burzę i błyskawice, lecz piorun spadnie wtedy dopiero, gdy masy dostaną wodza.
— Mój przyjacielu — rzekł Gondy — wydajesz się zręcznym człowiekiem; otóż pytam cię, czy przyjąłbyś udział w niewielkiej wojnie domowej w razie, gdyby do niej doszło, — i, czy oddałbyś do dyspozycji wodza, jeżeli go znajdziemy, władzę i wpływ, jaki posiadasz nad towarzyszami?
— Z chęcią, panie, byle tylko wojna była uznana przez kościół, a, co za tem idzie, mogła mnie zaprowadzić do celu, jaki pragnę osiągnąć, to jest do zmazania moich grzechów.
— Wojna ta nietylko będzie uznana, ale kierowana będzie przez kościół. A co do odpuszczenia grzechów twoich, mamy przecie arcybiskupa, który ma z Rzymu nadaną wielką władzę, a nawet koadjutor posiada odpusty zupełne. Polecimy cię jego łasce i względom.
— A czy rzeczywiście posiadasz władzę nad towarzyszami?... — rzekł Gondy.
— Mają dla mnie szacunek — odrzekł dziad z dumą — i nietylko zrobią, co im rozkażę, lecz pójdą wszędzie, gdzie ja pójdę.
— Czy możesz mi zaręczyć za pięciuset ludzi zdecydowanych na wszystko, próżniaków niespokojnych, krzykaczy, zdolnych wstrząsnąć murami Palais-Royal wrzaskiem: „Precz z Mazarinim!“... Jak swego czasu obalono mury Jerycho?...
— Zdaje mi się — rzekł żebrak — że mógłbym dokazać o wiele ludniejszych rzeczy.
— Hm!... — rzekł Gondy — czy podjąłbyś się w przeciągu jednej nocy postawić z dziesięć barykad?...
— Nawet pięćdziesiąt!... w nocy ustawić, a w dzień bronić!...
— Mówisz z przekonaniem — rzekł Gondy — które mi się podoba, a ponieważ proboszcz ręczy za ciebie...
— Ręczę i odpowiadam — przerwał proboszcz.
— Masz tutaj woreczek, a w nim pięćset pistolów w złocie, przygotuj, co potrzeba, i powiedz, gdzie mogę cię znaleźć dziś o dziesiątej wieczorem.
— Trzebaby wybrać jakieś miejsce wzniesione, z którego sygnał mógłby być widziany w całym Paryżu.
— Jeżeli chcesz, napiszę słówko do wikarjusza od S-go Jakóba?... zaprowadzi cię do izby na wieży — rzekł proboszcz.
— Dobrze, proszę pana — rzekł żebrak.
— A więc dziś wieczorem o 10-ej; jeżeli dobrze się sprawisz, drugi worek z pięciuset pistolami czeka na ciebie.
Oczy żebraka zabłysły, lecz natychmiast zwalczył wzruszenie.

— Dziś wieczorem, proszę pana, wszystko będzie gotowe — odpowiedział.

ROZDZIAŁ VI
WIEŻA KOŚCIOŁA Ś-GO JAKÓBA

O trzy kwadranse na szóstą pan de Gondy powrócił już do pałacu arcybiskupiego. O szóstej oznajmiono mu przybycie proboszcza z Saint-Merri. Proboszcz wszedł z Planchetem.
— Oto jest osoba, o której mówiłem Waszej Eminencji — wyrzekł.
Planchet ukłonił się z miną człowieka, obytego w świecie.
— Czy masz zamiar służyć sprawie ludu przeciw Mazariniemu?... — zapytał Gondy.
— A naturalnie — odparł Planchet — należę do Frondy całą duszą. Skazany nawet jestem na szubienicę, proszę Waszej łaskawości.
— Z jakiego powodu?...
— Odbiłem z rąk zbirów Mazariniego szlachetnego i zacnego pana, którego złapali i odprowadzali do Bastylji. gdzie siedział już przez pięć lat.
— Jak się nazywał?...
— Hrabia de Rochefort.
— Przypominam sobie, mówiono mi już o tej sprawie; podobno całą dzielnicę zbuntowałeś przeciw mazarińczykom?... Czemże się trudnisz?...
— Mam cukiernię przy ulicy Lombard.
— A skąd przy zajęciu tak spokojnem, jesteś usposobienia tak bardzo wojowniczego?...
— A dlaczego, Wasza wielebność, będąc sługą kościoła, przyjmuje mnie w ubraniu świeckiem, przy szpadzie i ostrogach?...
— Wcale dobrze powiedziane, daję słowo!...— rzekł Gondy, śmiejąc się serdecznie — trzeba ci wiedzieć, że i ja pomimo sutanny, mam żyłkę wojowniczą.
— Otóż ja, Eminencjo, zanim zostałem cukiernikiem, byłem trzy lata sierżantem w pułku piemonckim. a przedtem dwa lata w służbie pana d‘Artagnana.
— Ależ to mazajrińczyk zagorzały!...
— Pan d‘Artagnan jest w służbie; Mazarini mu płaci, więc broni go z obowiązku, jak my, mieszczanie, spełniamy powinność naszą, napadając Mazariniego, bo nas obdziera.
— Widzę, mój przyjacielu, że masz rozum. Czy można liczyć na ciebie?...
— Można rachować na mnie, Eminencjo, gdy chodzi o zaburzenie w mieście.
— Właśnie o to chodzi. Ilu ludzi jesteś w stanie zebrać tej nocy?...
— Dwieście muszkietów i pięćset halabard...
— Niech tylko w każdej dzielnicy znajdzie się człowiek, co tyle zrobi, a jutro będziemy mieli silną armję. Czy masz ochotę iść pod rozkazy hrabiego Rocheforta?...
— Pójdę za nim do piekła; a to, co mówię, dużo znaczy, gdyż pewny jestem, że on zdolny jest atakować samego djabła.
— Brawo!...
— Po czem jutro odróżnimy przyjaciół od wrogów?...
— Niechaj frondziści przypną do kapeluszy kokardę ze słomy.
— Dobrze.
— Potrzebujesz pieniędzy?...
— To nigdy nie zaszkodzi, Eminencjo. Jeśli niema, to obejdzie się; jeżeli zaś są, wszystko pójdzie prędzej i lepiej.
Gondy podszedł do skrzyni i wyjął woreczek.
— Masz tu pięćset pistolów — powiedział — jeśli dobrze pójdzie jutro, drugie tyle dostaniesz.
— Zdam wiernie rachunek z całej sumy, Eminencjo — rzekł Planchet, kładąc worek pod pachę.
— Dobrze; polecam ci kardynała.
— Bądź pewny, Eminencjo, że w dobrych rękach jego losy.
Planchet opuścił pokój, proboszcz pozostał na chwilę.
— Czy Wasza wielebność zadowolony?... — powiedział.
— Bardzo, twój protegowany wydaje się odważny i na wszystko zdecydowany.
— O!.. ja ręczę, że więcej nawet zdziała, niż przyrzeka.
Proboszcz udał się za Planchetem, czekającym na schodach. Po upływie dziesięciu minut oznajmiono proboszcza od Ś-go Sulpicjusza.
Po otworzeniu drzwi gabinetu, wpadł gwałtownie hrabia de Rochefort.
— Co widzę!... to..ty, hrabio kochany?... — rzekł Gondy, podając mu rękę.
— Zdecydowałeś się nareszcie, monsiniorze? — zapytał Rochefort — toż sprawimy bal Mazariniemu.
— Mam nadzieję.
— Kiedyż się taniec rozpocznie?...
— Zaproszenia rozesłane na noc dzisiejszą, — rzekł koadjutor — lecz muzyka zagra dopiero jutro rano.
— Rachuj na mnie, mam przyobiecanych pięćdziesięciu żołnierzy, przez kawalera d‘Humieres, w razie gdybym ich potrzebował.
— Dobrze, kochany Rocheforcie; ale to nie wszystko jeszcze. Coście zrobili z panem de Beaufort?...
— Jest w okolicy Vendôme, gdzie oczekuje na moje wezwanie, aby wrócić do Paryża.
— Pisz do niego, że nadszedł czas... lecz niech się śpieszy; bo, jak tylko lud paryski zbuntuje się przeciw Mazariniemu, dziesięciu najmniej książąt znajdzie się na dowódców; jeżeli będzie się ociągał, zastanie miejsce zajęte.
— Czy mogę pisać w waszem imieniu?...
— Możesz.
— Oddasz mu władzę?...
— Podczas wojny tak; — lecz w polityce....
— Nie uznajesz go za zdolnego?...
— Musi mi pozwolić samemu wytargować kapelusz kardynalski.
— Koniecznie tego pragniesz?...
— Ponieważ zmuszono mnie nosić kapelusz, którego kształt przeciwny jest mojej naturze — rzekł Gondy — pragnę, aby przynajmniej ten kapelusz był czerwony.
— Nie trzeba sprzeczać się o gusty i kolory — rzekł Rochefort ze śmiechem — pewny jestem, że przystanie.
— Kiedyż może przybyć?...
— Za pięć dni.
— A ty zbierz swoich ludzi i bądź gotów na wszystko.
— Czy jest oznaka dla stowarzyszonych?...
— Kokarda ze słomy przy kapeluszu.
— O!... signor Mazarini!... — rzekł Rochefort, wychodząc z proboszczem, który nie odzywał się wcale podczas całej rozmowy — pokażę ci, czym za stary do działania!...
Było pół do dziewiątej; koadjutor w pół godziny przebył drogę od pałacu arcybiskupiego do kościoła Ś-go Jakóba. W oknie wieży błyszczało światło.
— Oho!... pomyślał koadiutor, — nasz syndyk już na stanowisku.
Zapukał, otworzono mu natychmiast. Wikary czekał na niego i, świecąc na schodach, zaprowadził na szczyt wieży. Gdy doszli do celu, wskazał małe drzwiczki. Klucz tkwił w zamku, jednak koadjutor zapukał.
— Proszę wejść — — usłyszał.
Gondy pchnął drzwi i wszedł. Zastał leżącego na ławie podawacza wody święconej od Ś-go Eustachego. Spostrzegł koadjutora i zerwał się na nogi. Dziesiąta godzina wybiła na wieży.
— Co słychać?... — zapytał Gondy dotrzymałeś słowa?...
— Niezupełnie — odparł żebrak.
— Dlaczego?...
— Żądałeś pan pięciuset ludzi, wszak prawda?...
— Tak.
— Otóż daję panu dwa tysiące.
— Przesadzasz!...
— Chce się pan przekonać?...
— I owszem.
Trzy świece stały zapalone, każda w innem oknie. Jedna od strony placu, druga naprzeciw Pałacu Królewskiego, trzecia od strony ulicy Ś-go Djonizego.
Żebrak podszedł i pogasił wszystkie z kolei.
Znaleźli się w ciemności, pokój oświecał jedynie księżyc blaskiem niepewnym.
— Coś zrobił?... — zapytał koadjutor.
— Dałem znak umówiony.
— Jaki znak?...
— Co do barykad.
— Aha!...
— Wyszedłszy stąd, ujrzysz, panie, ludzi moich przy robocie. Proszę iść ostrożnie i nie złamać nogi o jaki łańcuch, lub nie wpaść w dół głęboki.
— Dobrześ się sprawił. Masz oto drugą połowę przyobiecanej sumy. A teraz pamiętaj; jesteś wodzem, i nie wolno ci pić, ani być pijanym.
— Od dwudziestu lat wodę tylko piję.
Żebrak odebrał worek z rąk koadiutora i słychać było, jak przebierał palcami w złocie.
— Oho!... — rzekł koadjutor — toś ty chciwy i skąpiec, mój kochany!...
Żebrak westchnął głęboko i cisnął worek.
— Czyż zawsze będę jednaki — zajęczał — nigdyż nie pozbędę się dawnych namiętności?... O biada mi!... biada!...
— A jednak przyjmujesz złoto.
— Tak, lecz czynię ślub przed panem, że, co mi pozostanie, użyję na dobre uczynki. Twarz miał bladą i ściągniętą boleśnie, znać na niej było walkę wewnętrzną.
— Szczególny człowiek!... — mruknął Gondy.
Żebrak złożył ręce i padł na kolana.
— Eminencjo!... — zawołał — zanim odejdziesz, pobłogosław mnie, błagam cię o to!...
— Eminencjo?... — rzekł Gondy — za kogóż mnie bierzesz, przyjacielu, jesteś w błędzie!...
— O!... ja się nie mylę, wiem, kim pan jesteś!... jesteś koadjutorem... poznałem to odrazu.
Gondy roześmiał się.
— Chcesz mego błogosławieństwa?...
— Proszę i potrzebuję go...
Żebrak powiedział to z taką pokorą i żalem głębokim, że Gondy podniósł rękę do góry i dał mu błogosławieństwo z całem namaszczeniem, do jakiego był zdolny.
— A teraz, wstań — rzekł koadjutor — pobłogosławiłem i jesteś nietykalny dla mnie, jak i ja dla ciebie. Otwórz mi serce twoje, powiedz, czy ciąży na tobie przestępstwo, za które boisz się sprawiedliwości ludzkiej i czy mógłbym cię przed nią zasłonić?...
Żebrak smutnie pokiwał głową.
— To, co zrobiłem, nie podlega wcale wyrokom sprawiedliwości ludzkiej, a ty, ojcze duchowny, możesz mi jedynie ulżyć, błogosławiąc często, jak to dziś zrobiłeś.
— Powiedz mi szczerze, wszak nie zawsze byłeś tem, co obecnie?...
— Od sześciu lat dopiero trudnię się wodą święconą.
— Gdzie byłeś przedtem?...
— W Bastylji.
— A jeszcze dawniej.
— Powiem ci, ojcze wielebny, gdy raczysz wysłuchać spowiedzi mojej.
— W którejkolwiek godzinie dnia czy nocy przyjdziesz do mnie, pamiętaj, że gotów będę dać ci rozgrzeszenie.
— Dziękuję — wyszeptał żebrak — lecz nie czuję się godny jeszcze twej łaski.
— Do widzenia, zatem.
— Do widzenia, Eminencjo — odparł żebrak, otwierając drzwi i pochylając się do ziemi.

Koadjutor wziął świecę i opuścił wieżę, myśląc o dziwnym żebraku.

ROZDZIAŁ VII
ZABURZENIA ULICZNE

Zaledwie Gondy uszedł sto kroków, a już oczy jego uderzyła nadzwyczajna zmiana na ulicach Paryża. Miasto wydawało się zaludnione istotami fantastycznemi; cienie jakieś snuły się cicho, wyrywając kamienie z bruku; inne znów ciągnęły i przewracały wozy, lub kopały rowy i doły, zdolne pochłonąć pułki kawalerji. — Wszyscy ci ludzie wyglądali, jak złe duchy, dokonywujące jakiegoś dzieła piekielnego: a byli to tylko żebracy z legji, podwładnej podawaczowi wody święconej z przed kościoła Ś-go Eustachego; przygotowywali barykady na dzień następny.
Gondy patrzał na tych pracowników nocnych z pewną trwogą. Zapytywał siebie, czy, wezwawszy do czynu te istoty, żyjące w jaskiniach nędzy i zepsucia, znajdzie dość siły, by je w porę powstrzymać. Gdy który z tych ludzi zbliżył się do niego, gotów był prawie przeżegnać się, jak przed szatanem. Przebył ulicę Ś-go Honorjusza i skierował się na ulicę Ferronnerie. Tu zastał zupełnie co innego: kupcy biegali od sklepu do sklepu; drzwi i okiennice niby pozamykano, a ludzie w opończach wchodzili i wychodzili, niosąc jakieś przedmioty w ukryciu. To kupcy, którzy posiadali broń, rozdawali tym, co jej nie mieli. Jakiś człowiek upadający pod ciężarem pęku pałaszy i muszkietów, rozdawał je innym wysuwającym się cicho z zaułków. Przy świetle latarni koadjutor poznał Plancheta.
Koadjutor dotarł do bulwaru przez ulicę Monnaie; tu spotkał ludzi, stojących grupami. Byli to mieszczanie w czarnych i szarych płaszczach, z pod których wyglądały szpady i lufy karabinów. Gdy doszedł do Mostu Nowego, jakiś nieznajomy zbliżył się do niego.
— Kto idzie? zawołał; — odpowiadaj, — bo chyba do nas nie należysz!...
— Nie poznajesz przyjaciół, kochany panie Loviere — rzekł koadjutor, podnosząc kapelusz.
Loviere skłonił się i odstąpił. Gondy szedł dalej, aż do wieży de Nesle. Tu, znów zobaczył szeregi ludzi, niknących pod murami. Rzekłbyś korowód duchów, albowiem wszyscy okryci byli w białe płaszcze. Gondy przyczaił się za węgłem i widział ich, przepadających od pierwszego do przedostatniego. Ostatni obejrzał się, czy kto nie śledzi i pomimo ciemności spostrzegł Gondy‘ego. Poszedł prosto do niego i przyłożył mu pistolet do piersi.
— Hola! panie Rochefort, — rzekł Gondy, śmiejąc się — nie żartuj z bronią...
Rochefort poznał go po głosie.
— A! to pan koadjutor! powiedział.
— Tak to ja... Cóż to za ludzi, tak pakujesz?
— Pięćdziesięciu rekrutów kawalera d‘Humieres, przeznaczonych do lekkiej jazdy, którzy za całe umundurowanie dostali jedynie białe płaszcze.
— Dokąd się udajecie?
— Do jednego z moich przyjaciół, rzeźbiarza; tylko zamiast drzwiami, wchodzimy podziemiem, w którem jest skład marmurów.
— Dobrześ się urządził, — rzekł Gondy.
Uścisnął dłoń Rocheforta, a ten wszedł za swoją czeredą i zamknął podziemie za sobą. Koadjutor wrócił do domu o pierwszej po północy, otworzył okno, wychylił się i nasłuchiwał. Szum dziwny, niepojęty dolatywał z miasta; czuć było, że w ciszy nocnej przygotowuje się coś strasznego. Czasami odgłosy fali morskiej, uderzającej o brzegi, lub głuchego grzmotu podziemnego, jak przed trzęsieniem ziemi, przynosił wiatr z oddali.
I tak było noc całą. Z brzaskiem dnia Paryż zadrżał. Rzekłbyś miasto oblężone. Na barykadach stali ludzie z groźnem obliczem, z muszkietami w ręku; słychać było hasła, chodziły patrole, aresztowano co chwila. Zatrzymywano panów w kapeluszach z piórami i przy szpadach złoconych i kazano im wołać — Niech żyje Broussel! precz z Mazarinim! każdego, kto się opierał, zmuszano do tego i bito. Krew się jeszcze nie lała, lecz znać było, że i to może nastąpić.
Barykady podsunięto pod sam Pałac Królewski. Od ulicy Dobrych Dzieci aż do ulicy Ferronnerie, od Ś-go Tomasza do Mostu Nowego, ulicy Richelieu i bramy Ś-go Honorjwsza — stało przeszło dziesięć tysięcy ludu zbrojnego urągając straży kardynalskiej. Pośród tłumu przeciągały gromady ludzi wynędzniałych, obdartych, ze sztandarami w ręku, na których było wypisane: Przypatrzcie się nędzy ludu paryskiego! A wszystko to krzyczało, wyło, wygrażało, czyniąc tumult piekielny.
Anna Austrjacka i Mazarini nie mogli wyjść z podziwu, gdy rano doniesiono im, iż miasto, wczoraj jeszcze ciche i spokojne, dziś powstało i miota się, jak w konwulsjach; ani królowa ani kardynał nie chcieli wierzyć wcale, dodając, że własnym uszom i oczom dopiero uwierzą.
Otworzono okna: ujrzeli, usłyszeli i przekonali się nareszcie. Mazarini wzruszył ramionami, udając pogardę dla motłochu, lecz zbladł widocznie i cały drżący pobiegł do gabinetu swojego, pozamykał złoto i kosztowności w kufry, a najdroższe pierścienie z brylantami pokładł na palce.
Królowa zaś, wściekła z oburzenia, pozostawiona samej sobie, rozkazała przywołać marszałka de la Meilleraie, i poleciła zebrać natychmiast ludzi i dowiedzieć się, co znaczą te żarty.
Marszałek posiadał sporą dozę zarozumiałości i nigdy nie wątpił o sobie, pogardzał też mieszczaństwem, jak zwykle ci, co noszą szpady; zebrał naprędce stu pięćdziesięciu ludzi i chciał wyjść na miasto przez most z Luwru; napotkał tu jednak Rocheforta z pięćdziesięcioma jeźdźcami, a za nimi przeszło półtora tysiąca ludzi.
Nie było sposobu przebić się przez tę zaporę, marszałek inie próbował nawet i zawrócił bulwarem nad rzeki. Przy Nowym Moście zastał Loviera z mieszczanami. Tym razem marszałek przypuścił atak, przywitano go muszkietami, a kamienie, jak grad, z okien poleciały. Cofnął się do dzielnicy targowej... tu przyjął go Planchet z halabardnikami. Halabardy pochyliły się groźnie; chciał stratować szare płaszcze, lecz trzymały się one dobrze, i marszałek odparty cofnął się znów ku ulicy S-go Honorjusza, zostawiwszy na placu czterech ze straży, zabitych białą bronią.
Posunął się w ulicę; tu znów trafił ma barykady żebraka od Ś-go Eustachego, obstawione nietylko ludem zbrojnym, lecz kobietami i dziećmi. Friwuet dostał od Loviera pistolet i pałasz, i tak uzbrojony zorganizował bandę łobuzów sobie podobnych; hałasowali też, jak potępieńcy.
Marszałek sądził, że punkt ten jest najsłabiej broniony i chciał go rozbić w puch. Rozkazał dwudziestu ludziom zsiąść z koni i przebić się przez barykadę, a reszcie konnych osłaniać atakujących. Dwudziestu ludzi poszło prosto na barykadę, lecz zpoza kup kamieni, jednocześnie dano ognia. Usłyszawszy kanonadę, Planchet z halabardnikami ukazał się od strony cmentarza Niewiniątek, a Loviere z mieszczaństwem na rogu ulicy Monnaie.
Marszałek dostał się we dwa ognie. La Meilleraie był odważny, postanowił też zginąć, a nie poddać się... Strzelał bez przestanku, a jęki boleści rozlegały się w tłumach.
Straż, wprawna i wyćwiczona, strzelała celnie, mieszczanie za to mieli przewagę w ilości i zasypywali literalnie żołnierzy ogniem z muszkietów. Ludzie padali, jak pod Rocroy lub Lerida. Fontrailles, adjutant marszałka, miał już rękę przestrzeloną, koń dostał kulą w szyję i rwał się z bólu, jak wściekły. Nastała chwila, kiedy najmężniejszy czuje dreszcze trwogi i zimny pot na czole; naraz tłum się rozstąpił od ulicy l‘Arbresec, krzycząc: Niech żyje koadjutor!
Ukazał się Gondy w szatach pontyfikalnych; idąc spokojnie pomiędzy strzałami, błogosławił lud na prawo i lewo z taką powagą i przejęciem, jak podczas procesji Bożego Ciała. Wszyscy padli na kolana. Marszałek podbiegł ku niemu.
— Na miłość Boską, ratuj mnie pan, bo zginę tu razem z moimi ludźmi.
Hałas piekielny i wrzawa zagłuszyłyby nawet grzmoty z nieba. Gondy podniósł rękę do góry. Uciszono się.
— Moje dzieci, — rzekł, — oto marszałek de La Meilleraie obowiązuje się, powróciwszy do Luwru, żądać od królowej w waszem imieniu uwolnienia naszego Broussela. Wszak przyrzekasz marszałku? — dodał Gondy zwracając się do La Meilleraie.
— A jakże, przyrzekam. — zawołał tenże.
— Nie myślałem, że mi to tak łatwo przyjdzie...
— Marszałek daje wam słowo szlacheckie — rzekł Gondy.
La Meilleraie wzniósł rękę w górę na znak potwierdzenia.
— Niech żyje koadjutor! — wrzasnęła tłuszcza. Kilka głosów odezwało się nawet: Niech żyje marszałek! — lecz zaraz ogół zawołał chórem:
— Precz z Mazarinim!
Tłumy się rozwarły, otworzono barykady, i imarszałek ze swymi niedobitkami ruszył do zamku, poprzedzany przez Friqueta i jego kolegów, z których jedni naśladowali bębny, a drudzy starali się udawać trąbki.
Wyglądało to na pochód triumfalny, ale za strażą barykady zamknęły się napowrót; marszałek zacisnął pięści.
Gdy się to działo, Mazarini, jak już wspominaliśmy, siedział w swoim gabinecie i porządkował skarby. Posłał po d‘Artagnana, który też wkrótce wszedł w towarzystwie nieodłącznego Porthosa.
— Chwała Bogu, żeś przyszedł ze swoim przyjacielem, kochany panie d‘Artagnan! — zawołał kardynał. — Co się dzieje w tym przeklętym Paryżu?
— Nic dobrego, Eminencjo! — rzekł d‘Artagnan, kiwając głową; miasto całe powstało; przed chwilą, gdym szedł ulicą Montorgeuil z tu obecnym panem du Vallon, który liczy się do sług pana wiernych, — pomimo mego munduru, a może właśnie dlatego, chciano mnie zmusić, bym wołał: Niech żyje Broussel! a czy mam powiedzieć prawdę, czego chciano jeszcze ode mnie?
— Powiedz, proszę.
— Oto, abym wołał: Precz z Mazarinim! Chciałeś, Eminencjo, więc powiedziałem.
Mazarini uśmiechnął się, lecz zbladł okrutnie.
— A pan wołałeś? — zapytał.
— Daję słowo, że nie — odparł d‘Artagnan — nie byłem przy głosie; pan du Vallon ma chrypkę, więc także nie krzyczał. Wypada zatem, Eminencjo....
— Co, dokończ?
— Abyś obejrzał mój płaszcz i kapelusz.
D‘Artagnan wskazał cztery dziury od kuli w płaszczu, a dwie w kapeluszu. Ubranie Porthosa przecięte było halabardą na brzuchu, a pióro na kapeluszu ustrzelone.
— Diavalo! — rzekł kardynał, patrząc na dwóch przyjaciół z uwielbieniem, diavolo! — powtórzył, jabym był zawołał, coby mi kazano.
W tej chwili właśnie usłyszano zbliżający się coraz bardziej hałas. Mazarini otarł czoło, zimnym potem zlane; spojrzał dokoła, chciał iść do okna, lecz nie miał odwagi.
— Panie d‘Artagnan, — rzekł, — zobacz, co się tam dzieje?
D‘Artagnan wyjrzał ze zwykłą sobie obojętnością.
— Oho! co to znaczy? marszałek de La Meilleraie powraca bez kapelusza, Fontrailles z ręką na temblaku, straż pokaleczona, konie krwią oblane... A to co nowego? straż pałacowa bierze na cel, chce strzelać!
— Rozkazano im strzelać do ludu, — rzekł Mazarini, na wypadek, gdy zbliży się do Palais-Royal.
— Jeżeli dadzą ognia wszystko stracone! — zawołał d’Artagnan.
— Są jeszcze przecie kraty żelazne.
— Kraty? wystarczą na pięć minut, wyrwą je, połamią, pokręcą!...
— Nie strzelać!... panowie! na Boga! — zawołał d‘Artagnan, wychylając się oknem.
Czy to, że nie słyszano zlecenia, czy dla innej przyczyny, kilka wystrzałów padło... Grad kul odpowiedział ze strony ludu, jedna przeleciała pod ręką d‘Artagnana i trafiła w lustro, w którem przeglądał się Porthos.
— Oh! — zawołał kardynał — lustro moje weneckie!
— O Eminencjo! — rzekł d‘Artagnan, zamykając spokojnie okno — nie masz czego płakać jeszcze, prawdopodobnie za godzinę nie będzie już ani jednego z twoich luster weneckich w pałacu!
— Poradź więc, co robić? rzekł kardynał, trzęsąc się ze strachu.
— Ależ do djabła, oddać im Broussela, kiedy go żądają! Na co, u licha, przyda wam się radca parlamentu? to stworzenie nic nie warte!
— Panie du Vallon, czy też tak radzisz? Cobyś uczynił w takim wypadku?
— Oddałbym Broussela — rzekł Porthos.
— Chodźcie, panowie, za mną — zawołał Mazarini — pomówię o tem z królową.
Na końcu korytarza przystanął.
— Mogę rachować na panów? wszak prawda? — zapytał.
— Zdania swego nie zmieniamy — odparł d‘Artagnan, — oddaliśmy się na usługi waszej Eminencji, rozkazuj zatem, będziemy posłuszni.
— Kiedy tak, — rzekł Mazarini, — wejdźcież do tego gabinetu i tam zaczekajcie.

Sam zaś obszedł dokoła i powrócił do salonu królowej innemi drzwiami.

ROZDZIAŁ VIII
ZABURZENIE W BUNT SIĘ PRZEMIENIA

D‘Artagnan i Porthos weszli do wskazanego gabinetu, położonego obok salonu królowej. Drzwi zastępowały ciężkie firanki, słychać więc było i widać poprzez te kotary.
Królowa, blada z gniewu, stała na środku pokoju; tyle jednak mocy miała nad sobą, iż można było sądzić, że jest zupełnie spokojna. Poza nią stał Comminges, Villeguier i Guitaut.
Przed nią — w postawie pełnej szacunku — kanclerz Séguier, który przed dwudziestu laty prześladował ją tak okrutnie, stał, i opowiadał, że zatrzymano go na ulicy — karetę połamano, a jego ścigano, aż wpadł do pałacu Oer, który niebawem zbuntowana czerń napadła, zrabowała, i poniszczyła wszystko, co się tam znajdowało. On sam i brat jego, biskup z Meaux uniknęli śmierci jedynie przez roztropność jakiejś staruszki, która ich ukryła i zamknęła w gabinecie, buntownicy zbliżyli się do gabinetu, grożąc okrutnie, kanclerz sądził, że nadeszła ostatnia chwila i wyspowiadał się przed bratem swoim.
Na szczęście napastnicy, przekonani, że uciekli tylnemi drzwiami, oddalili się, a wtedy oni mogli pomyśleć o ratunku. Przebrali się w suknie margrabiego d‘Oer wyszli z pałacu po trupach urzędników swoich i ludzi ze straży, którzy ponieśli śmierć, broniąc bramy od ulicy.
Podczas opowiadania, Mazarini wszedł cicho, stanął przy królowej i słuchał uważnie.
— Co myślisz o tem wszystkiem? zapytała królowa kanclerza.
— Myślę, Najjaśniejsza pani, że to kwestja poważna.
— Jakąż mi radę dać możesz?
— Pani — rzekł kanclerz nieśmiało, — radzę uwolnić Broussela.
Królowa zbladła jeszcze bardziej, twarz jej zadrgała konwulsyjnie.
— Uwolnić Broussela! — wyrzekła — o nie, nigdy!
Na progu sali, bez anonsowania stanął marszałek de La Meilleraie.
— A! jesteś nareszcie, marszałku! — zawołała Anna Austrjacka ucieszona, — mam nadzieję, żeś przyprowadził motłoch do porządku?
— Pani! — odparł marszałek — straciłem trzech ludzi na Moście Nowym, czterech na placu przy kulach, sześciu na ulicy l‘Arbre-Sec, a dwóch przy bramie pałacu twojego; razem zabitych piętnastu. Przyprowadziłem dwunastu rannych. Kapelusz kula mi strąciła, i prawdopodobnie głowąbym nałożył, gdyby pan koadjutor nie był mnie wybawił z niebezpieczeństwa.
— Rzeczywiście, — rzekła królowa, — dziwneby było, gdyby ten jamnik krzywonogi nie był wmieszany w całą tę sprawę.
— Najjaśniejsza pani, powróciłem pod warunkiem, że przedstawię żądania ludu.
— Żądania! — powtórzyła Anna marszcząc brwi. — O panie marszałku, musiałeś był w wielkiej trwodze, gdyś się podjął takiego poselstwa.
Powiedziała to z ironją, jaka nie uszła uwagi marszałka.
— Wybacz pani, — odrzekł tenże — nie jestem adwokatem, a żołnierzem, a co za tem idzie, nie rozumiem może znaczenia wyrazów; powinienem był powiedzieć, życzenia, a nie żądania ludu. To zaś, co miałem zaszczyt usłyszeć od Waszej Królewskiej Mości, miało, zdaje mi się, znaczyć, iż się przeląkłem.
Królowa uśmiechnęła się.
— Tak, pani, bałem się po raz pierwszy w życiu się to mi zdarza, a jednak odbyłem dwanaście walnych bitew, niezliczoną ilość potyczek, pojedynków, a teraz jednak strach mnie ogarnął, i wolę tu stać wobec Waszej Królewskiej Mości, tak groźnej, jak obecnie, niż stawić czoło tej tłuszczy piekielnej, która szła za mną aż tutaj, a wyrosła niby z podziemi.
— Brawo! — szepnął d‘Artagnan Porthosowi — dobrze odpowiedziane.
— Powiedz pan zatem, — rzekła królowa, przygryzając usta — powiedz pan, czego lud mój pragnie?
— By wrócono mu Broussela, Najjaśniejsza pani.
— Nigdy! — zawołała królowa, — nigdy!
— Zaniosę odpowiedź królowej tym, co na nią czekają — rzekł la Meilleraie i cofnął się do drzwi.
— Zostań pan, nie chcę, aby sądzono, że parlamentuję z buntownikami.
— Pani, ja dałem słowo...
— To ma znaczyć?...
— Że, jeśli nie każesz mnie pani aresztować, to będę zmuszony pójść do nich.
Oczy Austriaczki ciskały błyskawice.
— O! jeżeli tylko o to chodzi, — rzekła — nie obawiaj się, nie takich, jak ty, aresztowałam... Guitaut!
Mazarini podbiegł do królowej.
— Pani! — wyrzekł, — gdybym się ośmielił dać ci radę...
— Cóż masz na myśli?
— Przywołać pana koadjutora.
— Tego haniebnego burzyciela! — zawołała królowa. — To on zrobił całe to powstanie.
— Właśnie dlatego, że podburzył, może uspokoić...
— O! trafia się dobra sposobność, — zawołał Comminges, który stał przy oknie i wyglądał, — pan koadjutor jest właśnie przed pałacem i błogosławi lud.
Królowa pobiegła do okna.
— A! to prawda, rzekła, widzicie go, co za hipokryta!...
— Widzę tylko, — rzekł Mazarini, — że choć jest koadjutorem, wszyscy padają na kolana przed nim, a gdybym ja był na jego miejscu, to chociaż jestem kardynałem, rozszarpanoby mnie w kawały. Obstaję tedy przy mojem życzeniu (Mazarini nołożył nacisk na to słowo), żeby Wasza Królewska Mość przywołała koadjutora.
Królowa myślała przez chwilę, nareszcie podniósłszy głowę do góry:
— Panie marszałku, — wyrzekła, — idź i przyprowadź mi koadjutora.
— Co mam powiedzieć ludowi? — zapytał marszałek.
— Niech będzie cierpliwy, — rzekła — ja także jestem cierpliwa.
Dumna kobieta powiedziała to takim głosem, że marszałek ukłonił się tylko w milczeniu i wyszedł.
D‘Artagnan zwrócił się do Porthosa:
— Jak się to skończy? — zapytał.
— Zobaczymy niedługo, — odparł Porthos obojętnie.
Nareszcie otworzono podwoje, ukazał się marszałek, a za nim koadjutor.
— Najjaśniejsza pani, oto jest pan Gondy, który śpieszy na rozkaz Waszej Królewskiej Mości.
Królowa postąpiła kilka kroków na spotkanie prałata i zatrzymała się zimna i surowa, z pogardliwym wyrazem na ustach.
Gondy skłonił się z wielkiem uszanowaniem.
— Czekam, panie, — odezwała się Anna, — co mi powiecie o tem zaburzeniu?
— Że to już nie zaburzenie, pani, — odparł koadjutor, — to bunt prawdziwy.
— Buntem nazywają to ci, którzy przypuszczają, że lud mój jest w stanie się buntować! — zawołała Anna, nie mogąc ukryć przed koadjutorem, że jego uważa niejako za głównego sprawcę rozruchów. — Sami oni buntują lud ciemny; lecz poczekajcie, panowie, władza królewska położy koniec nieporządkom!...
— Czy po to miałem zaszczyt być przywołany przed oblicze Waszej Królewskiej Mości, — odparł Gondy chłodno, — abym to usłyszał?
— O nie... nie... kochany koadjutorze, — przerwał Mazarini, — królowa wezwała cię, byś dał radę dobrą w tych smutnych okolicznościach.
— Czy naprawdę? — zapytał Gondy, udając zdziwienie, — Jej Królewska Maść przyzwała mnie na naradę?
— Tak, — rzekła królowa — żądano tego ode mnie.
— Najjaśniejsza pani żąda zatem...
— Abyś pan powiedział, jak postąpiłbyś będąc na jej miejscu — rzekł kardynał.
Kuadjutor spojrzał na królową, która kiwnęła głową potakująco.
— Na miejscu Waszej Królewskiej Mości, — rzekł poważnie koadjutor — uwolniłbym natychmiast Broussela.
— A jeżeli go nie uwolnię, — zawołała królowa, — jak sądzisz, co się stać może?
— Ja myślę, że do jutra kamień na kamieniu nie zostanie z całego Paryża, — odezwał się marszałek.
— Ja nie pana zapytuję, — rzekła królowa ostro, nie patrząc nawet na niego, — chcę usłyszeć zdanie pana de Gondy.
— Jeżeli mnie Wasza Królewska Mość pyta — odrzekł koadjutor z jednakim zawsze spokojem — to odpowiadam, że podzielam zupełnie zdanie pana marszałka.
Krew uderzyła do głowy królowej, piękne błękitne oczy słupem stanęły; usteczka karminowe, porównywane przez poetów do granatu w rozkwicie, zbielały i drżały z wściekłości.
— Oddać im Broussela! — krzyknęła nakoniec ze strasznym uśmiechem — piękna rada, na honor! — znać, że od księdza pochodzi!
Gondy stał zimny i obojętny, nie drgnął mu nawet żaden muskuł na twarzy. Obelgi dzisiejsze, równie jak sarkazmy wczorajsze, nie dotykały go napozór wcale; lecz w sercu zbierała się po kropli nienawiść i zemsta cicha. Patrzał ostro na królową, która miotała się i pobudzała Mazariniego, aby coś przecie od siebie powiedział. Mądry włoch, według zwyczaju, myślał wiele, a mało mówił.
— Tak, — odezwał się nakoniec — dobra, prawdziwie przyjacielska rada. Ja także oddałbym ludowi poczciwego Broussela, żywego lub umarłego, i wszystkoby się skończyło.
— Gdybyś go oddał umarłego, monsiniorze, wszystkoby się skończyło, jak powiedziałeś, lecz zupełnie inaczej, niż przypuszczasz...
— Czyż powiedziałem żywego lub umarłego? — podjął Mazarini — źle się wyraziłem może, ale wiesz przecie, panie koadjutarze, jak słabo władam językiem francuskim, którym, ty, panie, tak pięknie mówisz i piszesz.
Koadjutor zaczął powoli i obojętnie:
— Najjaśniejsza pani zapewne dlatego nie aprobuje zdania mego, że ma już lepsze, podług którego postąpić zamierza. Zanadto znam mądrość królowej i jej doradców, abym mógł przypuszczać, iż pozostawi stolicę państwa swego w takiem wzburzeniu, jakie jutro przerodzić się może w rewolucję.
— Zatem, według pana, — mówiła królowa drwiąco i gryząc wargi ze złości, — wczorajsza ruchawka stała się dzisiaj buntem, a jutro będzie rewolucją?
— Tak, pani — rzekł Gondy poważnie.
— Słuchając pana, możnaby sądzić, że lud zapomniał karności i poszanowania dla władzy?
— Zły to rok dla panujących, najjaśniejsza pani, — odrzekł Gondy, — mamy przykład w Anglji...
— Tak, lecz dzięki Bogu, niema jeszcze we Francji Oliviera Cromwella, — odparła królowa.
— Kto wie? — rzekł Gondy, — tacy ludzie, podobni są do gromu; poznajemy ich wtedy, gdy już uderzą.
Dreszcz przeszedł po obecnych; nastała chwila ciszy.
Królowa przyciskała ręce do piersi, znać było że powstrzymuje gwałtowne bicie serca.
— Wasza wysokość, — ciągnął koadjutor — raczy przedsięwziąć środki, jakie uważa za stosowne. Przeczuwam jednak, że będą okrutne, i zamiast uspokoić zaostrzą stosunki.
— No to wtedy, panie koadjutorze, ponieważ posiadasz władzę nad ludem, a jesteś naszym przyjacielem, — rzekła królowa z ironją — udamy się do ciebie, a ty powrócisz spokój za pomocą twoich błogosławieństw.
— Może już wtedy będzie zapóźno, — rzekł Gondy chłodno — może stracę już wpływ mój, gdy przeciwnie, oddając im Broussela, Wasza Królewska Mość przecina bunt w zarodku i zdobywa prawo karania surowo wichrzycieli.
— Czyż nie posiadam tego prawa?... — zawołała królowa.
— Jeżeli je pani posiada, spróbuj go użyć — odrzekł Gondy.
— To mi się podoba, — rzekł d‘Artagnan do Porthosą, — oto człowiek, jakich lubię; o czemuż nie jest ministrem, a ja jego sługą, zamiast tego błazna Mazariniego! Tożbyśmy we dwóch figle płatali!
Królowa pożegnała dwór cały skinieniem. Gondy ukłonił się i zamierzał także wyjść.
— Zostań pan — rzekła królowa.
— Dobrze, — pomyślał Gondy, — teraz pewno ustąpi...
— Ona go każe zabić — rzekł d‘Artagnan do Porthosa — w każdym razie, ja tego, nie spełnię. Klnę się na Boga, że gdyby na niego napadli, ja będę go bronił.
— I ja także — rzekł Porthos.
Królowa wszelkiemi siłami starała się gniew w sobie stłumić; wachlowała się, wąchała perfumy, i chodziła ciągle tam i napowrót po salonie. Mazarini siedział i rozmyślał. Gondy badał wzrokiem obicia pokoju, dotknął ręką kaszulki drucianej, jaką nosił pod sutanną, i co chwila próbował, czy doskonały sztylet hiszpański, ukryty na piersiach, znajduje się na miejscu.
— Jesteśmy sami nareszcie — przemówiła królowa, przestając chodzić, — powtórz mi twoją radę, panie koadjutorze.
— Oto ona: po głębokiem niby zastanowieniu, przyznać się publicznie do winy, bo to jest siłą rządu pewnego siebie, — wypuścić Broussela z więzienia i oddać go ludowi.
— Mamże się do tego stopnia upokorzyć! — krzyknęła Anna. — Jestżem królową czy nie? Ta tłuszcza wyjąca pod oknami, czy to nie moi poddani? Czyż nie mam przyjaciół i straży? O! na imię Matki Najświętszej, jak mówiła królowa Katarzyna, — ciągnęła, podniecając się własnemi słowy, — prędzej, niżbym się zdecydowała oddać im tego bezecnego Broussela, prędzejbym go własnemi udusiła rękami.
I rzuciła się z pięściami zaciśniętemi na koadjutora, — którego w tej chwili nienawidziła narówni z Brousselem.
Gondy stał, jak posąg, żaden muskuł nie drgnął mu w twarzy, wzrok tylko zimny skrzyżował z namiętnym wzrokiem królowej.
— Już po nim — rzekł gaskończyk — jeżeli się znajdzie drugi Vitry pod ręką. Tylko, że ja zabiję Vitry‘ego, zanim będzie miał czas dotknąć zacnego prałata. Kardynał Mazarini będzie mi wdzięczny nieskończenie!
— Sza! — rzekł Porthos, — słuchajmy.
— Pani! — krzyknął kardynał, chwytając wpół Annę Austrjacką i odciągając od koadjutora, — pani, zastanów się, co czynisz?
Następnie dodał po hiszpańsku:
— Anno, czyś oszalała? — ty, królowa, kłócisz się, jak przekupka! czyż nie widzisz, że to przedstawiciel ludu paryskiego, z którym niebezpiecznie zadzierać w tej chwili; skoro ten ksiądz zechce, za godzinę pozbawi cię korony! Przestań, przy sposobności pokażesz, co potrafisz, teraz nie pora; dzisiaj udawaj, pochlebiaj, obiecuj, albo powiem, że z ciebie kobieta pospolita.
Od pierwszych wyrazów kardynała, d‘Artagnan ujął za rękę Porthosa i ściskał gwałtownie, gdy Mazarini skończył, szepnął mu:
— Porthosie, nie mów nigdy przy Mazarinim, że rozumiem po hiszpańsku, bobyś mnie i siebie zgubił na wieki.
— Dobrze, — rzekł Porthos.
Ostra przestroga, wypowiedziana przez Mazariniego płynnie i z mocą, jaka go odznaczała, gdy mówił po włosku lub hiszpańsku, nie zmieniła bynajmniej rysów twarzy kardynała. Gondy, jakkolwiek biegły fizjognomista, sądził, że to proste przypomnienie, aby się królowa uspokoiła.
Anna Austrjacka wnet złagodniała... Usiadła, opuściła ręce i głosem przez łzy tłumionym — przemówiła:
— Wybacz, panie koadjutorze, — przez wzgląd na to, co cierpię. Kobietą słabą jestem, lękam się wojny domowej; jako królowa przyzwyczajona jestem do posłuszeństwa i szacunku ludu mojego, unoszę się zatem, gdy na opór natrafiam...
— Pani — rzekł Gondy, kłaniając się, — myli się Wasza Królewska Mość nazywając oporem moje najszczersze rady. Nie do królowej lud ma nienawiść... on przywołuje Broussela jedynie; owszem szczęśliwy czuje się pod rządami swej pani. — Niech tylko Wasza Królewska Mość zwróci mu Broussela — dodał Gondy z uśmiechem.
Mazarini usłyszawszy: Nie do królowej lud ma nienawiść, zaniepokoił się; myślał, że koadjutor będzie mówił o wołaniu: Precz z Mazarinim! Wdzięczny też był Gondy‘emu, że zamilczał o tem, i odezwał się głosem słodkim i wypogodzoną twarzą:
— Pani! — zaufaj koadjutorowi, jest on najzręczniejszym politykiem, jakiego posiadamy; pierwszy wakujący kapelusz kardynalski należy się jego szlachetnej głowie.
— Bardzo ci muszę być potrzebny, ty chytry łotrze — pomyślał Gondy.
— A nam co przyrzeknie, w dniu, w którym będą chcieli go zamordować? — rzekł d‘Artagnan — kiedy już tak łatwo kapelusze rozdaje, — wiesz co, Porthosie, zaraz jutro zażądajmy każdy dla siebie dowództwa pułku. Do licha, niech wojna domowa potrwa rok jeden, a każę ozłocić dla siebie szpadę konetablowską.
— A dla mnie co? — rzekł Porthos.
— A tobie każę dać laskę marszałkowską pana de La Meilleraie, który, jak sądzę, nie bardzo jest w łaskach obecnie.
— Więc pan obawia się powstania ogólnego? — spytała królowa.
— Tak pani, — odparł Gondy. — Obawiam się, bo potok, gdy raz zerwie tamę, może dokonać strasznych spustoszeń.
— Ja zaś, — rzekła królowa, — sądzę, że najlepiej będzie przeciwstawić inną tamę, silniejszą. Pomyślę o tem.
Gondy spojrzał zdziwiony na kardynała. W tej chwili usłyszano zgiełk piekielny na placu. Gondy się uśmiechnął, królowa poczerwieniała, Mazarini zbladł, jak śmierć.
— Co się tam dzieje? — zapytał.
— Wybacz, pani, — zawołał Comminges, wpadając do salonu, — pospólstwo zmiażdżyło straż o kraty żelazne, i zdobywa bramy: co rozkażesz przedsięwziąć?
— Posłuchaj pani — rzekł Gondy.
Ani ryk fal morskich, ani łoskot gromów i wybuch wulkanu nie mogą być porównane do burzy okrzyków, jakie w tej chwili rozległy się w powietrzu.
— Co ja rozkażę? — rzekła królowa.
— Tak, pani, nie można zwlekać!...
— Ilu ludzi maisz w pałacu?...
— Sześciuset zbrojnych...
— Stu postaw na straży przy królu, a z resztą rozpędź mi ten motłoch.
— Pani, co czynisz? — odezwał się Mazarini.
— Idź pan spełnić mój rozkaz! — rzekła królowa.
Comminges wyszedł, nic nie odpowiedziawszy, z biernem posłuszeństwem żołnierza. Naraz usłyszano trzask okrutny; jedna z bram dziedzińca pałacowego ustępowała pod naciskiem pospólstwa.
— O! pani, — zawołał kardynał, — gubisz nas wszystkich, króla, siebie i mnie razem!
Anna Austrjacka — na ten krzyk trwogi — zlękła się także i przywołała Comminges‘a.
— Za późno! — jęczał Mazarini, rwąc włosy z głowy, za późno!
Wywalono bramę, rozległy się okrzyki zadowolenia. mD‘Artagnan wziął szpadę do ręki i dał znak Porthosowi, aby to samo uczynił.
— Ratuj królową! — wołał Mazarini, zwracając się do koadjutora.
Gondy poskoczył i otworzył okno; Loviere na czele conajmniej czterech tysięcy ludu stał na dziedzińcu.
— Ani kroku dalej! — zawołał, — królowa podpisuje rozkaz!
— Co mówisz? — zawołała królowa.
— Prawdę świętą, pani, — rzekł Mazarini, podając jej papier i pióro, tak potrzeba. A cicho dodał — podpisz Anno, proszę cię!... rozkazuję!...
Królowa padła na krzesło, ujęła pióro i podpinała. Lud, powstrzymany przez Loviera, stał na miejscu, lecz nie przestawał wydawać okrzyków niezadowolenia.
Królowa podpisała, co następuje:
„Dozorca więzienia Saint-Germain wypuści na wolność radcę Broussela“, następnie położyła podpis.
Koadjutor śledził ruchy królowej; gdy ujrzał podpis, schwycił papier, powrócił do okna i ukazał go zgromadzonym.
— Oto jest rozkaz! — zawołał.
Zdawało się, że cały Paryż wydał jeden wielki okrzyk radości; poczem wołano: Niech żyje koadjutor!
— Niech żyje królowa!... — zawołał koadjutor.
Kilka zaledwie głosów odpowiedziało. Prawdopodobnie Gondy umyślnie tak zawołał, aby dowieść Austrjaczce, jak mało jest popularna.
— Masz, czego chciałeś, panie Gondy — rzekła królowa — odejdź teraz, zostaw mnie samą.
— Gdy usługi moje będą potrzebne — rzekł koadjutor z ukłonem — Jej Królewska Mość wie dobrze, że jestem zawsze na rozkazy.
Królowa skinęła głową. Gondy wyszedł.
— Przeklęty klecho!... — zawołała Anna, grożąc pięścią — każę ci kiedyś wypić wszystką żółć, jaką mi dziś ulałeś.
Mazarini chciał się do niej przysunąć.
— Zostaw mnie!... — rzekła — nie jesteś mężczyzną!
Wyszła z salonu.
— To ty nie jesteś kobietą — mruknął Mazarini.
Rozmyślał przez chwilę, następnie przypomniał sobie d‘Artagnana i Porthosa. Oni tam byli i musieli wszystko słyszeć! Zmarszczył brwi, podszedł do kotary, podniósł i zajrzał. W gabinecie nie było nikogo. Przy ostatniem słowie królowej, d‘Artagnan wziął Porthosa za rękę i wyszedł z nim na galerję. Mazarini udał się tam także i zastał dwóch przyjaciół spacerujących.
— Dlaczego wyszliście z gabinetu, panie d‘Artagnan?... — zapytał.
— Królowa rozkazała wyjść wszystkim, sądziłem więc, że i do nas się to stosowało — odpowiedział d‘Artagnan.
— Dawno tu jesteście?...
— Blisko kwadrans czasu — rzekł d‘Artagnan, patrząc na Porthosa, aby go nie zdradził.
Mazarini spostrzegł to i nabrał przekonania, że d‘Artagnan widział i słyszał wszystko, jednak wdzięczny mu był za kłamstwo.
— Coraz więcej przekonywam się, panie d‘Artagnan, że jesteś człowiekiem, jakiego oddawna poszukiwałem... możecie zatem rachować na mnie, tak pan, jak i jego przyjaciel.

Pożegnał muszkieterów najmilszym uśmiechem, na jaki się mógł zdobyć, i wrócił uspokojony do swego gabinetu, albowiem z ukazaniem się koadjutora na dziedzińcu pałacowym, wrzawa ustała, jak za dotknięciem laski czarodziejskiej.

ROZDZIAŁ IX
W NIESZCZĘŚCIU ODZYSKUJEMY PAMIĘĆ

Anna powróciła do swej modlitewni — w strasznem usposobieniu.
— Jakto!... — wolała, załamując piękne rączki — lud patrzał, jak Marja Medicis, moja świekra, uwięziła Kondeusza, najpierwszego księcia krwi królewskiej; widział potem ją, swoją dawną regentkę, wypędzoną przez kardynała; widział pana de Vendôme, syna Henryka IV-go, zamkniętego w Vincennes! milczał, patrzał spokojnie, gdy pozbawiono wolności, urągano i grożono dostojnym panom! a teraz, dla jakiegoś tam Broussela robi tyle wrzawy! O Jezu!.. w cóż się obrócił majestat królewski?
Anna dotknęła mimowoli kwesitji palącej. Lud nie ujmował się za książętami, a powstawał w sprawie Broussela, bo chodziło o plebejusza, więc, broniąc go, czuł instynktownie, że broni swej własnej sprawy.
Mazarini, po rozstaniu się z królową, zamknął się w gabinecie swoim, a nie mogąc usiedzieć na miejscu, chodził wciąż i spoglądał z żalem na strzaskane piękne lustro weneckie.
— O!.. — mówił do siebie — bardzo to boleśnie ulec przemocy; lecz poczekajcie! powetujemy dzisiejszą chwilę. Mniejsza o Broussela! człowiek to pojedynczy, a nie idea ogólna!
Ale, gdy nazajutrz rano Broussel wjeżdżał do Paryża paradną karetą, Lovieres siedział obok niego, Friquet stał za powozem, a ludność, cała pod bronią, cisnęła się na jego przyjęcie, wołając: „Niech żyje Broussel! Niech żyje nasz ojciec!“ — Mazariniemu zdało się, że słyszy swój wyrok śmierci.
Wysłańcy i szpiegi kardynała i królowej znosili niepokojące wieści, które ministra przejmowały strachem, a na królowej nie czyniły żadnego wrażenia. Zdawało się, że królowa powzięła jakieś wielkie postanowienie, co podwajało obawy Mazariniego. Znał on dobrze dumę i upór Anny Austrjackiej, i obawiał się jej postanowień...
Koadjutor wszedł do parlamentu z większą przewagą niż król, królowa i kardynał, razem wzięci; na wniosek jego, parlament wezwał edyktem mieszczan do złożenia broni i usunięcia barykad. Poznali oni już swoją siłę i przekonali się, że wystarcza jedna godzina do ujęcia za broń, a noc jedna do wzniesienia barykad napnwrót.
Planchet powrócił do handlu, nie obawiał się już szubienicy, pewny był bowiem, że, gdyby mu co groziło, lud stanie w jego obronie, jak to czynił dla radcy Broussela.
Rochefort oddał znów swoją konnicę kawalerowi d‘Humieres; dwóch wprawdzie brakowało do apelu, lecz kawaler, frondzista z przekonania, ani chciał słyszeć o wynagrodzeniu.
Żebrak znalazł się znowu pod kościołem św. Eustachego i, jakby nic nie zaszło, podawał jedną ręką wodę święconą, a drugą wyciągał po jałmużnę. Nikomu na myśl nie przyszło, że te ręce właśnie pomagały do wyjęcia kamienia z fundamentu władzy monarszej.
Lovieres był u szczytu szczęścia, zemścił się na Mazarinim, którego nienawidził. Cieszył się, że imię jego postrach siało w Palais Royal i ze śmiechem mówił do radcy, otoczonego rodziną:
— Jak sądzisz, ojcze, gdybym teraz zażądał od królowej rangi pułkownika, czyby mi odmówiła?
D‘Artagnan skorzystał z chwili spokoju i wyprawił Raula, którego z wielkim trudem udało mu się trzymać w zamknięciu podczas ruchawki. Młody człowiek pragnął koniecznie bić się, nie pytając nawet za czyją sprawę.
D‘Artagnan przemówił w imieniu hrabiego de la Fére, wtedy dopiero Raul poszedł pożegnać panią de Chevreuse i odjechał do armji.
Rochefort tylko nie był kontent z zakończenia: pisał, ażeby pan de Beaufort przybywał co prędzej; książę przyjedzie i zastanie Paryż uspokojony.
Udał się do koadjutora z zapytaniem, czy nie wypadałoby zatrzymać księcia w drodze? Gondy po krótkim namyśle odpowiedział:
— Pozwól mu przyjechać.
— Czyż to nie koniec jeszcze?... — zapytał Rochefort.
— Dobryś, kochany hrabio, dopiero zaczęliśmy!
— Skąd pan to wnosisz?
— Znam dobrze królowę; nie zechce ona zostać zwyciężoną.
— Czy przygotowuje jaką niespodziankę?
— Tak sądzę.
— Czy wiesz co pewnego?
— Wiem, że pisała do brata królewskiego, aby wracał jak najprędzej.
— A! to tak — rzekł Rochefort — w takim razie zgadzam się na powrót pana de Beaufort.
Tego samego dnia, gdy się odbyła powyższa rozmowa, rozeszła się pogłoska, że książę Orleański powrócił. Nic w tem nie było nadzwyczajnego, a jednak wszyscy powtarzali tę wiadomość z komentarzami rozmaitemi. Mówiono, że pani Longueville, której książę się zwierzył, jako siostrze, wygadała się niebacznie o jakichś strasznych zamiarach królowej. Zaraz po przybyciu księcia, mieszczanie, kupcy znaczniejsi i przywódcy dzielnic zbuntowanych zebrali się i radzili, co następuje:
— Moglibyśmy przecie porwać króla i umieścić w Ratuszu. Źle czynimy, pozwalając wychowywać go naszym wrogom, psują go tylko i bałamucą. Gdyby tak naprzykład pan koadjutor zajął się jego wychowaniem, wpoiłby weń zasady narodowe i nauczył kochać swój lud.
W nocy już zaczęto się burzyć, a rano zjawiły się płaszcze szare i czarne, patrole, złożone z mieszczan zbrojnych, i gromady żebraków.
Królowa spędziła noc na naradzie z księciem Orleańskim; o północy wprowadzono go do modlitewni, a o piątej rano wyszedł stamtąd. Zaraz też królowa udała się do kardynała. Ona się jeszcze spać nie położyła, a on już właśnie wstał. Układał odpowiedź do Cromwella; żądał od Mordaunta dziesięciu dni, a sześć już upłynęło.
— Kazałem mu trochę czekać — myślał — lecz Cromwell wybaczy, wie on, co to jest rewolucja.
Odczytywał z uwagą pierwszy paragraf swego dzieła, gdy, pukanie ciche dało się słyszeć u drzwi, prowadzących do apartamentów królowej. Kardynał podniósł się i poszedł otworzyć.
— Co pani jest — zapytał niespokojnie — masz minę strasznie wyzywającą?
— Tak, Giulio — odrzekła — dumna jestem i szczęśliwa, albowiem znalazłam sposób zgniecenia hydry.
— Wielkim dyplomatą jesteś, moja królowo — rzekł Mazarini — cóż to za sposób?
I ukrył pod biały arkusz papieru list, który pisał.
— Chcą mi odebrać króla, czy wiesz o tem?... — mówiła królowa.
— Tak niestety, a mnie chcą powiesić.
— Nie dostaną króla.
— A mnie nie powieszą... mam błogą nadzieję.
— Posłuchaj: wykradnę im syna i siebie i ciebie ze mną; to, co się stanie, zmieni zupełnie postać rzeczy i dlatego chcę, aby się stało w tajemnicy. Nikt wiedzieć nie będzie prócz mnie, ciebie i jeszcze trzeciej osoby.
— Kto jest tą trzecią osobą?
— Książę.
— Więc przyjechał, więc to prawda, co mi doniesiono? Widziałaś się z nim?...
— Rozstaliśmy się właśnie.
— Czy obiecał pomagać?
— Sam mi to poradził.
— A Paryż?
— Ogłodzi go i zmusi do zdania się na łaskę i niełaskę.
— Pomysł doskonały, jest jednak jedna przeszkoda.
— Jaka?
— Niepodobieństwo.
— Próżne słowo. Niema nic niepodobnego.
— W projekcie...
— W wykonaniu. Czy mamy pieniądze?
— Trochę — rzekł Mazarini w obawie, ażeby Anna nie zechciała przypadkiem czerpać z jego szkatuły.
— A mamy wojsko?
— Pięć do sześciu tysięcy ludzi.
— A odwagę mamy?
— Bardzo dużo...
— Zatem łatwiej pójdzie, niż myślałam. O! Giulio, czy pojmujesz radość moją? Paryż, ohydne miasto, budzi się pięknego poranku, pozbawione królowej i króla; opasane, oblężone, oglodzone, na całą obronę i pociechę zostanie mu głupi parlament i koadjutor na krzywych nogach!
— Ślicznie! pięknie!... — rzekł Mazarini — widzę już cudowny efekt, tylko nie widzę sposobu wyjścia do niego.
— Ja znajdę go! ja! rozumiesz?
— A wiesz, co to znaczy? To wojna domowa, — straszna, zaciekła, nieubłagana.
— Tak, wiem, że to taka wojna — rzekła Anna Austrjacka — o tak, wiem o tem i chcę zamienić miasto buntownicze w gruzy; pragnę ogień krwią stłumić; pragnę, aby przykład straszny uwiecznił zbrodnię i karę. Paryż!... o!... ja go nienawidzę, brzydzę się nim...
— Śliczna Anno, stałaś się krwi chciwą!... Miarkuj się jednak, nie żyjemy w epoce Malatestów i Castrucich Castracanich; utną ci główkę, moja piękna królowo, a szkoda byłaby jej wielka.
— Żartujesz, jak widzę.
— Nie żartuję wcale... walka z narodem całym jest niebezpieczna; wspomnij Karola I-go, źle z nim jest, bardzo źle...
— Jesteśmy we Francji, a jam hiszpanka.
— Tem gorzej, per Bacco, tem gorzej; wolałbym, żebyś francuzką była, i ja także... mniejby nas nienawidzono.
— Zgadzasz się jednak na mój projekt?...
— Tak, jeżeli wykonalny.
— Ja ci zaręczam; przygotuj się do wyjazdu...
— Ja zawsze gotów jestem; tylko, jak wiesz o tem, nigdy nie wyjeżdżam... i teraz pewnie będzie, jak zawsze...
— A ze mną razem czy pojedziesz?...
— Spróbuję.
— Śmierci się równają te twoje wieczne obawy, Giulio czegóż ty się boisz?...
— Bardzo wielu rzeczy.
— Jakich naprzykład?...
Oblicze Mazariniego straciło wyraz szyderczy, głęboki smutek malował się na niem, gdy zaczął mówić:
— Anno, ty jesteś kobietą, i jako taka, możesz bezkarnie ubliżać mężczyznom: zarzucasz mi tchórzostwo, a jednak mniej się obawiam, niż ty sama, ponieważ nie myślę uciekać. Przeciw komu krzyczano?... Kogo chciano wieszać?... Mnie czy ciebie?... Ja jednak stawiam czoła burzy, ja, którego o strach pomawiasz; nie brawuruję, nie mam tego zwyczaju, lecz trwam przy swojem. Krzyczysz głośno, a niczego nie dokonałeś. Chcesz uciekać!...
Mazarini ujął rękę królowej i zaprowadził ją do okna:
— Co widzisz przez to okno?... Jeżeli się nie mylę, są tam mieszczanie w pancerzach, uzbrojonych w doskonałe muszkiety... jak za czasów Ligi, patrzą śmiało w twoje okna; nie unoś bardzo firanki, bo cię spostrzegą. Chodźmy teraz do drugiego okna: co tutaj widzisz?... Masy ludu z halabardami, strzegące bram twego pałacu. Z każdego okna zobaczysz to samo; drzwi twoje strzeżone, okna piwnic nawet obstawione; powiem ci, co mówił La Ramée panu Beaufort: „Chyba ptakiem stąd wylecisz“.
— A jednak on uciekł.
— Czy masz zamiar w taki sam sposób stąd się wydostać?...
— Chcesz mi zatem dowieść, że jestem uwięziona?...
— Na Boga!... — rzekł Mazarini — od godziny przekonywuję cię o tem.
I zabrał się do pisania depeszy. Anna, drżąc z gniewu i upokorzenia, wyszła z gabinetu, trzasnąwszy gwałtownie drzwiami za sobą. Mazarini nie odwrócił nawet głowy. Królowa, wróciwszy do siebie, padła na fotel i łzami się zalała. — Naraz zerwała się... myśl nowa przyszła jej raptem do głowy.
— Znam człowieka, który mnie ocali!... — zawołała. — On jeden potrafi wydobyć nas z Paryża, a ja o nim napomniałam!...
Zamyśliła się i mówiła dalej:
— Niewdzięczna jestem, dwadzieścia lat nie pomyślałam o człowieku, którego powinnam była marszałkiem Francji uczynić!... Świekra moja obsypała złotem i zaszczytami Conciniego, który ją zgubił; król mianował Vitryego marszałkiem Francji za jedno zabójstwo, a ja zostawiłam w zapomnieniu, w nędzy, szlachetnego d‘Artagnana, który mnie ocalił!...

Pobiegła do stołu założonego papierami, usiadła i zaczęła pisać.

ROZDZIAŁ X
WIDZENIE

Tego poranku d’Artagnan spał w pokoju Porthosa. Był to zwyczaj, przyjęty przez obu przyjaciół od czasu zaburzeń. Pod poduszką mieli przy sobie szpady, a na stole, pod ręką, pistolety.
D’Artagnan spał jeszcze i marzył, że niebo pokrywa się wielkim obłokiem żółtym i że z tego obłoku pada deszcz złoty, a on podstawia kapelusz pod rynnę. Porthos znów śnił, że drzwiczki jego karety nie były dość szerokie, aby pomieścić herby, które kazał wymalować.
O godzinie siódmej zbudził ich lokaj bez liberji — z listem dla d‘Artagnana.
— Od kogo to? — zapytał gaskończyk.
— Od królowej. — odpowiedział lokaj.
— Co? — rzekł Ponthos, podnosząc się ma łóżku — co mówisz?
D‘Artagnan poprosił lokaja, ażeby przeszedł do sąsiedniego pokoju, i kiedy tenże drzwi zamknął, wyskoczył z łóżka i czytał szybko, podczas gdy Porthos patrzył nań wytrzeszczonemi oczyma, nie śmiąc zadać mu pytania.
— Porthosie — wyrzekł d’Artagnan, podając mu list — tym razem masz już tytuł barona, a ja dyplom kapitana. Czytaj oto i osądź.
Porthos wyciągnął rękę, wziął list i głosem drżącym przeczytał:
„Królowa pragnie pomówić z panem d’Artagnan, niech przyjdzie, z oddawcą listu“.
— No — rzekł Porthos — ja w tem nie widzę nic niezwykłego.
— A ja widzę wiele niezwykłych rzeczy — odparł d‘Artagnan. — Jeżeli mnie wzywają, musiały im się szyki pomieszać. Pomyśl sobie, przewrót musiał się odbyć w wielu umysłach, po latach dwudziestu wspomnienie o mnie wypływa na powierzchnię. Wyostrz szpady, mój baronie, nabij pistolety, daj owsa koniom, bo ręczę ci, że będzie wiele nowego do jutra.
— Ale czy to nie jaka zasadzka, ażeby się nas pozbyć! — odezwał się Porthos, wciąż zajęty myślą o swej przyszłej wielkości, która mogła komuś stać na zawadzie.
— Jeżeli to zasadzka — podchwycił d‘Artagnan — bądź spokojny, ja to zaraz przewącham. Mazarini jest włochem, ale ja jestem gaskończykiem.
I d‘Artagnan ubrał się w mgnieniu oka. Kiedy Porthos, wciąż jeszcze leżąc na łóżku, zapinał mu płaszcz, zapukano po raz drugi do drzwi.
— Proszę — rzekł d‘Artagnan.
Wszedł drugi lokaj.
— Od Jego Eminencji kardynała Mazariniego — wyrzekł.
D‘Artagnan spojrzał na Porthosa.
— O! to się wszystko gmatwa. Od czego tu zacząć?... — rzekł Porthos.
— Ależ to się składa wybornie — odrzekł d‘Artagnan. — Jego Eminencja oznacza mi widzenie za pół godziny.
— Mój przyjacielu — odezwał się d‘Artagnan — powiedz Jego Eminencji, że za pół godziny jestem na jego rozkazy.
Lokaj ukłonił się i wyszedł.
— To bardzo szczęśliwie, że nie zobaczył tamtego — podchwycił d‘Artagnan.
— Więc sądzisz, że przysyłają oboje po ciebie nie o jedno i to samo?
— Nie tylko nie sądzę, ale jestem pewny.
— No, no, d‘Artagnanie, prędzej!... Pomyśl, że królowa na ciebie czeka. A po królowej kardynał, a po kardynale ja!
D‘Artagnan przywołał lokaja Anny Austrjackiej. Ten poprowadził go przez ulicę Małe Pola i zawiódł go przez małą furtkę od ogrodu, wychodzącego na ulicę Riche’lieu‘go, poczem obaj dostali się na boczne schody i d‘Artagnan wprowadzony został do modlitewni. Wzruszenie jakieś, z którego nie mógł sobie zdać sprawy, wstrząsnęło sercem porucznika, nie miał już w sobie pewności młodzieńczej. Niegdyś byłby powitał Annę Austrjacką, jak młodzieniec wita młodą, kobietę. Dziś udawał się do niej, jak skromny żołnierz do znakomitego wodza.
Lekki szmer przerwał ciszę w modlitewni. D’Artagnan drgnął i zobaczył białą rękę, unoszącą kotarę, a z kształtu tej ręki poznał tę, która ongiś dana mu była do ucałowania.
Weszła królowa.
— To pan d’Antagnan — rzekła, zatrzymując na oficerze wzrok, pełen tkliwego smutku. — Tak... to pan, poznaję pana dobrze. Teraz pan mnie się przyjrzyj, jestem królową, czy mnie pan poznajesz?
— Nie pani — odpowiedział d‘Artagnan.
— A czyż pan także już nie wiesz — mówiła dalej Anna Austrjacka tym akcentem melodyjnym, jaki umiała nadać głosowi — że królowa potrzebowała niegdyś dzielnego i wiernego rycerza, że rycerza tego znalazła i że chociaż pomyśleć już mógł, iż o nim zapomniała, zachowała dlań miejsce w głębi serca?
— Nie, pani, nie wiem o tem — rzekł muszkieter.
— Tem gorzej, panie — rzekła Anna Austrjacka — tem gorzej, dla królowej przynajmmiej, bo królowa potrzebuje dziś tej samej odwagi i tej samej wierności.
— Jakto?... — wyrzekł d’Artagnan — królowa, otoczona tylu wiernymi sługami, tylu mądrymi doradcami, tylu ludźmi wielkimi przez swe zasługi lub stanowisko — raczy zwrócić oczy na mizernego żołnierza!
Anna zrozumiała tę przysłoniętą wymówkę; wzruszyła ją ona bardziej, niż rozgniewała. Tyle zaparcia i bezinteresowności ze strony szlachcica gaskońskiego upokorzyło ją teraz, pokonana była tą szlachetnością.
— Wszystko, co mi powiadasz, panie d‘Artagnan, o tych, którzy mnie otaczają, jest może prawdą — rzekła królowa — ale ja mam zaufanie tylko do pana. Wiem, że należysz do pana kardynała, ale bądź także i po mojej stronie, a ja pamiętać będę o twoim losie. No, czyżbyś uczynił dla mnie dzisiaj to samo, co uczynił dla królowej ów szlachcic, którego nie znasz?
— Uczyniłbym wszystko, coby rozkazała Wasza Królewska Mość — odrzekł d‘Artagnan.
Królowa namyśliła się przez chwilę i, widząc, jak się muszkieter zachowuje ostrożnie, rzekła:
— Może pan lubisz wypoczynek?
— Nie wiem, pani, bo nigdy nie wypoczywałem.
— Masz pan przyjaciół?
— Trzech miałem: dwaj opuścili Paryż, i nie wiem, gdzie się znajdują. Pozostał mi jeden, i to jeden z tych, którzy, jak sądzę, znali rycerza, o którym Wasza Królewska Mość raczyła mi mówić.
— To dobrze — odrzekła królowa — pan i przyjaciel twój, warci jesteście całego wojska.
— Cóż mam uczynić, pani?
— Przyjdź pan o piątej, a powiem ci... ale nie mów pan nikomu a nikomu o schadzce, którą ci oznaczam.
— Nie powiem nikomu.
— Przysięgnij mi na Chrystusa.
— Nigdy, pani, nie złamałem mego słowa... kiedy powiadam, że nie, to nie.
Królowa, jakkolwiek zdziwiona tą mową, do jakiej nie przyzwyczaiło jej otoczenie, wróżyła sobie dobrze o gorliwości, z jaką d‘Artagnan zabierze się do wykonania projektu.
D‘Artagnan skłonił się i wyszedł.
— O! do djabła!... — wyrzekł, kiedy był już za drzwiami — muszą mnie djabelnie potrzebować.
Potem, ponieważ pół godziny już upłynęło, przeszedł galerję i zapukał do drzwi kardynała. Bernouin go prowadził.
— Przybywam na rozkazy Jego Eminencji — rzekł.
I — według zwyczaju — rzucił bystre spojrzenie dokoła siebie i zauważył, że Mazarini ma przed sobą jakiś list zapieczętowany. Ale koperta położona była spodem do góry, tak że nie było widać do kogo była zaadresowana.
— Przychodzisz pan od królowej?... — rzekł Mazarini, spoglądając na d‘Artagnana badawczo.
— Ja, Wasza Eminencjo? Któż to panu powiedział?
— Nikt, ale wiem.
— Jestem w rozpaczy, iż muszę powiedzieć Waszej Eminencji, że się myli — odpowiedział gaskończyk bezczelnie, pomny obietnicy, uczynionej Annie Austrjackiej.
— Ja sam otworzyłem przedpokój, i widziałem, jakeś pan szedł z końca galerji.
— Bo mnie wprowadzono bocznemi schodami.
Mazarini wiedział, że nie łatwo było wydobyć od d‘Artagnana tego, czego nie chciał powiedzieć; dlatego, jak na teraz, zrzekł się wykrycia tajemnicy, jaką się otaczał gaskończyk.
— To pomówmy o moich interesach — rzekł kardynał — skoro pan nie chcesz nic mówić o swoich. Czy pana nie zatrzymuje nic w Paryżu?
— Mógłby mnie zatrzymać tylko najwyższy rozkaz.
— To dobrze. Trzeba ten list oddać pod wskazanym adresem.
— Pod adresem... Wasza Eminencjo? Ależ na kopercie niema żadnego adresu.
Rzeczywiście wierzchnia strona koperty — nie była zapisana wcale.
— Tak podchwycił Mazarini — ale to jest podwójna koperta.
— Rozumiem, mam zedrzeć pierwszą dopiero wtedy, gdy przybędę na miejsce.
— Doskonale. Bierz pan i jedź. Masz pan przy sobie przyjaciela, pana du Vallon, ja bardzo go lubię, zabierzesz go z sobą.
— O! do djabła!... — pomyślał d‘Artagnan — wie, żeśmy słyszeli jego rozmowę wczorajszą i chce nas oddalić z Paryża.
— Czy się pan wahasz?... — zapytał Mazarini.
— Nie, Wasza Eminencjo, jadę natychmiast. Ale chciałbym tylko...
— Co takiego?
— Ażeby Wasza Eminencja poszedł do królowej.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— I po co?
— Ażeby jej powiedzieć tylko te słowa: Posyłam pana d‘Artagnana tam i tam; kazałem mu jechać natychmiast.
— A widzisz pan — rzekł Mazarini — widziałeś się z królową.
— Miałem zaszczyt powiedzieć Waszej Eminencji, że musiało zajść jakieś nieporozumienie.
— Czy mogę się ośmielić powtórzyć mą prośbę Waszej Eminencji.
— Dobrze, idę już... zaczekaj tu na mnie.
Mazarini popatrzył uważnie, czy nie zapomniał jakiego klucza w szafach i wyszedł.
Dziesięć minut upłynęło, w ciągu których d‘Artagnan czynił wszystko, co mógł, ażeby przejrzeć pierwszą kopertę i przeczytać, co było na drugiej, ale nic nie wskórał.
Mazarini powrócił — blady i żywo czemś zajęty; usiadł przy biurku; d‘Artagnan przyglądał mu się, jak przedtem kopercie; ale koperta jego twarzy była równie nieprzenikniona jak koperta listu.
— E!... e!... — rzekł do siebie gaskończyk — minę ma zagniewaną.
— Czyżby na mnie? Namyśla się, czyby mnie posłać do Bastylji? Bardzo pięknie, ekscelencjo! Przy pierwszym słowie, uduszę cię i staję się frondystą. Nieść mnie będą triumfalnie, jak Broussela, a Athos ogłosi mnie Brutusem francuskim. To byłoby dopiero zabawne. Gaskończyk przy swej wybujałej wyobraźni widział już wszystkie korzyści, jakie mógł wyciągnąć z takiego położenia. Ale Mazarini nie wydał żadnego rozkazu w tym rodzaju, a przeciwnie zaczął głaskać d‘Artagnana.
— Masz słuszność — rzekł do niego — mój drogi mości d‘Artagnan — nie możesz jeszcze jechać!
— O!... — rzekł d‘Artagnan.
— Oddaj mi tę depeszę, proszę.
D‘Artagnan spełnił rozkaz, Mazarini spojrzał, czy pieczęć jest nietknięta.
— Będę pana potrzebował dziś wieczorem — rzekł — przyjdź pan za dwie godziny.
— Za dwie godziny, Wasza Eminencjo — rzekł d‘Artagnan — mam schadzkę, na którą nie mogę się nie stawić.
— Niech cię to nie niepokoi — rzekł Mazarini — to jedno i to samo.
— Dobrze!... — pomyślał d‘Artagnan — byłem tego pewny.
— Przychodź więc pan o godzinie piątej i przyprowadź z sobą kochanego pana du Vallon; ale zostaw go w przedpokoju, chcę tylko z tobą pomówić.
D‘Artagnan skłonił się. A kłaniając się, mówił do siebie:
— Oboje mają dać ten sam rozkaz, oboje o tej samej godzinie; oboje w pałacu królewskim, zgaduję!... O!... za tę tajemnicę pan de Gondy zapłaciłby sto tysięcy franków.
— Namyślasz się pan?... — rzekł Mazarini niespokojnie.
— Tak, namyślam się, czy mamy przyjść uzbrojeni?...
— Od stóp do głowy — odrzekł Mazarini.
— Będziemy.

D‘Artagnan wyszedł i pobiegł powtórzyć Porthosowi te ponętne obietnice Mazariniego, które du Vallonowi sprawiły niewymowną radość.

ROZDZIAŁ XI
UCIECZKA

Pałac królewski, pomimo oznak wzburzenia w mieście, kiedy d‘Artagnan udał się doń o godzinie piątej po południu, wyglądał bardzo wesoło. Nic w tem dziwnego: królowa oddała Broussela i Blancmesnila ludowi.
Królowa więc nie miała się czego obawiać, ponieważ lud nie miał już czego żądać. Wzruszenie pozostało tylko po wzburzeniu, na którego uspokojenie potrzeba było jeszcze pewnego czasu, jak po burzy kilka dni zwykle mija, zanim ustanie wicher. Wydany został wielki festyn, do którego okazję dał powrót zwycięzcy z pod Lens. Zaproszeni byli książęta i księżne, a karety ich zapełniały podwórze już od południa.
Po obiedzie miała być zabawa u samej królowej. Dnia tego Anna Austrjacka jaśniała wdziękiem i dowcipem... oddawna nie widziano jej w tak wesołym humorze... Zemsta w rozkwicie błyszczała w jej oczach i roztaczała się na ustach.
W chwili, gdy wstawano od stołu, Mazarini znikł. D‘Artagnan znajdował się już na swojem stanowisku i czekał w przedpokoju. Kardynał ukazał się z miną uśmiechniętą, ujął go za rękę i poprowadził do swego gabinetu.
— Mój drogi, mości d‘Artagnan — rzekł minister, siadając — chcę ci dać dowód największego zaufania, jaki minister dać może oficerowi. D‘Artagnan skłonił się.
— Spodziewam się — odrzekł — że Wasza Eminencja daje mi go bez żadnej ubocznej myśli, w tem przeświadczeniu, że jestem tego godny.
— Najgodniejszy ze wszystkich, mój przyjacielu, skoro do ciebie się udaję.
— Otóż — rzekł d‘Artagnan — wyznaję, Wasza Eminencjo — że oddawna oczekuję takiej sposobności. Niech pan raczy więc powiedzieć mi jak najprędzej, co ma do powiedzenia.
— Otóż, mój drogi mości d‘Artagnanie — podchwycił Miazarini — będziesz miał tego wieczora w swem ręku losy państwa.
Zamilkł.
— Niech Wasza Eminencja raczy dać mi bliższe wyjaśnienia... czekam.
— Królowa postanowiła wraz z królem odbyć małą podróż do Saint-Germain.
— O! o! — odrzekł d‘Artagnan — to znaczy, że królowa chce opuścić Paryż.
— Pojmujesz pan — kaprys kobiecy?..
— Tak, pojmuję to bardzo dobrze — rzekł d‘Artagnan.
— Po to wezwała cię do siebie dziś zrana i kazała ci przyjść o piątej.
— I trzebaż mi było aż przysięgać, że nikomu nie powiem o tej schadzce!... — wyszeptał d‘Artagnan. — Oj! kobiety!... choćbyście nawet były królowemi, zawsze pozostaniecie kobietami.
— Czyżbyś przeciwny był tej małej wycieczce, drogi mości d‘Artagnan?... — zapytał Mazarini niespokojnie.
— Ja, Wasza Eminencjo!... — odrzekł d‘Artagnan — a to dlaczego?...
— Bo wzruszasz ramionami!...
— To już taki mój sposób mówienia!...
— Więc pochwalasz tę podróż?...
— Nie pochwalam, ani też ganię, Wasza Eminencjo, czekam tylko na rozkazy.
— To dobrze. Na pana właśnie zwróciłem oczy, ażeby przewieźć króla i królowę do Saint-Germain?...
— A to łajdak!... — rzekł do siebie d‘Artagnan.
— Widzisz więc dobrze — podchwycił Mazarini — że, jak powiedziałem, losy państwa znajdują się w twojem ręku.
— Tak, Wasza Eminencjo, i czuję całą odpowiedzialność tego obowiązku.
— Przyjmujesz pan jednak?...
— Ja przyjmuję zawsze.
— Czy uważasz pan tę rzecz za możebną?...
— Wszystko jest możebne.
— Czy spodziewasz się pan być napadnięty w drodze?...
— Bardzo być może.
— A cóż pan w takim razie uczynisz?...
— Przejadę mimo tych, którzy mnie zaczepią.
— A jeżeli mimo nich nie będziesz mógł jechać?...
— Tem gorzej dla nich, to po nich przejadę.
— I dowieziesz pan całych króla i królowę do Saiint-Germain.
— Tak.
— Przysięgasz pan na swe życie?
— Na swe życie.
— Bohaterem jesteś, mój drogi!... — rzekł Mazarini, spoglądając na muszkietera z zachwytem.
D‘Artagnan uśmiechnął się.
— A co ze mną?... — rzekł Mazarini, po chwili milczenia, patrząc na d‘Artagnana badawczo.
— Takto, co z Waszą Eminencją?
— Tak, gdybym i ja chciał pojechać?
— To byłoby trudniej.
— Dlaczego? — Wasza Eminencja może być poznany.
— Nawet w tem przebraniu?... — spytał Mazarini.
I podniósł płaszcz, przykrywający fotel, na którym leżało całe ubranie jeźdźca szaro-perłowe, z pasmanterją srebrną.
— Jeżeli Wasza Eminencja się przebierze, to chyba prędzej.
— A!... — rzekł Mazarini, oddychając.
— Ale należałoby tylko, żeby Wasza Eminencja czynił to samo, co nam zalecał w podobnym wypadku.
— A cóż należałoby czynić?
— Krzyczeć: Precz z Mazariniem!
— To będę krzyczał.

— Po francusku... i to dobrze po francusku; niech Wasza Eminencja zwraca uwagę na wymawianie; w Sycylji zabito sześć tysięcy andegaweńczyków jedynie dlatego, że mieli zły akcent włoski. Strzeż się, Wasza Eminencjo, ażeby francuzi nie zemścili się na panu za nieszpory sycylijskie.
— Czy to pan, panie d’Artagnan?.
— Zrobię wszystko jak najlepiej.

— Na ulicach pełno ludzi zbrojnych — mówił dalej d‘Artagnan — czy pewna jest Wasza Eminencja, że nikt nie wie o projekcie królowej?
Mazarini zamyślił się.
— Piękną byłby gratką dla zdrajcy taki interes, jaki mi Wasza Eminencja proponuje; napad przypadkowy nie obudziłby podejrzeń.
Mazarini drgnął, ale się zastanowił, że człowiek, mający zamiar zdradzić, nie uprzedzałby o tem.
— Ja też — odrzekł żywo — nie ufam byle komu, najlepszy dowód, żem pana wybrał, ażebyś trzymał straż przy mnie.
— Więc pan nie jedzie razem z królową?
— Nie — odrzekł Mazarini.
— A!... — podchwycił d‘Artagnan, poczynając rozumieć.
— Tak, mam swoje plany — ciągnął dalej kardynał — z królową podwajam niebezpieczeństwo dla niej, po królowej wyjazd jej podwaja niebezpieczeństwo dla mnie: zresztą, gdy dwór zostanie ocalony, mogą o mnie zapomnieć, wielcy tego świata są niewdzięczni.
— To prawda — przywtórzył d‘Artagnan, rzucając mimowolnie okiem na djament królowej, który Mazarini miał na placu.
— Chcę więc — podchwycił Mazarini — przeszkodzić im, ażeby nie byli niewdzięczni względem mnie.
— Prawdziwa to miłość chrześcijańska nie prowadzić bliźniego na pokuszenie — rzekł d‘Artagnan.
— Właśnie dlatego — odrzekł Mazarini — chcę pojechać przed nimi.
D‘Artagnan uśmiechnął się; znał się on bardzo dobrze na chytrości włoskiej.
Mazarini zobaczył, że się uśmiecha, i skorzystał z tej chwili.
— Zaczniesz pan od wywiezienia mnie z Paryża, nieprawdaż, kochany mości d‘Artagnanie?
— Ciężkie zadanie, Wasza Eminencjo — odrzekł d‘Artagnan, przybierając minę poważną.
— Ależ — rzekł Mazarini, patrząc uważnie, ażeby nie uszedł mu żaden odcień na twarzy muszkietera — ależ takich zastrzeżeń nie czyniłeś pan co do króla i co do królowej.
— Król i królowa są moją królową i moim królem, Wasza Eminencjo — odpowiedział muszkieter — życie moje za nich oddaję, bo ono należy do nich. Jeżeli tego zażądają, nie będę nic miał przeciw temu.
— Słusznie — szepnął po cichu. Mazairini — a ponieważ życie twoje nie należy do mnie, to muszę je kupić, nieprawdaż?
I, wzdychając głęboko, zaczął obracać pierścionek na palcu kamieniem do góry. D‘Artagnan uśmiechnął się. Ci dwaj ludzie równali się sobie pod względem chytrości.
— Ja też — rzekł Mazarini — skoro proszę cię o tę przysługę, to chcę być ci za to wdzięczny.
— Czy Wasza Eminencja ma dopiero chęci?... — zapytał d‘Artagnan.
— Oto, mój kochany mości d‘Artagnanie — rzekł Mazarini, zdejmując pierścień z palca — oto brylant, który do ciebie należał niegdyś: niech do ciebie powróci, weź go, proszę.
Mazarini nie potrzebował wcale nalegać; d‘Artagnan wziął go, przyjrzał się, czy to ten sam kamień, i przekonawszy się o czystości jego wody, włożył go na palec z niewysłowioną przyjemnością.
— Bardzo go sobie ceniłem — rzekł Mazarini, z dodaniem ostatniego spojrzenia — ale mniejsza, daję ci go z wielką przyjemnością.
— A ja, Wasza Eminencjo — rzekł d‘Artagnan — biorę go tak, jak mi jest dany. A teraz pomówmy o pańskich interesach. Chcesz pan jechać przed wszystkimi?
— Tak, bardzo mi na tem zależy.
— O której godzinie?
— O dziesiątej.
— A o której jedzie królowa?
— O północy.
— O! to możebne; wywiozę pana z Paryża, pozostaniesz pan za rogatką, a ja wrócę po królową.
— Doskonale!... Daję panu najzupełniejszą swobodę działania, weź pan tylu ludzi, ilu umiesz za potrzebne.
D‘Artagnan potrząsnął głową.
— A mnie się zdaje, że to sposób najbezpieczniejszy — rzekł Mazarini.
— Tak, dla Waszej Eminencji, lecz nie dla królowej.
Mazarini przygryzł sobie wargi.
— Więc — rzekł — jak będziemy działali?...
— Niech Wasza Eminencja już mnie to pozostawi.
— Ale...
— Albo niech tem wszystkiem zajmie się kto inny — podchwycił d‘Artagnan, odwracając się tyłem.
— O!... — szepnął do siebie Mazarini — zdaje mi się, że się wynosi i zabiera djament.
Zawołał go więc.
— Mości d‘Artagnanie, kochany mój mości d‘Artagnanie!... — rzekł głosem pieszczotliwym.
— Wasza Eminencjo?...
— Czy ręczysz mi za wszystko?...
— Za nie nie ręczę; zrobię, jak będę mógł najlepiej.
— Tak będziesz mógł najlepiej...
— Tak.
— No, to powierzam się tobie.
— Bardzo szczęśliwie — rzekł d‘Artagnan do siebie.
— Będziesz pan tu więc o godzinie wpół do dziesiątej?
— I zastanę Waszę Eminencję gotowym?...
— Naturalnie, zupełnie już gotowym.
— Zatem rzecz ułożona. A teraz czy Wasza Eminencja pozwoli mi zobaczyć się z królową?...
— Po co?...
— Chciałbym otrzymać rozkazy z ust własnych Jej Królewskiej Mości.
— Poleciła mi, ażebym ja dał je panu.
— Mogła o czem zapomnieć?...
— Pragniesz pan koniecznie ją widzieć?
— To niezbędne, Wasza Eminencjo!...
Mazarini zawahał się na chwilę; d‘Artagnan pozostał niewzruszony w swem postanowieniu.
— No — odrzekł Mazairini — to pana zaprowadzę, ale ani słówka o naszej rozmowie.
— To, co powiedziane było między nami, nas tylko obchodzi. Wasza Eminencjo — odrzekł d‘Artagnan.
— Przysięgasz mi pan, że będziesz niemy?...
— Ja nie przysięgam nigdy, Wasza Eminencjo. Mówię tak lub nie, a ponieważ jestem szlachcicem, dotrzymuję słowa.
— To widzę, iż trzeba ci zaufać bez żadnych zastrzeżeń.
— Tak będzie najlepiej, niech mi wierzy Wasza Eminencja.
— Więc chodź pan za mną — rzekł Mazarini.
Mazarini wprowadził d‘Artagnana do modlitewni i kazał mu zaczekać. W pięć minut później zjawiła się królowa w odświętnym stroju. Wyglądała teraz na lat trzydzieści pięć zaledwie i była zawsze jeszcze piękna.
— To pan, panie d‘Artagnan — odezwała się z wdzięcznym uśmiechem — dziękuję, żeś nalegał na widzenie się ze mną.
— Błagam przebaczenia Waszą Królewską Mość — odrzekł d‘Artagnan — ale chciałem otrzymać rozkazy z jej ust własnych.
— Wiadomo panu, o co chodzi?...
— Tak, pani.
— Przyjmujesz pan to polecenie, które ci powierzam?...
— Z wdzięcznością.
— To dobrze, bądź pan tutaj o północy.
— Będę.
— Panie d‘Artagnan — rzekła królowa — zbyt dobrze znam pańską bezinteresowność, abym ci miała mówić o wdzięczności w tej chwili; ale, przysięgam ci, nie zapomnę tej drugiej przysługi, jak zapomniałam o pierwszej.
— Waszej Królewskiej Mości wolno jest pamiętać i zapominać, i nie wiem, o czem chce mówić...
D‘Artagnan skłonił się.
— Idź, panie — rzekła królowa z najczarowniejszym uśmiechem — idź a powróć o północy.
Skinęła mu ręką na pożegnanie i d‘Artagnan oddalił się, lecz, oddalając się u dołu portjery, z poza której weszła królowa spostrzegł koniuszek aksamitnego trzewika.
— Dobryś — rzekł — Mazarini podsłuchiwał, chcąc się przekonać, czy go nie zdradzam. Doprawdy ten hultaj włoski nie wart, ażeby mu służył porządny człowiek.
Pomimo to d‘Artagnan stawił się punktualnie na schadzkę. O godzinie pół do dziesiątej wchodził już do przedpokoju. Bernouin czekał i zaraz go wprowadził. Zastał kardynała, ubranego po cywilnemu.
Bardzo dobrze wyglądał w tym kostjumie; blady był jednak bardzo i trząsł się trochę.
— Sam pan jesteś?... — spytał Mazarini.
— Tak, Wasza wysokość.
— A gdzież pan du Vallon, czy nie będziemy się cieszyli jego towarzystwem?
— I owszem, Wasza wysokość; czeka on w swej karecie przed bramą ogrodu pałacu królewskiego.
— Więc to w jego karecie pojedziemy? I tylko pod strażą panów dwóch?
— Czyż to nie dość? Jeden z nas dwóch wystarczyłby.
— Doprawdy, mój drogi panie d‘Artagnan — rzekł Mazarini — przestraszasz mnie swą zimną krwią.
— A ja sądziłem, że przeciwnie natchnie ona Waszą wysokość ufnością.
— A czy Bernouina nie mogę z sobą zabrać?
— Dla niego niema miejsca, on przyjedzie dopiero później do Waszej Ekscelencji.
— Ha!... — rzekł Mazarini — ponieważ trzeba czynić wszystko tak, jak pan chcesz...
— O! Wasza wysokość, czas jeszcze się cofnąć — rzekł d‘Artagnan — wola Waszej Eminencji przedewszystkiem.
— O! nie, nie — rzekł Mazarini — jedźmy.
I obaj wyszli tajemnemi schodami. Mazarini wspierał się na ramieniu d‘Artagnana, który czuł, jak kardynał drżał. Przeszli przez dziedzińce pałacu królewskiego, gdzie stało jeszcze kilka karet opóźniających się gości, dostali się do ogrodu, a wreszcie do małej furtki. Mazarini spróbował otworzyć ją kluczem, który wydobył z kieszeni, ale ręka tak mu drżała, iż nie mógł znaleźć dziurki w zamku.
— Niech pan mi da — rzekł d‘Artagnan.
Mazarini oddał mu klucz: d‘Artagnan otworzył i schował do kieszeni; zamierzał tędy powrócić. Stopień u karety był opuszczony, drzwiczki otwarte, Mouswueton stał przy drzwiczkach, Porthos znajdował się w głębi karety.
— Niech Wasza wysokość wsiada — rzekł d‘Artagnan.
Mazarini nie dał sobie tego dwa razy powtarzać i wskoczył do karety. D‘Artagnan usiadł za nim, Mouswueton zatrzasnął drzwiczki i, ciężko wzdychając, zawiesił się z tyłu u karety.
Powóz ruszył przyzwoitym kłusem, nie zdradzającym zresztą, iż mieści w sobie bardzo śpieszące się osoby.
Kardynał otarł czoło chustką i rozejrzał się dokoła. Po lewej stronie zobaczył Porthosa, po prawej d‘Artagnana; każdy strzegł jednych drzwiczek, każdy służył mu za fortyfikację obronną. Na ławce z przodu leżały dwie pary pistoletów, jedna para przed Porthosem, druga przed d‘Artagnanem, a nadto obaj przyjaciele mieli każdy przy sobie szpadę.
O sto kroków od pałacu królewskiego patrol zatrzymał karetę.
— Kto jedzie?... — zapytał dowódca.
— Mazarini!... — odpowiedział d‘Artagnan, wybuchając śmiechem.
Kardynałowi włosy powstały na głowie. Koncept spodobał się wielce mieszczanom, którzy, widząc karetę bez herbów i bez eskorty, nigdyby nie byli uwierzyli w prawdę tak śmiałego żartu.
— Szczęśliwej podróży!... — zawołali.
I przepuścili karetę.
— Cóż Wasza wysokość myśli o tej odpowiedzi?... — spytał d‘Artagnan.
— To spryt!... — zawołał Mazarini.
— A!... — wtrącił Porthos — już rozumiem...
Pośrodku ulicy Małe Pole drugi patrol zatrzymał karetę.
— Kto jedzie?... — zawołał dowódca patrolu.
— Niech się Wasza wysokość między nas schowa — rzekł d‘Artagnan.
I Mazarini tak się wcisnął między dwóch przyjaciół, że znikł prawie, zasłonięty przez nich.
— Kto jedzie?... — podchwycił ten sam głos niecierpliwie.
I d‘Artagnan usłyszał, jak się z przodu rzucono ku koniom. Wychylił się napół z karety.
— Hej! Planchet!... — zawołał.
Dowódca patrolu zbliżył się: był to rzeczywiście Planchet.
— Jakto!... — zawołał Planchet — to pan?
— A! mój Boże! to ja, mój kochany przyjacielu. Poczciwy Porthos dostał pchnięcie szpadą i odwożę go do domu jego wiejskiego w Saint-Cloud.
— O! doprawdy? — rzekł Planchet.
— Porthosie — podchwycił d‘Artagnan jeżeli możesz jeszcze mówić, mój drogi Porthosie, powiedzże choć słówko naszemu wiernemu Planchetowi.
— Planchet, mój przyjacielu — rzekł Porthos zbolałym głosem — jestem bardzo chory, jeżeli spotkasz doktora, bądź mi go łaskaw przysłać.
— O! wielki Boże!... — rzekł Planchet — co za nieszczęście! A jakże się to stało?
— Później ci to opowiem — odezwał się Mousquaton.
Porthos głęboko westchnął.
— Każ nas przepuścić, Planchecie — szepnął mu zcicha d‘Artagnan — albo nie dojedzie żywy; płuca są naruszone, mój przyjacielu.
Planchet pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć:
— O! to kiepsko...
Poczem, zwracając się do swych ludzi wyrzekł:
— Przepuście! to są przyjaciele.
Kareta znów się potoczyła a Mazarini, który oddech powstrzymywał, ośmielił się odetchnąć.
— Bricconi!... — wyszeptał.
O kilka kroków od bramy św. Honorego napotkano trzeci oddział; ludzie, składający go, mieli bardzo podejrzane miny i podobni byli raczej do bandytów, niż do kogo innego, była to istna hałastra, — ludzie żebraka z pod.kościoła św. Eustachego.
— Baczność! Porthosie — rzekł d‘Artagnan.
Porthos sięgnął ręką ku pistoletom.
— Co to?... — zapytał Mazarini.
— Wasza wysokość, zdaje mi się, żeśmy się dostali w złe towarzystwo.
Jakiś człowiek przystąpił do drzwiczek, trzymając w ręku coś nakształt kosy.
— Kto jedzie?... — zapytał.
— E! głupcze!... — odezwał się d‘Artagnan — czyż nie poznajesz karety księcia pana?
— Czy to książę, czy nie — rzekł człowiek ów — otwierajcie! My pilnujemy bramy i nikt nie pojedzie, dopóki się nie dowiemy, kto to taki.
— Co czynić — zapytał Porthos.
— A cóż! przejechać!... — rzekł d‘Artagnan.
— Ale jak przejechać?... — rzekł Mazarini.
— Między nimi, albo po nich.
— Hej! woźnico, galopem!
Woźnica podniósł bat.
— Ani kroku dalej — wyrzekł ów człowiek, wyglądający na dowódcę wojsk — albo podetnę łydki koniom.
— O! to byłaby szkoda — rzekł Porthos — te zwierzęta kosztują mnie po sto pistolów.
— Zapłacę je panu po dwieście — syknął Mazarini.
— Tak, ale jak im podetną nogi, to nam zetną głowy.
— Jeden podchodzi już z mojej strony — rzekł Porthos — czy mam go zabić?
— Tak, uderzeniem pięści, jeżeli możesz; ognia damy tylko w ostateczności.
— Mogę — odrzekł Porthos.
— Hej! Sami przyjdźcie otworzyć — rzekł d‘Artagnan do człowieka z kosą, już biorąc jeden z pistoletów i gotując się do uderzenia kolbą.
Człek z kosą zbliżył się. W miarę, jak się zbliżał, d‘Artagnan, ażeby mieć ruchy swobodniejsze, wychylił się nawpół przez drzwiczki, a oczy jego zatrzymały się na tym żebraku, którego oświetlił blask jednej z latarek. Widocznie poznał on muszkietera, bo naraz wielce zbladł; widocznie i d‘Artagnan go poznał, bo włosy powstały mu na głowie.
— Pan d‘Artagnan!... — zawołał tenże, cofając się o krok — pan d‘Artagnan!... przepuścić! Może i d‘Artagnan miał się już odezwać, gdy wtem rozległ się odgłos, jakby obucha, uderzającego w łeb wołu; to Porthos ugodził swego napastnika. D‘Artagnan obrócił się i zobaczył nieszczęśnika, leżącego tuż.
— Co koń wyskoczy!... — zawołał do woźnicy. — Gnaj! pędź!
Woźnica zaciął konie siarczyście. Szlachetne rumaki skoczyły i słyszeć się dały krzyki jakby przewracanych ludzi. Potem uczucie podwójne wstrząśnienie, koła przeszły po jakiemś ciele miękkiem i okrągłem. Na chwilę wszystko ucichło. Kareta wyjechała za bramę.
— Do Cours-la-Reine!... — zawołał d‘Artagnan do woźnicy.
Poczem, zwracając się do Mazariniego, rzekł:
— Teraz Wasza wysokość może zmówić pięć Ojcze nasz i pięć Zdrowaś Marja na podziękowanie Bogu za ocalenie.
— Ocalony pan jesteś! wolny! Mazarini odpowiedział tylko jękiem; nie móg uwierzyć w taki cud. W pięć minut później kareta się zatrzymała; przybyła do Cours-la-Reine.
— Czy Wasza wysokość zadowolony ze swej eskorty?... — spytał muszkieter.
— Zachwycony, mości panie — odrzekł Mazarini, ośmielając się wytknąć głowę przez drzwiczki — a teraz to samo uczynicie, panowie, dla królowej.
— To już będzie mniej trudne — rzekł d‘Artagnan, wyskakując na ziemię. — Panie du Vallon, polecam ci Jego Eminencję.
— Bądź spokojny — rzekł Porthos, wyciągając rękę.
D‘Artagnan ujął rękę Porthosa i uścisnął.
— A!... — zawołał Porthos.
D’Artagnain spojrzał na przyjaciela zdziwiony.
— Co ci jest?... — zapytał.
— Zdaje mi się, że mam pięść zgniecioną — odrzekł Porthos.
— Cóż u djabła, walisz, jak głuchoniemy.
— Musiałem, on już chciał wypalić do mnie z pistoletu, ale ty jakeś się pozbył swego?
— O!... — odrzekł d‘Artagnan — to nie był wcale człowiek.
— A co?
— Widmo!
— Widmo?... więc cóż?
— Zakląłem je tylko.

I, nie tłómacząc się więcej, d‘Artagnan wziął pistolety, leżące na przedniej ławeczce, zatknął je za pas, otulił się płaszczem i, nie chcąc wracać tą samą bramą, którą przejeżdżał, udał się w stronę bramy Richelieugo.

ROZDZIAŁ XII
KARETA PANA KOADJUTORA

Zamiast powrócić przez bramę Ś-go Honorego, d‘Artagnan, mając dość czasu przed sobą, okrążył drogę i wszedł przez bramę Richelieugo. Zaraz go zauważono, a kiedy po kapeluszu jego z piórami i po płaszczu z galonami poznano, że jest oficerem muszkieterów, otoczono go z zamiarem, ażeby zmusić do krzyczenia: „precz z Mazarinim!“
Z początku niepokoiła go ta demonstracja, ale kiedy się dowiedział, o co chodzi, krzyknął tak głośno, że zadowolił najwybredniejszych.
Podążył dalej ulicą Richelieugo, rozmyślając, w jaki sposób wywiezie królowę, gdyż o wywiezieniu jej w karecie z herbami Francji, nie można było nawet marzyć, gdy wtem przed bramą pałacu parni de Guemenée spostrzegł pojazd.
Myśl nagła zabłysła mu w głowie.
— O!... to byłoby paradne!... — rzekł.
I zbliżył się do karety, przyjrzał się herbom na drzwiczkach i liberji stangreta. Badanie to było dlań tem łatwiejsze, że woźnica spał na koźle, jak zabity.
— Tak, to kareta pana koadjutora — rzekł — na honor, zaczynam wierzyć, że nam sprzyja Opatrzność.
Po cichu wślizgnął się do karety i, pociągnąwszy za sznurek, który przywiązany był do stangreta, zawołał:
— Do pałacu królewskiego!...
Stangret, obudzony znienacka, pojechał na wskazane miejsce, nie wątpiąc, że rozkaz pochodzi od jego pana. Szwajcar miał już zamykać kraty bramy, ale, widząc ten wspaniały pojazd, domyślił się, że to musi być dostojna wizyta, i przepuścił karetę, która się zatrzymała pod przedsionkiem. Tu dopiero stangret spostrzegł, że niema lokajów z tyłu karety. Myślał, że ich pan koadjutor odesłał, zeskoczył więc z kozła, nie popuszczając cugli, i otworzył drzwiczki.
D‘Artagnan również zeskoczył na ziemię, a w chwili, kiedy woźnica, przestraszony, że nie poznaje swego pana, cofnął się w tył, pochwycił go lewą ręką za kołnierz, a prawą przyłożył mu pistolet do gardła.
— Słówko tylko piśnij!... — rzekł d‘Artagnan — a trupem padniesz!
Woźnica po minie mówiącego przekonał się, że wpadł w jakąś zasadzkę, stanął więc nieruchomo z rozdziawioną gębą i wytrzeszczonemi oczyma. Dwaj muszkieterowie przechadzali się po dziedzińcu; d‘Artagnan zawołał ich po nazwisku.
— Panie de Belliére — rzekł do jednego z nich — bądź tak łaskaw wziąć cugle z rąk tego zucha, wsiąść na kozioł karety, zawieść ją pod drzwi bocznych schodów i tam poczekać; to ważna sprawa, w służbie królewskiej.
Muszkieter, wiedząc, że jego porucznik nie pozwoliłby sobie żartować z czynności służbowych, spełnił rozkaz, nie mówiąc ani słowa, choć wydał mu się szczególnym. Wtedy d‘Artagnam, zwracając się do drugiego muszkietera, rzekł:
— Panie de Verger, pomóż mi zaprowadzić tego człowieka w bezpieczne miejsce.
Muszkieter pomyślał, że porucznik pochwycił jakiegoś przebranego księcia, skłonił się i, dobywszy szpady, skinął, że jest gotów. D‘Artagnan wszedł na schody, wraz z więźniem, za którym postępował muszkieter, minął sień i wszedł do przedpokoju Mazariniego. Bernouin czekał niecierpliwie na wiadomości o swym panu.
— I cóż, panie?... — zapytał.
— Wszystko idzie dobrze, mój drogi parnie Bernouin; ale oto tego człowieka trzeba uwięzić w bezpiecznem miejscu.
— A gdzie?...
— Gdzie pan zechcesz, byleby tam okiennice były zamknięte na kłódki, a drzwi na klucz.
— O!... to mamy, panie — odrzekł Bernouin.
I wprowadzono biednego woźnicę do gabinetu z oknami zakratowanemi, bardzo podobnego do więzienia.
— Teraz, mój drogi przyjacielu — rzekł d‘Artagnan — proszę cię, ażebyś mi dał swój kapelusz i płaszcz.
Woźnica, jak łatwo zrozumieć, wcale się nie opierał; zresztą tak był zdziwiony tem, co mu się przytrafiło, że słaniał się na nogach i bełkotał, jak pijany; d‘Artagnan całe jego ubranie wpakował pod pachę lokajowi.
— A teraz, panie de Verger — rzekł d‘Artagnan — zamknij się z tym człowiekiem, dopóki ci pan Bernouin nie przyjdzie drzwi otworzyć; pilnowanie będzie zapewne dość długie i mało zabawne, wiem o tem, ale — dodał poważnie — to, panie, służba królewska.
— Na... rozkazy wasze, panie poruczniku — odpowiedział muszkieter, widząc, że idzie o poważne rzeczy.
— Ale — dodał d‘Artagnan — jeżeli ten człowiek zechce uciekać lub krzyczeć, to go naszpikuj szpadą.
Muszkieter skinął głową — na znak, że rozkaz ten spełni jaknajściślej. D‘Artagnan wyszedł, zabrawszy z sobą Bernouina. Biła północ.
— Zaprowadź mnie pan do modlitewni królowej — rzekł — uprzedź ją, że tam jestem i połóż mi pan ten pakiet wraz z dobrze nabitym muszkietem na koźle karety, która czeka przed schodami bocznemi.
Bernouin wprowadził d‘Artagnana do modlitewni i muszkieter usiadł tu zadumany.
W pałacu królewskim wszystko szło zwykłym trybem. O godzinie dziesiątej, jak powiedzieliśmy, oddalili się prawie wszyscy goście; ci, którzy uciekać mieli zaraz z dworem, otrzymali wskazówki, i każdy miał między północą a godziną pierwszą zrana, znajdować się w Cours-la-Reine. O godzinie jedenastej Anna Austrjacka udała się do króla. Młody Ludwik bawił się w wojnę z żołnierzami ołowianemi, co było jego ulubioną rorywką. Dwóch przydanych mu towarzyszów honorowych bawiło się razem z nim.
— Laporte — odezwała się królowa — czas byłoby położyć spać Jego Królewską Mość.
Król prosił, ażeby mógł jeszcze się pobawić, gdyż, jak mówił, nie miał ochoty spać.
Ale królowa nalegała.
— Przecież jutro o godzinie szóstej masz kąpać się w Cruflous, Ludwiku?... Sam mnie o to prosiłeś.
— Masz pani słuszność — rzekł król — i gotów jestem oddalić się do mego pokoju, kiedy mnie zechcesz ucałować. Laporte, daj świece panu kawalerowi de Coislin.
Królowa przytknęła usta do białego i gładkiego czoła, które nadstawiło jej dostojne dziecko z powagą, trącącą już etykietą.
— Zaśnij prędko, Ludwiku — rzekła królowa — bo cię obudzą wcześnie.
— Uczynię, jak tylko będę mógł, ażeby pani być posłusznym — odrzekł młody Ludwik — ale nie mam wcale ochoty spać.
— Laporte — szepnęła Anna Austrjacka — poszukaj dla Jego Królewskiej Mości jakiej bardzo nudnej książki do czytania, ale sam się nie rozbieraj.
Król wyszedł w towarzystwie kawalera de Coislin, niosącego świeczniki. Drugie dziecko do towarzystwa odprowadzono do domu. Wtedy królowa powróciła do swoich pokojów. Damy jej, to jest pani de Brégy, panna de Beaumont, pani de Motteville i Sokratyna, jej siostra, którą tak nazywano dla jej mądrości, przyniosły jej do garderoby resztki obiadu, z których miała zwykle kolację.
Królowa wydała rozkazy, mówiła o uczcie, jaką dla niej wydaje nazajutrz margrabia de Villequier, wymieniła osoby, którym czyniła zaszczyt udziału w tym bankiecie, zapowiedziała na dzień następny jeszcze bytność w Valde Grace, gdzie miała zamiar się pomodlić i rozkazała Beringhenowi, swemu pierwszemu kamerdynerowi, ażeby jej towarzyszył.
Po skończeniu kolacji z damami, królowa, udając wielkie znużenie, przeszła do sypialni. Pani de Motteville, która tego wieczora miała przy niej dyżur, podążyła, ażeby pomóc jej przy rozbieraniu. Królowa położyła się do łóżka, porozmawiała z nią uprzejmie przez kilka minut, poczem ją pożegnała.
W tej chwili właśnie d‘Artagnan wyjeżdżał na dziedziniec pałacu królewskiego z karetą koadjutora. W chwilę potem karety dam honorowych odjechały i brama się za niemi zamknęła.
Północ biła. W pięć minut później Bernouin zapukał do sypialni królowej, przyszedłszy przejściem sekretnem kardynała. Anna Austrjacka sama mu otworzyła.
Była już ubrana, to znaczy, że włożyła pończochy i owinęła się długim peniuarem.
— To ty. Bernouinie — rzekła — czy jest pan d‘Artagnan?
— Tak, pani, jest w modlitewni; czeka na Waszą Królewską Mość.
— Ja jużem gotowa. Powiedz Laportowi, ażeby obudził i ubrał króla, potem idź do marszałka de Villeroy i uprzedź go ode mnie.
Bernouin skłonił się i wyszedł. Królowa weszła do modlitewni, którą oświetlała zwyczajna lampa ze szkła weneckiego.
Ujrzała d‘Artagnana, który na nią czekał.
— To pan?... — rzekła do niego.
— Tak, pani.
— Gotów pan jesteś?
— Gotów; Was zł Królewska Mość.
— A pan kardynał?
— Wydostał się za miasto bez wypadku; czeka na Waszą Królewską Mość w Cours-la-Reine.
— Ale jaką karetą pojedziemy?
— Wszystko już przewidziałem, kareta czeka na dole.
— Chodźmy do króla.
D‘Artagnan skłonił się i podążył za królową. Młody Ludwik był już ubrany, nie miał tylko na sobie jeszcze trzewików i surduta; pozwalał się ubierać, ale z miną zdziwioną, i obsypywał pytaniami Laporta, który odpowiadał mu tylko temi słowami:
— Najjaśniejszy Panie, to z rozkazu królowej.
Królowa weszła, a d‘Artagnan zatrzymał się na progu. Dziecko, zobaczywszy królowe, wymknęło się Laportowi i pobiegło do miej. Ta skinęła na d‘Artagnana, ażeby się zbliżył.
— Mój synu — rzekła Anna Austrjacka, pokazując mu muszkietera, stojącego spokojnie — oto pan d‘Artagnan, dzielny, jak owi dawni bohaterowie, o których tak lubisz słuchać. Zapamiętaj dobrze jego nazwisko i przyjrzyj mu się dobrze, ażebyś nie zapomniał jego twarzy, bo tego wieczora wyświadczy on nam wielką przysługę. — Młody król spojrzał na oficera wielkiem dumnem okiem i powtórzył:
— Pan d‘Artagnan!
— Tak, mój synu.
Młody król podniósł zwolna drobną rączkę i podał ją muszkieterowi; ten przykląkł i ucałował ją.
— Pan d‘Artagnan — powtórzył Ludwik — dobrze, pani.
W tej chwili dał się słyszeć, jakby zbliżający się zgiełk.
— Co to?... — odezwała się królowa.
— O! o!... — odpowiedział d‘Artagnan, nadstawiając ucho delikatne i wytężając wzrok inteligentny — to lud tak hałasuje.
— Trzeba uciekać — rzekła królowa.
— Wasza Królewska Mość powierzyła mi kierownictwo w tej sprawie, trzeba zostać i dowiedzieć się, czego lud chce.
— Panie d‘Artagnan!...
— Odpowiadam za wszystko.
Nic się tak prędko nie udziela, jak ufność.
Królowa, pełna siły i odwagi, odczuwała w najwyższym stopniu te dwie cnoty w innych.
— Czyń pan, jak chcesz — rzekła — zdaję się na pana.
— Czy Wasza Królewska Mość pozwoli mi w całej sprawie dawać rozkazy w jej imieniu?
— Rozkazuj pan?
— Czegóż chce ten lud?... — zapytał król.
— Zaraz się dowiemy, Najjaśniejszy Panie.
I wyszedł szybko z pokoju. Wrzawa wzmagała się coraz bardziej, zdawało się, że już ogarnia cały pałac królewski. Słychać było niezrozumiale krzyki.
Król, napół ubrany, królowa i Laporte — pozostali na miejscu, nadsłuchując i czekając. Comminges, który tej nocy był na straży w pałacu królewskim, nadbiegł; miał około dwustu ludzi na dziedzińcach i w stajniach; oddawał ich do rozporządzenia królowej.
— I cóż?... — zapytała Anna Austrjacka, widząc powracającego d‘Artagnana — i cóż?
— Rozeszła się pogłoska, że królowa opuściła pałac królewski, zabrawszy króla, i lud chce się przekonać, że tak nie jest, albo grozi zburzeniem pałacu.
— O! tego już za wiele — rzekła królowa — ja im pokażę, że nie odjechałam.
D‘Artagnan zobaczył z wyrazu twarzy królowej, że ma wydać jakiś rozkaz gwałtowny.
Zbliżył się do niej i rzekł pocichu:
— Czy Wasza Królewska Mość mi ufa?
Na ten głos drgnęła.
— Tak, panie, ufam ci zupełnie — rzekła — mów.
— Czy królowa raczy się stosować do mych rad?
— Mów pan.
— Niech Wasza Królewska Mość odprawi pana de Comminges i każe mu się zamknąć ze swymi ludźmi w koszarach i w stajniach.
Comminges spojrzał na d‘Artagnana tym zazdrosnym wzrokiem, z jakim każdy dworak patrzy na wzrastającego nowego faworyta.
— Słyszałeś, Comminges — rzekła królowa.
D‘Artagnan podszedł ku niemu ze zwykłą bystrością i zauważył to niespokojne spojrzenie.
— Panie Comminges — rzekł do niego — wybacz mi, obaj służymy królowej, nieprawdaż? Na mnie przyszła kolej być użytecznym, nie zazdrość mi pan.
Comminges skłonił się i wyszedł.
— Ha!... — rzekł do siebie d‘Artagnan — o jednego nieprzyjaciela mam więcej.
— A teraz — rzekła królowa, zwracając się do d‘Artagnana — lud chce widzieć króla; potrzeba, aby go zobaczył.
— Jakże ma go zobaczyć?
— Gdzie? na balkonie?
— Nie; pani, tutaj w łóżku śpiącego.
— O! Wasza Królewska Mość! pan d‘Artagnan ma najzupełniejszą rację!... — zawołał Laporte.
Królowa zastanowiła się i uśmiechnęła, jak kobieta, której przebiegłość nie jest obcą.
— W istocie — szepnęła.
— Panie Laporte — rzekł d‘Artagnan — wyjdź pan poza bramę pałacową i oświadcz ludowi, że będzie zaspokojony i że za pięć minut nietylko ujrzy króla, ale zobaczy go nawet w łóżku; dodaj pan, że król śpi i że królowa prosi, aby go nie budzono hałasowaniem.
— Ale niech wszyscy nie wchodzą, niech wejdzie deputacja z dwóch lub czterech osób.
— Wszyscy, proszę pani.
— Ale pomyśl pan, zatrzymają nas do rana.
— Kwadrans tylko zajmą. Za wszystko odpowiadam, niech mi pani wierzy, znam lud, to wielkie dziecko, które potrzeba tylko głaskać, wobec śpiącego króla będzie cichy, spokojny i lękliwy, jak baranek.
— To idź, Laporcie — rzekła królowa.
Młody król zbliżył się do matki.
— Po co robić to, czego ci ludzie żądają?... — wyrzekł.
— Trzeba, mój synu — rzekła Anna Austrjacka.
— No, jeżeli mówi się do mnie: „trzeba“, to nie jestem już królem?
Królowa nic nie odrzekła.
— Najjaśniejszy Pani pozwoli mi zadać pewne pytanie?... — odezwał się d‘Artagnan.
— Mów pan — rzekł.
— Wasza Królewska Mość zapewne sobie przypomina, jak bawiąc się w parku Fontainebleau, lub na dziedzińcach pałacowych w Wersalu, widział niebo, nagle się zachmurzające i rozlegające się grzmoty?
— Tak, bezwątpienia.
— Otóż ten huk piorunów, jakkolwiek Wasza Królewska Mość, miała ochotę jeszcze się bawić, mówił jej: Wracaj do domu, Najjaśniejszy Panie, trzeba.
— Tak, panie, ale powiedziano mi, że huk piorunów jest głosem Boga.
— Najjaśniejszy Panie — podchwycił d‘Artagnan — posłuchaj wrzawy ludu, a wyda ci się on bardzo podobny do huku piorunów.
Rzeczywiście w tej chwili straszny zgiełk doleciał, niesiony nocnym wiatrem. Wtem naraz ustał...
— Ot, Najjaśniejszy Panie, powiedziano ludowi, że Wasza Królewska Mość śpi, widzi więc Najjaśniejszy Pan, że zawsze jest królem.
Królowa patrzyła ze zdumieniem na tego człowieka, który odwagą nieustraszoną równał się z najdzielniejszymi, a rozumem delikatnym i przebiegłym dorównywał wszystkim.
Wszedł Laporte.
— I cóż Laporcie? — spytała królowa.
— Pani — odpowiedział tenże — przewidywanie pana d‘Artagnana sprawdza się. Uciszyli się, jak pod wpływem czarów. Otworzy się im drzwi i za pięć minut będą tutaj.
— Laporte — rzekła królowa — gdybyś przedstawił jednego ze swych synów zamiast króla, my byśmy przez ten czas pojechali.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość rozkaże — odrzekł Laporte syn równie, jak ja jest na usługi królowej.
— Nie — rzekł d‘Artagnan — bo gdyby kto z nich znał Najjaśniejszego Pana i spostrzegł zamianę, wszystko byłoby stracone.
— Masz pamn rację, masz rację — rzekła Anna Austrjacka — Laporte, połóż króla do łóżka.
Laporte położył króla w ubraniu tak, jak był, potem przykrył go kołdrą aż pod szyję. Królowa pochyliła się nad nim i ucałowała go w czoło.
— Udawaj, Ludwiku, że śpisz — rzekła.
— Dobrze — odrzekł król — ale nie chcę, aby mnie kto z tych ludzi ruszył.
—— Najjaśniejszy Panie, ja tutaj jestem — odezwał się d‘Artagnan — i ja ręczę, że, gdyby który z nich odważył się to uczynić, życiemby to przypłacił. — Panie Laporte, idź pan naprzeciw nich, i zaleć im znowu milczenie. Pani raczy poczekać tu, przy drzwiach. Stanę przy królu blisko, gotów umrzeć za niego.
Laporte wyszedł, królowa stanęła przy portjerze, d‘Artagnan wślizgnął się za kotarę. Dały się słyszeć kroki głuche i ostre, wielkiej gromady ludzi: królowa sama podniosła portjerę u drzwi, kładąc palec na ustach.
Na widok królowej, ludzie ci zatrzymali się w postawie, pełnej szacunku.
— Wejdźcie, proszę, wejdźcie — odezwała się królowa.
Wtedy wśród tego tłumu zapanowało jakby wahanie, podobne do zawstydzenia: spodziewał się oporu, spodziewał się, że będzie musiał gwałtem wyłamywać bramę i przewrócić gwardzistów; tymczasem wszystkie drzwi stały otworem, a król, przynajmniej napozór, miał za całą straż przy swem łóżku samą tylko matkę.
Ci, którzy wysunęli się naprzód, bełkotali coś niezrozumiale i chcieli się cofnąć.
— Wejdźcie, panowie — rzekł Laporte — skoro królowa pozwala.
Wtedy jeden, śmielszy od innych, odważywszy się, przestąpił próg drzwi i zbliżył się na palcach. Inni poszli w jego ślady i tak pokój zapełnił się wśród ciszy zupełnej, jakby ci ludzie byli najpokorniejszymi i najwierniejszymi dworzanami. Poza drzwiami widniały głowy tych, którzy, nie mogąc się już dostać do pokoju, wspinali się na palcach. D’Artagnan, widział to wszystko przez otwór, który zrobił w kotarze; w człowieku, który wszedł pierwszy, poznał Plancheta.
— Panie — odezwała się don królowa, domyślając się, że jest wodzem całej tej bandy — pragnąłeś widzieć króla, chciałam więc pokazać go panu sama. Zbliż się pan, popatrz i powiedz czy wyglądamy na ludzi, chcących uciekać.
— Nie, o! nie z pewnością — odpowiedział Planchet, trochę zdziwiony tym niespodziewanym zaszczytem, jakiego doznawał.
— Powiedz więc pan moim poczciwym i wiernym paryżanom — podchwyciła Anna Austrjacka — żeś widział króla w łóżku, śpiącego u królowej, gotowej też udać się na spoczynek.
— Powiem to pani, i ci, którzy mi towarzyszą, powiedzą także wszyscy, jak ja, ale...
— Ale co? — zapytała Anna Austrjacka.
— Niech Wasza Królewska Mość mi wybaczy — rzekł Planchet — ale czy to naprawdę król leży w tem łóżku? Anna Austrjacka drgnęła.
— Jeżeli między panami jest kto, co zna króla — wyrzekła — niech się zbliży i powie, czy to Jego Królewska Mość.
Jakiś człowiek, otulony w płaszcz, z osłoniętą twarzą, zbliżył się i nachylił nad łóżkiem. D‘Artagnan sądził przez chwilę, że człowiek ten ma złe zamiary i sięgnął już ręką do szpady, ale, przy poruszeniu człowiek w płaszczu odsłonił część twarzy, i d‘Artagnan poznał koadjutora.
— Tak, to król — rzekł człowiek ten, podnosząc się. — Niech Bóg błogosławi Jego Królewskiej Mości.
— Tak — rzekł przewódca półgłosem — niech Bóg błogosławi Jego Królewskiej Mości.
I wszyscy ci ludzie, którzy wtargnęli wściekli, przeszli teraz w uczuciach swych od gniewu do przychylności i błogosławili kolejno dziecię królewskie.
— Teraz — odezwał się Planchet — podziękujmy królowej, moi przyjaciele, i odejdziemy.
Wszyscy skłonili się i wyszli powoli, bez hałasu, tak, jak weszli. Planchet, który wszedł pierwszy, wychodził ostatni.
Królowa go zatrzymała.
— Jak się nazywasz, mój przyjacielu?
Planchet obrócił się, bardzo zdziwiony tem zapytaniem.
— Tak, — rzekła królowa — czuję się tak zaszczyconą tem, żem pana przyjmowała dziś u siebie, tak, jak gdybyś był księciem krwi, i pragnę poznać pańskie nazwisko.
— Tak, — pomyślał Planchet — ażeby mnie tak wykierować, jak księcia krwi: dziękuję.
D‘Artagnan zadrżał, ażeby Planchet, zwiedziony jak kruk w bajce, nie powiedział swego nazwiska, i ażeby królowa, wiedząc jego nazwisko, nie dowiedziała się, że Planchet u niego służył.
— Pani — odpowiedział Planchet pokornie, — nazywam się Dulauries, do usług.
— Dziękuję ci, panie Dulauries — rzekła królowa — a czem się pan trudnisz?
— Mam, proszę pani, handel sukna, przy ulicy Bourdonnais.
— To wszystko już, czego pragnęłam się dowiedzieć — rzekła królowa. — Jestem ci bardzo obowiązana, dobry panie Dulauries; będziesz pan miał o mnie wiadomość.
— No, no, — szepnął d‘Artagnan, wychodząc z tyłu kotary — Planchet nie jest wcale głupi... widać zaraz, że w dobrej był szkole.
Szmer — zamiast się zbliżać, — coraz bardziej się oddalał, aż wreszcie zupełnie ucichł.
Królowa odetchnęła, d‘Artagnan otarł czoło wilgotne, król wyślizgnął się z łóżka, mówiąc:
— Jedźmy!
W tejże chwili zjawił się Laporte z powrotem.
— I cóż?... — zapytała królowa.
— Ha!... proszę Waszej Królewskiej Mości — odpowiedział kamerdyner — odprowadziłem ich do bramy; oświadczyli wszystkim swoim kamratom, że widzieli króla, a królowa z nimi mówiła, i oddalili się potem dumni i triumfujący.
— A!... nędznicy!... — wyszeptała królowa — drogo mi zapłacicie to zuchwalstwo, ja wam to przyrzekam!...
Poczem, zwracając się do d‘Artagnana, dodała:
— Dałeś mi pan tego wieczoru najlepsze rady ze wszystkich, jakie otrzymałam w życiu. Dawaj je pan i dalej... Cóż teraz mamy czynić?...
— Panie Laporte — odezwał się d‘Artagnan — dokończ ubierać Jego Królewską Mość.
— Więc możemy jechać?... — zapytała królowa.
— Kiedy Najjaśniejsza Pani zechce; niech tylko zejdzie bocznemi schodami, a mnie zastanie na dole.
— Idź, panie — odrzekła królowa — a ja za tobą przybędę.
D‘Artagnan wyszedł; kareta stała na swem miejscu; muszkieter siedział na koźle. D‘Artagnan wziął zawiniątko, które Bernouinowi polecił położyć u nóg muszkietera. Był w niem, jak sobie przypominamy, kapelusz i płaszcz stangreta pana de Gondy. D‘Artagnan włożył płaszcz na ramiona, a kapelusz na głowę. Muszkieter zsiadł z kozła.
— Panie — rzekł doń d‘Artagnan — uwolnisz pan teraz swego kolegę, który pilnuje stangreta. Dosiądziecie, panowie, swych koni, a potem udacie się na ulicę Tiquetonne do hotelu pod Kozą i zabierzecie mego konia oraz konia pana du Vallan, osiodłacie je i opatrzycie jak na wojnę, a potem wyjedziecie z Paryża, prowadząc je za cugle, i udacie się do Cours-la-Reine. Jeżeli w Cours-la-Reine nie znajdziecie nikogo, pojedziecie dalej do Saint-Germain. Wszystko to w służbie królewskiej.
Muszkieter przyłożył rękę do kapelusza i oddalił się dla spełnienia otrzymanych rozkazów. D‘Artagnan wsiadł na kozioł. U pasa miał parę pistoletów, pod nogami muszkiet, u boku obnażoną szpadę.
Zjawiła się królowa; za nią szedł król i brat jego, książę andegaweński.
— Kareta pana koadjutora!... — zawołała, cofając się o krok.
— Tak, Najjaśniejsza Pani — odezwał się d‘Artagnan — ale niech Wasza Królewska Mość wsiada śmiało. To ja nią powożę.
Królowa wydała okrzyk zdziwienia i wsiadła do karety. Król i brat królewski wsiedli po niej i obok niej usiedli.
— Chodź, Laporcie — rzekła królowa.
— Jakto, Najjaśniejsza pani!... — rzekł kamerdyner — w tej samej karecie, co Ich Królewskie Moście?...
— Nie chodzi teraz o etykietę, ale o losy króla... Wsiadaj, Laporte.
Laporte spełnił rozkaz.
— Proszę zapuścić firanki u okien — rzekł d‘Artagnan.
— Ależ czy to nie obudzi podejrzeń?... — zapytała królowa.
— Niech Wasza Królewska Mość raczy być spokojna... mam odpowiedź gotową.
Zapuszczono firanki i pojechano galopem przez ulicę Richelieugo.
Gdy dojeżdżano do bramy, dowódca posterunku zbliżył się na czele tuzina ludzi, trzymając w ręce latarnię.
D‘Artagnan skinął nań, ażeby się zbliżył.
— Czy poznajesz pan karetę?... — rzekł do sierżanta.
— Nie — odpowiedział tenże.
— To spójrz pan na herby.
Sierżant zaświecił latarnią przy drzwiczkach.
— Herby pana koadjutora — rzekł.
— Cicho!.. on ma teraz wesołą awanturkę z panią de Guéménée.
Sierżant zaczął się śmiać.
— Otwórzcie bramę — rzekł — wiem, co to jest.
Poczem, zbliżając się do zasłoniętego firanką okienka, wyrzekł:
— Miłej zabawy, Wasza wysokość!...
— Cicho pan bądź!... — zawołał d‘Artagnan — jeszcze przez pana wylecę ze służby.
Rogatka zaskrzypiała na zawiasach, a d‘Artagnan, widząc drogę otwartą, zaciął siarczyście konie, które popędziły wyciągniętego kłusa. W pięć minut później dojechano do karety kardynała.
— Mousqueton — zawołał d‘Artagnan — otwórz drzwiczki karety Jej Królewskiej Mości.
— To on!... — rzekł Porthos.
— Za stangreta!... — wykrzyknął Mazarini.
— I z karetą koadjutora!... — odezwała się królowa.

Corpo di Dio!... mości d‘Artagnanie — wyrzekł Mazarini — wart jesteś na wagę złota!...

ROZDZIAŁ XIII
JAK D‘ARTAGNAN I PORTHOS ZAROBILI NA SPRZEDAŻY SŁOMY, JEDEN DWIEŚCIE DZIEWIĘTNAŚCIE, A DRUGI DWIEŚCIE PIĘTNAŚCIE LUIDORÓW

Mazarini chciał natychmiast jechać do Saint-Germain, ale królowa oświadczyła, iż zaczeka ma osoby, którym tu oznaczyła spotkanie. Ofiarowała wszakże miejsce Laporta kardynałowi. Kardynał przyjął i przesiadł się z jednej karety do drugiej.
Nie bez powodu rozeszła się pogłoska, iż król ma Paryż opuścić w nocy; dziesięć czy dwanaście osób było wtajemniczonych w ucieczkę od godziny szóstej wieczorem, i przy całej swej ostrożności nie mogły one przecie zarządzić przygotowań do swego wyjazdu, tak, aby ta rzecz nie wyszła na jaw — choć trochę. Zresztą każda z tych osób miała jędrną lub dwie inne, które ją obchodziły, a ponieważ inie wątpiono, że królowa opuszcza Paryż ze strasznemi projektami zemsty, każdy ostrzegł swych przyjaciół i krewnych, tak że wiadomość o wyjeździe wionęła, jak kłęb dymu ma całe miasto.
Po karecie królowej najpierwsza nadjechała kareta księcia pana; przybył nią pan Kondeusz, księżna pani i księżna wdowa. Druga kareta mieściła w sobie księcia Orleańskiego, księżnę, księżniczki i opata de la Riviére, ulubieńca nierozłącznego i poufnego doradcę księcia. Trzecia była pana de Longueville i księcia Conti brata i szwagra księcia pana. Wysiedli oni i zbliżyli się do boku króla i królowej i złożyli swe uszanowanie Jego Królewskiej Mości. Królowa zapuściła wzrok w głąb karety, od której drzwiczki pozostały otwarte, i zobaczyła, że jest pusta.
— Ale gdzież jest pani de Longueville? — rzekła.
— W istocie... gdzież jest moja siostra? — zapytał książę pan.
— Pani de Longueville jest cierpiąca — odpowiedział książę — i prosiła, ażebym ją wytłumaczył przed Waszą Królewską Mością.
Anna rzuciła bystre spojrzenie na Mazariniego, który odpowiedział nieznacznem skinieniem głowy.
— Co pan ma to mówisz? — zapytała królowa.
— Będzie to oskoma dla Paryża — odrzekł kardynał.
— Dlaczego nie przyjechała? — spytał po cichu książę pan swego brata.
— Sza!... — odpowiedział tenże — musi ona mieć swe powody.
— Ona nas gubi!... — szepnął książę.
— Ona nas ocali!... — rzekł Conti.
Karety nadjeżdżały tłumnie.
Marszałek de la Meilleraye, marszałek de Villeroy, Guitaut, Villequier, Comminges, nadciągnęli kolejno; zjawili się również i dwaj muszkieterowie, prowadząc konie d‘Artagnana i Porthosa. Ci usadowili się zaraz na siodle.
Woźnica Porthosa zastąpił d‘Artagnana na koźle karety królewskiej. Mousqueton zastąpił woźnicę, powożąc stojący, dla przyczyn nam znanych, podobny do starożytnego automedona.
Królowa, jakkolwiek zajęta tysiącem szczegółów szukała oczyma d‘Artagnana, lecz gaskończyk zamieszał się już w tłumie ze zwykłą przezornością.
— Bądźmy strażą przednią — rzekł do Porthosa — i zachowajmy dla siebie mieszkanie w Saint Germaim, bo nikt o nas nie pomyśli. Czuję się bardzo znużony.
— Ja — rzekł Porthos — wprost upadam ze znużenia. I pomyśleć, że nie mieliśmy najmniejszej bitwy! O! teraz widzę, że paryżanie są wierutni głupcy!
— A może to tylko dlatego, że jesteśmy tak zręczni! — rzekł d‘Artagnan.
— Może.
— A jak się miewa twoja pięść?
— Lepiej! ale, jak sądzisz, czy teraz już je mamy?
— Co?...
— Ty swoją rangę, a ja mój tytuł.
— Tak, dalibóg... mógłbym się założyć prawie. Zresztą, jeżeli pamiętać nie będą, to ja już im przypomnę.
— Słychać głos królowej — rzekł Porthos — zdaje mi się, że chciałaby jechać konno.
— O! onaby chciała, ale...
— Ale co?
— Ale kardynał nie chce. Panowie — mówił dalej d‘Artagnan, zwracając się do dwóch muszkieterów — towarzyszcie karecie królowej i nie odjeżdżajcie od drzwiczek. My przygotujemy kwatery.
I d‘Artagnan popędził do Saint-Germain wraz z Porthosem.
— Jedźmy, panowie — rzekła królowa.
I kareta królewska ruszyła w drogę, za nią podążyły inne i przeszło pięćdziesięciu jeźdźców. Do Saint-Germain przyjechano bez wypadku. Zstępując na stopień karety, królowa zastała księcia pana, stojącego z odkrytą głową i oczekującego, ażeby jej podać rękę.
— Co za przebudzenie będzie dla Paryżan! — rzekła Anna Austrjacka wesoło.
— To wojna — odrzekł książę.
— A!... niech... będzie wojna. Czyż nie mamy ze sobą zwycięzcy z pod Rockroy, Nordlingen i Lens.
Książę się skłonił na znak podziękowania. Była godzina trzecia zrana. Królowa pierwsza weszła do zamku, za nią wszyscy podążyli, a przeszło dwieście osób towarzyszyło jej w ucieczce.
— Panowie — rzekła królowa zamieszkajcie w zamku, jest on obszerny i miejsca dla was nie zbraknie, ponieważ jednak nie spodziewano się, abyśmy się tu dostali, uprzedzono mnie właśnie, że są tylko trzy łóżka: jedno dla króla, jedno dla mnie...
— I jedno dla Mazariniego — rzekł po cichu książę pan.
— To ja spać mam na podłodze? — odezwał się Gaston Orleański z uśmiechem, bardzo niespokojnym.
— Nie, Wasza wysokość — rzekł Mazarini — gdyż trzecie łóżko jest przeznaczone dla Waszej Królewskiej Mości.
— A pan? — zapytał książę.
— Ja kłaść się nie będę — odrzekł Mazarini — ja mam robotę.
Gaston kazał sobie pokazać pokój, gdzie było łóżko, nie troszcząc się wcale, jak się pomieści jego żona i córka.
— No, to i ja się położę — rzekł d‘Artagnan — chodź ze mną, Porthosie.
Szali obok siebie przez plac zamkowy. Porthos zdumionemi oczyma spoglądał na d‘Artagnana, który coś liczył na palcach.
— Czterysta, po pistolu sztuka, to czterysta pistolów.
— Tak — przywtórzył Porthos — to czterysta pistolów, ale co to znaczy czterysta pistolów?
— Pistola to za mało, — mówił dalej d’Artagnan, — to warte luidora?
— Co warte luidora?
— Czterysta po luidorze to czterysta luidorów.
— Czterysta? — rzekł Porthos.
— Tak, jest ich dwieście, a potrzeba przynajmniej po dwa na osobę. Po dwa na osobę, to czterysta.
— Czterysta, ale czego?
— Posłuchaj — rzekł d‘Artagnan.
A ponieważ snuło się mnóstwo ludzi, przyglądających się ze zdziwieniem przyjazdowi dworu, dokończył zdania szeptem.
— Rozumiem — rzekł Porthos, — rozumiem... wybornie, dalibóg, wybornie!
— Dwieście luidorów na każdego to pięknie, ale co o tem powiedzą?
— Niech mówią sobie, co zechcą, zresztą czyż się dowiedzą, że to my.
— Ale któż się zajmie podziałem?
— Czyż niema tu Mousquetona?
— Ale moja liberja — rzekł Porthos — poznają moją liiberję!
— To ubranie wywrócimy spodem.
— Zawsze masz rację, mój drogi! Ale, skąd, do djabła, czerpiesz te wszystkie pomysły.
D‘Artagnan uśmiechnął się. — Dwaj przyjaciele udali się pierwszą ulicą którą napotkali; Porthos zapukał do drzwi domu po prawej stronie, gdy d‘Artagnan zapukał do drzwi po lewej.
— Słomy!... — wyrzekli.
— Nie mamy, panie — odpowiedzieli ci, którzy otworzyli — ale niech się panowie udadzą do handlarza furażu.
— A gdzież jest ten handlarz?
— Ostatnia duża brama od ulicy.
— Po prawej stromie, czy po lewej?
— Po lewej.
— A czy można jeszcze dostać i u kogo innego?
— A można. U oberżysty pod „Baranem ukoronowanym“, u tłustego Ludwika, dzierżawcy.
— Gdzież oni mieszkają?
— Przy ulicy Urszulinek.
Przyjaciele kazali sobie wskazać dokładnie wszystkie te adresy, poczem d‘Artagnan udał się do handlarza furażu, i targował się z nim o sto pięćdziesiąt snopków słomy, które nabył za sumę trzech pistolów; następnie zaszedł do oberżysty, gdzie zastał Porthosa, traktującego o dwieście snopków za sumę prawie taką samą; wreszcie dzierżawca Ludwik sprzedał im sto pięćdziesiąt.
Uczyniło to razem czterysta trzydzieści. W Saint-Germain nie było już więcej słomy. Cała ta tranzakcja nie zabrała im więcej, niż pół godziny. Mousqueton, dobrze wytresowany, postawiony został na czele tej spekulacji. Zabroniono mu, ażeby ani odrobinki słomy nie sprzedawał taniej, niż po luidorze za snopek; powierzono mu jej za 430 luidorów. Mousqueton kręcił głową, nie rozumiejąc narazie nic zgoła.
D‘Artagnan, niosąc trzy wiązki słomy, powrócił do zamku, gdzie każdy, trzęsąc się od zimna i upadając ze snu, patrzył z zazdrością na króla, królową i brata królewskiego, wylegujących się na łóżku.
Wejście d‘Artagnana na wielką salę wywołało wybuch’śmiechu powszechnego; ale d‘Artagnan udał, że się nie porozumiewa wcale, iż jest przedmiotem powszechnej uwagi i zaczął rozkładać swe posłanie ze słomy z taką zręcznością i humorem, że ślinka przychodziła do ust tym biedakom sennym, a nie mogącym spać.
— Słoma!... — zawołali — słoma! gdzie można dostać słomy?
— Ja państwa zaprowadzę — rzekł Porthos.
I zaprowadził amatorów do Mousquetona. który wspaniałomyślnie rozdawał wiązki po luidorze. Wprawdzie uważano, że to trochę drogo, ale kiedy się chce spać, któżby dwóch nawet lub trzech luidorów nie zapłacił za kilka godzin dobrego snu?
D‘Artagnan ustępował każdemu swego posłania, które rozpoczął słać z dziesięć razy, a ponieważ musiał i on, jak przypuszczano, płacić na równi z innymi wiązkę słomy po luidorze, schował w ten sposób do kieszeni trzydzieści luidorów niespełna w pół godziny.
O godzinie piątej zrana cena słomy doszła już do osiemdziesięciu franków za wiązkę i to nie można już było jej dostać. D‘Artagnan nie zapomniał o odłożeniu czterech wiązek dla siebie; włożył do kieszeni klucz od pokoju, gdzie je schował i wraz z Porthosem poszedł policzyć się z Mousquetonem, który z całą naiwnością i jak godny intendent oddał im czterysta trzydzieści luidorów i jeszcze zachował sto luidorów dla siebie.
Mousqueton, nie wiedząc o tem, co się działo w zamku, nie pojmował, jak jemu samemu nie przyszła wcześniej myśl do głowy sprzedawania słomy. D‘Artagnan wsypał złoto do kapelusza i w drodze obliczył się z Porthosem. Każdemu z nich przypadło po dwieście piętnaście luidorów.
Wtedy dopiero Porthos spostrzegł się, że niema dla siebie słomy; wrócił do Mousquetona ale Mousqueton wyprzedał wszystko do ostatniego źdźbła, sam nie zatrzymawszy nic dla siebie.
Poszukał wówczas d‘Artagnana, który, dzięki swym czterem wiązkom słomy, urządzał sobie miękkie posłanie, zawczasu napawając się rozkoszą. Posłanie tak pysznie podniesione było pod głową, tak dobre dawało przykrycie na nogi, że król samby pozazdrościł, gdyby nie spał na swem wygodnem łóżku. D‘Artagnan za żadną cenę nie chciał psuć swego posłania dla Porthosa, ale za wyliczone przezeń cztery luidory zgodził się, ażeby Porthos położył się przy nim.
Szpadę położył pod głowę, pistolety położył przy boku, rozciągnął płaszcz na nogi, kapelusz złożył na płaszczu i wyciągnął się rozkosznie na trzeszczącej słomie. Już marzył słodko, co łatwo mu przychodziło przy posiadaniu dwustu dziewiętnastu luidorów, zarobionych w ciągu kwadransa, gdy głos jakiś rozległ się przy drzwiach od sali, aż muszkieter podskoczył.
— Panie d‘Artagnan!... — wołał głos — panie d‘Artagnan!
— Tutaj — rzekł Porthos — tutaj. Porthos pomyślał, że jeśli d‘Artagnan sobie pójdzie, całe posłanie zostanie dla niego samego.
Zbliżył się oficer. D‘Artagnan podniósł się na łokciu.
— To pan d‘Artagnan?... — rzekł.
— Tak, panie. Czego pan ode mnie chcesz?
— Przychodzę po pana.
— Od kogo?
— Od Jego Eminencji.
— Powiedz mu pan, że śpię i że po przyjacielsku radzę mu to samo uczynić.
— Jego Eminencja nie położył się spać i wcale się nie położy i prosi pana do siebie natychmiast.
— Cholera niech zdusi tego Mazariniego?... — mruknął d‘Artagnan. — Czegóż on ode mnie chce? kapitanem mnie zrobić? Tobym mu jeszcze przebaczył.
Muszkieter podniósł się, narzekając, wziął szpadę, kapelusz, pistolety i płaszcz i podążył za oficerem, podczas gdy Porthos, zostawszy sam, starał się nacieszyć posłaniem.
— Mości d‘Artagnan — rzekł kardynał — nie zapomniałem, z jaką gorliwością mi służyłeś, i chcę ci tego dać dowód.
— Dobrze!... — pomyślał d‘Artagnan — to się wcale nieźle zapowiada.
Mazarini patrzył na muszkietera i widział, jak mu się twarz rozjaśniła.
— O! Wasza wysokość...
— Panie d‘Artagnan, czy masz ochotę zostać kapitanem?
— O! tak, Wasza Eminencjo.
— A twój przyjaciel czy ciągle pragnie być baronem?
— W tej chwili nawet śni, że już nim jest.
— W takim razie — rzekł Mazarini, wyjmując z teki list, który już raz pokazał d‘Artagnanowi — weź to pismo i zawieź je do Anglji.
D‘Artagnan spojrzał na kopertę, nie było na niej wcale adresu.
— A czy mogę wiedzieć, komu mam oddać?
— Po przyjeździe do Londynu, dowiesz się; w Londynie dopiero zedrzesz podwójną kopertę.
— A jakież są polecenia?
— Słuchać we wszystkiem tego, do kogo jest list adresowany.
D‘Artagnan miał nowe uczynić pytania, gdy Mazarini dodał:
— Pojedziesz do Boulogne, zastaniesz tam pod „herbami Anglji“ młodego szlachcica, nazwiskiem Mordaunt.
— I cóż mam zrobić z tym szlachcicem?
— Tam podążyć, dokąd on cię zaprowadzi.
D‘Artagnan spojrzał na kardynała z miną zdumioną.
— Teraz, kiedy już wiesz — rzekł Mazurini — jedź!
— Jechać to łatwo powiedzieć — podchwycił d‘Artagnan — ale, ażeby jechać, potrzeba pieniędzy, a ja ich nie mam.
— O!... — rzekł Mazarini, drapiąc się w ucho — powiadasz, że nie masz pieniędzy?
— Nie, Wasza Eminencjo.
— Ależ ten brylant, który dałem ci wczoraj wieczorem:
— Pragnę go zachować na pamiątkę od Waszej Eminencji Mazarini westchnął.
— W Anglji życie drogo kosztuje, Wasza wysokość, a zwłaszcza dla specjalnie przysłanego cudzoziemca.
— Co!.. — odparł Mazarini — to kraj bardzo wstrzemięźliwy i żyje bardzo skromnie od czasu rewolucji, ale mniejsza.
Otworzył szufladę i wyjął worek.
— Cóż powiesz o tysiącu talarów?
D‘Artagnan wydął potwornie dolną wargę.
— Powiem, Wasza wysokość, że to mało, bo z pewnością nie pojadę sam.
— Naturalnie — odpowiedział Mazarini — pan du Vallon będzie ci towarzyszył, ten zacny szlachcic, a z pewnością po tobie, drogi panie d‘Artagnan, kocham go najbardziej i szanuję ze wszystkich ludzi w całej Francji:
— O! Wasza wysokość — rzekł d‘Artagnan, wskazując worek, którego Mazarini nie przestał trzymać — jeżeli go pan tak kocha i szanuje, to pojmuje pan...
— Ha! przez wzgląd na niego dodam 200 dukatów.
— Złodziej!... — mruknął d‘Artagnan. Ale — dodał głośno — przynajmniej za naszym powrotem będziemy mogli liczyć, pan Porthos na baronostwo, a ja na rangę?
— Słowo Mazariniego.
— Wolałbym inną rękojmię — szepnął do siebie zcicha d‘Artagnan, poczem odezwał się głośno:
— Czy nie mógłbym złożyć szacunku Jej Królewskiej Mości królowej?
— Najjaśniejsza Pani śpi — odpowiedział Mazarini — panowie musicie jechać bez zwłoki; tak! natychmiast.
— Jeszcze słówko, Wasza wysokość, jeżeli tam, gdzie będę, bić się będą, czy mam się bić?
— Uczynisz, co rozkaże osoba, do której się udasz.
— Dobrze, Wasza wysokość — rzekł d‘Artagnan, wyciągając rękę po worek z pieniędzmi — moje uszanowanie.
D‘Artagnan zwolna włożył worek do obszernej kieszeni i, zwracając się do oficera, rzekł:
— Bądź pan łaskaw obudzić teraz pana du Vallon, w imieniu Jego Eminencji, i powiedzieć mu, że czekam na niego w stajni.
Oficer poszedł z takim pośpiechem, jakby sam był tem zainteresowany wielce.
Porthos właśnie wyciągnął się na łóżku i zaczynał chrapać harmonijnie, według zwyczaju, kiedy uczuł, jak go ktoś trącił w ramię.
Myślał, że to d‘Artagnan i nie ruszył się wcale.
— W imieniu kardynała — wyrzekł oficer.
— Co?.. — zawołał Porthos, otwierając oczy — co pan mówisz?
— Powiadam, że Jego Eminencja posyła pana do Anglji, i pan d‘Artagnan czeka na pana w stajni.
Porthos głęboko westchnął, podniósł się, wziął kapelusz, pistolety, szpadę i płaszcz, i wyszedł, rzucając pełne żalu spojrzenie na posłanie, gdzie obiecywał sobie tak przyjemnie się wyspać. Zaledwie się odwrócił, kiedy oficer już się na niem wyciągnął, a nie przeszedł jeszcze progu pokoju, gdy jego następca chrapał już w najlepsze.

Rzecz naturalna, że zpośród całego towarzystwa, on tylko, — król, królowa i Jego wysokość Gaston Orleański — spali darmo.

ROZDZIAŁ XIV
WIADOMOŚCI O ATHOSIE I ARAMISIE

D‘Artagnan udał się wprost do stajni. Zaczynało dnieć; poznał swego konia i konia Porthosa, przywiązanych do żłoba, ale pustego.
Ulitował się nad temi biednemi zwierzętami i poszedł w kąt stajni, gdzie zobaczył trochę błyszczącej słomy, która widocznie wymknęła się nocnym zakupom; zgarniając jednak tę słomę nogą, napotkał końcem buta jakieś okrągłe ciało, które dotknięte w czułe zapewne miejsce, wydało okrzyk i podniosło się na kolanach, przecierając oczy. Był to Mousqueton, który, nie mając już słomy dla siebie, przywłaszczył sobie należącą do kani.
— Mousqueton!... — odezwał — się d‘Artagnan — dalej!!... dalej!.. w drogę!. w drogę!...
Mousqueton, poznając głos przyjaciela swego pana, zerwał się prędko, ale, gdy się tak zerwał, wypadło mu kilka luidorów, bezprawnie zarobionych tej nocy.
— Ho!... ho!... — rzekł d‘Artagnan, podnosząc jeden z luidorów i obwąchując go — szczególne złoto, czuć je tak słomą.
Mousqueton zarumienił się tak uczciwie i wydał się tak bardzo zakłopotany że gaskończyk roześmiał się i rzekł:
— Porthos dopieroby się złościł, mój drogi panie Mousquetonie, ale ja ci to przebaczam; pamiętajmy tylko, że to złoto, ma nam posłużyć za balsam na naszą ranę i bądźmy weseli.
Mousqueton natychmiast przybrał ucieszną minę, osiodłał żwawo konia swego pana i wsiadł na niego, nie bardzo się krzywiąc.
Niebawem przybył i Porthos z miną bardzo chmurną zdziwił się niezmiernie, widząc d‘Artagnana zupełnie spokojnego, a Mousquetona, prawie uradowanego.
— O!... — rzekł — więc mamy wreszcie: ty swoją rangę, a ja moje baronostwo?...
— Tylko musimy pojechać po dyplomy na nie — rzekł d‘Artagnan — a za naszym powrotem Mazarini je podpisze.
— A dokąd jedziemy?... — spytał Porthos.
— Najprzód do Paryża — odpowiedział d‘Artagnan — muszę tam uregulować kilka interesów.
— To jazda do Paryża!... — rzekł Porthos.
Przybywszy do bram miejskich, zdziwieni zostali groźną postacią stolicy. Dokoła karety, połamanej w kawałki, lud miotał przekleństwa, a osoby, które chciały uciec, stały się więźniami; byli to mężczyzna i dwie kobiety. Kiedy przeciwnie d‘Artagnan i Porthos zażądali, ażeby ich wpuszczono do miasta, nie szczędzono im żadnych grzeczności. Brano ich za zbiegów z partji królewskiej i starano się ich sobie ująć.
— Co robi król?... — pytano.
— Śpi.
— A hiszpanka?...
— Marzy.
— A przeklęty włoch.
— Czuwa. Trzymajcie się też mocno, bo skoro pojechali, to zapewne po coś. Ale ponieważ ostatecznie jesteście silniejsi — ciągnął dalej d‘Artagnan — dajcie spokój kobietom i starcom, pozwólcie tym paniom odejść, a sami pomyślcie o poważniejszych rzeczach.
Lud słuchał tych słów z przyjemnością i puścił damy, które podziękowały d‘Artagnanowi wymownem spojrzeniem.
— A teraz naprzód!... — rzekł d‘Artagnan.
I szli dalej, przebywając łańcuchy; popychając, popychani, zapytywani i sami wypytując...
Na placu przed Pałacem Królewskim d‘Artagnan zobaczył sierżanta, który uczył wojskowych ćwiczeń, pięciuset czy sześciuset mieszczan. Był to Planchet, który na korzyść milicji miejskiej zużytkowywał dawne wspomnienia z pułku piemonckiego. Przechodząc przed d‘Artagnanem, poznał swego dawnego pana.
— Dzień dobry, panie d‘Artagnan — odezwał się Planchet z miną dumną.
— Dzień dobry, panie Dulaurier — odpowiedział d‘Artagnan.
Planchet stanął w miejscu, spoglądając na d‘Artagnana oszołomionemi oczyma; pierwszy szereg, widząc, że się wódz jego zatrzymuje, także się zatrzymał, a po nim każdy aż do ostatniego.
— Ci mieszczanie się strasznie śmieszni — rzekł d‘Artagnan do Porthosa i ruszył dalej w drogę.
W pięć minut później stanęli w hotelu „pod Kozą“. Piękna Magdalena rzuciła się na spotkanie d‘Artagnana.
— Moja droga pani Turquaine — rzekł d‘Artagnan — jeżeli masz pieniądze, to je schowaj prędko, jeżeli masz kosztowności, ukryj je jeszcze prędzej; jeżeli masz dłużników, każ im sobie zapłacić, jeżeli masz wierzycieli, to im nie płać.
— A to dlaczego?... — zapytała Magdalena.
— Bo cały Paryż obrócony zostanie w popiół, ni mniej ni więcej, jak Babilon, o którym zapewne słyszałaś.
— I pan mnie opuszcza w takiej chwili?...
— Nawet natychmiast — odrzekł d‘Artagnan.
— A dokąd pan jedziesz?...
— O!... gdybyś pani mogła mi to powiedzieć, oddałabyś mi wielką przysługę.
— O!... mój Boże!... mój Boże!...
— Czy masz pani jakie listy do mnie?... — zapytał d‘Artagnan, dając gospodyni znak ręką, ażeby oszczędziła wszelkich biadań, gdy biadania te będą zbyteczne.
— Właśnie jeden tylko co przyszedł.
I podała list d‘Artagnanowi.
— Od Athosa!... — zawołał d‘Artagnan, poznając pismo swego przyjaciela. D‘Artagnan otworzył list i przeczytał:

„Kochany d‘Artagnanie!... Kochany du Vallon, poczciwi moi przyjaciele, może otrzymujecie odemnie wiadomość: po raz ostatni, Aramis i ja jesteśmy bardzo nieszczęśliwi; ale podtrzymuje nas Bóg, odwaga nasza i wspomnienie o naszej przyjaźni. Myśl... o! myśl o Raulu. Polecam ci papiery, które znajdują się w Blois, a jeżeli w ciągu półtrzecia miesiąca nie będziesz miał od nas wiadomości, to przeczytaj te dokumenty. Ucałuj wicehrabiego z całego mego serca w imieniu waszego wiernego przyjaciela.

Athos“.

— O!... naturalnie, że go ucałuję — rzekł d‘Artagnan — zwłaszcza że się znajduję po drodze, o gdyby nieszczęściem stracił naszego biednego Athosa, od tego dnia zostanie moim synem.
— A ja — wyrzekł Porthos — czynię go swoim ogólnym spadkobiercą.
— Zobaczymy, co jeszcze pisze Athos?...
„Gdybyście spotkali gdzie na drodze niejakiego pana Mordaunta, strzeżcie się go. Więcej nie mogę wam o nim powiedzieć w mym liście“.
— Pana Mordaunt, to dobrze — rzekł Porthos — będzie się pamiętało. Ale zobacz, może jest jaki przypisek od Aramisa.
— Rzeczywiście — rzekł d‘Artagnan i przeczytał:
„Ukrywamy przed wami miejsce naszego pobytu, drodzy przyjaciele, znając wasze przywiązanie braterskie i wiedząc dobrze, że zarazbyście przybyli umrzeć wraz z nami“.
Sacrebleu!... — przerwał Porthos z wybuchem gniewu, że aż Mousqueton podskoczył na drugim końcu pokoju — więc im grozi śmiertelne niebezpieczeństwo?...
D‘Artagnan czytał dalej:
„Athos zapisuje wam Raula, a ja wam zapisuję zemstę. Gdyby szczęśliwym trafem dostał ci się w ręce niejaki Mordaunt, powiedz Porthosowi, ażeby mu gdzie w kącie skręcił kark. Nie śmiem wam powiedzieć więcej listownie.

Aramis“.

— Jeżeli o to tylko chodzi — rzekł Porthos — to się zrobi łatwo.
— Przeciwnie — podchwycił d‘Artagnan z miną ponurą — to niemożebne.
— A to dlaczego?...
— Bo właśnie z tym panem Mordaunt połączyć się mamy w Boulogne i razem z nim pojechać do Anglji.
— A gdybyśmy, zamiast połączyć się z tym panem Mordaunt, pojechali połączyć się z naszymi przyjaciółmi — rzekł Porthos, z gestem, mogącym przerazić całą armję.
— I ja o tem pomyślałem — rzekł d‘Artagnan — ale na liście niema ani marki, ani stempla.
— To prawda — rzekł Porthos.
I zaczął chodzić po pokoju, jak człowiek nieprzytomny, machając rękoma i co chwila wyciągając szpadę do potowy z pochwy. D‘Artagnan zaś stał jak człowiek zgnębiony i najgłębsze zmartwienie malowało się na jego twarzy.
— O! źle — rzekł Porthos — on nas znieważa, chce umrzeć sam, to źle.
— No, — odezwa! się d‘Artagnan, — wszystko to nie prowadzi do niczego. Dalej jedźmy ucałować Raula, jakeśmy sobie powiedzieli, a może on dostał także jakie wiadomości od Athosa.
— Patrz! pyszna myśl! — rzekł Porthos — doprawdy, mój drogi d‘Artagnanie, nie wiem, skąd ci się to bierze, ale zawsze masz pełno świetnych pomysłów. Tak, jedźmy ucałować Raula.
— Biada temu, ktoby memu panu wszedł w drogę! — rzekł Mousqueton do siebie, — groszabym nie dał za jego skórę.
Dosiedli koni i pojechali. Przyjechawszy na ulicę Ś-go Djonizego, przyjaciele napotkali wielkie zbiegowisko ludu. To pan de Beaufort przybył właśnie z Vendômes, a koadjutor pokazywał go Paryżanom zachwyconego i ucieszonego. Z panem de Beaufort na czele uważali się odtąd za niezwyciężonych.
Obaj przyjaciele skręcili w małą uliczkę, ażeby się nie spotkać z księciem i dostali się do rogatki Ś-go Djonizego.
— Czy to prawda? — spytali strażnicy naszych dwóch jeźdźców — że pan de Beaufort przybył do Paryża?
— Prawda zupełna — rzekł d‘Artagnan — a nas właśnie posyła na spotkanie pana de Vendôme, swego ojca, który przyjeżdża również.
— Niech żyje pan de Beaufort, — zawołali strażnicy i usunęli się z uszanowaniem, ażeby przepuścić wysłańców wielkiego księcia.
Gdy się wydostali za rogatki, droga się paliła pod kopytami koni tych ludzi, którzy nie znali, co to znużenie lub zniechęcenie; rumaki ich leciały jakby na skrzydłach, oni zaś nie przestawać mówić o Athosie i Aramisie.
Obóz leżał między Saint-Omer i Lambe, przyjaciele dotarli do obozu i pierwsi przynieśli wiadomości o ucieczce króla i królowej, o czem krążyły tu tylko głuche pogłoski. Zastali Raula przy namiocie, leżącego na sianie, które koń jego skubał ukradkiem.
Młodzieniec miał oczy czerwone i wydawał się przygnębiony. Margrabia de Grammont i hrabia de Guiche powrócili do Paryża, a biedne dziecko znajdowało się osamotnione zupełnie.
Po chwili Raul podniósł oczy i zobaczył dwóch jeźdźców, którzy mu się przypatrywali, poznał ich i przybiegł z otwartemi ramionami.
— O! to wy... drodzy przyjaciele! — zawołał — czy mnie szukacie? czyście przyjechali po mnie? a może przynosiecie mi wiadomość o moim opiekunie? Niewiem co się z nim stało. O! tak jestem niespokojny, że mi się na płacz zbiera.
I rzeczywiście dwie grube łzy stoczyły się po ogorzałych licach młodzieńca. Porthos odwrócił głowę, ażeby nie dać poznać po swej poczciwej szerokiej twarzy, co się działo w jego sercu.
— E! do djabła! — rzekł d‘Artagnan potężnie wzruszony — nie rozpaczaj tak, przyjacielu mój, jeżeliś ty nie otrzymał listów od hrabiego, to myśmy za to dostali.
— O! doprawdy?... — zawołał Raul.
— I nawet wiadomości są uspakajające — rzekł d‘Artagnan widząc radość, jaką ta nowina sprawia młodzieńcowi.
— Czy masz pan list przy sobie?
— Tak, to jest miałem — rzekł d‘Artagnan, udając, że go szuka — tak, musi być w kieszeni, pisze do mnie, że wraca, nieprawdaż, Porthosie?
D‘Artagnan, chociaż był gaskończykiem, nie chciał brać na siebie całego ciężaru tego kłamstwa.
— Tak, — odrzekł Porthos, chrząkając.
— O! daj mi pan ten list — rzekł młodzieniec.
— E! przed chwilą jeszcze go czytałem, czyżbym go zgubił? A do licha! w kieszeni mam dziurę.
— O! tak, panie Raulu — dorzucił Mousqueton — list był bardzo pocieszający i panowie czytali mi go, aż płakałem z radości.
— To przynajmniej wiecie, panowie, gdzie się znajduje? — zapytał Raul, napół uspokojony.
— A! tak, — odrzekł d‘Artagnan — naturalnie że wiem, ale to tajemnica.
— Przecież nie przede mną, spodziewam się?
— Nie; nie przed tobą, to też zaraz ci powiem, gdzie się znajduje.
Porthos patrzył na d‘Artagnana zdziwionemi oczyma.
Gdzież, u djabła, mam oznaczyć miejsce tak, żeby tam do niego nie pojechał? — mruczał d‘Artagnan.
— No, panie, gdzież on jest? — zapytał Raul głosem słodkim i pieszczotliwym.
— Jest teraz w Konstantynopolu.
— U turków! — zawołał Raul przestraszony — mój Boże! Co też mi pan mówi?
— Jakto? czy cię to przestrasza! — rzekł d‘Artagnan. — Ba! alboż to turcy nie są ludzie, tacy sami, jak hrabia de la Fére i opat d‘Herblay.
— O! to przyjaciel jego jest z nim — podchwycił Raul — to mnie trochę uspokaja.
— A to ci ma spryt ten szatański d‘Artagnan! — szepnął do siebie Porthos, zachwycony dowcipem przyjaciela.
— A teraz — rzekł d‘Artagnan, któremu pilno było zmienić przedmiot rozmowy, oto pięćdziesiąt pistolów, które pan hrabia przysłał dla ciebie przez tego samego posłańca z przypuszczeniem, że już nie masz pieniędzy, i że ci się te bardzo przydadzą.
— Mam jeszcze dwadzieścia pistolów.
— No, weź te, to będziesz miał siedemdziesiąt.
— A jeżeli chcesz pan więcej — rzekł Porthos, sięgając ręką do swego worka.
— Dziękuję panu — odrzekł Raul, rumieniąc się — tysiąckrotnie panu dziękuję.
W tej chwili pokazał się Olivan.
— Ale, — rzekł d‘Artagnan tak głośno, ażeby go lokaj słyszał — czy jesteś zadowolony z Olivana.
— Tak, tak sobie.
Olivan udał, że nie słyszy i wszedł do namiotu.
— Troszkę złodziej.
— O! panie! o!
— A nadewszystko wielki tchórz.
— O! o! panie! — pan mi honor odbiera — rzekł Olivan.
— Tfu do licha! — wyrzekł d’Artagnan — dowiedz się, waść Olivan, że u takich, jak my ludzi, tchórze nie mogą służyć. Kradnij swego pana, wyjadaj mu konfitury i wypijaj wino! ale do kroćset, nie bądź tchórzem, bo ci uszy poobrzynam. Spójrz na pana Mousquetona, powiedz mu, ażeby ci pokazał zaszczytne rzeczy, jakie otrzymał, a widzisz, ile właściwe mu męstwo nadało godności jego obliczu.
Mousqueton był w trzecim niebie i byłby ucałował d‘Artagnana, gdyby tylko śmiał, a przyrzekał sobie, że da się za niego zabić, jeśli się tylko nadarzy sposobność.
— Odpraw Raulu, tego hultaja — rzekł d‘Artagnan — bo jeśli on tchórz, skompromituje cię jeszcze kiedy.
— Pan powiada, że ja tchórz — zawołał Olivan — bo chciał się tu kiedyś bić z kornetem z pułku Grammont, a ja nie chciałem iść.
— Panie Olivan! lokaj nie powinien być nigdy nieposłuszny — rzekł d‘Artagnan surowo.
I, odciągającego na bok, dodał:
— Dobrześ zrobił, jeżeli pan twój nie miał racji, weź za to talara; ale gdyby pana twego obraził kto kiedy, a ty nie dałbyś się w kiwały porąbać przy nim, język ci obetnę, i gębę ci nim wytrę. Zapamiętaj to sobie.
Olivan skłonił się i schował talara do kieszeni.
— A teraz, przyjacielu Raulu — rzekł d‘Artagnan — jedziemy, pan du Vallon i ja, jako ambasadorowie. Nie mogę ci powiedzieć, w jakim celu, sam nie wiem wcale, ale jeśli czego potrzebować będziesz, pisz do pani Magdaleny Turquaine do hotelu „pod Kozą“, 1 czerp z tej kasy, jak od bankiera, ale jednak umiarkowanie bo uprzedzam cię, że nie jest tak obficie zaopatrzona, jak kasa podskarbiego d‘Emmery.
I ucałowawszy chłopca, czasowo oddanego pod opiekę, popchnął go w potężne ramiona Porthosa, które porwały go z ziemi i trzymały przez chwilę zawieszonego na szlachetnem sercu potężnego olbrzyma.
— No — wyrzekł d‘Artagnan — w drogę!...
I pojechali ku Boulogne, gdzie pod wieczór zatrzymali swe konie, mokre od potu i białe od piany. O dziesięć kroków od miejsca, gdzie się zatrzymali przed wjazdem do miasta, jakiś młodzieniec, czarno ubrany zdawał się jakby na kogoś czekać, a odkąd ich zobaczył, nie spuszczał badawczego wzroku.
D‘Artagnan zbliżył się do niego i, widząc, że ów człowiek nie przestaje się w niego wpatrywać, rzekł:
— Mój przyjacielu! nie lubię, ażeby mnie kto tak śrubował oczami.
— Przepraszam pana — odezwał się młodzieniec, nie odpowiadając na tę uwagę d‘Artagnana — czy nie przybywa pan z Paryża?
D‘Artagnan pomyślał, że to jakiś ciekawy pragnie mieć nowiny o stolicy.
— Tak, panie — odrzekł wreszcie łagodniejszym tonem.
— A czy nie ma pan czasem, zatrzymać się „pod herbami Anglji“?
— Tak, panie.
— W takim, razie — odrzekł młodzieniec — to do mnie masz pan interes; jestem Mordaunt.
— A! — szepnął d‘Artagnan, — to ten, którego Athos każe mi się strzec.
— A! — szepnął Porthos — to ten, którego Aramis każe mi zadusić.
Obaj spojrzeli bacznie na młodzieńca. Ten omylił się, co do znaczenia ich spojrzeń.
— Czyżby panowie, nie wierzyli memu słowu? — rzekł — gotów jestem złożyć panom dowody!
— Nie, panie — rzekł d‘Artagnan, — oddajemy się do pańskiego rozporządzenia.
— Otóż, — podchwycił Mordaunt, — pojedziemy niezwłocznie, bo to dzisiaj ostatni dzień zwłoki, o którą mnie prosił kardynał. Statek mój gotów, i gdybyście, panowie, nie przybyli dzisiaj, byłbym bez was odjechał, bo jenerał Olivier Cromwell musi niecierpliwie oczekiwać mego powrotu.
— Ha! ha! — rzekł d‘Artagnan — więc to do jenerała Oliviera Cromwella, nas wysłano?
— Alboż panowie nie macie do niego listu? — zapytał młodzieniec.
— Mam list, którego podwójną kopertę mogę zedrzeć dopiero w Londynie ponieważ powiadasz mi pan, do kogo jest adresowany, nie potrzebuję już czekać dłużej.
D‘Artagnan rozdarł kopertę listu. List był rzeczywiście zaadresowany „Do p. Oliviera Cromwella, generała wojsk narodu angielskiego“.
— O! — rzekł d‘Artagnan — szczególne zlecenie!
— Co to za jeden ten pan Olivier Cromwell! — zapytał Porthos po cichu.
— Dawny piwowar — odpowiedział d‘Artagnan.
— Czyżby Mazarini chciał zrobić spekulację na piwie, jak zrobiliśmy na słomie? — zapytał Porthos.
— No, pewnie — odezwał się Mordaunt niecierpliwie. — Jedźmy.
— Ho! ho! — odparł Porthos — tak bez kolacji? Czyż pan Cromwell nie może trochę zaczekać?
— Tak, ale mnie bardzo pilno — rzekł Mordaunt.
— O! jeżeli to tylko o pana idzie — odrzekł Porthos — to mnie nic a nic nie obchodzi i zjem kolację za pozwoleniem pańskiem lub bez pańskiego pozwolenia.
Spojrzenie mgliste młodzieńca zapłonęło i gotów był rzucić niem błyskawice, ale się powstrzymał.
— Panie — ciągnął dalej d‘Artagnan, — trzeba wybaczyć zgłodniałym podróżnym. Zresztą kolacja nasza nie zatrzyma pana bardzo, pojedziemy do oberży. Idź pan pieszo do portu, my tymczasem co przekąsimy, i staniemy tam jednocześnie z panem.
— Tak panowie chcecie, bylebyśmy jechali — rzekł Mordaunt.
— A jak się nazywa okręt? — zapytał d‘Artagnan.
Sztandar.
— Dobrze. Za pół godziny będziemy na pokładzie.
I obaj, spiąwszy konie, popędzili do hotelu „pod Herbami Anglii“.
— Co powiesz o tym młodzieńcu?... — zapytał d‘Artagnan, galopując.
— Że mi się wcale nie podoba — odrzekł Porthos — i że miałem gwałtowną ochotę usłuchać rady Aramisa.
— Strzeż się tego, mój drogi Porthosie, człowiek ten jest wysłańcem generała Cromwella i chyba kiepski byłby sposób przedstawienia mu się, oznajmiając, żeśmy skręcili kark jego powiernikowi.
— To nie racja — rzekł Porthos — ja zauważyłem zawsze, że Aramis daje dobre rady.
— Posłuchaj — rzekł d’Artagnan kiedy nasze posłannictwo się skończy...
— To co?...
— To zobaczymy.
Przy tych słowach przyjaciele przybyli do hotelu „pod Herbami Anglji“, gdzie zjedli wieczerzę z wielkim apetytem, poczem niezwłocznie udali się do portu.
Statek jakiś rozwijał już żagle, a na pokładzie tego statku Mordaunt przechadzał się niecierpliwie.
— To rzecz dziwna... — odezwał się d‘Artagnan kiedy łódka wiozła ich na pokład Sztandaru — to rzecz dziwna, jak ten młodzieniec podobny jest do kogoś, którego znałem, ale nie mogę powiedzieć do kogo.
Przybili do schodków i po chwili znaleźli się na statku. Wprowadzenie koni na pokład trwało jednak dłużej, niż ludzi, i statek podnieść mógł kotwicę dopiero o godzinie dziewiątej.
Młodzieniec trząsł się z niecierpliwości i kazał rozwinąć wszystkie żagle. Porthos, znużony trzema bezsennemi nocami i drogą kilkudziesięciu mil na koniu, poszedł do swej kajuty i spał. D‘Artagnan, przezwyciężając wstręt do Mordaunta, przechadzał się z nim po pokładzie; i setki historji opowiadał, ażeby go zmusić do mówienia.

Mousqueton cierpiał chorobę morską.

ROZDZIAŁ XV
SZKOT DLA GROSZA MARNEGO SPRZEDAŁ KRÓLA SWEGO

Pomiędzy dwiema rzekami, na granicy szkockiej, ale już na ziemi angielskiej, wznoszą się namioty małej armji.
Północ. Ludzie, w których po nogach nagich, po spodniach krótkich, po pledach i piórach u czapek, poznać można szkotów, czuwają niedbale. Księżyc uwydatnia mury, dachy i dzwonnice miasta, które Karał I-szy oddał wojskom parlamentu, tak, jak Oxford i Newark, co trzymały jeszcze z nim w nadziei jakiegoś pogodzenia. Na jednym z końców obozu, obok dużego namiotu pełnego oficerów szkockich, odbywających naradę, pod przewodnictwem starego hrabiego Lewen, ich wodza, śpi jakiś człowiek, na murawie, prawą ręką trzymając szpadę. Opodal, inny mężczyzna, ubrany po myśliwsku, rozmawia z placówką szkocką.
Kiedy wybiła godzina pierwsza w mieście Newcastle, śpiący obudził się i, przeciągnąwszy się, spojrzał uważnie dokoła, a widząc że jest sam, powstał i udał się w stronę mężczyzny, rozmawiającego z placówką. Ten poszedł mu naprzeciw. Spotkali się w cieniu namiotu po drodze.
— I cóż, drogi mój przyjacielu?... — odezwał się najczystszym językiem francuskim.
— A cóż, mój przyjacielu, niema czasu do stracenia trzeba uprzedzić króla.
— Cóż się więc dzieje?...
— Zbyt długo byłoby opowiadać. Zresztą dowiesz się o tem niebawem. Najmniejsze słówko, tu wymówione, może wszystko zgubić. Idźmy do milorda de Winter.
obaj podążyli na przeciwległy koniec obozu; przyszli wkrótce do namiotu tego, którego szukali.
— Czy pan twój śpi, Tony?... — zapytał po angielsku jeden z mężczyzn służącego.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział lokaj — chyba nie, albo jeżeli śpi, to od bardzo niedawna, bo przeszło dwie godziny po rozstaniu się z królem chodził, a odgłos jego kroków ustał zaledwie od dziesięciu minut; zresztą — dodał lokaj, podnosząc kotarę namiotu — mogą panowie zobaczyć.
W istocie, de Winter siedział przed otworem, zastępującym okno, którędy przenikało powietrze nocne, i przyglądał się melancholijnie księżycowi, gubiącemu się, wśród masy chmur czarnych. Obaj przyjaciele zbliżyli się do Wintera, który nie słyszał wcale, jak weszli, i pozostał w tej samej postawie, dopóki nie uczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu. Odwrócił się, poznał Athosa i Aramisa i podał im rękę.
— Czyście zauważyli, panowie... — rzekł do nich — jak księżyc tego wieczoru nabrał koloru krwi?...
— Nie — odrzekł Athos — wydał mi się taki, jak zwykle.
— Zresztą — dodał — w położeniu tak groźnem, jak nasze, badać należy ziemię, nie zaś niebo. Czyś badał pan naszych Szkotów i jesteś ich pewny?...
— Szkotów?... — zapytał de Winter — co za szkotów?...
— A!... naszych, panie!... — odrzekł Athos — tych, którym się król powierzył; szkotów hrabiego de Lewen?...
— Nie — rzekł de Winter, poczem dodał: — Więc powiedzcie mi, panowie, czy nie widzicie wcale tego czerwonego obłoku, który pokrywa niebo?
— Wcale a wcale — odpowiedzieli razem Athos i Aramis.
— Powiedzcie mi, panowie — ciągnął dalej de Winter, zajęty wciąż tą samą myślą — czy nie krąży we Francji podanie, że w przeddzień swej śmierci Henryk IV, grając w szachy z panem de Bassompierre, widział krwawe plamy na szachownicy.
— Tak — odrzekł Athos — marszałek opowiadał mi to bardzo wiele razy.
— Tak — szepnął de Winter — i nazajutrz Henryk IV został zabity.
— Ale jakiż związek ma widzenie Henryka IV z panem, hrabio?... — zapytał Aramis.
— Żadnego, i doprawdy warjat ze mnie, że rozmawiam i panami o takich rzeczach, kiedy przybycie wasze do mego namiotu zwiastuje, że przynosicie jakąś ważną wiadomość.
— Tak, milordzie — odrzekł Athos — chciałbym pomówić z królem.
— Z królem? ależ król śpi.
— Mam mu do powiedzenia bardzo ważne rzeczy.
— To chodźmy, panowie — rzekł de Winter.
Namiot de Wintera znajdował się obok królewskiego; rodzaj korytarza łączył je oba. Korytarz ten strzeżony był nie przez szyldwacha, lecz przez zaufanego lokaja Karola I-go, tak, ażeby w razie potrzeby król mógł natychmiast wezwać wiernego sługę.
— Ci panowie są ze mną — objaśnił de Winter.
Lokaj skłonił się i przepuścił wszystkich. Rzeczywiście na posłaniu obozowem, w czarnym surducie, w długich butach, rozpuszczonym pasie — król Karol, ustępując potrzebie nieprzepartego snu, usnął. Trzech ludzi podeszło, i Athos, który zbliżał się pierwszy, popatrzył przez chwilę na tę szlachetną twarz, tak bladą, otoczoną długiemi czarnemi włosy, z zamkniętemi oczyma, na których powiekach żyłki niebieskie nabrzmiały, jak gdyby od łez.
Athos westchnął głęboko, westchnienie to obudziło króla, taki miał słaby sen. Otworzył oczy.
— A!... — rzekł, wspierając się na łokciu — to ty, hrabio de La Fére?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Athos.
— Pan czuwałeś, kiedy ja spałem, i przynosisz mi jakąś nowinę?
— Niestety — odpowiedział Athos — Najjaśniejszy Pan zgadł.
— To nowina musi być zła — rzekł król, uśmiechając się smutnie.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Mniejsza... ale przynoszący ją mile jest witany, bo każde przyjęcie pana sprawia mi przyjemność, choćby już przez to samo, że pana przysłała Henryka, jakakolwiek więc to wiadomość, powiedz ją odrazu śmiało.
— Najjaśniejszy Panie, pan Cromwell przybył tej nocy do New-Castle.
— O!... — rzekł król — ażeby mnie zwyciężyć?
— Nie, ażeby Najjaśniejszego Pana kupić!
— Co pan mówisz?...
— Powiadam, Najjaśniejszy Panie, że wojsku szkockiemu należy się czterysta tysięcy funtów sterlingów...
— Dawnego żołdu, tak, wiem o tem. Od roku nieomal moi dzielni i wierni szkoci biją się tylko honorowo.
Athos uśmiechnął się.
— Otóż, Najjaśniejszy Panie, jakkolwiek honor piękną jest rzeczą, sprzykrzyło im się już bić za Waszą Królewską Mość — i tej nocy sprzedali cię za dwakroć sto tysięcy funtów, to jest za połowę tego, co im się należy.
— Niepodobna!... — zawołał król — szkoci mieliby sprzedać swego króla za dwakroć sto tysięcy funtów!
— Żydzi sprzedali przecie swego Boga za trzydzieści srebrników!
— I cóż to za Judasz zrobił takki targ!
— Hrabia de Lewen.
— Czyś pan tego pewny?
— Słyszałem na własne uszy.
Król westchnął głęboko, jak gdyby serce mu pękało i opuścił głowę.
— O! szkoci!... — wyrzekł — szkoci! nazywałem was wiernymi — i wam się powierzyłem, gdym mógł uciec do Oxfordu, szkoci! współziomkowie moi! Szkoci! moi bracia!... Ale czyś tego tylko pewny, mój panie?
— Leżąc za namiotem hrabiego de Lewen i uchyliwszy płótno, widziałem wszystko i wszystko słyszałem.
— I kiedy się ma odbyć ten ohydny handel?
— Dziś zrana. Jak widzi więc Wasza Królewska Mość, niema czasu do stracenia.
— A cóż robić, kiedy, jak pan powiadasz, zostałem sprzedany?
— Przeprawić się przez Tynę, dostać się do Szkocji, połączyć się z lordem Montrose, a on Waszej Królewskiej Mości nie sprzeda.
— A cóż pocznę w Szkocji? będzie to wojna powstańców. a taka wojna niegodna jest króla.
— Przykład Roberta Bruce rozgrzesza Waszą Królewską Mość.
— Nie! nie!... zbyt długo walczę... jeżeli mnie sprzedali, niech mnie wydadzą, i niech na nich spadnie wieczna hańba zdrady.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Athos — może tak powinien postąpić król, ale nie tak powinien postępować małżonek i ojciec Przybyłem tu w imieniu żony Waszej Królewskiej Mości, i córki... i w imieniu żony i córki i dwojga innych dzieci, które pozostawiłeś królu, w Londynie, wołam: Żyj, Najjaśniejszy Parnie, Bóg tego chce!
Król wstał, spiął pas, przypasał szpadę i, ocierając chustką czoło, zroszone potem, rzekł:
— Cóż mam czynić?
— Najjaśniejszy Panie, czy możesz w całem wojsku liczyć choć na jeden pułk?
— De Winter — odezwał się król — czy wierzysz w wierność swego pułku?
— Najjaśniejszy Panie, to są, tylko ludzie, a ludzie stali się albo źli, albo bardzo słabi. Wierzę w ich wierność, ale nie mogę ręczyć; powierzyłbym im swe życie ale waham się z powierzeniem życia Waszej Królewskiej Mości.
— Ha!... — rzekł Athos — to w braku pułku jest nas trzech wiernych ludzi... wystarczymy. Niech Wasza Królewska Mość dosiądzie konia, niech się umieści między nami, przeprawiamy się przez Tynę, dostajemy się do Szkocji i jesteśmy ocaleni.
— Czy takie twoje zdanie, de Winter?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I twoje, panie d‘Herblay?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Niech więc tak będzie, jak chcecie. De Winter, wydaj rozkazy.
De Winter wyszedł; tymczasem krol kończył się ubierać. Pierwsze blaski dzienne jęły sączyć się przez okna namiotu, kiedy de Winter wszedł.
— Wszystko gotowe, Najjaśniejszy Panie — rzekł.
— A my? — zapytał Athos.
— Grimaud i Blaisois trzymają konie osiodłane.
— To nie traćmy chwili, — rzekł Athos — jedźmy.
— Jedźmy, — powtórzył król.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Aramis — czy Wasza Królewska Mość nie uprzedzi swych przyjaciół?
— Przyjaciół moich? — odrzekł Karol I, wstrząsając smutno głową, — mam tylko trzech. Jednego przyjaciela od lat dwudziestu, który o mnie nigdy nie zapomniał, dwóch przyjaciół od sześciu dni, których nigdy nie zapomnę. Chodźcie, panowie, chodźcie.
Król wyszedł z namiotu, przed którym oczekiwał już jego koń, król jeździł na nim od trzech lat i bardzo go lubił. Koń, zobaczywszy go, zarżał z zadowolenia.
— O! — rzekł król — byłem niesprawiedliwy, bo oto jeszcze jedna przynajmniej istota, która mnie kocha. Ty pozostaniesz mi wierny, Arthusie, nieprawdaż?
A koń, jakby zrozumiał te słowa, zbliżył dymiące nozdrza do twarzy królewskiej, podnosząc wargi i pokazując uciesznie białe zęby.
— Tak, tak — rzekł król, głaszcząc go ręką — tak, dobrze, Arthusie, jestem z ciebie zadowolony.
I z tą lekkością, która go czyniła jednym z najlepszych jeźdźców w Europie, Karol wskoczył na siodło i, zwracając się do Athosa, Aramisa i de Wintera rzekł:
— No, panowie, czekam na was.
Ale Athos stał na miejscu, nieruchomy, z oczami wpatrzonemi i ręką, wyciągniętą ku linji czarnej, ciągnącej się wzdłuż brzegu Tyny w długości dwa razy większej od obozu.
— Co to za linja? — rzekł Athos. — Wczoraj jej nie widziałem.
— To zapewne mgła od rzeki, — odparł król.
— Najjaśniejszy panie, to coś namacalniejszego, niż mgła.
— Istotnie, widzę jakby jakąś przegrodę ciemnawą — rzekł de Winter.
— To nieprzyjaciel wychodzi z Newcastle i otacza nas! — zawołał Athos.
— Nieprzyjaciel? — rzekł król.
— Tak! nieprzyjaciel! już za późno; tam, przy tym promieniu słonecznym, od strony miasta, widać błyszczące „brzegi żelazne“.
Tak nazywano wówczaas kirasierów, z których Cromwell stworzył swoją gwardję.
— O! — rzekł król — zobaczymy, czy to prawda, że szkoci mnie zdradzają.
— Co chcesz uczynić, Najjaśniejszy Panie? — zawołał Athos.
— Chcę dać im rozkaz, ażeby atakowali i razem ze mną przeszli po brzuchach tych nędznych rokoszan.
I król, spiąwszy konia, popędził ku namiotowi hrabiego Lewena.
— Za mną, panowie, — rzekł Athos.
— Za mną — rzekł Aramis.
— Czyżby król był ranny? — spytał de Winter. — Widzę na ziemi plamy krwi.
I popędził za dwoma przyjaciółmi. Athos go zatrzymał.
— Zbierz pan swój pułk — rzekł — przewiduję, że będziemy go potrzebowali za chwilę.
De Winter zawrócił, a dwaj przyjaciele sami jechali dalej. W dwie sekundy król przybył do namiotu naczelnego wodza wojska szkockiego. Zeskoczył na ziemię i wszedł. Generał otoczony był przez głównych dowódców.
— Król!... — zawołali wszyscy, prostując się i patrząc na siebie ze zdumieniem.
Karol stał przed nimi, w kapeluszu na głowie, ze zmarszczonemi brwiami, smagając szpicrutą po swych butach.
— Tak, panowie — wyrzekł — król we własnej osobie, i król przychodzi do was, ażebyście zdali sprawę z tego, co się dzieje.
— A co się dzieje, Najjaśniejszy Panie? — zapytał hrabia de Lewen.
— A to, mój panie — rzekł król, dając się unieść gniewowi, — że jenerał Cromwell przybył tej nocy do Newcastle, że wy o tem wiecie, a ja nie jestem przez was uprzedzony; dzieje się to, że nieprzyjaciel wychodzi z miasta i zamyka nam przejście przez Tynę, że wasze straże musiały widzieć ten manewr, a ja nie jestem przez was uprzedzony; dzieje się to, że układem sromotnym sprzedaliście mnie, za dwakroć sto tysięcy funtów parlamentowi, ale o tym układzie zostałem przynajmniej uprzedzony. Oto, co się dzieje, moi panowie, odpowiadajcie i usprawiedliwiajcie się, bo ja was oskarżam.
— Najjaśniejszy Panie, — wyjąkał hrabia de Lewen — — Waszą Królewską Mość w błąd wprowadził jakiś fałszywy raport.
— Własnemi oczyma widziałem wojsko nieprzyjacielskie, rozciągające się między mną a Szkocją — rzekł Karol — i mogę prawie powiedzieć: na własne uszy słyszałem roztrząsane warunki handlu o moją osobę.
Wodzowie szkoccy spojrzeli po sobie, sami teraz z kolei marszcząc brwi.
— Najjaśniejszy panie — mruknął hrabia de Lewen, przygnieciony brzemieniem wstydu — Najjaśniejszy Panie, gotowi ci jesteśmy złożyć wszelkie dowody.
— Ja żądam tylko jednego — wyrzekł król — wojsko do bitwy i dalej na nieprzyjaciela.
— Niepodobna, Najjaśniejszy Panie — rzekł hrabia.
— Jakto? niepodobna?... A któż temu przeszkadza? — zawołał Karol I.
— Wasza Królewska Mość wie dobrze, że między nami i wojskiem angielskiem jest zawieszenie broni — odpowiedział hrabia.
— Jeżeli jest zawieszenie broni, wojsko angielskie pogwałciło je, wychodząc z miasta wbrew postanowionym warunkom; otóż powiadam wam, macie razem ze mną przebić się przez wojsko do Szkocji; a jeżeli tego nie uczynicie, wybierajcie między temi dwiema nazwami: albo jesteście tchórze!... albo jesteście zdrajcy!...
Oczy szkotom zapałały i, jak się to często zdarza w podobnych okolicznościach, z niezwykłego wstydu przeszli do niezwykłej bezczelności; dwaj wodzowie klanów, podsunąwszy się bliżej do króla, odezwali się:
— A więc tak... przyrzekliśmy uwolnić Szkocję i Anglję od tego, który od lat dwudziestu pięciu pije krew i złoto Anglji i Szocji. Przyrzekliśmy i dotrzymujemy naszego przyrzeczenia: Królu Karolu Stuarcie, jesteś naszym więźniem...
I obaj jednocześnie wyciągnęli ręce, ażeby pochwycić króla. Ale zanim końcami palców dotknęli jego osoby, obaj padli, jeden ranny, a drugi nieżywy.

Athos ugodził jednego kolbą pistoletu, Aramis drugiego przeszył szpadą na wylot. Potem, gdy hrabia de Lewen i inni wodzowie cofali się, przerażeni tą niespodziewaną pomocą, jakby spadającą wprost z nieba temu, którego uważali już za swego więźnia, Athos i Aramis wyprowadzili króla z namiotu wiarołomnego, gdzie tak nierozważnie się zapędził, i, wskoczywszy na konie, które lokaje trzymali w pogotowiu, galopem ruszyli ku namiotowi królewskiemu. W przejeździć zobaczyli de Wintera, nadbiegającego na czele swego pułku. Król skinął nań, ażeby mu towarzyszył.

ROZDZIAŁ XV
MŚCICIEL

Wszyscy czterej weszli do namiotu; nie mieli jeszcze żadnego planu działania, należało coś postanowić. Król padł na fotel.
— Jestem zgubiony!... — wyrzekł.
— Nie, Najjaśniejszy panie — odrzekł Athos — jesteś tylko zdradzony.
Król westchnął głęboko.
— Zdradzony!... zdradzony przez szkotów, wśród których się urodziłem, których zawsze przekładałem nad anglików!... O!... nędznicy.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się Athos — nie czas teraz narzekać, teraz chwila, ażeby pokazać, że jesteś królem i szlachcicem, śmiało!... Najjaśniejszy panie, śmiało!... bo masz tu przynajmniej trzech ludzi, którzy cię nie zdradzają, o to możesz być spokojny. O!... gdyby nas było pięciu!... — szepnął Athos, myśląc o d‘Artagnanie i Porthosie.
— Co pan mówisz?... — zapytał Karol, powstając.
— Powiadam, Najjaśniejszy Panie, że jest tylko jeden sposób. Lord de Winter odpowiada za swój pułk, a przynajmniej prawie ręczy, mniejsza o słowa; on staje na czele swych ludzi, my u boku Waszej Królewskiej Mości robimy wyłom w wojsku Cromwela i dostajemy się do Szkocji.
— Jest jeszcze inny sposób — rzekł Aramis — niech jeden z nas przebierze się w strój królewski i weźmie konia królewskiego. Gdy jego głównie ścigać będą, król może ujdzie niepostrzeżony.
— To dobra rada — rzekł Athos — i jeżeli Wasza Królewska Mość raczy jednemu z nas wyświadczyć ten zaszczyt, będziemy bardzo wdzięczni.
— Co myślisz o tej radzie, de Winter?... — pytał król, patrząc z zachwytem na tych dwóch ludzi, których jedyną myślą było ściągnąć na swoją głowę niebezpieczeństwa, które jemu zagrażały.
— Myślę, Najjaśniejszy Panie, że, jeśli jest sposób ocalenia Waszej Królewskiej Mości, to właśnie pan d‘Herblay go wskazał. Błagam więc jak najpokorniej Waszą Królewską Mość, ażeby spiesznie uczynił wybór, bo nie mamy czasu do stracenia.
— A jeśli się zgodzę, to śmierć, a przynajmniej więzienie grozi temu, kto mnie zastąpi.
— I zaszczyt ocalenia króla!... — zawołał de Winter.
Król spojrzał na starego przyjaciela ze łzami w oczach; zdjął wstęgę Ś-go Ducha, którą nosił, dla okazania honorów dworu francuzom, którzy mu towarzyszyli, i włożył ją na szyję de Winterowi.
— To słuszne — rzekł Athos — on służy mu dłużej, niż my.
Król usłyszał te słowa i zwrócił się ze łzami w oczach.
— Panowie — rzekł — zaczekajcie chwilkę, mam dla każdego z was także order.
Podszedł do szafy, gdzie zamknięte były jego własne ordery i wyjął dwa ordery Podwiązki.
— Te ordery nam nie przysługują — rzekł Athos.
— A to dlaczego?... — zapytał król.
— Bo to ordery prawie królewskie, a myśmy tylko zwyczajna szlachta.
— O!... — wyrzekł król — znajdź mi pan na świecie serca szlachetniejsze od waszych. Nie, nie, nie oddajecie sobie sprawiedliwości, panowie, ale ja to czynię za was. Uklęknij, hrabio. Athos ukląkł, król włożył mu order z lewej ku prawej stronie, jak zwykle, i, wznosząc do góry szpadę, zamiast zwykłej formuły: „Panuję cię kawalerem orderu, bądź dzielny, wierny i prawy“ — rzekł.
— Jesteś dzielny, odważny i prawy, mianuję cię kawalerem orderu, panie hrabio.
Poczem, zwracając się do Aramisa, rzekł:
— Na ciebie kolej, panie kawalerze.
I zaczęła się ta sama ceremonja, z temi samemi słowy, gdy tymczasem de Winter zdejmował z siebie pancerz, ażeby lepiej naśladować króla.
Po dokonaniu dekoracji Karol uściskał obu przyjaciół.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł de Winter, który w obliczu wielkiego poświęcenia odzyskał całą siłę i odwagę — jesteśmy gotowi.
Król spojrzał na trzech tych panów.
— Więc trzeba uciekać?... — rzekł.
— Uciekać wśród wojska, Najjaśniejszy Panie — rzekł Athos — to nazywa się walczyć.
— Umrę więc ze szpadę w ręku — rzekł Karol. — Panie hrabio, panie kawalerze, jeżeli kiedykolwiek będę królem...
— Najjaśniejszy Parnie, zaszczyciłeś nas już bardziej, niż przystało na zwyczajnych szlachciców, to od nas należy ci się wdzięczność. Ale nie traćmy czasu, bo już za dużo go straciliśmy.
Król po raz ostatni wyciągnął do wszystkich trzech rękę, zamienił się kapeluszem z de Winterem i wyszedł.
Pułk de Wintera ustawiony był na wzgórzu, które panowało nad obozem; król wraz z trzema przyjaciółmi skierował się ku wzgórzu.
— Może pożałują jeszcze — rzekł król — i gotowi będą pójść.
— Jeżeli żałują, Najjaśniejszy Panie — odpowiedzią! Athos — to za nami podążą.
— Cóż mamy czynić?... — spytał król.
— Przyjrzyjmy się wojsku nieprzyjacielskiemu — rzekł Athos.
Oczy całej gromadki skierowały się natychmiast ku owej linji, którą o świcie dnia wzięto za mgłę, a która w świetle pierwszych promieni słońca prezentowała się, jako wojsko, uszykowane do bitwy. Jednocześnie zobaczono na małym wzgórku, przed frontem nieprzyjacielskim małego człowieczka, krępego i ciężkiego w ruchach; otaczało go kilku oficerów.
— Czy ten człowiek zna osobiście Waszą Królewską Mość?... — zapytał Aramis.
Król uśmiechnął się.
— Ten człowiek... to Cromwell — rzekł.
— To niech Wasza Królewska Mość naciśnie kapelusz na czoło, ażeby nie zauważył zamiany.
— O!... — rzekł Athos — straciliśmy dużo czasu.
— Więc — rzekł król — niech będą dane rozkazy i jedźmy.
— Czy sam je dasz, Najjaśniejszy Panie.
— Nie, mianuję pana głównym dowódcą — rzekł król.
— Posłuchaj więc, milordzie de Winter; niech Wasza Królewska Mość raczy się trochę oddalić, proszę; to, o czem mówić będziemy, Waszej Królewskiej Mości nie dotyczy.
Król uśmiechnął się i cofnął o trzy kroki w tył.
— Ja taką rzecz proponuję — mówił dalej Athos — podzielimy pański pułk na dwa szwadrony; pan staniesz na czele jednego, Jego Królewska Mość i my — na czele drugiego; jeżeli nic nam nie stanie na zawadzie, uderzymy razem, ażeby przełamać linję nieprzyjacielską, rzucimy się do Tyny i przebędziemy ją wbród albo wpław; gdyby zaś przeciwnie nasunięto nam jaką przeszkodę na drodze, pan i pańscy ludzie dacie się zabić do ostatniego, a my z królem podążymy dalej; kiedy już staniemy na brzegu rzeki, to choćby stali w trzy szeregi, jeśli szwadron pański spełni swój obowiązek, to już nasza rzecz.
— Na koń!... — rzekł de Winter.
— Na koń!... — rzekł Athos — wszystko jest przewidziane i postanowione.
— Zatem, panowie — rzekł król — naprzód!...
Dosiedli koni: król — konia Wintera, Winter konia królewskiego, potem de Winter pojechał na czele jednego szwadronu, a król, mając po prawej stronie Athosa, po lewej Aramisa, wysunął się w pierwsze szeregi drugiego oddziału.
Całe wojsko szkockie przyglądało się tym przygotowaniom nieruchomie i z ciszą wstydu. Widziano, jak kilku wodzów wystąpiło z szeregów i złamało swe szpady.
— To mnie pociesza — rzekł król — nie wszyscy są zdrajcy.
W tejże chwili rozległ się głos Wintera.
— Naprzód!... — wykrzyknął.
Pierwszy szwadron ruszył z miejsca, potem drugi za nim podążył i zjechał ze wzgórza. Pułk kirasjerów, prawie równy liczebnie, rozwijając się poza wzgórzem, pędził cwałem na spotkanie. Król wskazał Athosowi i Aramisowi, co się dzieje.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Athos — ten wypadek jest przewidziany i zamiast nas zgubić, ocala.
W tej chwili pomimo tętentu koni galopujących i ich rżenia, usłyszano grzmiący głos Wintera:
— Szable do rąk!
Na ten rozkaz wszystkie szable zabłysły jak błyskawice.
— Dalej, panowie — zawołał z kolei król, upojony tą wrzawą i widokiem — dalej, panowie, szable do rąk!
Ale na ten rozkaz, przy którego wykonaniu król pierwszy dał przykład, tylko Aramis i Athos byli posłuszni.
— Zdradzeni jesteśmy — szepnął król.
— Poczekajmy jeszcze — rzekł Athos — może nie poznali głosu Waszej Królewskiej Mości i czekają rozkazu od dowódcy szwadronu?
— Czyż nie słyszeli głosu swego pułkownika? Ale patrzcie! patrzcie!... — zawołał król, zatrzymując konia swego gwałtownie, że aż zgiął kolana, i chwytając za cugle konia Athosa.
— O! podli!... o! nędznicy!... o! zdrajcy!... — krzyczał de Winter, którego głos było słychać, gdy tymczasem jego ludzie, opuszczając szeregi, rozpraszali się po równinie.
Zaledwie tuzin ludzi pozostał przy nim i czekał ataku kirasjerów Cromwella.
— Pójdźmy umrzeć z nimi!... — rzekł król.
— Pójdźmy umrzeć!... — rzekli Athos i Aramis.
— Do mnie wierne serca!... — zawołał de Winter Głos ten dobiegł aż do dwóch przyjaciół, którzy popędzili galopem.
— To wszystko na nic!... — zawołał po francusku, odpowiadając de Winterowi, głos jakiś, a głos ten przejął ich dreszczem.
Winter zaś na dźwięk tego głosu zbladł i osłupiał. Głos ten należał do jeźdźca na wspaniałym czarnym bachmacie. Jechał on na czele pułku angielskiego i w zapale wyprzedził go o dziesięć kroków.
— To on!... — szepnął de Winter z utkwionemi oczyma i zwieszając szpadę.
— Król! król!... — zawołało kilka głosów, biorąc Wintera za króla, z powodu konia izabelowatego i orderu — wziąć go żywcem!
— Nie! to nie król!... — zawołał jeździec — nie mylcie się. Nieprawdaż, milordzie de Winter, wszak nie jesteś królem! Jesteś tylko moim stryjem!
I w tejże chwili Mordaunt, bo on to był, wymierzył lufę pistoletu w Wintera. Strzał zagrzmiał; kula przeszyła piersi staremu szlachcicowi, który podskoczył na siodle i padł na ręce Athosa, szepcząc:
— Mściciel!
— Przypomnij sobie moją matkę — ryknął Mordaunt, przejeżdżając obok, unoszony galopem rozszalałego konia.
— Nędzniku!... — zawołał Aramis, strzelając doń z pistoletu prawie przyłożonego do ciała, bo przelatywał tuż przy nim; ale pistolet spalił na panewce. W tejże chwili pułk cały wpadł na kilku ludzi, którzy pozostali, i dwóch francuzów otoczono i ściśnięto. Athos, przekonawszy się, że de Winter umarł, puścił trupa i unosząc szpadę, zawołał:
— Co Aramisie!... za honor Francji!...
I dwaj anglicy, którzy znajdowali się najbliżej dwóch szlachciców, padli obaj ugodzeni śmiertelnie. W tejże chwili rozległa się straszliwa wrzawa, i trzydzieści kling zabłysło nad ich głowami. Nagle jakiś człowiek wyrywa się z pośród szeregów angielskich, które przewraca, skacze ku Athosowi, obejmuje go rękoma nerwowemi, wydziera mu szpadę i mówi do ucha:
— Cicho! poddaj się! Mnie się poddać — to nie znaczy się poddać.
Jednocześnie jakiś olbrzym pochwycił za obie pięści Aramisa, który daremnie stara się uwolnić z tego potężnego uścisku.
— Poddaj się! — rzekł, patrząc nań uporczywie.
Aramis podnosi głowę, Athos się obraca.
— D‘Artagnan!... — zawołał Athos; gaskończyk zamknął mu usta ręką.
— Poddaję się, — rzekł Aramis, podając szpadę Porthosowi.
— Ognia! ognia! — krzyczał Mordaunt, powracając do gromadki, gdzie byli dwaj przyjaciele.
— Po co? — odrzekł pułkownik — wszyscy się poddali.
— To syn milady — rzekł Athos do d‘Artagnana.
— Poznałem go.
— To mnich — rzekł Porthos do Aramisa.
— Wiem.
W tejże chwili szeregi zaczynały się otwierać.
D‘Artagnan trzymał za cugle konia Athosa, Porthos konia Aramisa. Każdy z nich starał się uprowadzić swego jeńca zdala od pola bitwy. Ustępujący pułk odsłonił miejsce, gdzie padło ciało Wintera. Instynktem nienawiści Mordaunt je odnalazł i patrzał na nie, nachyliwszy się na koniu z ohydnym uśmiechem. Athos, choć spokojny, sięgnął ręką do olster pistoletów.
— Co robisz? — rzekł d‘Artagnan.
— Pozwól mi go zabić.
— Ruchem najmniejszym nie zdradź się, że go znasz, albo zgubieni jesteśmy wszyscy czterej.
Poczem, zwracając się do młodzieńca, rzekł:
— Dobra gratka! — zawołał — dobra gratka! przyjacielu Mordaunt.
Mamy każdy po jednemu, pan du Vallon i ja, i to kawalerów podwiązki!
— Ale — zawołał Mordaunt, patrząc na Athosa i Aramisa oczyma krwawemi, — to, zdaje mi się, francuzi?
— Dalibóg nie wiem! Czyś pan francuz? — spytał Athosa.
— Jestem francuzem — odpowiedział tenże poważnie.
— A więc, dragi mój panie, jesteś jeńcem ziomka.
— Ale król? — odezwał się Athos z boleścią — król?...
D‘Artagnan ścisnął silnie rękę, swemu jeńcowi i rzekł:
— O! mamy i króla!...
— Tak — odezwał się Aramis — nikczemną zdradą!
Porthos o mało co nie zgruchotał pięści, swemu przyjacielowi i rzekł doń z uśmiechem:
— E! proszę pana, na wojnie tyle znaczy zręczność, co i siła: patrz pan.
Właśnie w tej chwili ów szwadron, który miał zasłaniać odwrót Karola, zbliżał się na spotkanie pułku angielskiego, otaczając króla. Król był jeszcze spokojny, ale znać było, ile musiał cierpieć, ażeby się zdobyć na ten pozorny spokój.
— Oto Nabuchodonozor — zawołał jeden z kirasjerów Cromwella, stary purytanin, a oczy mu zabłysły na widok tego, którego nazywał tyranem.
— Nabuchodonozor, co mówisz? — odezwał się Mordaunt l przerażającym uśmiechem — to król Karol I, to poczciwy król Karał I-y, który łupi swych poddanych, ażeby sobie brać zagrabione.
Karol podniósł oczy ku człowiekowi, który tak przemawiał, ale go nie poznał.
Jednakże spokojny, religijny majestat jego oblicza zniewolił tegoż do spuszczenia wzroku.
— Dzień dobry, panowie — wyrzekł król do dwóch szlachciców, których zobaczył jednego w rękach d‘Artagnana, drugiego w rękach Porthosa.
— Dzień był nieszczęśliwy, ale nie wasza to wina, chwała Bogu. Gdzież jest mój stary de Winter?
Obaj szlachcice odwrócili głowy i milczeli.
— Poszukaj, gdzie jest Straffort! — wyrzekł głos złowrogi Mordaunta.
Karol drgnął; pocisk ugodził celnie; Straffort był jego wiecznym wyrzutem sumienia, cieniem jego w dzień, widmem w nocy. Król spojrzał dokoła siebie i zobaczył trupa u swych nóg. Był to trup Wintera. Nie krzyknął Karol, ani łzy jednej nie przelał; tylko bladość jeszcze większa rozpostarła się na jego obliczu; ukląkł na ziemi, podniósł głowę Wintera i, pocałowawszy go w czoło, i zdjąwszy z niego wstęgę św. Ducha, którą mu założył był na szyję, pobożnie ułożył ją sobie na piersi.
— Winter zabity? — spytał d‘Artagnan, patrząc na trupa.
— Tak, — odrzekł Athos, — i to przez swego synowca.
— No! pierwszy z nas odchodzi — szepnął d‘Artagnan — niech śpi w spokoju!... dzielny to był człowiek.
— Karolu Stuarcie — wyrzekł pułkownik pułku angielskiego, przystępując do króla, który przywdział już na siebie oznaki królewskości — czy się poddajesz, jako więzień?
— Pułkowniku Thomlison — rzekł Karol — król się nie poddaje, człowiek ustępuje tylko przed siłą.
— Proszę o pańską szpadę.
Król wydobył szpadę i złamał ją o kolano. W tejże chwili koń jakiś bez jeźdźca, cały mokry od piany z oczyma w płomieniach, z nozdrzami rozwartemi, nadbiegł i poznawszy swego pana zatrzymał się przed nim, lżąc z radości. Był to Arthus. Król uśmiechnął się, pogłaskał go ręką i wskoczył lekko na siodło.
— No, panowie — wyrzekł — prowadźcie mnie, dokąd chcecie.
Poczem, zwracając się żywo, rzekł:
— Czekajcie, zdawało mi się, żem widział, jak się de Winter poruszył; jeżeli żyje jeszcze, na wszystko, co macie najświętszego, nie opuszczajcie tego szlachcica.
— O!... bądź spokojny, królu Karolu — odezwał się Moradunt — kula przeszyła mu serce.
— Ani słowa, ani ruchu, ani spojrzenia do mnie lub do Porthosa — rzekł d‘Artagnan do Athosa i Aramisa — bo milady nie umarła i dusza jej żyje w ciele tego szatana!...
Oddział podążył ku miastu, prowadząc królewskiego jeńca, ale w połowie drogi adjutant jenerała Cromwella przywiózł rozkaz pułkownikowi Thomlisonowi, ażeby zawieźć króla do Holdenby-Castle.

W tymże czasie kurjerzy rozbiegli się na wszystkie strony, ażeby zwiastować Anglji i całej Europie, że Karol Stuart jest więźniem generała Oliviera Cromwella.

ROZDZIAŁ XVII
OLIVIER CROMWELL

— Idziecie, panowie, do generała?... — zapytał Mordaunt d‘Artagnana i Porthosa — wiecie, że was wezwał po bitwie.
— Naprzód musimy umieścić swych więźniów w bezpiecznem miejscu — odrzekł d’Artagnan Mordauntowi. — Czy wiesz pan, że każdy z tych rycerzy wart jest tysiąc pięćset pistolów?...
— O!... bądźcie, panowie, spokojni — odparł, patrząc okiem, którego okrutne wejrzenie daremnie usiłował złagodzić — jazda moja będzie ich strzegła dobrze! ja za nich odpowiadam.
— Ja jeszcze lepiej sam będę ich pilnował — podchwycił d‘Artagnan — zresztą czegóż potrzeba?... dobrego pokoju ze strażą, lub tylko słowa od nich, że nie uciekną. Chcę naprzód to załatwić, a potem będziemy mieli zaszczyt stawić się przed generałem i zapytać go o zlecenia dla Jego Eminencji.
— Zamierzacie więc, panowie, prędko stąd odjechać?... — zapytał Mordaunt.
— Nasze zadanie już skończone, i nic nas nie zatrzymuje w Anglji, chyba dobra wola wielkiego człowieka, do którego zostaliśmy posłani.
Młodzieniec przygryzł sobie wargi i, nachyliwszy się do ucha sierżantowi, szepnął mu:
— Pójdziesz za tymi ludźmi, nie stracisz ich z oczu, a gdy się dowiesz, gdzie mieszkają, przyjdziesz do mnie, będę czekał przy bramie miejskiej.
Sierżant skinął na znak posłuszeństwa. Wtedy zamiast podążyć za jeńcami, których prowadzono do miasta, Mordaunt skierował się ku pagórkowi, skąd Cromwell przypatrywał się bitwie i gdzie kazał sobie postawić namiot. Cromwell nakazał, ażeby nikogo doń nie wpuszczano; ale szyldwach znał Mordaunta, jako jednego z najbliższych powierników generała, i pomyślał, że ten zakaz nie dotyczy młodzieńca.
Mordaunt uchylił więc płótno namiotu i zobaczył Cromwella, siedzącego przed stołem, z głową ukrytą w dłoniach; siedział, odwrócony doń tyłem. Mordaunt pozostał przy drzwiach namiotu.
Wreszcie, po upływie chwili, Cromwell podniósł zafrasowane czoło i, jakby poczuł, że ktoś jest w namiocie, obrócił zwolna głowę.
— Powiedziałem, że chcę być sam... — zawołał, widząc młodzieńca.
— Myślałem, że ten zakaz mnie nie dotyczy, panie — wyrzekł Mordaunt — jednak, jeżeli rozkażesz, gotów jestem wyjść.
— A!... to ty, Mordauncie!... — rzekł Cromwell, jakby siłą woli zdejmując zasłonę, zakrywającą mu oczy — skoroś to ty, to dobrze, zostań.
— Przynoszę panu powinszowanie.
— Powinszowanie?... a to czego?...
— Wzięcia do niewoli Karola Stuarta... Teraz pan jesteś władcą Anglji.
— Byłem tak samo nim przed dwiema godzinami — wyrzekł Cromwell — a nawet więcej.
— Jakto, generale?...
— Anglja potrzebowała mnie, ażeby pochwycić tyrana, teraz tyran jest już ujęty. Czyś go widział?...
— Tak, panie — odrzekł Mordaunt.
— Jaką ma minę?...
Mordaunt zawahał się, ale prawda przemocą wydobywała mu się z ust.
— Spokojny jest, zachowuje się z godnością — odrzekł.
— Co powiedział?...
— Kilka słów pożegnania z przyjaciółmi.
— Z przyjaciółmi!... — mruknął Cromwell — więc on ma jeszcze przyjaciół?...
Poczem głośno dodał:
— Czy się bronił?...

— Nie, panie, opuszczony został przez wszystkich,
D' Artagnan spróbował nawiązać rozmowę z Grosslowem.
z wyjątkiem trzech czy czterech ludzi; nie miał więc możności bronić się.

— Komu oddał szpadę?
— Nie oddał, tylko ją złamał.
— Dobrze zrobił; ale zamiast ją złamać, powinienby był lepiej z niej skorzystać.
Zapanowało chwilowe milczenie.
— Podobno zabity został dowódca pułku, który służył za eskortę Karolowi? — rzekł Cromwell, badawczo patrząc na Mordaunta.
— Tak, panie.
— Kto go zabił?
— Ja.
— Jak się nazywał? — Lord de Winter.
— Pański stryj!... — zawołał Cromwell.
— Mój stryj?... — podchwycił Mordaunt. — Zdrajcy Anglji nie należą do mojej rodziny.
Cromwell trwał przez chwilę w zamyśleniu, patrząc na młodzieńca.
Potem z głębokim smutkiem, który Szekspir tak dobrze maluje, rzekł doń:
— Mordaunt, jesteś strasznym sługą.
— Kiedy Pan rozkazuje — rzekł Mordaunt — opierać się nie można Jego rozkazom. Abraham podniósł nóż na Izaaka, a Izaak był jego synem.
— Tak — odrzekł Cromwell — ale Bóg nie chciał spełnienia tej ofiary.
— Rozejrzałem się dokoła siebie — rzekł Mordaunt — i nie zobaczyłem ani jagnięcia, ani koźlęcia, uwikłanego w zaroślach równiny.
Cromwell skłonił głowę.
— Silny jesteś wśród silnych, Mordaunt — wyrzekł. — A jak się sprawiali francuzi?
— Jak ludzie serca — rzekł Mordaunt.
— Tak, tak — szepnął Cromwell — francuzi biją się i rzeczywiście, jeżeli luneta moja dobra, zdaje mi się, że ich widziałem w pierwszym szeregu.
— Tak, byli tam — odrzekł Mordaunt.
— Po tobie jednak — podchwycił Cromwell.
— To wina nie ich, ale koni.
Znów nastało milczenie chwilowe.
— A Szkoci?... — zapytał Cromwell.
— Dotrzymali słowa — rzekł Mordaunt — ani się ruszyli.
— Nędznicy!... — szepnął Cromwell.
— Oficerowie ich chcą się z panem widzieć.
— Nie mam czasu. Czy im zapłacono?
— Tej nocy.
— Niech jadą więc, niech wracają w swe góry, niech ukryją swój wstyd, jeżeli góry ich są na to dość wysokie; nie mam już teraz żadnego do nich interesu, ani też oni do mnie. No, idź już, Mordaunt.
— Zanim odejdę — rzekł Mordaunt — mam jeszcze zadać panu kilka pytań; co więcej, mam pewną prośbę, mój mistrzu.
— Do mnie.
Mordaunt skłonił się.
— Przychodzę do ciebie, bohaterze mój, opiekunie, ojcze mój, i powiadam: Mistrzu, czyś ze mnie zadowolony?
Cromwell spojrzał nań ze zdziwieniem. Młodzieniec pozostał niewzruszony.
— Tak — wyrzekł Cromwell — odkąd cię znam, spełniałeś nietylko swój obowiązek, ale więcej jeszcze, niż obowiązek, byłeś moim wiernym przyjacielem, zręcznym dyplomatą, dobrym żołnierzem.
— Czy przypominasz sobie, panie, że to ja pierwszy miałem myśl traktowania ze Szkotami, ażeby opuścili swego króla?
— Tak, myśl ta pochodzi od ciebie, to prawda, nie czułem jeszcze takiej pogardy dla ludzi.
— Czy dobrym byłem ambasadorem we Francji?
— Tak, otrzymałeś od Mazariniego, o co go prosiłem.
— Czyż nie walczyłem zawsze gorąco za pańską chwałę i dobro?
— A może nawet za gorąco, jak wyrzucałem ci to przed chwilą. Ale dokąd zmierzasz?
— Ażeby powiedzieć ci, milordzie, że nastała chwila, kiedy jednem słowem wynagrodzić możesz wszystkie moje usługi?
— O!... — odezwał się Olivier z lekkim ruchem wzgardy — to prawda, zapomniałem, że każda usługa wymaga nagrody, żeś mi usługi wyświadczył i że nie jesteś jeszcze wynagrodzony.
— O! panie, mogę nim być natychmiast, i to ponad moje wszelkie życzenia.
— Jakto?
— Mam nagrodę pod ręką, prawie ją trzymam.
— Cóż to za nagroda?... — zapytał Cromwell. — Czy ofiarować ci złoto? A może prosisz o rangę? lub o urząd?
— Czy pan zgodzi się na moją prośbę?
— Zobaczymy naprzód, co to za prośba.
— O! bądź spokojny, pinie, — odparł Mordaunt, z ponurym wyrazem twarzy — nie zrujnuje cię ona wcale.
— Więc — rzekł Cromwell — przyrzekam zaspokoić twoją prośbę, o ile to będzie w mojej mocy; mów.
— Panie — odpowiedział Mordaunt — dziś zrana wzięto do niewoli dwóch jeńców, otóż ja o nich proszę.
— Więc ofiarowali za siebie okup tak znaczny?
— Przeciwnie, uważani ich za ubogich.
— Więc to są twoi przyjaciele?
— Tak, panie — zawołał Mordaunt — to są przyjaciele moi, przyjaciele drodzy, i życie swe oddałbym za ich życie.
— Dobrze, Mordaunt — rzekł Cromwell, z pewną oznaką radości, odzyskując lepszą opinję o młodym człowieku — dobrze, daję ci ich, a nawet nie chcę wiedzieć, kto oni; uczyń z nimi, co zechcesz.
— Dziękuję panu — zawołał Mordaunt — dziękuję! odtąd życie moje do ciebie należy, a nawet, gdybym je za pana stracił, jeszcze ci pozostanę dłużnym; dziękuję ci, wspaniale zapłaciłeś za moje usługi.
I rzucił się do kolan Cromwellowi i pomimo usiłowań generała purytańskiego, który nie chciał lub udawał, że nie chce przyjąć tego hołdu, prawie królewskiego, ujął go za rękę, pocałował, wybiegł z namiotu generała, z radością, przepełniającą mu serce ii promieniejącą z oczu: Cromwell podążył za nim wzrokiem.
— Zabił swego stryja!... — wyszeptał — niestety! jacyż są ci, którzy mu służą? Może ten, który o nic się u mnie nie upomina, zażądał więcej wobec Boga, niż ci, którzy przyjdą żądać złota, rządu i chleba dla nieszczęśliwych: nikt mi nie służy bez wyrachowania. Karol, który jest moim jeńcem, może posiada jeszcze przyjaciół, ja ich nie posiadam wcale.

I zapadł ponownie w marzenie, przerwane mu przez Mordaunta.

ROZDZIAŁ XVIII
SZLACHCICE

Kiedy Mordaunt podążał do namiotu Cromwella, d‘Artagnan i Porthos prowadzili swych jeńców do domu, który im został wyznaczony na kwaterę w Newcastle. Polecenie, dane przez Mordaunta sierżantowi, nie uszło uwadze gaskończyka; to też spojrzeniem zalecił Athosowi i Aramisowi jak największą przezorność. Aramis i Athos jechali więc w milczeniu przy swych zwycięzcach.
Najbardziej jednak zdziwiony był Mousqueton, gdy z progu drzwi zobaczył zbliżających się czterech przyjaciół, a za nimi sierżanta i z tuzin ludzi. Przetarł sobie oczy, nie wierząc, że widzi Athosa i Aramisa. Miał już nawet sypnąć wykrzyknikami, ale Porthos wymownem spojrzeniem nakazał mu milczenie. Mousqueton czekał więc wyjaśnienia tak dziwnej rzeczy; najbardziej zaś mieszało go to, że czterej przyjaciele robili takie miny, jakgdyby się nigdy nie znali.
Dwaj przyjaciele przepuścili jeńców przed sobą, poleciwszy Mousquetonowi zaprowadzić cztery konie do stajni.
— Dlaczego nie wejdziemy razem z nimi?... — zapytał Porthos.
— Bo — odpowiedział d‘Artagnan — bo naprzód trzeba zobaczyć, czego od nas chce ten sierżant i tych ośmiu czy dziesięciu ludzi, którzy mu towarzyszą.
Sierżant i ośmiu czy dziesięciu ludzi rozstawiło się w małym ogródku. D‘Artagnan zapytał ich, czego pragną i po co tu stoją.
— Otrzymaliśmy rozkaz — odrzekł sierżant — ażeby panom dopomóc w pilnowaniu więźniów
D‘Artagnan podziękował sierżantowi i dał mu koronę, ażeby wypił za zdrowie generała Cromwella. Sierżant odpowiedział, że purytanie nie piją nigdy i schował pieniądz do kieszeni.
— O!... — odezwał się Porthos — co za okropny dzień, mój drogi d‘Artagnanie!..
— Co ty mówisz, Porthosie?... nazywasz strasznym dzień, w którym odnaleźliśmy naszych przyjaciół?...
— Tak, ale w jakich okolicznościach!
— To prawda, że okoliczności były przykre — rzekł d‘Artagnan — ale mniejsza, rozejrzyjmy się w nich i postarajmy się zastanowić nad położeniem.
— O!... położenie nasze bardzo jest za wikłane — rzekł Porthos — i rozumiem teraz, dlaczego Aramis tak mi zalecał, ażebym udusił tego okropnego Mordaunta.
— Cicho! — nie wymawiaj tego nazwiska!... — odparł d‘Artagnan.
— Ależ — rzekł Porthos — ja mówię po francusku, a oni są anglicy...
D‘Artagnan troskliwie zamknął drzwi, poczem kolejno uściskał obu przyjaciół. Athos był śmiertelnie smutny, Aramis patrzył to na Porthosa, to na d‘Artagnana, nic nie mówiąc, ale spojrzenie jego było tak wyraziste, że d‘Artagnan je rozumiał.
— Chciałeś się dowiedzieć, skąd się tutaj wzieliśmy? Bardzo to łatwo zgadnąć: Mazarini polecił nam zawieźć list do generała Cromwella.
— Ale jakim sposobem znaleźliście się obok Mordaunta — rzekł Athos — obok Mordaunta, którego zaleciłem ci się strzedz, d‘Artagnanie.
— A którego poleciłem ci zadusić, Porthosie — rzekł Aramis.
— Zawsze w tem Mazarini. Cromwell posłał go do Mazariniego; Mazarini posłał nas do Cromwella; w tem wszystkiem jakaś fatalność.
— Tak, masz słuszność, d‘Artagnanie, fatalność, która nas rozdziela i gubi. Tak, mój Aramisie, nie mówmy już o tem, a przygotujmy się do poddania losowi.
Sadioun! przeciwnie mówmy o tem, bo raz na zawsze będziemy razem, choćby nawet w sprawach wprost sprzecznych.
— O! tak, i bardzo nawet sprzecznych — rzekł Athos z uśmiechem — bo, zapytuję was, jakiej sprawie służycie? O! d‘Artagnanie, patrz, do czego cię używa ten nędznik Mazarini. Czy wiesz, jaką winę dziś na siebie wziąłeś? Winien jesteś uwięzienia króla, jego zniesławienia i śmierci.
— O! o!... — rzekł Porthos — doprawdy
— Przesadzasz, Athosie — odparł d‘Artagnan — do tego jeszcześmy nie doszli.
— Mój Boże! ale już dochodzimy. Po co aresztowano króla? Gdyby go chciano uszanować, jako pana, nie kupowanoby go, jak niewolnika.
Czy sądzisz, że Cromwell zapłacił dwakroć sto tysięcy funtów szterlingów po to, ażeby przywrócić go na tron? Przyjaciele, bądźcie pewni, że go zabiją i to jeszcze najmniejsza zbrodnia, jaką mogą popełnić. Lepiej ściąć króla, niż go wypoliczkować.
— Wszystko to możebne — odrzekł d‘Artagnan — ale co nas to może obchodzić? Ja jestem tutaj, ponieważ jestem żołnierzem, ponieważ służę swym panom, to jest tym, którzy mi płacą żołd. Przysiągłem, że słuchać ich będę i słucham, ale wy, coście nie przysięgali, dlaczego tam jesteście i czyjej sprawie służycie?
— Sprawie najświętszej, jaka jest na świecie — wyrzekł Athos — sprawie niedoli, sprawie władzy królewskiej i religji. Przyjaciel, małżonka, córka uczynili nam zaszczyt, że wezwali naszej pomocy. Służyliśmy im, w miarę naszych słabych środków i Bóg policzy nam chęć za uczynki. Możesz inaczej myśleć, d‘Artagnanie, możesz inaczej zapatrywać się na rzeczy, mój drogi, nie nawracam cię bynajmniej, ale cię ganię.
— O! o!... — odrzekł d‘Artagnan — a cóż mnie wreszcie szkodzi, że pan Cromwell, będąc anglikiem, buntuje się przeciw swemu królowi, który jest szkotem? Ja jestem francuzem, i wszystko to mnie nic a nic nie obchodzi: dlaczego więc chciałbyś mnie czynić odpowiedzialnym?
— Rzeczywiście!... — wtrącił Porthos.
— Bo cała szlachta jest braćmi, bo jesteś szlachcicem, bo królowie we wszystkich krajach są pierwsi między szlachtą, bo gmin ślepy, niewdzięczny i głupi, zawsze ma przyjemność obniżać to, co jest od niego wyższe, i to ty, ty, d‘Artagnanie, człowieku ze starego szlacheckiego rodu, z pięknem imieniem, z chlubną szpada, przyczyniłeś się do wydania króla handlarzom piwa, krawcom i woźnicom! O! d‘Artagnanie, jako żołnierz, może spełniłeś swój obowiązek, ale jako szlachcic, jesteś winien, ja ci to powiadam.
D‘Artagnan żuł łodygę kwiatu, nie odpowiadał nic i mieszał się zupełnie, bo, gdy odwracał oczy od wzroku Athosa, napotykał wzrok Aramisa.
— A ty, Porthosie — ciągnął dalej hrabia, jakby litując się nad zafrasowaniem d‘Artagnana — ty, najlepsze serce, najlepszy przyjacielu, najlepszy żołnierzu, jakiego znam; ty, którego dusza czyniła godnym urodzenia na stopniach tronu, ty, co byłbyś prędzej czy później nagrodzony przez jakiego rozsądnego króla; ty mój drogi Porthosie, ty, szlachcicu z obyczajów upodobań i odwagi, tyś także równie winien, jak d‘Artagnan.
Porthos zaczerwienił się, ale z przyjemności raczej, niż ze wstydu, a jednak spuścił głowę, jak gdyby był wielce upokorzony.
— Tak, tak, — odezwał się — zdaje mi się, że masz słuszność, mój drogi hrabio.
Athos się podniósł.
— No — rzekł, podchodząc do d‘Artagnana i podając mu rękę — no, mój drogi synu, wszystko co ci mówię,iz pewnością mówię ci, jeżeli nie głosem, to sercem ojcowskiem. Wierzaj mi, że łatwiej byłoby mi podziękować ci za ocalenie mi życia i ani jednem słówkiem nie podrażnić twoich uczuć.
— Zapewne, zapewne, Athosie — odpowiedział d‘Artagnan, sam także ściskając mu rękę — ale bo też ty masz djabelskie uczucia, które nie każdy może mieć. Któżby sobie mógł wyobrazić, że człowiek rozsądny mógłby opuścić swój dom, Francję, swego wychowanka, pięknego młodzieńca (widzieliśmy go w obozie), ażeby biec... dokąd? na pomoc zgniłej władzy królewskiej zmurszałej, która pewnego poranku runie, jak stara szopa. Uczucie, o jakiem mówisz, jest piękne bezwątpienia, ale to uczucie tak piękne, że jest aż nadludzkie.
— Jakiekolwiek ono jest d‘Artagnanie — odpowiedział Athos, nie dając się złapać w zasadzkę, jaką ze swą zręcznością gaskońską zastawiał przyjaciel jego uczuciu ojcowskiemu dla Raula — jakiekolwiek jest, przyznacie w głębi serca, że jest sprawiedliwe; ale już nie spieram się ze swym panem, d‘Artagnanie, bo jestem twoim jeńcem, i traktuj mnie, jako jeńca.
— O! do licha!... — rzekł d‘Artagnan — wiesz dobrze, iż niedługo będziesz moim jeńcem.
— Nie — odrzekł Aramis — bo postąpią zapewne z nami, jak z tymi, którzy wzięci zostali pod Philipphaus.
— A co z nimi zrobiono?... — spytał d‘Artagnan.
— A!... — odrzekł Aramis — połowę powieszono, a połowę rozstrzelano.
— Otóż ja — wyrzekł d‘Artagnan — zaręczam wam, że dopóki pozostanie mi choć kropla w żyłach, nie zostaniecie ani powieszeni, ani rozstrzelani. Sandiou!... Niechno tylko przyjdą!... Zresztą, czy widzisz te drzwi, Athosie?...
— To cóż?...
— Wyjdziesz temi drzwiami, kiedy zechcesz; bo od tej chwili ty i Aramis jesteście wolni, jak powietrze.
— Poznaję cię po tem dobrze, mój dzielny d‘Artagnanie — odpowiedział Athos — ale nie jesteś już naszym wyłącznym panem: te drzwi strzeżone są, d‘Artagnanie, wiesz o tem dobrze.
— To gwałtem się przedostaniecie — podchwycił Porthos. — Cóż tam?... dziesięciu ludzi najwyżej.
— To nicby nie było dla nas czterech, ale za dużo dla nas dwóch. Nie, tak podzieleni, jak jesteśmy teraz, musimy zginąć. Macie fatalny przykład; na drodze do Vendémois ty, d‘Artagnanie, tak dzielny, ty, Porthosie, tak waleczny i silny, zostaliście pobici; dziś kolej przyszła na mnie i Aramisa... A nigdy się nam to nie zdarzyło, gdy byliśmy we czterech razem, umrzyjmy więc, jak umarł Winter; co do mnie, oświadczam, że zgadzam się uciec, ale tylko we czterech razem.
— Niepodobna — odparł d‘Artagnan — jesteśmy pod rozkazami Mazariniego.
— Wiem i dlatego nie nalegam na was więcej; dowodzenia moje nie odrosłyby skutku.
— Zresztą, gdyby nawet odniosły skutek — wtrącił Aramis — najlepiej byłoby nie narażać wcale tak zacnych przyjaciół, jak d‘Artagnan i Porthos. Co do mnie, czuję się dumny iść naprzeciw kulom, a nawet szubienicy, wraz z tobą, Athosie, bo nigdy nie wydałeś mi się tak wielki, jak dzisiaj.
D‘Artagnan nie mówił nic; zgryzłszy łodygę kwiatu, teraz zgryzł własne paznogcie.
— Wyobrażacie sobie — odezwał się wreszcie — że was zabiją?... Dlaczego?... Komu zależy na waszej śmierci?... Zresztą, jesteście naszymi jeńcami.
— Szaleńcze!... potrójny szaleńcze!... — rzekł Aramis — czyż nie znasz Mordaunta?... Ja tylko jedno spojrzenie z nim zamieniłem i widziałem w tem spojrzeniu, że jesteśmy skazani.
— Fakt jest, że sam się gniewam na siebie, iż go nie udusiłem, jak mi powiedziałeś, Aramisie — podchwycił Porthos.
— A ja kpię sobie z Mordaunta — zawołał d‘Artagnan — cap de Diou! jeżeli mnie zanadto połechcze, zmiażdżę ten owad!... Nie uciekajcie więc, to zbyteczne, bo przysięgam wam, że jesteście tak tutaj bezpieczni, jak przed dwudziestu laty, ty Athosie, przy ulicy Féron, a ty Aramisie, przy ulicy Vaugirard.
— Patrzcie — rzekł Athos, wyciągając rękę ku oknom — zaraz będziecie wiedzieli, czego się trzymać, bo oto i on nadbiega.
Rzeczywiście, patrząc w kierunku, wskazanym ręką Athosa, d‘Artagnan zobaczył jeźdźca, zbliżającego się galopem. Był to w istocie Mordaunt.
D‘Artagnan wybiegł z pokoju. Porthos chciał za nim podążyć.

— Zostań — rzekł d‘Artagnan — i przybądź dopiero wtedy, gdy usłyszysz, że zabębnię we drzwi.

ROZDZIAŁ XIX
O!... JEZU!...

Mordaunt, przybywszy przed dom, zobaczył na progu d‘Artagnana, a żołnierzy, leżących z bronią na murawie.
— Hola!... — zawołał głosem, zdławionym przez brak tchu skutkiem prędkiej jazdy — czy więźniowie na umiejscu?...
— Tak, panie — rzekł sierżant, zrywając się żywo; jego ludzie zaś, ponieśli prędko ręce do kapeluszy.
— Dobrze. Niech czterech ludzi zabierze ich i zaprowadzi zaraz do mego mieszkania.
Czterech ludzi stanęło w pogotowiu.
— A to co takiego?... proszę powiedzieć, jeżeli łaska.
— A to taka rzecz — odparł Mordaunt — że rozkazuję czterem ludziom zabrać jeńców, których wzięliśmy dziś zrana i zaprowadzić do mego mieszkania.
— A to dlaczego?... — zapytał d‘Artagnan. — Przepraszam za ciekawość; ale pojmuje pan, że pragnę być obznajmiony w tym przedmiocie.
— Bo ci jeńcy są teraz już moi — odpowiedział Mordaunt wyniośle — i że rozporządzam nimi, jak mi się podoba.
— Za pozwoleniem, za pozwoleniem, mój młody panie — odrzekł d‘Artagnan — zdaje mi się, że jesteś w błędzie; mogłeś był zabrać milorda de Winter, który był twoim stryjem, jak powiadają; wolałeś go zabić, to dobrze, otóż my, pan du Vallon i ja, mogąc zabić tych dwóch jeńców, woleliśmy ich wziąć; każdy ma swój gust.
Usta Mordauntowi zbielały. D‘Artagnan zrozumiał, iż rzeczy prędko zaczną się psuć i jął wybębniać marsza na drzwiach. Przy pierwszym takcie wyszedł Porthos i stanął po drugiej stronie drzwi, a zasłonił je prawie całe swą osobą. Ten manewr nie uszedł uwagi Mordaunta.
— Panie — odezwał się, a gniew już przebijał w jego głosie — daremny stawiałbyś opór, więźniowie ci zostali ani przed chwilą dani przez naczelnego wodza, a mego dostojnego protektora, przez pana Oliviera Cromwella.
W d‘Artagnana te słowa ugodziły jakby piorun. Krew napłynęła mu do skroni, mgła zasłoniła oczy; pojął nadzieję okrutną młodzieńca, a ręka jego instynktownie poszukała rękojeści szpady.
Porthos zaś patrzył na d‘Artagnana, ażeby wiedzieć, co ma czynić, i zastosować swe ruchy do jego w zupełności. To spojrzenie Porthosa zaniepokoiło d‘Artagnana; — zaczął sobie wyrzucać, że wezwał do pomocy brutalną siłę Porthosa w sprawie, która wymagała szczególnej przebiegłości.
— Gwałt — mówił do siebie — zgubiłby nas wszystkich; d‘Artagnanie, mój przyjacielu, dowiedź tej młodej gadzinie, że jesteś nietylko silniejszy, ale i sprytniejszy od niej...\
— O!... — rzekł z głębokim ukłonem — dlaczego nie powiedziałeś tego odrazu, panie Mordaunt! Jakto?... Przychodzisz pan w imieniu pana Oliviera Cromwella, najsłynniejszego wodza naszych czasów?...
— Właśnie od niego przybywam — rzekł Mordaunt, zsiadając na ziemię i oddając konia jednemu z żołnierzy.
— Czemu pan tego odrazu nie powiedziałeś, kochany panie!... — ciągnął dalej d‘Artagnan. — Cała Anglja ’należy do pana Cromwella, a ponieważ żądasz ode mnie moich więźniów w jego imieniu, schylam czoło, panie, oni są pańscy... bierz ich.
Mordaunt posunął się uradowany, a Porthos, zgnębiony, patrząc na d‘Artagnana ze zdumieniem głębokiem, otwierał usta, ażeby mówić. D‘Artagnan nastąpił na but Porthosowi, który wtedy dopiero zrozumiał, że przyjaciel jego gra komedję. Mordaunt już postawił nogę przy progu drzwi i z kapeluszem w ręku chciał przejść między dwoma przyjaciółmi, skinąwszy na czterech ludzi, ażeby za nim podążyli.
— Ale przepraszam — odezwał się d‘Artagnan, z najgrzeczniejszym uśmiechem i opierając rękę na ramieniu młodzieńca — jeżeli znakomity generał Olivier Cromwell rozporządził naszymi jeńcami na rzecz pańską, zapewne uczynił akt tej darowizny na piśmie. Zapewne dał panu jaki liścik do mnie, najmniejszy choćby świstek papieru, jako dowód. Racz mi pan pokazać ten świstek, ażebym miał przynajmniej jakieś usprawiedliwienie, dlaczego opuściłem swych ziomków. Bo inaczej pojmujesz pan, że chociaż jestem pewny, iż jenerał Cromwell nie może im życzyć nic złego, sprawiłoby to wrażenie przykre.
Mordaunt cofnął się i, czując cios, rzucił straszne spojrzenie na d‘Artagnana; ale ten odpowiedział miną jak najbardziej uprzejmą i najprzyjaźniejszą na wypogodzonem zupełnie obliczu.
— Kiedy ja panu mówię — rzekł Mordaunt — to mnie pan obraża swem powątpiewaniem.
— Ja? — zawołał d‘Artagnan — ja? wątpić miałbym w to, co pan mówisz?... Niech mnie Bóg uchowa, mój drogi panie Mordaunt; przeciwnie — uważam pana za godnego i skończonego szlachcica, sądząc z pozorów... a zresztą chce pan, ażebym mówił otwarcie?
— Mów pan — rzekł Mordaunt.
— Pan du Vallon, ten, którego oto ma pan przed sobą, jest bogaty, ma czterdzieści tysięcy franków dochodu, a zatem nie dba wcale o pieniądze nie mówię więc za niego, ale za siebie.
— Więc cóż, mój panie?
— Otóż ja nie jestem bogaty; w Gaskonji to nie hańba, mój panie; nikt tam bogaty nie jest, a sam nawet Henryk IV, słynnej pamięci, który był królem gaskończyków, jak Jego Królewska Mość Filip IX jest królem wszystkich hiszpanów, nigdy nie miał grosza w kieszeni.
— Dokończ pan — rzekł Mordaunt — widzę już, do czego zmierzasz, i jeżeli to, o czem myślę, cię powstrzymuje, można będzie tę trudność usunąć.
— U! wiedziałem o tem dobrze! — odrzekł d‘Artagnan — że z pana rozumny człowiek. Otóż w tem cała rzecz. Jestem oficerem tylko. Mam to tylko, co przynosi mi moja szpada, to jest ciosy i banknoty. Biorąc więc dzisiaj do niewoli dwóch francuzów, którzy mi się wydali znakomicie urodzonymi, dwóch kawalerów Podwiązki, powiedziałem sobie: los mój już zapewniony. Wspomniałem o dwóch jeńcach, gdyż w podobnych okolicznościach pan du Vallon, będąc bogaty, ustępuje mi zawsze swych jeńców.
Mordaunt, zwedziony zupełnie prostoduszną gadatliwością d‘Artagnana, uśmiechnął się jak człowiek, który doskonale rozumie przedstawiane mu przyczyny, i odpowiedział łagodnie.
— Rozkaz będę miał, panie, podpisany natychmiast, a przy tym rozkazie dwa tysiące pistolów, ale tymczasem niech mi pan pozwoli zabrać tych ludzi.
— Nie — odrzekł d‘Artagnan — cóż panu stanowi półgodzinna zwłoka? Ja jestem człowiekiem, lubiącym porządek, prowadźmy więc rzeczy porządnie.
— Jednakże mógłbym pana zmusić — podchwycił Mordaunt — bo ja tutaj dowodzę.
— O! panie — podchwycił d‘Artagnan uśmiechając się — zaraz widać, że, chociaż mieliśmy zaszczyt podróżować w towarzystwie pańskiem, to jednak nas nie znasz, jesteśmy szlachtą, jesteśmy francuzami, jesteśmy zdolni we dwóch zabić pana i pańskich ośmiu ludzi! A! mój panie Mordaunt, nie bądź uparty, bo gdy kto się wobec mnie upiera, to i ja się upieram, a wtedy staję się wściekle uparty — a ten oto pan — ciągnął dalej d‘Artagnan, wskazując Porthosa, — jest jeszcze bardziej uparty i okrutny ode mnie; a już nie wspomnę nawet, że przysłani jesteśmy przez Mazariniego, który reprezentuje króla francuskiego, z czego wynika, że w tej chwili reprezentujemy króla i kardynała, a więc w naszym charakterze ambasadorów jesteśmy nietykalni, co p. Olivier Cromwell, tak wielki polityk, jak i wódz, rozumie doskonale. Poproś go więc pan o rozkaz na piśmie. Co panu to szkodzi, kochany panie Mordaunt?
— Tak, o rozkaz na piśmie — rzekł Porthos, który zaczynał pojmować zamiary d‘Artagnana — tego tylko żądamy.
Jakkolwiek Mordaunt miał wielką chęć uciec się do gwałtownych środków, jednakże musiał przyznać rację tym względom, jakie mu d‘Artagnan wyszczególnił. Zresztą nie powziął wcale podejrzeń. Postanowił więc nietylko iść po rozkaz, ale jeszcze i po dwa tysiące pistoli, na jakie oszacował sam obu więźniów. Wsiadł więc na konia i, zaleciwszy sierżantowi, ażeby dobrze pilnował jeńców, zawrócił rumaka i znikł.
— To dobrze! — odezwał się d‘Artagnan — kwadrans na jazdę do namiotu, kwadrans na powrót — więcej nie trzeba; potem zwracając się do Porthosa, rzekł z całym spokojem:
— Przyjacielu Porthosie, posłuchaj uważnie. Naprzód ani słowa przyjaciołom naszym o tem, coś słyszał; nie trzeba, aby wiedzieli jaką im wyświadczamy przysługę.
— Dobrze — rzekł Porthos — rozumiem.
— Idź do stajni; zastaniesz tam Mousquetona; osiodłacie konie, włożycie pistolety do olster i rumaki nasze wyprowadzicie niepostrzeżenie na ulicę, tak, iżby odrazu można ich dosiąść.... reszta już moja rzecz.
Porthos nie uczynił żadnej uwagi i zastosował się do rozkazu z tem ślepem zaufaniem, jakie zawsze pokładał w swym przyjacielu. Na rogu ulicy spotkał Mousquetona, którego zabrał ze sobą.
Wtedy d‘Artagnan wszedł do pokoju, gwiżdżąc kuplety, które rozpoczął po odejściu Porthosa.
— Mój drogi Athosie, zastanowiłem się nad twojemi rozumowaniami: i one mnie przekonały; stanowczo żałuję, żem się zaplątał w tę sprawę. Rzeczywiście, jak powiedziałeś, Mazarini jest gałgan. Postanowiłem więc uciec razem z wami, bądźcie gotowi; szpady wasze stoją w kącie, nie zapomnijcie o nich, takie narzędzie bywa czasem nader użyteczne, a zwłaszcza w takich okolicznościach, w jakich się znajdujemy... to mi przypomina worek Porthosa. A! jest!
I d‘Artagnan włożył worek do swej kieszeni. Dwaj przyjaciele patrzyli nań ze zdumieniem.
— I cóż w tem dziwnego?... — rzekł d‘Artagnan — pytam was. Ślepy byłem, Athos pomógł mi przejrzeć, ot i wszystko, chodźcie tu. — Dwaj przyjaciele zbliżyli się.
— Widzicie tę ulicę?... — rzekł d‘Artagnan — tam będą konie, wyjdziecie furtką, zwrócicie się na lewo, wskoczycie na siodła i po wszystkiem; słuchajcie tylko mego sygnału, a będzie nim: „O! Jezu!“
— Ale ty dajesz słowo, że także przyjdziesz, d‘Artagnanie?... — podchwycił Athos.
— Przysięgam ci, na Boga.
— Zatem rzecz skończona — zawołał Aramis. — Na okrzyk „o Jezu!“ wychodzimy, przewracamy wszystko, co nam zawadzać będzie na drodze, biegniemy do koni, wskakujemy na siodła i dalej galopem! nieprawdaż?
— Doskonale!
— A widzisz, Aramisie, czy nie mówiłem ci, że d‘Artagnan jest najlepszy z nas wszystkich!
— Dobryś!.. — podchwycił d‘Artagnan — teraz komplementy! Uciekam, do widzenia!
— Ale z nami uciekasz?... nieprawdaż?
— Naturalnie. A nie zapomnijcie sygnału: O! Jezu!
I wyszedł takim samym krokiem, jakim wszedł, pogwizdując rozpoczętą przy wejściu arjętkę.
Żołnierze grali lub spali; dwóch z nich śpiewało fałszywie w kącie psalm: „Super flumina Babylonis“. D‘Artagnan przywołał sierżanta.
— Mój drogi panie — rzekł doń — generał Cromwell wezwał mnie przez pana Mordaunta, czuwaj, więc proszę cię dobrze nad więźniami. Sierżant kiwnął głową potwierdzająco. D‘Artagnan udał się do stajni; znalazł pięć koni osiodłanych, w tej liczbie i swego.
— Niech każdy z was weźmie konia za uzdę — rzekł do Porthosa i Mousquetona — i wykręćcie na lewo, tak, ażeby Athos i Aramis widzieli was z okna.
— Więc i oni przyjdą?... — spytał Porthos.
— Za chwilę.
— Nie zapomniałeś mego worka...
— Nie, bądź spokojny.
I Porthos i Mousqueton, prowadząc konie za cugle, udali się na swoje stanowiska. Wtedy d‘Artagnan, zostawszy sam, zapalił hubkę, wsiadł na konia i zatrzymał się wśród żołnierzy, naprzeciw furtki. Tu, głaszcząc konia, włożył mu kawałek palącej się hubki do ucha. Trzeba było być tak dobrym jeźdźcem, jak d‘Artagnan, ażeby się na coś podobnego odważyć, bo zwierzę zaledwie uczuło palący płomień stanęło dęba i skoczyło, jak oszalałe. Żołnierze, którym groziło stratowanie odskoczyli szybko.
— Do mnie! do mnie!... — wołał d‘Artagnan. — Trzymajcie! trzymajcie! mój koń zwarjował.
Rzeczywiście w jednej chwili oczy zwierzęcia nabiegły krwią, a całe pokryło się pianą.
— Do mnie!... — krzyczał wciąż d‘Artagnan, a żołnierze nie śmieli pośpieszyć mu z pomocą. — Do mnie! czy dacie mi tak umrzeć, o Jezu!
Zaledwie d‘Artagnan wydał ten okrzyk, drzwi się otworzyły i wybiegli Athos i Aramis ze szpadami w ręku. Ale dzięki fortelowi d‘Artagnana, droga była wolna.
— Więźniowie uciekają! więźniowie uciekają!... — krzyknął sierżant.
Trzymaj! trzymaj!... — wołał d‘Artagnan, puszczając cugle swemu rozszalałemu koniowi, który poskoczył, przewracając dwóch czy trzech ludzi.
— Stop! stop!... — wołali żołnierze, biegnąc do broni.
Ale więźniowie już byli na siodle, i także nie tracili czasu; popędzili na najbliższą ulicę.
Pośrodku ulicy spostrzegli Grimauda i Blaisois, którzy właśnie szukali swych panów. Jednem skinieniem Athos dał do zrozumienia Grimaudowi, o co chodzi, ten podążył za małym oddziałem, który pędził, jak huragan, d‘Artagnan jeszcze go bardziej podniecał wołaniem. Przejechali bramę, jak cienie, a strażnicy ani nawet pomyśleli ich zatrzymywać, i znaleźli się na czystem polu.
Tymczasem żołnierze krzyczeli ciągle: Stop! stop! a sierżant, zarzynając się domyślać podstępu, rwał sobie włosy. Wtem ujrzano przybywającego galopem jeźdźca, który trzymał papier w ręce. To Mordaunt powracał z rozkazem.
— Więźniowie!... — zawołał, zeskakując z konia.

Sierżant nie miał siły mu odpowiedzieć i wskazał tylko otwarte drzwi i pusty pokój. Mordaunt pobiegł, zrozumiał wszystko, krzyknął, jakby mu kto wyszarpywał wnętrzności i padł zemdlony na kamienie.

ROZDZIAŁ XX
GDZIE DOWIEDZIONE JEST, ŻE W NAJCIĘŻSZYCH NAWET OKOLICZNOŚCIACH, SZLACHETNE SERCA NIE TRACĄ ODWAGI A DOBRE ŻOŁĄDKI APETYTU

Mały oddział, nie spojrzawszy poza siebie, pędził tak szybkim galopem, przebywając wpław małą rzeczkę i zostawiając na lewo miasto Durham. Wreszcie ujrzano lasek i po raz ostatni dano ostrogi koniom, kierując się w tę stronę.
Skoro tylko znikli za zasłoną zieleni, dość gęstą, ażeby ich zakryć przed wzrokiem tych, którzy mogli ich ścigać, zatrzymali się, ażeby odbyć naradę; konie kazano trzymać dwom lokajom, ażeby wypoczęły w siodłach i uprzęży, a Grimauda postawiono na straży.
— Pójdź, przyjacielu mój, niech cię ucałuję — rzekł Athos do d‘Artagnana — tyś naszym zbawcą, tyś prawdziwym bohaterem wśród nas.
— Athos ma słuszność i ja cię podziwiam — rzekł z kolei Aramis, ściskając go w swych objęciach — czegóżbvś ty mógł dokazać, mając nad sobą pana mądrego i dzielnego!
— Teraz — rzekł gaskończyk — wszystko idzie dobrze; przyjmuję dla siebie i dla Porthosa wszelkie ucałowania i podziękowania.
Obaj przyjaciele, gdy d‘Artagnan przypomniał im, co winni również Porthosowi, z kolei i jemu uściskali ręce.
— Teraz — rzekł Athos — należałoby pomyśleć, ażeby wie lecieć na los przypadku, jak jacy szaleńcy, ale ułożyć plan. Co mamy uczynić?
— Co mamy czynić? mordionx! To nie tak trudno powiedzieć.
— Ty powiedz, d‘Artagnanie.
— Dostaniemy się do najbliższego portu morskiego, zbierzemy wszystkie nasze drobne środki, najmiemy statek i powrócimy do Francji. Daję wszystko co do ostatniego grosza. Najpierwszym skarbem jest życie, a nasze, powiedzmy to sobie, wisi tylko na włosku.
— Co mówisz o tem, du Val!on?... — zapytał Athos.
— Ja — odrzekł Porthos — jestem zupełnie tego samego zdania, co d‘Artagnan! Obrzydliwy to kraj ta Anglja!
— Więc gotów jesteś ją opuścić?... — zapytał Athos d’Artagnana.
Sandiu!... — odrzekł d‘Artagnan — nie widzę, co mogłaby mnie tu zatrzymać.
Athos zamienił spojrzenie z Aramisem.
— To jedźcie, moi przyjaciele — odezwał się z westchnieniem.
— Takto, jedźcie!... — podchwycił d‘Artagnan — chyba jedźmy.
— Nie, przyjacielu mój — odrzekł Athos — musimy się rozstać.
— Rozstać!... — zawołał d‘Artagnan, oszołomiony tą niespodziewaną nowiną.
— Ba!... — rzekł Porthos — dlaczego mamy się rozstać, kiedy jesteśmy razem?
— Bo wasze zadanie już spełnione, i możecie, a nawet powinniście powrócić do Francji, ale z nami co innego
— Zadanie wasze jeszcze nie spełnione?... — spytał d‘Artagnan, patrząc na Athosa ze zdziwieniem.
— Nie, przyjacielu mój — odpowiedział Athos głosem słodkim a zarazem stanowczym. — Przybyliśmy tu, ażeby bronić króla Karola, źleśmy go bronili, teraz musimy go ocalić.
— Ocalić króla!... — wyrzekł d‘Artagnan, spoglądając z kolei na Aramisa.
Aramis poprzestał tylko na kiwnięciu głową. Twarz d‘Artagnana przybrała wyraz głębokiego współczucia; zdawało mu się, że ma do czynienia z dwoma warjatami.
— Ależ to niemożliwe, ażebyś mówił poważnie, Athosie — odezwał się d‘Artagnan — król znajduje się wśród wojska, które go prowadzi do Londynu. Armją tą dowodzi rzeźnik, czy też syn rzeźnika, mniejsza, pułkownik Harrison. Jego Królewskiej Mości wytoczony zostanie proces, po przybyciu do Londynu, ręczę za to; dość się o tem nasłuchałem z ust pana Oliviera Cromwella.
Athos i Aramis zamienili z sobą drugie spojrzenie.
— A po skończeniu procesu, wyrok niezwłocznie będzie wykonany — ciągnął dalej d‘Artagnan — o! ci purytanie prędcy są w robocie.
— A na co, jak sądzisz, zostanie król skazany?... — zapytał Athos.
— Bardzo się boję, że na śmierć; za wiele zrobili przeciw niemu, aby im to kiedykolwiek przebaczył, jedno im więc tylko pozostaje: zabić go.
— Tak, jestem tego pewny; ale tembardziej nie należy opuszczać zagrożonej głowy królewskiej.
— Athosie, tyś chyba oszalał!
— Nie, przyjacielu mój — odparł łagodnie szlachcic. De Winter przyjechał do Francji po nas, zaprowadził nas do Pani Henryki. Jej Królewska Mość uczyniła nam zaszczyt, panu d’Herblay i mnie, prosząc o naszą pomoc dla swego małżonka; daliśmy jej nasze słowo; słowo wszystko w sobie mieściło. Była w niem nasza siła, nasz rozum, życie wreszcie swe oddawaliśmy; słowa dotrzymać musimy. Wszak takie i twoje zdanie, d‘Herblay?
— Tak — odrzekł Aramis — przrzekliśmy.
— Zresztą — ciągnął dalej Athos — mamy jeszcze i inny powód, a mianowicie — posłuchajcie dobrze: wszystko jest mizerne i nędzne we Francji w tej chwili. Mamy króla dziesięcioletniego, który nie wie jeszcze, czego chce; mamy królowę, którą spóźniona namiętność czym ślepą; mamy ministra, który rządzi Francją, jak ekonom dużym folwarkiem, to znaczy, myśląc tylko o tem, co może dać mu złoto, i orząc tę ziemię intrygą i chytrością włoską; mamy książąt, którzy stanowią opozycję osobistą i samolubną, a są w stanie conajwyżej wydrzeć z rąk Mazariniego trochę pieniędzy i jakiś łachman władzy. Służyłem im nie z zapałem... Bogu wiadomo, że ich oceniam tak, jak są warci, i że nie wysoko stoją w mojej opinji... służyłem im tylko z zasady. Dzisiaj rzecz inna; spotykam na swej drodze wysoką niedolę, niedolę królewską, niedolę europejską; przywiązuję się do niej. Jeżeli nam się uda ocalić króla, będzie to piękne; jeżeli umrzemy za niego, będzie to wielkie... Jedyną naszą boleścią będzie umierać zdala od was.
— Co poczniecie tu w kraju obcym, nieprzyjacielskim?
— O! gdybyśmy was mieli, przyjaciele moi! Z tobą, d‘Artagnanie, z tobą, Portnosie, we czterech znów razem po raz pierwszy od lat dwudziestu, stawilibyśmy czoło nietylko Anglji, ale trzem nawet królestwom!
— A czyście obiecali też królowej — podchwycił d‘Artagnan z goryczą — że zburzycie więzienie londyńskie, zabijecie sto tysięcy żołnierzy, ze walczyć będziecie zwycięsko przeciw zyczeniu narodu i dążnościom człowieka, który nazywa się Olivierem Cromwell? Wyście go nie widzieli, Athosie i Aramisie! O! to genjusz, który mi wielce przypomniał tamtego wielkiego kardynała — wiecie, Richelieugo! Nie przesądzajcie więc swych obowiązków. W imię nieba! drogi mój Athosie, nie czyn bezużytecznych poświęceń. Kiedy na cię patrzę, doprawdy, zdaje mi się, ze widzę człowieka rozsądnego; kiedy mi opowiadasz, zdaje mi się, ze mam, do czynienia z warjatem. No, Porthosie przyłączcie się do mnie. Co myślisz o tej sprawie, powiedz szczerze?
— Nic dobrego — odpowiedział Porthos.
— No, — mówił dalej d‘Artagnan, zniecierpliwiony, że Athos, zamiast go słuchać, słuchał jakby głosu, w nim samym mówiącego — nigdy jeszcze nie pożałowaliście moich rad. Wierzaj mi zatem, Athosie, zadanie twoje już skończone i to skończone szlachetnie, powracaj z nami do Francji.
— Przyjacielu — odrzekł Athos, uśmiechając się — postanowienie nasze niewzruszone.
D‘Artagnan uderzył się po biodrze ze złością: podawał względy najbardziej przekonywające, jakie tylko mógł odnaleźć; ale na wszystkie te rozumowania Athos uśmiechał się spokojnie i słodko, a Aramis kiwał głową.
— A! — zawołał wreszcie d‘Artagnan rozżarty — kiedy tak chcesz, zostawmy nasze kości w tym hultajskim kraju, gdzie zawsze zimno, gdzie pogoda jest mgłą, mgła deszczem, a deszcz potopem; gdzie słońce podobne do księżyca a księżyc do kawałka sera śmietankowego... zresztą tu lub gdzieindziej umrzeć, skoro trzeba umierać, to już mniejsza!
— Ale pomyśl, drogi przyjacielu! — wtrącił Athos — że tu mamy umrzeć wcześniej.
— Ba! trochę wcześniej, czy trochę później, na to nie warto się łasić.
— Ja zaś — rzekł Porthos — zrobię, co zechcecie. Zresztą, mnie się to bardzo podoba, co powiedział Athos przed chwilą.
— Ale twoja przyszłość, d‘Artagnanie? Twoje marzenia Ponthosie?
— Przyszłość nasza, nasze marzenia — wyrzekł d‘Artagnan z gorączkowym zapałem — czy potrzebujemy się tem wszystkiem troszczyć, skoro ratujemy króla? gdy król zostanie ocalony, zbieramy jego przyjaciół, bijemy purytanów, zdobywamy Anglję, wkraczamy do Londynu razem z nim i przywracamy go ma tron.
— A on nas mianuje książętami i parami — wyrzekł Porthos, a oczy mu się zaświeciły z radości, na myśl o tej przyszłości, jak w bajce.
— Albo o nas zapomni — wtrącił d‘Artagnan.
— O! — zawołał Porthos.
— O? to się już widziało, przyjacielu Porthosie, bo, zdaje mi się, wyświadczyliśmy kiedyś królowej Annie Austrjackiej przysługę, która wcale nie ustępowała tej, jaką chcemy wyświadczyć dzisiaj Karolowi I, co nie przeszkadzało królowej Annie Austrjackiej nie pamiętać o nas w ciągu prawie lat dwudziestu.
— A czy tego żałujesz, d‘Artagnanie, żeś jej wyświadczył przysługę? — rzekł Athos.
— Nie, dalibóg nie — odrzekł d‘Artagnan — i przyznaję nawet, że w przystępach najgorszego humoru znajdowałem pociechę w tem wspomnieniu.
— Zatem — podchwycił Athos, wyciągając rękę do ’d‘Artagnana.
— Zatem rzecz ułożona — rzekł d‘Artagnan — Anglję uważam za kraj uroczy i zostaję tu, ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim?...
— Ażeby mnie nie zmuszano do uczenia się po angielsku.
— O! teraz — wyrzekł Athos triumfująco — przysięgam ci, przyjacielu mój, na Boga, który nas słyszy, i na imię, które noszę, jak sądzę bez skazy, wierzę, że czuwa nad nami jakaś moc i mam nadzieję, że wszyscy czterej ujrzymy Francję.
— Oby tak było — odrzekł d‘Artagnan — ale ja mam przekonanie wprost przeciwne.
— Drogi d‘Artagnan — odezwał się Aramis — on reprezentuje pośród nas opozycję parlamentarną, która mówi zawsze nie, a robi zawsze tak.
— Tak, ale która tymczasem ocala ojczyznę — wtrącił Athos.
— Otóż kiedy wszystko już ułożone — odezwał się Porthos, zacierając ręce — możebyśmy pomyśleli o obiedzie? Zdaje mi się, że w najkrytyczniejszych okolicznościach w życiu zawsze jedliśmy obiad.
— A! tak, mów o obiedzie w kraju, gdzie raczą cię baraniną gotowaną, a piją tylko piwo. Tfu! po co u djabła ten kraj sobie wybrałeś, Athosie? Ale mniejsza; no, Porthosie, zobaczmy, jaki masz plan obiadu?
— Plan? Ja mam żołądek pusty, jeść mi się chce i tyle.
— Ale — zauważył d‘Artagnan — czyż nie mamy z sobą Mousquetona, który cię tak znakomicie żywił, Porthosie, w Chantilly?
— Rzeczywiście — odrzekł Porthos — mamy Mousquetona ale odkąd został intendentem, strasznie ociężał, ha, wezwijmy go!
I zawołał uprzedzająco:
— Hej!... Mousquetonie!...
Mouston zjawił się; minę miał wielce żałosną.
— Co ci jest, mój drogi panie Moustonie?... — spytał d‘Artagnan — czyżbyś był chory?...
— Panie!... jeść mi się bardzo chce.
— A to właśnie dlatego przywołaliśmy cię, mój drogi panie Moustonie. Czyżbyś nie mógł złapać za kołnierz kilku z tych królików miłych i tych ślicznych kuropatw, z których przyrządzałeś pieczyste i pasztety w hotelu... Dalibóg nie pamiętam, jak się nazywał. To zresztą wszystko jedno; i możebyś złapał na lasso kilka butelek wina burgundzkiego, które tak doskonale leczyło twego pana podczas choroby.
— Niestety!... proszę pana — odrzekł Mousqueton — boję się, czy to wszystko, czego pan ode mnie żąda, nie jest wielką rzadkością w tym strasznym kraju, i zdaje mi się, że lepiej byłoby gdybyśmy poprosili o gościnność gospodarza tego domku, który tam widać na końcu lasu.
— Ha!... to idźmy, mój przyjacielu, zaprosić się na obiad do gospodarza domku. Co o tem myślicie panowie?..
— A!... — odezwał się Aramis — jeżeli gospodarz jest purytaninem?...
— Tem lepiej, mordioux — odrzekł d‘Artagnan — jeżeli jest purytaninem, przywieziemy mu wiadomość o wzięciu króla, a on na cześć tej nowiny da nam białe kapłony.
— A jeżeli jest stronnikiem królewskim?... — wtrącił Porthos.
— W takim razie przybierzemy miny żałobne i oskubiemy jego czarne kury.
— Jakiś ty szczęśliwy — odezwał się Athos mimowoli uśmiechając się z konceptu niepowściągliwego gaskończyka — patrzysz na wszystko z humorem.
— Cóż chcesz?... — rzekł d‘Artagnan — pochodzę z tej dzielnicy kraju, gdzie chmurki niema na niebie. No, ale ruszajmy w drogę. — Hola, Grimaud, mój przyjacielu, czy widziałeś co?... — zapytał d‘Artagnan.
— Nic — odpowiedział Grimaud.
— A to bydło!... — odezwał się Porthos — nawet nas nie ścigają. O!... gdybyśmy my byli na ich miejscu!...
— A szkoda!... — rzekł d‘Artagnan — byłbym chętnie powiedział dwa słówka Mordauntowi w tej małej Tebaidzie. Widzicie, jakie to ładne miejsce, ażeby zwalić człowieka na ziemię!...
— Rzeczywiście — odezwał się Aramis — ja sądzę, moi panowie, że syn pod względem siły, nie może się równać matce.
— E!... drogi przyjacielu!... — odpowiedział Athos — poczekaj trochę, rozstaliśmy się z nim zaledwie przed dwiema godzinami, nie wie, w którym zdążamy kierunku, nie wie, gdzie jesteśmy. Powiemy, że nie dorównywa matce, dopiero wtedy, gdy nogę postawimy na ziemi francuskiej, jeżeli nas przedtem nie zabiją lub nie otrują.
— Tymczasem warto byłoby zjeść obiad — zauważył znów Porthos.

I czterej przyjaciele, poprzedzani przez Mousquetona, podążyli ku domkowi, prawie już wolni od troski, jak za dawnych czasów, bo znowu teraz byli wszyscy czterej razem i w zgodzie, jak oświadczył Athos.

ROZDZIAŁ XXI
CZEŚĆ MAJESTATOWI UPADŁEMU!

W miarę, jak zbliżali się do domu, zbiegowie nasi spostrzegli ziemię potratowaną, jakby tędy przejeżdżał znaczny oddział konny; przed bramą ślady były jeszcze wyraźniejsze, snać oddział ten musiał tu się zatrzymać.
— Tak — odezwał się d‘Artagnan — to rzecz jasna, król i jego eskorta przejeżdżali tędy.
— O!... do djabła!... podchwycił Porthos — to musieli wszystko pożreć!...
— E!... — rzekł d‘Artagnan — musieli przecie zostawić choćby jednę kurę.
Zeskoczył z konia i zapukał do bramy; ale nikt nie odpowiedział. Popchnął drzwi, które nie były zamknięte, i zobaczył, że pierwszy pokój był pusty.
— I cóż?... — zapytał Porthos.
— Nie widzę nikogo — odrzekł d‘Artagnan. — O!.. o!..
— Co?...
— Krew!...
Na to słowo trzej przyjaciele zeskoczyli z koni i weszli do pierwszego pokoju, ale d‘Artagnan już dostał się do drugiego, a z miny jego znać było, że zobaczył tam coś wielce niezwykłego.
Trzej przyjaciele zbliżyli się i ujrzeli młodego człowieka, leżącego w kałuży krwi. Przypuszczać możnaby, iż chciał się dowlec do łóżka, ale nie miał dość siły i upadł.
Athos pierwszy przystąpił do nieszczęśliwego; zdawało mu się, że biedak się poruszył.
— Jeżeli umarł — rzekł Athos — to niedawno, bo jeszcze ciepły. Ale nie, serce mu bije. Hej!... mój przyjacielu?...
Ranny westchnął; d‘Artagnan nabrał wody w garść i chlusnął mu w twarz. Młodzieniec otworzył oczy, poruszył się, ażeby podnieść głowę i znowu opadł. Wtedy Athos spróbował położyć mu głowę na swem kolanie, ale spostrzegł, że rana była nieco ponad móżdżkiem i przecinała mu czaszkę; krew płynęła obficie. Aramis umaczał serwetę w wodzie i przyłożył ja do rany; świeży chłód ocucił rannego; po raz drugi otworzył oczy. Ze zdziwieniem patrzał na tych ludzi, którzy jakby się nad nim litowali i go ratowali.
— Jesteś pan wśród przyjaciół — rzekł Athos po angielsku — uspokój się pan i, jeżeli sił ci starczy, opowiedz nam, co się stało.
— Król — wyszeptał ranny — król jest więźniem.
— Czyś go pan widział?... — zapytał Aramis tym samym językiem.
Młodzieniec nie odpowiedział.
— Bądź spokojny — podchwycił Athos — jesteśmy wiernymi sługami Jego Królewskiej Mości.
— Czy to prawda?... — zapytał ranny.
— Słowo szlacheckie.
— Więc mogę panom wszystko powiedzieć?...
— Możesz pan.
— Jestem bratem Parry‘ego, lokaja Jego Królewskiej Mości Athos i Aramis przypomnieli sobie, że Winter tak nazywał lokaja, którego zastali na korytarzu w namiocie królewskim.
— Znamy go — odezwał się Athos — nie opuszczał on nigdy króla.
— Tak, tak — odrzekł ranny. — Otóż, kiedy król został wzięty do miewali, pomyślał on o mnie; przejeżdżano przed domem moim właśnie, i zażądał w imieniu króla, ażeby się zatrzymano. Żądanie zostało uwzględnione. Królowi, jak mówiono, chciało się jeść; wprowadzono go do pokoju, tutaj, gdzie jestem, ażeby się posilił; straż umieszczono przy oknach i drzwiach. Parry znał ten pokój, bo kilka razy, gdy Jego Królewska Mość znajdował się w Newcastle, przychodził mnie odwiedzić. Wiedział, że w tym pokoju są drzwi w podłodze, prowadzące do piwnicy można się przedostać do ogrodu. Dał mi znak. Zrozumiałem. Ale zapewne znak ten dostrzeżony też został przez straż, pilnującą króla, i obudził w niej podejrzenia. Nie wiedząc wcale, że się czegoś domyślają, jedno tylko miałem pragnienie, ocalić Jego Królewską Mość. Udałem, że wychodzę po drzewo do lasu, a myślałem tylko o tem, że niema czasu do stracenia. Wszedłem do przejścia potajemnego, prowadzącego do piwnicy, z którą miała łączność klapa ruchoma w podłodze.
Głową podniosłem deskę, a gdy Parry pocichu zaryglował drzwi, dałem znak królowi, ażeby za mną podążył. Niestety!... nie chciał, jak gdyby ta ucieczka była mu wstrętną. Lecz Parry błagał ze złożonemi rękami i ja również go błagałem, ażeby nie tracił takiej sposobności. Nareszcie zgodził się pójść za mną. Na szczęście szedłem pierwszy; król szedł o kilka kroków za mną, gdy nagle w przejściu podziemnem, ujrzałem jakby podnoszący się wielki cień. Chciałem krzyknąć, jak gdyby cały dom walił się na moją głowę, i zemdlałem.
— Dzielny i zacny anglik!... — wierny sługa! — wyrzekł Athos.
— Kiedy się ocknąłem, leżałem na tem samem miejscu. Zawlokłem się na podwórze; król i eskorta jego już odjechali. Godzinę może szedłem z podwórza tutaj; ale tu mi zabrakło sił i zemdlałem po raz drugi.
— A teraz jak się pan czujesz?...
— Bardzo źle — odrzekł ranny.
— Czy możemy co dla pana uczynić?... — zapytał Athos.
— Pomóżcie mi, panowie, położyć się na łóżku; tam zdaje mi się, będzie lepiej.
— A czy masz pan kogo, coby cię pielęgnował?
— Żona moja jest w Durham i powróci lada chwila. Ale wy, panowie, może czego sobie życzycie?
— Myśmy tu wstąpili poprosić pana, ażebyś nam dał co zjeść.
— Niestety! zabrali wszystko, kawałka chleba nie zostało w domu.
— Słyszysz, d‘Artagnanie?... — rzekł Athos — trzeba nam gdzieindziej poszukać obiadu.
— Dla mnie teraz to rzecz obojętna — odrzekł d‘Artagnan — już mi się jeść nie chce.
— I mnie nawet nie, dalibóg!... — dodał Porthos.
I przenieśli rannego, na łóżko, poczem zawołali Grimauda, który mu przewiązał ranę. Grimaud, w usługach czterech przyjaciół, miał sposobność tyle razy skubać szarpie i robić okłady, że nabrał pewnej wprawy w chirurgji. Tymczasem zbiegowie odbywali naradę.
— Teraz — rzekł Aramis — wiemy, czego się mamy trzymać; to nie ulega już wątpliwości, że tędy przejeżdżał król i jego strażnicy; trzeba się udać w przeciwną stronę. Czy takie twoje zdanie, Athosie.
Athos namyślał się.
— Tak — wyrzekł Porthos — udajmy się w przeciwną stronę. Gdybyśmy jechali za eskortą, zastawalibyśmy po drodze wszystko pożarte i wreszcie umarlibyśmy z głodu Co za przeklęty kraj ta Anglja? pierwszy raz w życiu obejdę się bez obiadu. A dla mnie obiad jest najlepszą ucztą.
— Co myślisz, d‘Artagnanie.?... — spytał Athos — czy jesteś zdania Aramisa?
— Bynajmniej — odrzekł d‘Artagnan — ja jestem właśnie wprost przeciwnego zdania.
— Jakto! chcesz jechać za eskortą?... — zawołał Porthos przestraszony.
— Nie, ale odbywać podróż razem z nią.
Oczy Athosa zabłysły radością.
— Odbywać drogę razem z eskortą!... — wykrzykną? Aramis.
— Pozwól d‘Artagnanowi mówić, bo on ma zawsze dobre rady — rzekł Athos.
— Przyznacie niezawodnie — wyrzekł d‘Artagnan — że trzeba udać się tam, gdzie nas szukać nie będą. Otóż przedewszystkiem szukać nas nie będą między purytanami.
— Dobrze, przyjacielu, dobrze, wyśmienita rada!... — rzekł Athos — chciałem z nią wystąpić, aleś mnie uprzedził. Tak! Będą myśleć, że chcemy opuścić Anglję i szukać nas będą w portach; tymczasem my przybywamy do Londynu razem z królem, a gdy staniemy w Londynie, nikt już nas nie znajdzie, wśród miljona ludzi nie trudno się ukryć, nie licząc już tych szans, jakie nam daje taka podróż.
— Ale — odezwał się Aramis — czy nie wydamy się podejrzani pułkownikowi Harrissonowi?
— E! mordioux!... — wyrzekł d‘Artagnan — ja właśnie na niego liczę: pułkownik Harrison należy do naszych przyjaciół; widzieliśmy się z nim dwa razy u generała Cromwella, wie o tem, że przysłani zostaliśmy z Francji przez Mazariniego, patrzeć będzie na nas, jak na braci. Zresztą, czyż to nie syn rzeźnika? Otóż, Porthos pokaże mu, jak się zabija wołu jednem uderzeniem pięści, a ja, jak się przewraca go, wziąwszy tylko za rogi; — to zjedna nam jego zaufanie.
— Jesteś, d‘Artagnanie, najlepszym towarzyszem, jakiego znam — rzekł Athos, wyciągając rękę do gaskończyka — i bardzo jestem rad, żem cię odnalazł, mój synu drogi! \
Mały oddział wyruszył znów w drogę. Po upływie dwóch godzin podróży w milczeniu, d‘Artagnan, jadący na czele, zatrzymał się przy zakręcie gościńca.
— O! o!... — rzekł — otóż i nasi ludzie.
Rzeczywiście duży oddział jazdy ukazywał się przed nimi.
— Drodzy moi przyjaciele — odezwał się d‘Artagnan — oddajcie swe szpady panu Moustonowi, który je wam zwróci w odpowiednim czasie i miejscu i nie zapominajcie wcale, że jesteście naszymi więźniami.
Potem pojechano kłusem i wkrótce dogoniono oddział. Król, otoczony częścią pułku Harrisona, jechał na czele niewzruszony i, jak zawsze, pełen godności. Gdy spostrzegł Athosa i Aramisa, z którymi nie dano mu nawet czasu pożegnać się, i kiedy wyczytał w ich spojrzeniach, że ma jeszcze przy sobie kilku przyjaciół, chociaż uważał ich za więźniów, rumieniec zadowolenia okrasił blade policzki króla. D‘Artagnan podjechał na przód kolumny wojska, pozostawiwszy swych przyjaciół pod strażą Porthosa, i udał się wprost do Harrisona, który rzeczywiście przypomniał sobie, że widywał go u Cromwella, i przyjął go dość grzecznie. Jak d‘Artagnan przewidywał, pułkownik nie miał i nie mógł mieć żadnego podejrzenia.
Zatrzymano się; na tym przystanku król miał jeść obiad. Tym razem przedsięwzięto większe ostrożności, ażeby nie próbował uciec. W wielkiej izbie oberży postawiony został dla niego mały stolik, a wielki stół — dla oficerów.
— Czy zjesz pan ze mną obiad?... — spytał Harrison d‘Artagnana?
— Do diabła!... — rzekł d‘Artagnan — wielką to sprawiłoby mi przyjemność, ale mam towarzysza, pana du Vallon, i dwóch moich jeńców, których nie mogę opuścić, a za dużo ich byłoby wszystkich przy pańskim stole. Ale zróbm tak: niech pan każe dla mnie postawić stół w jakim kacie i niech mi pan przyśle, co zechce, bo gotowiśmy umrzeć z głodu. A zawsze będzie to obiad razem, bo jeść będziemy obiad w tym samym pokoju.
— Niech i tak będzie — rzekł Harrison.
Tak się stało, jak pragnął d‘Artagnan, a kiedy powrócił do pułkownika, zastał króla, siedzącego już przy małym stoliczku; usługiwał mu Parry. Harrison i jego oficerowie zasiedli razem przy wspólnym stole, w kącie zaś zachowano miejsce dla niego i dla jego towarzyszów. Stół, przy którym siedzieli oficerowie purytańscy, okrągły był i czy to przypadkiem, czy naumyślnie Harrison usiadł tyłem do króla.
Król spostrzegł wchodzących czterech szlachciców, ale jakby nie zwrócił na nich uwagi wcale. Usiedli przy stole, dla siebie przeznaczonym, tak, ażeby do nikogo nie być zwróconymi tyłem. Naprzeciw siebie mieli stół oficerski i króla. Harrison, z uprzejmości dla gości, posyłał im najlepsze potrawy ze swego stołu. Nieszczęściem jednak dla czterech przyjaciół brakowało wina. Dla Athosa było to zupełnie obojętne, ale d‘Artagnan, Porthos i Aramis wykrzywiali się za każdym razem, gdy im przychodziło przełknąć łyk piwa, tego napoju purytańskiego.
— Dalibóg, pułkowniku, wdzięczni ci jesteśmy za uprzejme zaprosiny — rzekł d‘Artagnan — bo gdyby nie pan, narażeni bylibyśmy na niejedzenie obiadu, jak musieliśmy się już obyć bez śniadania.
— Mnie i teraz jeść się chce — rzekł Porthos, kłaniając się pułkownikowi Harrisonowi.
— A jakże się to stało, żeście panowie nie jedli śniadania? — zapytał pułkownik ze śmiechem.
— Dla bardzo prostej przyczyny, pułkowniku — rzekł d‘Artagnan. — Pilno mi było pana dogonić, i dlatego jechałem tą samą drogą, co i pan, a taki stary wyjadacz nie powinien był tego zrobić, bo powinien był wiedzieć że tam, którędy przejdzie pański poczciwy i dzielny pułk, nie pozostanie już ani odrobinki do zjedzenia. Pojmujesz więc pan, jakie było nasze rozczarowanie, gdy, przybywszy do ładnego domku, położonego na skraju lasu, zamiast znaleźć kury, które szykowaliśmy się już upiec, i szynki, które mieliśmy apetyt usmażyć, zobaczyliśmy tylko jakiegoś nieboraka, skąpanego we krwi. O! mordioux! pułkowniku, powinszuj ode mnie temu ze swych oficerów, który tak się spisał gracko; mój przyjaciel du Vallon, aż się zdumiał na widok takiego uderzenia, a on potrafi dobrze rozdawać ciosy na lewo i na prawo.
— Tak! tak! — rzekł Harrison ze śmiechem spoglądając na oficera, siedzącego przy stole — kiedy Grostslow bierze się do takiej roboty, nie trzeba już po nim poprawiać.
— A! to pan — wyrzekł d‘Artagnan, kłaniając się oficerowi, — żałuję że pan nie mówi po francusku, bo nie mogę mu powinszować.
— I owszem — odezwał się oficer niezłą francuzczyzną — trzy lata mieszkałem w Paryżu.
— A to pośpieszam panu powiedzieć — mówił dalej d‘Artagnan — że cios był tak dobrze zadany, żeś pan prawie zabił tego człowieka.
— A ja myślałem, żem go zabił na miejscu — odrzekł Grosslow.
— Nie. Mało, co prawda, brakowało, ale nie umarł.
I, mówiąc te słowa, d‘Artagnan, rzucił okiem na Parry‘ego, który stał przed królem, z trupio bladą twarzą, ażeby dać mu do zrozumienia, że ta wiadomość jest pod jego adresem.
Król słuchał tej rozmowy, z sercem ściśniętem i z niewysłowioną boleścią, bo nie wiedział, do czego oficer francuski zmierza, a oburzały go te okrutne szczegóły, tak jowialnie na pozór traktowane. Dopiero przy ostatnich słowach odetchnął swobodniej.
— O!... do djabła!... — rzekł Grosslow — myślałem, że lepiej mi się udało. Gdyby nie było tak daleko do domu tego nędznika, wróciłbym sam, ażeby się z nim załatwić.
— I dobrzebyś pan zrobił, jeżeli boisz się, ażeby nie wyzdrowiał — rzekł d‘Artagnan — bo, jak panu wiadomo, kiedy rany w głowie odrazu nie zabijają, w ciągu tygodnia da ją się wyleczyć.
I d‘Artagnan rzucił drugie spojrzenie w stronę Parry‘ego, na którego twarzy zajaśniała taka radość, że Karol podał mu rękę z uśmiechem. Parry skłonił się przed królem i ucałował rękę jego ze czcią.
— Ty, d‘Artagnanie — rzekł Athos — umiesz i pomyśleć i powiedzieć. Ale, jakże ci się widzi król?...
— Fizjognomja jego bardzo mi się podoba — rzekł d‘Artagnan — oblicze ma zarazem szlachetne i dobre.
— Tak, ale dał się wziąć — rzekł Porthos — to już źle.
— Mam wielką ochotę wypić za zdrowie króla — rzekł Athos.
— To mnie pozostaw wzniesienie zdrowia — podchwycił d‘Artagnan.
— I owszem — odrzekł Aramis.
Porthos patrzał na d’Artagnana, oszołomiony nowemi pomysłami, jakich umysł gaskoński dostarczał nieustannie jego koledze. D‘Artagnan wziął kubek, napełnił go i powstał.
— Panowie — rzekł do swych towarzyszy — pijmy, jeżeli łaska, za zdrowie tego, który przewodniczy przy uczcie, za zdrowie naszego pułkownika, niechaj wie, że jesteśmy na jego usługi tak dobrze w Londynie, jak i po za Londynem.
A ponieważ d‘Artagnan przy tych słowach patrzył na Harrisona, Harrison sądził, że toast jest za niego, wstał i ukłonił się czterem przyjaciołom, którzy z oczyma, utkwionemi w króla Karola, pili razem, gdy Harrison, wychylał kielich bez żadnego podejrzenia. Karol podał też kieliszek swój Parry‘emu, który nalał weń kilka kropli piwa, bo król miał wspólny obiad ze wszystkimi, i poniósłszy do ust, spoglądając również na czterech szlachciców, wypił z uśmiechem, pełnym szlachetności i wdzięczności.
— No, panowie — zawołał Harrison, stawiając kieliszek, bez żadnych względów dla dostojnego więźnia, którego miał przy sobie — dalej w drogę!...
— Gdzie będziemy nocowali, pułkowniku?...
— W Tirsku — odpowiedział Harrison.

— Parry — rzekł król, powstając także i zwracając się do swego lokaja — daj mi konia, chcę pojechać do Tirska.

ROZDZIAŁ XXII
D‘ARTAGNAN WYNAJDUJE PROJEKT

Noc już zapadła, gdy przybyli do Tirska.
Czterej przyjaciele byli jakby zupełnie obojętni na wszelkie środki ostrożności, jakie przedsiębrano dla pilnowania osoby króla. Sami udali się do oddzielnego domku, a ponieważ obawiać się musieli każdej chwili o własne osoby, razem umieścili się w jednym pokoju, zabezpieczając sobie wyjście w razie napadu.
Lokajom polecono różne stanowiska: Grimaud położył się na wiązce słomy wpoprzek drzwi. D‘Artagnan wydawał się zamyślony i nawet przestał być rozmowny. Nie mówił nic, tylko gwizdał ciągle, chodząc od łóżka do okna. Porthos, który na rzeczy patrzał zawsze tylko powierzchownie, rozmawiał, jak zazwyczaj. D‘Artagnan odpowiadał półsłówkami. Athos i Aramis spoglądali po sobie z uśmiechem.
Dzień był męczący, a jednak prócz Porthosa, któremu sen, jak i apetyt zawsze dopisywał, przyjaciele spali źle. Nazajutrz pierwszy wstał d‘Artagnan. Zajrzał już do stajen, obejrzał konie, wydał już wszelkie polecenia, potrzebne w ciągu dnia a jeszcze Athos i Aramis nie wstali i Porthos chrapał jeszcze.
O godzinie ósmej zrana udano się w drogę w tym samym porządku, jak w przeddzień. Tylko d‘Artagnan pozostawił swych przyjaciół samych, a postarał się odnowić znajomość z panem Grosslowem, zawiązaną w przeddzień. Ten, pomny pochwał jego, które mu pogłaskały serce, przyjął go z wdzięcznym uśmiechem.
— Doprawdy, panie — rzekł d‘Artagnan — rad jestem, że znajduję kogoś mówiącego biednym moim językiem. Pan du Vallon, mój przyjaciel, jest usposobienia bardzo melancholijnego, tak że trudno z niego wydobyć cztery słowa na dzień; co zaś do naszych jeńców, pojmuje pan, że nie mają oni ochoty gawędzić.
— To są zagorzali królewszczycy — rzekł Grosslow.
— Tem bardziej skorzy są do zrzędzenia na nas, żeśmy schwytali Stuarta, któremu, jak się spodziewam, wytoczycie panowie porządny proces.
— A tak!... — odrzekł Grosslow — po to przecież prowadzimy go do Londynu.
— I spodziewam się, że go panowie nie tracicie z oczu.
— Ba! naturalnie!... — Wszak widzisz pan — dodał oficer ze śmiechem — że ma eskortę prawdziwie królewską.
— O! w dzień niema niebezpieczeństwa, ażeby się wam wymknął, ale w nocy.
— W nocy ostrożność jest podwojona.
— A jakiego systemu używacie, panowie?
— Ośmiu ludzi jest ciągle w jego pokoju.
— Do djabła!... — podchwycił d‘Artagnan — dobrze strzeżony. Ale oprócz tych ośmiu ludzi, zapewne stawiacie straż jeszcze nazewnątrz? Z takimi więźniami nigdy nie dość środków ostrożności.
— O! nie. Pomyśl pan tylko, co mogą poradzić dwaj ludzie bez broni przeciw ośmiu uzbrojonym?
— Jakto dwaj ludzie?
— Tak, król i jego kamerdyner.
— Więc pozwolono lokajowi, ażeby go nie opuszczał?
— Tak, Stuart prosił, ażeby mu zrobiono tę łaskę, i pułkownik Harrison zgodził się. Jako król, nie może podobno ani sam się ubrać, ani rozebrać.
— Doprawdy, kapitanie — rzekł d‘Artagnan, postanowiwszy dalej używać względem oficera angielskiego systemu pochlebstwa — im dłużej pana słucham, tem bardziej dziwię się łatwości i elegancji, z jaką się wyrażasz po francusku. Pan mieszkałeś w Paryżu przez trzy lata, a ja mógłbym całe życie przemieszkać w Londynie, i jestem pewny, że nigdybym się nie wykształcił do tego stopnia. Cóżeś pan porabiał w Paryżu?
— Mój ojciec, kupiec, umieścił mnie u swego korespondenta, który w zamian posłał ojcu swego syna, to już w zwyczaju u kupców czynić takie zamiany.
— I cóż, podobał się panu Paryż?
— O! tak. Ale państwu potrzeba rewolucji, w rodzaju naszej nie przeciw królowi, który jest jeszcze dzieckiem, ale przeciw temu hultajowi włochowi, który jest kochankiem waszej królowej.
— O! jakże się zgadzam z panem na to, i dałoby się to prędko zrobić, gdybyśmy mieli tylko dwunastu oficerów takich, jak pan, bez przesądów, czujnych, niesprzedajnych! o! prędkobyśmy się załatwili z Mazarinim i złocilibyśmy mu porządny proces, jak wy, panowie, królowi.
— Ale — odezwał się oficer — myślałem, że pan jesteś w jego służbie i że to on pana przysłał do generała Cromwella?
— Ja jestem w służbie króla, a kiedy się dowiedziałem, że ma kogoś posłać do Anglji, błagałem o to polecenie, i tak wielce pragnąłem poznać człowieka genjalnego, który rządzi teraz trzema królestwami. Gdy więc nam zaproponował, mnie i panu du Vallon, dobyć szpady na cześć starej Angliji, widziałeś pan, jak przyjąłem propozycję.
— Tak, wiem, żeście panowie walczyli obok pana Mordaunta.
— Tak, panie! Ot i to także dzielny młodziemiec. Czyś pan widział, jak się zwinął ze swym stryjaszkiem?
— Znasz go pan?... — zapytał oficer.
— Bardzo dobrze; mogę nawet powiedzieć, że jesteśmy z tobą w bliskich stosunkach; pan du Vallon i ja przyjechaliśmy z nim z Francji.
— Podobno nawet długo kazaliście mu na siebie czekać w Boulogne.
— Ha! co robić?... — rzekł d‘Artagnan — ja tak, jak pan, miałem pod swą opieką króla.
— O! o!... — podchwycił Grosslow — jakiego króla?
— A naszego! małego króla Ludwika czternastego.
I d‘Artagnan zdjął kapelusz; Anglik to samo uczynił przez grzeczność.
— I jak długo pan go strzegłeś?
— Trzy noce, i dalibóg, zawsze będę sobie wspominał te trzy noce z przyjemnością wielką.
— To młody król jest taki miły?
— Król spał sobie w najlepsze.
— Więc?
— Ale oficerowie z gwardji i muszkieterów dotrzymywali mi kompanji i noce cale spędzaliśmy przy kieliszku i kartach.
— A tak! — rzekł Anglik z westchnieniem — to prawda, wy, francuzi, jesteście wesołymi kolegami.
— A pan czy nie grasz, kiedy jesteś na straży?
— Nigdy — odparł Anglik.
— To musisz się pan bardzo nudzić, mocno pana żałuję — podchwycił d‘Artagnan.
— Faktem jest — rzekł oficer — że kiedy kolej przychodzi na mnie, aż mię przejmują dreszcze. Noc taka wydaje mi się bardzo długą.
— Tak, kiedy człowiek jest sam albo z głupimi żołnierzami ale kiedy się ma wesołego partnera, kiedy na stole toczy się złoto i kości, noc przemija, jak sen. Czyż pan nie lubisz grać?
— I owszem.
— W lancknechta, naprzykład?
— Do szaleństwa, grałem w niego co wieczór we Francji.
— A odkąd jesteś pan w Anglji?
— Nie trzymałem karty w ręku.
— Mocno żałuję — odrzekł d‘Artagnan z miną pełną współczucia.
— Posłuchaj pan — rzekł anglik — zrób jednę rzecz.
— Co takiego?
— Jutro jestem na straży.
— Przy Stuarcie?
— Tak. Przyjdź pan do mnie na noc do kompanji.
— Niepodobna.
— Niepodobna! Dlaczego?
— Bo co noc gram z panem du Vallon. Czasem wcale się spać nie kładziemy, dziś zrana naprzykład, jeszcze graliśmy o świcie.
— Więc cóż z tego?
— A tożby on się zanudził, gdybym z nim nie grał.
— A czy dobry z niego gracz?
— Widziałem, jak przegrywał dwa tysiące pistolów, śmiejąc się do łez.
— To go pan przyprowadź.
— Alboż ja mogę? A nasi więźniowie?
— A! do djabła! prawda, to każcie, panowie, ich pilnować swoim lokajom.
— Tak, ażeby uciekli! — rzekł d‘Artagnan — o! tego nie chcę.
— Więc tak panu na nich zależy?
— O! jeden z nich jest bogatym magnatem z Turenji. drugi kawalerem maltańskim z wysokiego rodu. Traktowaliśmy już o okup za każdego po 2.000 funtów szterlingów.
— O! o! — rzekł Grosslow.
— Pojmujesz więc pan teraz, co, mnie zmusza do odmówienia pańskiej grzeczności, którą tembardziej biorę do serca, że nic niema nudniejszego, jak grać z tą samą osobą; szanse równoważą się wiecznie i w końcu miesiąca człowiek ani nic nie wygrał, ani nic nie przegrał.
— O! — rzekł Grosslow z westchnieniem — jeszcze nudniej jest nie grać wcale.
— Pojmuję to dobrze — odparł d‘Artagnan.
— Ale — podchwycił anglik — czy ci wasi ludzie są niebezpieczni?
— Pod jakim względem?
— Czy zdolni są rzucić się?
D‘Artagnan wybuchnął śmiechem.
— O! Jezu! — zawołał — jeden z nich trzęsie się z febry, nie mogąc się przyzwyczaić do waszego pięknego kraju, drugi jest kawalerem maltańskim, lękliwy, jak panienka, zresztą dla pewności, zabraliśmy im nawet scyzoryki.
— No, to ich przyprowadźcie z sobą — rzekł Grosslow.
— Jakto, chciałbyś pan?... — — podchwycił d‘Artagnan.
— Tak, mam ośmiu ludzi.
— Więc?
— To czterech będzie pilnowało ich, a czterech pilnować będzie króla.
— Rzeczywiście — odrzekł d‘Artagnan — tak można zrobić, chociaż wiellki będzie z tem dla pana kłopot.
— E! przyjdźcie, panowie, tylko, a zobaczycie, jak wszystko urządzę.
— O! ja się o to nie boję — odrzekł d‘Artagnan — z takim człowiekiem, jak pan, gotów jestem iść wszędzie z zamkniętemi oczyma.
To pochlebstwo wywołało wielkie zadowolenie.
— Ale! — odezwał się d‘Artagnan — myślę nad tem, co nam przeszkadza zacząć tego wieczora?
— Co takiego?
— Naszą partyjkę.
— Nic w świecie — rzekł Grasslow.
— A no to przyjdź pan dziś do nas, a jutro my ci złożymy wizytę.
— Doskonale! Dziś u was, jutro u Stuarta, pojutrze u mnie.
— A potem w Londynie? mordioux — rzekł d‘Artagnan — widzisz pan, że wszędzie można pędzić wesołe życie.
— Tak, kiedy człowiek spotka francuzów i to francuzów takich, jak pan — rzekł Grosslow.
— I jak pan du Vallon, zobaczysz, co to za zuch! frondysta zagorzały! o mało nie zadusił Mazariniego we drzwiach; używają go, bo się boją.
— Tak — rzekł Grosslow — dobrą ma minę, i chociaż go jeszcze nie znam, bardzo mi się podobał.
— O!... a dopiero go poznasz!... Ale właśnie mnie woła. Przepraszam, tak przywykliśmy do siebie, że nie może się bezemnie obejść. Darujesz więc pan...
— Zatem, jak będzie?
— Dzisiaj wieczorem.
— U pana?...
— U mnie.
Obaj ukłonili się sobie wzajemnie, i d‘Artagnan powrócił do swych towarzyszy.
— O czem u djabła rozmawiać mogłeś z tym buldogiem?.... — rzekł Porthos.
— Mój drogi przyjacielu, nie mów tak o panu Grosslowie, to jeden z moich serdecznych przyjaciół.
— Jeden z twoich przyjaciół — podchwycił Porthos — ten morderca wieśniaków...
— Cicho!... mój drogi Porthosie. A tak!... Pan Grosslow jest trochę żywy, to prawda, ale w głębi jego duszy odkryłem dwa dobre przymioty: głupi jest i dumny. Zresztą sam go ocenisz.
— Jakto?...
— Zapoznam cię z nim dziś wieczorem, przyjdzie grać z nami.
— Ho!... ho!... — rzekł Porthos, a oczy mu zapłonęły na te słowa — a czy bogaty?
— To syn jednego z największych kapców w Londynie.
— I umie grać w laucknechta.
— Ubóstwia go.
— Dobrze!... — zawołał Porthos — a to będziemy mieli przyjemną noc.
— Tem przyjemniejszą, że będzie ona zapowiedzią nocy jeszcze lepszej.
— Jakto?...
— Dziś u nas grać będzie, jutro my będziemy u niego grali.
— Gdzież to?...
— Powiem ci później. Teraz o jednem tylko pomyślmy, ażebyśmy godnie pana Grosslowa przyjęli za zaszczyt, jaki nam czyni. Dziś, wieczorem zatrzymamy się w Derba; niech Mousqueton pojedzie naprzód, i choćby była tylko jedna butelka wina w całem mieście, niech ją kupi. Dobrze byłoby, ażeby przygotował także piękną kolację, w której nie weźmiesz wcale udziału ani ty, Athosie, bo masz febrę, ani ty, Aramisie, ponieważ jesteś kawalerem Maltańskim i rumienić się musisz przy takich rozmowach, jakie my prowadzimy. Słyszycie?...
— Tak — odrzekł Ponthos — ale niech mnie djabli porwą, jeżeli co rozumiem.
— Porthosie, mój przyjacielu, wiesz, że pochodzę z proroków po ojcu, a od Sybilli przez matkę, że dlatego mówię tylko przenośniami i zagadkami: że ci, co mają uszy, słyszą, a ci, co mają oczy, widzą; więcej nie mogę powiedzieć narazie.
— Rób, jak chcesz, mój przyjacielu — rzekł Athos — a ja jestem pewien, że wszystko, co uczynisz, będzie jak najlepsze.
— Czy i ty tak myślisz, Aramisie?...
— Najzupełniej, mój drogi d‘Artagnanie.
— A tak to co innego; ci prawdziwie wierzą, nie tak, jak ten niedowiarek Porthos, który musi dopiero wszystko zobaczyć i wszystkiego się dotknąć, ażeby uwierzyć.
— A tak — odrzekł Porthos z miną zadowoloną — ja jestem bardzo niedowierzający.

D‘Artagnan klapnął go po ramieniu, a ponieważ przybywano na popas, rozmowa na tem się urwała.

ROZDZIAŁ XXII
PARTJA LANCKNECHTA

Około godziny piątej wieczorem, jak się ułożono, wysłano Mousquetona naprzód.
Mousqueton po angielsku nie umiał wcale, ale zauważył, odkąd się znajdował w Anglji, że Grimaud doskonale gestami zastępował mowę. Uczył się więc tych gestów od Grimauda i w kilku lekcjach, dzięki umiejętności nauczyciela, doszedł do pewnej wprawy.
Blaissois mu towarzyszył.
Czterej przyjaciele, przejeżdżając główną ulicą Derby, spostrzegli Blaissois przed domem pięknej powierzchowności; tam było przygotowane ich mieszkanie.
Przez cały dzień nie zbliżyli się wcale do króla, ażeby nie ściągać żadnych podejrzeń i zamiast jeść obiad, jak w przeddzień przy stole pułkownika Harrissona, obiadowali sami oddzielnie. O godzinie umówionej przyszedł Grosslow. D‘Artagnan go przyjął, jak przyjaciela od lat dwudziestu. Portnos zmierzył go od stóp do głowy i uśmiechnął się, poznając, że, pomimo potężnego ciosu, jaki zadał bratu Parry‘ego, nie mógł się z nim równać siłą. Athos i Aramis czynili, co mogli, ażeby ukryć wstręt, jaki w nich budziła ta natura brutalna i ordynarna. Grosslow zaś wydawał się zadowolonym z przyjęcia.
Athos i Aramis trzymali się swych ról. O północy odeszli do swego pokoju, od którego pod pozorem grzeczności pozostawiono drzwi otwarte. Zresztą d‘Artagnan im towarzyszył, pozostawiając Porthosa w zapasach z Grosslowem. Porthos wygrał pięćdziesiąt pistolów od Grosslowa i, kiedy tenże odszedł, utrzymywał, że Anglik jest daleko przyjemniejszy w towarzystwie, niż przypuszczał. Co do Grosslowa, obiecywał on sobie odbić nazajutrz na d‘Artagnanie to niepowodzenie, jakiego doznał przy Porthosie, i pożegnał gaskończyka, przypominając mu wieczorne odwiedziny.
Dzień minął jak zwykle; d‘Artagnan był u kapitana Grosslowa, potem u pułkownika Harrissona, a potem wrócił do swych przyjaciół. Kto inie znał d‘Artagnana, nie byłby w nim zauważył nic szczególnego, ale Athosowi i Aramisowi wesołość jego wydawała się gorączkową.
— Co on zamierza zrobić?... — powtarzał Aramis.
— Czekajmy — odpowiedział Athos.
Porthos nie mówił nic, tylko z miną zadowoloną rachował pięćdziesiąt pistolów, które wygrał od Grosslowa. Wieczorem, gdy przyjechano do Ryston, d‘Artagnan zebrał swych przyjaciół. Twarz jego straciła ten wyraz spokojny, jakim się maskował od rana.
Athos ścisnął Aramisa za rękę.
— Chwila się zbliża — wyrzekł.
— Tak — odrzekł d‘Artagnan, który to usłyszał — tak, chwila się zbliża; tej nocy, panowie, ocalimy króla.
Athos drgnął, oczy mu zapłonęły.
— D‘Artagnanie — rzekł — wszakże to nie żart?... byłby on zbyt bolesny.
— Dziwnyś, Athosie — odrzekł d‘Artagnan — że tak powątpiewasz o mnie. Powiedziałem ci już i powtarzam, że tej nocy uwolnimy Karola I-go. Zdałeś się na mnie z wynalezieniem sposobu i sposób został już znaleziony.
Porthos patrzył na d‘Artagnana z uczuciem głębokiego podziwu. Aramis uśmiechał się, jak człowiek mający nadzieję. Athos blady był, jak śmierć i trząsł się całem ciałem.
— Mów — wyrzekł Athos.
Porthos otworzył szeroko oczy; Aramis, że tak powiedzieć, zawisł na ustach d‘Artagnana.
— Jesteśmy zaproszeni na noc do Grosslowa; wiecie o tem?...
— Tak — odpowiedział Porthos — musieliśmy mu przyrzec, że damy mu rewanż.
— Tak. Ale czy wiecie, gdzie mamy mu dać rewanż?...
— Nie.
— U króla.
— U króla?... — zawołał Athos.
— Tak, panowie, u króla. Pan Grosslow tego wieczora jest na straży przy Jego Królewskiej Mości i, ażeby się rozerwać na dyżurze, zaprasza nas do kompanji. Pójdziemy więc do Grosslowa, my ze szpadami, wy ze sztyletami; we czterech poradzimy sobie z tymi ośmiu głupcami i z ich dowódcą idjotą. Cóż ty na to, panie Porthos?...
— Powiadam, że to bardzo łatwe — rzekł Porthos.
— Przebierzemy króla za Grosslowa; Mousqueton, Grimaud i Blaissois poczekają na nas z końmi na zakręcie pierwszej ulicy i przed świtem będziemy o kilkanaście mil od miasta?... A co?... czy dobrze pomyślane, Athosie?...
Athos położył obie ręce na ramionach d‘Artagnanowi i spojrzał nań ze spokojnym i łagodnym uśmiechem.
— Oświadczam ci, przyjacielu — wyrzekł — że niema na świecie istot, które mogłyby ci dorównać w szlachetności i odwadze: kiedy my mieliśmy cię za obojętnego dla naszych cierpień, ty tylko z pośród nas znalazłeś, czego nam potrzeba. Powtarzam ci więc, d‘Artagnanie, jesteś najlepszym z nas. D‘Antagnanie, błogosławię cię i kocham cię, jak drugiego syna.
— No! że ja tego nie wymyśliłem?... — wyrzekł Portohs — a przecie to takie proste! — dodał, uderzając się po czole.
— Ale — odezwał się Aramis — jeżeli dobrze zrozumiałem — to zabić mamy wszystkich, nieprawdaż?
Athos drgnął i zbladł.
— Mordieux!... — wyrzekł d‘Artagnan — tak, myślałem długo nad tem, czy nie da się tego uniknąć, ale nie znalazłem środka.
— Tak — dodał Aramis — tu nie można targować się z położeniem; jakże się weźmiemy do rzeczy?
— Mam plan dwojaki — odpowiedział d‘Artagnan. — Jeżeli wszyscy czterej razem się zbierzemy, wtedy na moje hasło, a będzie niem wyraz „nareszcie“, każdy z was zatopi sztylet w sercu żołnierza, najbliżej stojącego, mamy więc na początek już czterech ludzi nieżywych; siły stają się równe, bo znajdziemy się czterej przeciw pięciu; tych pięciu poddaje się i związujemy ich, albo też broni się, a wtedy zabijamy ich wszystkich; gdyby jednak amfitrjon masz zmienił przypadkiem projekt i przyjął tylko Porthosa i mnie, o! wtenczas trzeba będzie działać dwa razy energiczniej i trochę głośniej, ale wy stać będziecie w pobliżu ze szpadami i przybiegniecie, gdy usłyszycie hałas.
— Ale gdyby was samych ugodzono?... — rzekł Athos.
— Niepodobna — odparł d‘Artagnan — ci amatorzy piwa za ciężcy są i za niezgrabni, zresztą, Porthosie, uderzać będziesz w gardło, w ten sposób zabija się człowieka równie szybko, a inie pozwala mu się krzyczeć.
— Bardzo dobrze — odrzekł Porthos — ładna będzie rzeź.
— To okropne! okropne!... — wyrzekł Athos.
— E! panie tkliwy — podchwycił d‘Artagnan — przecież to samo uczyniłbyś w bitwie. Zresztą, przyjacielu mój — ciągnął dalej — jeżeli sądzisz, iż życie króla nie warte tego, co ma’kosztować, nic się jeszcze nie stało, uprzedzę pana Grosslowa, żem chory.
— Nie — odrzekł Athos — nie ja, lecz ty masz słuszność, przebacz mi.
W tejże chwili drzwi się otworzyły a w nich ukazał się żołnierz.
— Pan kapitan Grosslow — rzekł z kiepska po francusku — uprzedza panów d‘Artagnan i du Vallan, że ich oczekuje.
— Gdzie?... — zapytał d‘Artagnan.
— W pokoju Nabuchodonozora angielskiego — odpowiedział żołnierz purytański.
— Dobrze — odrzekł z wyborowym akcentem angielskim Athos, któremu krew uderzyła do głowy na tę zniewagę dla Jego królewskiej mości. — Dobrze, powiedz kapitanowi, że idziemy.
Gdy żołnierz wyszedł, został dany lokajom rozkaz, ażeby osiodłali osiem koni i czekali razem na rogu ulicy o jakie dwadzieścia kroków od domu, gdzie osadzony był król.
Była godzina dziewiąta wieczorem. Straże zmienione zostały o ósmej, i od godziny rozpoczął dyżur kapitan Grosslow. D‘Artagnan i Porthos uzbrojeni w szpady, Athos zaś i Aramis mając sztylety ukryte na piersiach zbliżali się do domu, który służył za więzienie Karolowi Stuartowi. Dwaj ostatni szli za swymi zwycięzcami, spokojni, napozór bezbronni, jak jeńcy.
— Dalibóg — rzekł Grosslow, zobaczywszy ich — już prawie przestałem na panów liczyć.
D‘Artagnan przystąpił doń i szepnął mu do ucha pocichu.
— Rzeczywiście pan du Vallon i ja wahaliśmy się już przez chwile.
— Dlaczego?... — zapytał Grosslow.
D‘Artagnan wskazał mu oczyma Athosa i Aramisa.
— O! o!... — rzekł Grosslow — z powodu przekonań? Mniejsza o to! I owszem — dodał ze śmiechem — jeżeli chcą zobaczyć swego Stuarta, to go zobaczą.
— Czyż przepędzimy noc w pokoju króla?... — zapytał d‘Artagnan.
— Nie, ale w sąsiednim pokoju, a ponieważ drzwi będą otwarte, to będzie tak samo, jak gdybyśmy byli razem z nim. Macie, panowie, przy sobie pieniądze? Z góry wam zapowiadam, że ja dziś będę piekielnie grał.
— Słyszysz pan?... — odrzekł d‘Artagnan, potrząsając złotem w kieszeni.
— „Very god“!... — rzekł Grosslow. I otworzył drzwi od pokoju.
— Chcę wam pokazać drogę, panowie — rzekł i wszedł pierwszy.
D‘Artagnan zwrócił się ku przyjaciołom. Porthos był spokojny, jak gdyby szło o zwyczajną grę. Athos był blady, ale stanowczy, Aramis ocierał, pot z czoła, lekko zroszonego.
Ośmiu strażników było na swych miejscach: czterech w pokoju królewskim, dwóch przy drzwiach łączących i dwóch przy drzwiach, któremi weszli nasi przyjaciele. Na widok obnażonych szpad żołnierskich, Athos się uśmiechnął, miała to więc być walka, a nie rzeź. Od tej chwili powrócił mu dobry humor.
Karol, którego można było widzieć przez uchylone drzwi, leżał na łóżku zupełnie ubrany, narzuciwszy tylko na siebie wełnianą kołdrę. Przy łóżku jego siedział Parry, czytając pocichu (a jednak dość głośno, ażeby go usłyszał Karol z zamkniętemi oczyma), jakiś ustęp z biblji katolickiej.
Świeca z ordynarnego łoju, stojąca na czarnym stole, oświetlała zrezygnowaną twarz króla i o wiele mniej spokojną twarz jego wiernego sługi. Parry od czasu do czasu przestawał czytać, przypuszczając, że król na dobre zasnął; ale wtedy za każdym razem król otwierał oczy i mówił doń z uśmiechem:
— Czytaj dalej, poczciwy mój Parry, słucham cię.
Grosslow podszedł do drzwi pokoju królewskiego, przekonał się, że każdy żołnierz znajduje się na wskazanem mu miejscu i, obróciwszy się do d‘Artagnana, spojrzał tryumfująco na Francuza, jak gdyby chciał żebrać o pochwałę dla swej taktyki.
— Cudownie!... — rzekł gaskończyk. — „Cap de Diou“! byłby z pana znakomity generał.
— Doprawdy — podchwycił Grosslow — musisz pan wierzyć, że dopóki będę na straży przy Stuarcie, nie ucieknie on wcale.
— Nie, z pewnością — odpowiedział d‘Artagnan — chyba, że z nieba spadną mu przyjaciele.
Twarz Grosslowa wypogodziła się.
Ponieważ Karol Stuart w ciągu całej tej sceny miał oczy wciąż zamknięte, nie można było powiedzieć, czy usłyszał przechwałki purytańskiego kapitana.
Ale gdy usłyszał wyrazisty ton głosu d‘Artagnana, powieki same mu się uniosły. Parry też drgnął i przerwał czytanie.
— Nad czem się tak zamyśliłeś?... — odezwał się król — czytaj dalej, mój poczciwy Parry, jeżeliś tylko nie zmęczony.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kamerdyner i czytał dalej.
W pierwszym pokoju stal stół przykryty dywanem, a na nim dwie świece zapalone, karty, dwa kubki i kości.
— Panowie — rzekł Grosslow — siadajcie, proszę; ja naprzeciw Stuarta, na którego lubię patrzeć, a ty, panie d‘Artagnan, siadaj naprzeciw mnie.
Athos poczerwieniał z gniewu, d‘Artagnan spojrzał nań, marszcząc brwi.
— Tak — odezwał się d‘Artagnan — panie hrabio de la Fére, siadaj po prawej ręce pana Grosslowa, ty, kawalerze d‘Herblay, po lewej, ty, panie du Vallon, przy mnie. W ten sposób d‘Artagnan miał Porthosa przy sobie i mógł mu dawać znaki kolanem, Athosa zaś i Aramisa naprzeciw i mógł się z nimi porozumiewać spojrzeniem.
Na imię hrabiego de la Fére i kawalera d‘Herblay, znów otworzył oczy i jednem spojrzeniem objął aktorów tej sceny. W tejże chwili Parry przewrócił kilka kartek biblji i przeczytał głośno następujący psalm Jeremiasza.
„I rzekł Bóg: słudzy moi, słuchajcie słów proroków, których wam posłałem i przywiodłem do was“.
Czterej przyjaciele zamienili ze sobą spojrzenie. Słowa, które wymówił Parry, wskazywały, że obecność ich została spostrzeżona i zrozumiana. Oczy d‘Artagnana zaiskrzyły się z radości.
— Pytałeś mnie pan przed chwilą, czy jestem przy funduszach — rzekł d‘Artagnan, kładąc na stole ze dwadzieścia pistolów.
— Tak — odrzekł Grosslow.
— To ja teraz powiem panu — podchwycił d‘Artagnan — strzeż dobrze swego skarbu, mój drogi panie Grosslow, bo ręczę ci, że nie wyjdziemy stąd, dopóki ci go nie zabierzemy.
— O! ale ja go będę bronił — odrzekł Grosslow.
— Tem lepiej — rzekł d‘Artagnan. — Walczyć, kochany kapitanie, walczyć!... Czyż nie wiesz, że my tylko tego pragniemy.
— A tak! wiem dobrze — odparł Grosslow, wybuchając głośnym śmiechem — wy panowie francuzi, szukacie tylko guzów i ran.
Karol wszystko słyszał i wszystko zrozumiał. Lekki rumieniec uderzył mu na twarz. Żołnierze, którzy nań patrzyli, zobaczyli, że trochę prostuje znużone członki; potem, jak gdyby mu było za gorąco, odrzucił kołdrę szkocką, którą, jak powiedzieliśmy, był przykryty. Athos i Aramis drgnęli z radości, widząc, że król leżał nierozebrany.
Zaczęła się gra. Tego wieczora fortuna obróciła się na rzecz Grosslowa; wygrywał ciągle. Sto pistolów przeszło z jednego końca stołu na drugi. Grosslow był szalenie wesół. Porthos, który przegrał pięćdziesiąt pistolów, wygrane przeddzień, a nadto jeszcze swoich trzydzieści, był bardzo kwaśny i trącał d‘Artagnana kolanem, jak gdyby zapytywał, czy nie byłaby już pora przejść do innej gry; Athos zaś i Aramis spoglądali od czasu do czasu okiem badawczem, ale d‘Artagnan pozostawał niewzruszony. Dziesiąta wybiła. Słychać było przechodzący patrol.
— Ile razy u panów patrol tak obchodzi?... — spytał d‘Artagnan, wyjmując z kieszeni nowe pistole.
— Pięć razy — odrzekł Grosslow — co dwie godziny.
— To wyborna ostrożność — podchwycił d‘Artagnan.
I tym razem rzucił okiem na Athosa i Aramisa. Słyszano kroki, oddalającego się patrolu.
D‘Artagnan po raz pierwszy odpowiedział kolanem Porthosowi na jego zaczepki. Tymczasem zwabieni pociągiem do gry i urokiem złota, tak potężnym dla wszystkich ludzi, żołnierze, którzy mieli rozkaz pozostania w pokoju królewskim, zbliżyli się powoli do drzwi i wspinając się na palce, zaglądali przez ramię d‘Artagnana i Porthosa; inni znów, stojący przy drzwiach, także się przesunęli, przychylając się w ten sposób do życzeń czterech przyjaciół, którzy woleli ich mieć pad ręką.
Dwaj strażnicy przy drzwiach trzymali wciąż obnażone szpady, ale teraz opierali się na nich i przyglądali się grającym.
Athos jakby się uspakajał, im bardziej zbliżała się chwila; ręce jego białe i arystokratyczne bawiły się luidorami; Aramis, mniej panując nad sobą, ciągle się macał po piersiach; Porthos, zniecierpliwiony ciągłem przegrywaniem, nie przestawał trącać kolanem coraz silniej. D‘Artagnan obrócił się, spoglądając machinalnie po za siebie, i zobaczył między dwoma żołnierzami Parry‘ego, stojącego i Karola wspartego na łokciu i jakby zasyłającego do Boga gorącą modlitwę. D‘Artagnan zrozumiał, że nastała odpowiednia chwila, że każdy ma się na baczności i że czekano tylko słowa: „nareszcie“, będącego, jak wiadomo, umówionym sygnałem. Rzucił spojrzenie przygotowawcze na Athosa i Aramisa i obaj oni odsunęli lekko krzesła swe, ażeby mieć większą swobodę ruchu.
Drugi raz trącił Porthosa kolanem, a ten podniósł się, jakby dla wyprostowania nóg, ale podnosząc się, upewnił zarazem, czy szpada z łatwością może wychodzić z pochwy.
— Sacrebleu!... — wyrzekł d‘Artagnan — jeszcze dwadzieścia pistolów przegranych!... Doprawdy, kapitanie Grosslow, masz za dużo szczęścia, to nie może tak długo potrwać. I znowu, dobył z kieszeni dwadzieścia pistolów.
— Ostatni raz, kapitanie. Dwadzieścia pistolów odrazu, po raz ostatni...
— Niech będzie dwadzieścia pistolów — odrzekł Giosslow.
I odwrócił dwie karty, jak zwykle, króla dla d‘Artagnana, asa dla siebie.
— Król — rzekł d’Artagnan — to dobra wróżba. Panie Grosslow — dodał — strzeż się króla.
Pomimo panowania nad sobą, d‘Artagnan nie mógł powstrzymać dziwnego drżenia w głosie, które partnera przejęło dreszczem. Grosslow zaczął ciągnąć karty, jedno po drugich; jeżeli padnie król, przegra. Odkrył króla.
— Nareszcie!... — rzekł d‘Artagnan.
Na to słowo, Athos i Aramis powstali, Porthos cofnał się o krok.
Zabłysnąć miały sztylety i szpady. Ale nagle drzwi się otworzyły i ukazał się na progu Harrison, a z nim jakiś człowiek, otulony płaszczem. Za tym człowiekiem zamigotały muszkiety pięciu czy sześciu żołnierzy. Grosslow zerwał się żywo, zawstydzony, że go zastano przy winie, kartach i kościach.
Ale Harrison wcale nie zwrócił nań uwagi i, wchodząc do pokoju królewskiego ze swym towarzyszem, rzekł:
— Karolu Stuarcie, przyszedł rozkaz, ażeby cię zawieźć do Londynu, nie zatrzymując się ani w dzień, ani w nocy. Przygotuj się natychmiast do odjazdu.
— A czyj to jest rozkaz?... — zapytał król.
— Generała Oliwiera Cromwella — odrzekł Harrison — a przynosi go oto pan Mordaunt, któremu też powierzone jest niezwłocznie jego wykonanie.
— Mordaunt!... — szepnęło czterech przyjaciół, zamieniając spojrzenia.
D‘Artagnan zgarnął ze stołu wszystkie pieniądze, które on jak i Porthos przegrali, i schował je do obszernej kieszeni. Athos i Aramis stanęli za nim.
Na to poruszenie, Mordaunt odwrócił się, poznał ich i wydał okrzyk dzikiej radości.
— Zdaje mi się, żeśmy się złapali — rzekł cicho d‘Artagnan do swych przyjaciół.
— Jeszcze nie — rzekł Porthos.
— Pułkowniku, pułkowniku!... — zawołał Mordaunt — każ otoczyć ten pokój, jesteś zdradzony, ci czterej francuzi uciekli z Newcastle i chcą niewątpliwie porwać króla. Niechaj ich aresztują.
— O!.. mój młodzieńcze — rzekł d‘Artagnan, wyciągając szpadę — łatwiej to wydać taki rozkaz, niż go wykonać. Poczem opisując szpadą straszliwy młynek:
— Za mną!... przyjaciele — zawołał — za mną!... — i rzucił się ku drzwiom, przewrócił dwóch pilnujących żołnierzy, zanim ci zdołali nabić muszkiety; za nim podążyli Athos i Aramis, Porthos stanowił straż tylną, a żołnierze, oficerowie i pułkownik jeszcze się nie opatrzyli gdy wszyscy czterej byli już na ulicy.
— Ognia!... — wrzasnął Mordaunt — ognia do nich!...
Dwa czy trzy strzały z muszkietów padły rzeczywiście, ale taki tylko odniosły skutek, że pokazały, jak zbiegowie zdrowi i cali znikali na rogu ulicy. Konie znajdowały się w umówionem miejscu, lokaje czekali, a panowie ich za chwilę znaleźli się na siodłach z lekkością wytrawnych jeźdźców.
— Naprzód!... — rzekł d’Artagnan — galopem!...
Minąwszy o jakie pięćdziesiąt kroków dom ostatni, d‘Artagnan zatrzymał się, wołając:
— Stój!... Z pewnością będą nas ścigać: Niech więc wyjadą sobie z miasta i niech pędzą za nami po drodze do Szkocji; my zaś, gdy już mas miną, udamy się w stronę przeciwną.

O kilka kroków od miejsca, gdzie się zatrzymali, wznosił się most niewielki, lecz wysoko rzucony nad rzecz!ką, przecinającą drogę. D‘Artagnan sprowadził konia pod arkadę owego mostu, trzej przyjaciele poszli za jego przykładem. Nie upłynęło nawet dziesięciu minut, gdy usłyszeli zbliżający się szybko odgłos kopyt końskich. Oddział kawalerji pędził galopem, a po pięciu minutach przebiegł nad ich głowami nie domyślając się, że ci, których szukano, znajdują się tuż, ukryci pod sklepieniem mostu.

ROZDZIAŁ XXIV
LONDYN

Gdy już zamilkł w oddali odgłos kopyt końskich, d‘Artagnan powrócił na brzeg rzeki i puścił się pędem przez pola kierując się w stronę Londynu. Towarzysze podążali za nim w milczeniu. Miarkując, iż dostatecznie oddalili się, d‘Artagnan, zwalniając bieg swego konia, rzekł:
— Sądzę, iż jak na teraz wszystko już stracone, i nie pozostaje nam nic innego, jak wracać do Francji. Co powiesz na tę propozycję, Athosie? czy masz jej co do zarzucenia?
— Nieinaczej, przyjacielu drogi — odparł Athos — wszak niedawno temu wypowiedziałeś słowa więcej niż mądre, bo wzniosłe i szlachetne; mówiłeś: „Tutaj umrzemy!“ To ci tylko przypomnę.
— O!... — odezwał się Porthos — śmierć to fraszka, lecz prawdopodobieństwo porażki dręczy mnie okrutnie. Z obrotu, jaki przybierają rzeczy widzę, że walczyć nam wypadnie w Londynie, na prowincji i w całej Anglji; i koniec końców będziemy pobici.
— Winniśmy być obecni do końca tej wielkiej tragedji — mówił Athos. — Czy zgadzasz się ze mną, Aramisie?
— Całkowicie, drogi hrabio; wreszcie przyznaję, iż radbym spotkać Mordaunta; mamy z nim rachunki do załatwienia, nie leży to w naszym zwyczaju opuszczać stanowiska, nie zapłaciwszy długów tego rodzaju.
— A! to znowu co innego — odezwał się d‘Artagnan — i to jedyna racja, mająca według mnie wszelkie pozory słuszności. Co do mnie, przyznaję, że chętnie rok cały przesiedziałbym w Londynie na to, aby spotkać tego Mordaunta. Athosie, czy znasz w całem tem mieście choć jedną dobrą oberżę?
— Zdaje mi się, iż mam czego żądasz — odparł tenże. — De Winter zaprowadził nas do jakiegoś, jak on mówił, niegdyś hiszpana, naturalizowanego w Anglji z pomocą nowych jego współziomków. Cóż ty na to, Aramisie?
— Ależ najtrafniejszym wydaje mi się zamiar pomieszczenia się u senora Pereza, najzupełniej zgadzam się na niego. Wezwiemy na pomoc wspomnienie biedaka Wintera, którego on zdawał się cenić wielce; powiemy mu, że tak sobie, z amatorstwa przybywamy dla przypatrzenia się wypadkom, będącym na dobie.
— Zapominasz o jednej najważniejszej ostrożności, Aramisie.
— O jakiej?
— Trzeba zmienić ubrania.
— Ba!... — odezwał się Porthos — na co się przyda zmieniać ubranie, kiedy w naszych tak nam wygodnie!
— Aby nas nie poznano — rzekł d‘Artagnan. — Odzież nasza ma krój i barwę jednolitą prawie, co na pierwsze wejrzenie zdradza w nas muszkieterów.
— A czy zdołasz odnaleźć swego hiszpana?... — zagadnął Aramis.
— O! z wszelką pewnością; mieszkał on na Green-Kallstreet, Bedford’s tawern; trafiłbym wreszcie w City z zamkniętemi oczami.
— Chciałbym już tam być — odezwał się d’Artagnan — i radziłbym przybyć do Londynu przededniem, choćbyśmy mieli nasze konie ma śmierć zajeździć.
— Słuchajcie — rzekł Athos — jeźli moje obliczenia mnie nie zawodzą, pozostaje nam nie więcej nad osiem do dziesięciu mil angielskich do przebycia.
Popędzili konie i istotnie około piątej rano stanęli na miejscu. Przy bramie, do której podjechali, zatrzymała ich warta; lecz Athos odpowiedział wyborną angielszczyzną, jakoby byli wysłani przez generała Harrisona dla doniesienia panu Pridge, jego koledze, o bliskiem przybyciu króla. Dozwolono zatem czterem przyjaciołom przejechać i nawet dodano im na drogę czysto purytańskie błogosławieństwa.
Athos zawiódł ich prosto do Bedfort‘s tawerny i przypomniał się gospodarzowi, który, zachwycony powrotem jego w tak licznej i świetnej kompanji, natychmiast przygotować kazał najpiękniejsze, jakie miał, pokoje.
Podana myśl zmiany ubrania została przyjęta, pomimo lekkiej opozycji ze strony Porthosa. Postarano się zatem wprowadzić ją w czyn. Oberżysta, jakgdyby pragnął odświeżyć całą garderobę swoją, kazał sobie sprowadzić wszelkie rodzaje ubiorów.
Athos wziął ubranie czarne, nadające mu wygląd uczciwego mieszczanina; Aramis, o wojskowym kroju; czerwony kaftan i zielone spadnie skusiły Porthosa; d’Artagnan, w tabaczkowem ubraniu stał się uosobieniem kupca kolonjalnego, który wycofał się z handlu. Grimaud i Mousqueton nie nosili liberji, przebranie ich zatem było zbyteczne.
— A teraz — rzekł d‘Artagnan — przejdźmy do najgłówniejszej rzeczy; obetnijmy włosy. Pozbywszy się wraz ze szpadą szlachectwa, stańmy się purytanami i ze sposobu noszenia włosów.
Na tym punkcie d‘Artagnan spotkał silny opór ze strony Aramisa; wszelkiemi sposobami chciał on zachować swoje piękne i długie włosy, które utrzymywał z najwyższą starannością, i trzeba było, aby Athos, obojętny na kwestje tego rodzaju, zachęcił go własnym przykładem. Porthos bez trudności oddał ma pastwę swój potężny łeb Mousquetonowi, który ściął mu bez ceremonji gęstą i twardą jego czuprynę. D‘Artagnan sam dokonał swoich postrzyżyn, nadając swej głowie fantastyczny kształt, zbliżony nieco do medal jonu z czasów Franciszka I-go, lub Karola IX-go.
— Wstrętni jesteśmy — rzekł Athos.
— A mnie się wydaje, że cuchniemy przerażająco purytanami — dodał Aramis.
— A ja czuję, że nabieram chęci do palnięcia kazania — odezwał się d‘Artagnan.
— Teraz więc, skoro sami poznać się nie możemy, przez oo usunięta już obawa, aby nas poznano, chodźmy przypatrzeć się wjazdowi króla: ponieważ całą noc był w drodze, niedaleko Londynu być musi.
Rzeczywiście, dwie godziny upłynęły zaledwie, odkąd czterej przyjaciele zmieszali się z tłumem, kiedy krzyki i wielkie poruszenie oznajmiły zbliżanie się Karola. Wysłano na jego spotkanie karetę, a olbrzymi Porthos, który głową wszystkich przenosił, obwieścił, iż widzi nadjeżdżający powóz królewski.
Minęła kareta, a po bokach jej d‘Artagnan poznał jadących Harrisona i Mordaunta. Lud zaś, którego wrażenia badał Athos z Aramisem, przekleństwami i nienawiścią obrzucał Karola.
Athos powrócił zrozpaczony.
— Mój drogi — rzekł do niego d‘Artagnan — upierasz się daremnie, a ja ci przysięgam, że to jest położenie bez wyjścia. Prócz ciebie jednego, nic mnie z tą sprawą nie wiąże, chyba niejakie zajęcie budzące we mnie jako zwolenniku polityki prowadzonej po muszkietersku; czuję, iż przyjemnie byłoby nad wyraz zadrwić sobie z tych krzykaczów i wyrwać im z rąk ofiarę. Pomyślę o tem.
Nazajutrz Athos, stanąwszy w oknie, wychodzącem na najludniejszą część City, usłyszał obwoływany bill parlamentu, stawiający przed sądem ex-króla Karola I-go, jako winnego dowiedzionej zdrady i nadużycia władzy. D‘Artagnan stał przy nim, Aramis rozpatrywał mapę geograficzną, a Porthos pogrążony był w rozkoszach kończącego się obfitego śniadania.
— Parlament!... — wykrzyknął Athos — to niepodobieństwo, ażeby parlament podobny bill wydał.
Na to wszedł gospodarz; Athos przywołał go skinieniem.
— Bill ten przez parlament został wydany?... — zapytał go po angielsku.
— Tak, milordzie, przez czysty parlament.
— Jakto, czysty! czyż są dwa parlamenty.
— Przyjacielu — przerwał d‘Artagnan — ponieważ obcą mi jest angielska mowa, a hiszpańską rozumiemy wszyscy, bądź łaskaw, mówić z nami swym ojczystym językiem.
— A! wybornie — odezwał się Aramis.
O Porthosie powiedzieliśmy już iż cała jego uwaga skupiona była na kostce kotleta, którą usiłował obnażyć z jej mięsnej powłoki.
— Pytaliście zatem, panowie?... — odezwał się oberżysta po hiszpańsku.
— Pytałem — odpowiedział tym samym językiem Athos — czyby miały być dwa parlamenty, jeden czysty, a drugi nieczysty?
— O! jakie to dziwaczne!... — odezwał się Porthos, zwolna podnosząc głowę ze spojrzeniem, pełnem zdziwienia, zwróconą do przyjaciół — teraz już rozumiem po angielsku, pojmuję, o czem rozmawiacie.
— Bo rozmawiamy po hiszpańsku, drogi przyjacielu — powiedział Athos ze zwykłym sobie spokojem.
— Tam do djabła!... — zaklął Porthos — przykro mi to bardzo, inaczej bowiem przybyłby mi jeden więcej język.
— Senor — ciągnął dalej gospodarz — gdy mówię parlament czysty, to znaczy ten, który oczyścił pułkownik Pridge.
— Co to takiego ten pułkownik Pridge?... — zapytał Aramis — i na jaki wziął się sposób, aby parlament oczyścić?
— Pułkownik Pridge — mówił Hiszpan — jest to dawny woźnica, człowiek wielce mądry, który zauważył pewną rzecz, gdy woził swoim wozem: że, gdy kamień znajdzie się na drodze, krótsza sprawa, usunąć go, aniżeli próbować przejechać przez niego. Tedy, na dwustu pięćdziesięciu jeden członków, z których parlament się składa, stu dziewięćdziesięciu jeden było mu niedogodnych i mogło spowodować wywrócenie jego politycznego wozu. Wziął się więc do nich jak niegdyś do kamienia, i z Izby precz wyrzucił.
— Ślicznie!... — odezwał się d‘Artagnan — który jako człowiek rozumu, cenił go wszędzie, gdziekolwiek napotkał.
— Czy wykluczeni wszyscy byli stronnikami Stuarta?... — zapytał Athos.
— Bez żadnej wątpliwości, senor, i rozumie się, iż byliby ocalili króla.
— I sądzisz, iż on się zgodzi stanąć przed takim trybunałem?... — zapytał Aramis.
— Musi — odparł hiszpan — gdyby chciał stawić opór, lud go do tego zniewoli.
— Dziękuję ci, panie Perez — odezwał się Athos — jestem już powiadomiony dostatecznie.
— Czy uwierzysz już raz nakoniec, że sprawa stracona zupełnie — przemówił d’Artagnan do Athosa — i że z takimi jak Harrison, Joyce, Pridge i Cromwell mierzyć się nam trudno?
— Wybawią króla z trybunału — rzekł Athos — samo milczenie jego stronników dowodzi istnienia spisku.
D‘Artagnan wzruszył ramionami.
— Lecz jeżeli tamci ośmielą się wydać wyrok na swego króla, to drudzy wydadzą go, czyby był na wygnaniu, czy też w więzieniu — zauważył Aramis.
D‘Artagnan począł pogwizdywać z miną, pełną niedowierzania.
— Przekonamy się sami — rzekł Athos — pójdziemy bowiem na posiedzenia, jak mniemam przynajmniej.
— Niedługo przyjdzie panom czekać na to — odezwał się gospodarz — od jutra się zaczynają.
— To tak?... — odezwał się Athos — więc sporządzono akta sądowe, zanim pojmano króla?
— Bezwątpienia — rzekł d‘Artagnan — zaczęto tę czynność z dniem, w którym król został sprzedany.
— Wiedzcie — odezwał się Aramis — że to Mordaunt, nasz przyjaciel, jeżeli nie dobił targu, to co najmniej wstęp do tej sprawki ułatwił.
— Wiedzcie — rzekł d‘Artagnan — iż, gdziekolwiek wpadnie mi w ręce, utłukę tego pana Mordaunta.
— Fe! — odezwał się Athos — takiego nędznika!
— Dlatego właśnie, że jest nędznikiem, zabiję go — ciągnął d‘Artagnan, oświadczam, że Mordaunt z niczyjej ręki nie zginie tylko z mojej własnej.
— I z mojej — rzekł Aramis.
— I z mojej — odezwał się Porthos.
— Jednomyślność rozczulająca — zawołał d‘Artagnan — jak przystoi na poczciwych mieszczuchów, jakimi jesteśmy. Wyjdźmy przejść się po mieście; sam Mordaunt nie poznałby nas o cztery kroki wśród takiej mgły. Chodźmy łyknąć jej trochę.
— Zapewne — przemówił Porthos — dla urozmaicenia tego piwa.

Wybrali się więc we czterech, aby, jak to mówią po prostu, zwąchać, co się święci

.
ROZDZIAŁ XXV
PROCES

Nazajutrz liczna straż poprowadziła Karola I-go przed sąd wyższego trybunału.
Tłumy zalewały ulice i domy, sąsiadujące z pałacem; z tego powodu czterej przyjaciele, uszedłszy kilka kroków zaledwie, spotkali zaporę prawie niemożebną do przebycia, jaką stanowiły te żywe mury; kilku mężczyzn z ludu, barczystych i zuchwałych, tak grubiańsko odepchnęli Aramisa, że Porthos, podniósłszy pięść swoją, potężną, opuścił ją na zamączone oblicze piekarza, które natychmiast zmieniło barwę właściwą, pokrywając się krwią, jak rozdeptane dojrzałe winne grono.
Zajście to wywołało wielkie wzburzenie, znalazło się trzech takich, co chcieli się na Porthosa rzucić, lecz jednego odepchnął Athos, d‘Artagnan drugiego, z trzeciego Porthos jak piłkę przerzucił sobie przez głowę. Kilku anglików, amatorów walki na pięści, oceniwszy szybkość i łatwość W wykonaniu obrotu, sypnęło oklaski.
Cały Londyn tłoczył się na trybuny; kiedy więc czterej przyjaciele docisnęli się do jednej z nich, zastali już trzy pierwsze ławki zajęte.
Było to pół biedy dla ludzi, którym głównie o to chodziło, aby ich nie poznano; zajęli więc miejsca, zadowoleni bardzo, z wyjątkiem Porthosa, który żałował, iż nie zasiądzie w pierwszych rzędach dla pokazania swego czerwonego; kaftana i zielonych spodni.
Ławki ustawione były amfiteatralnie tak, że czterej przyjaciele górowali nad całem zgromadzeniem. Przypadek zrządził, iż zajęli trybunę środkową i tym sposobem znaleźli się wprost fotelu, przygotowanego dla Karola I-go.
Około jedenastej przed południem król ukazał się we drzwiach sali. Wszedł otoczony strażą, lecz z głową nakrytą i postawą spokojną.
Sędziowie, dumni, że króla poniżyli, przygotowywali się widocznie do korzystania z przywłaszczonego sobie prawa.
Wkrótce też przystąpił do Karola woźny trybunału, by mu powiedzieć, iż zwyczaj wymaga, aby obwiniony stał przed sądem z odkrytą głową.
Król, nie odrzekłszy słowa, nacisnął jeszcze kapelusz i odwrócił głowę; następnie, gdy woźny się oddalił, zasiadł na fotelu umieszczonym wprost prezydującego, smagając po swoich butach trzcinką trzymaną w ręku.
Nieodstępny Parry stanął za nim.
D‘Artagnan, zamiast przypatrywać się ceremonjałowi, śledził wyraz twarzy Athosa, na której odbijały się wszystkie te wzruszenia, jakie król siłą panowania mad sobą ukrył w głębi duszy.
— Spodziewam się, — szepnął, nachylając się — że pójdziesz za przykładem Jego Królewskiej Mości, i nie dasz się po głupiemu zabić w tej klatce?
— Bądź spokojny, — rzekł Athos.
— A! a! — ciągnął d‘Artagnan, — boją się czegoś widocznie, bo oto warty zdwajają; mieliśmy halabardy tylko, a teraz i muszkiety. Będzie teraz dla wszystkich: halabardy na słuchaczów z parteru, a muszkiety to już na naszą intencję.
— Trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu, siedemdziesięciu ludzi, — rzekł Porthos, rachując przybyłych.
— E! Porthosie, — szepnął Aramis, — zapominasz o oficerze: wart on, o ile mi się zdaje, aby go policzyć.
— Zapewne — mruknął d‘Artagnan. I pobladł z wściekłości, gdyż poznał Mordaunta, który z obnażoną szpadą postępował za królem na czele muszkieterów, tuż naprzeciw trybuny.
— Miałżeby nas poznać? — mówił dalej d‘Artagnan; — jeżeli tak, to zmykam co tchu. Nie pragnę wcale zostać rozstrzelanym w pudełku.
— Nie — rzekł Aramis — on nas nie widział. W króla wpatrzony. Zuchwalec! miałżeby go tak jak i nas nienawidzieć?
— Przebóg! — rzekł Athos, — my pozbawiliśmy go matki, a król odsądził go od nazwiska i majątku.
— To prawda, — odezwał się Aramis, — lecz cicho! oto prezydujący przemawia do króla.
W rzeczy samej prezydujący Branshawe zainterpelował dostojnego obwinionego.
— Stuarcie, — przemówił, — słuchaj wezwania imiennego twoich sędziów i przedstaw trybunałowi uwagi, jakie masz do zrobienia.
Król, jak gdyby te słowa nie do niego się stosowały, odwrócił od niego głowę.
Na stu sześćdziesięciu trzech członków ustanowionych, siedemdziesięciu trzech tylko było w stanie głos zabrać, gdyż reszta przerażona wspólnictwem tego zbrodniczego czynu, powstrzymała się od udziału.
— Wnoszę sprawę, — zagadnął Branshawe, udając że nie spostrzega nieobecności trzech piątych zgromadzenia.
I począł kolejno wymieniać z nazwiska wszystkich obecnych i nieobecnych członków.
Przyszła kolej na pułkownika Fairfax, i znowu krótka lecz uroczysta cisza, dowodząca nieobecności członków, którzy osobiście nie chcieli przyjąć udziału w tym sądzie.
— Pułkownik Fairfax? — powtórzył Branshawe.
— Fairfax? — odpowiedział drwiący lecz srebrzysty głos kobiecy — nadto on ma rozumu, aby się tu znajdować.
Wybuch homerycznego śmiechu przyjął te słowa, wypowiedziane z zuchwalstwem, które kobiety czerpią we własnej swej słabości, chroniącej je od zemsty.
— To głos kobiecy, — wykrzyknął Aramis. — A! daję słowo, dużobym dał za to, by młoda była i ładna.
I wspiął się na ławkę, usiłując przejrzeć trybunę, z której głos pochodził.
— Klnę się na duszę, — wybuchnął Aramis — że jest czarująca! Patrzaj, d‘Artagnan, wszystkich oczy na nią zwrócone, i nie zbladła, choć ją Branshaw wzrokiem przeszywa.
— To lady Fairfax we własnej swojej osobie, — odezwał się zagadnięty — przypominasz ją sobie, Porthosie? widzieliśmy ją z mężem u generała Cromwella.
Po chwili powróciła cisza, zakłócona tym niezwykłym pobocznym wypadkiem, i prowadzono w dalszym ciągu wokandę.
— Gotowi ci hultaje zamknąć posiedzenie, gdy się spostrzegą, że nie są w dostatecznej liczbie, — rzekł hrabia de La Fére.
— Nie znasz ich, Athosie, zauważ uśmiech Mordaunta, zobacz, jak patrzy na króla. Jest że to wzrok człowieka, lękającego się, aby mu ofiara jogo nie uszła?
Po skończeniu wokandy, prezydujący nakazał odczytanie aktu oskarżenia.
Athos pobladł: raz jeszcze zawiódł się w oczekiwaniu.
Pomimo iż brakowało sędziów, proces przeprowadzono... król z góry był skazany.
— Ja ci mówiłem przecie, Athosie — odezwał się d‘Artagnan, wzruszając ramionami. — Lecz ty mi wierzyć nie chcesz. A teraz zdobądź się na odwagę, nie psuj sobie krwi zbytecznie, proszę, i wysłuchaj tych szelmostw, które ów czarny jegomość z całą swobodą i przysługującym mu przywilejem wygłosi o królu swoim.
Rzeczywiście, równie brutalne zarzuty, niskie wymysły, wnioski nikczemne, nigdy jeszcze nie dotknęły królewskiego dostojeństwa. Karol przysłuchiwał się temu oskarżeniu, z wyjątkową uwagą, pomijając wymysły, zastanawiając się nad krzywdzącemi pociskami, a gdy już nienawiść poczęła przebierać miarę, odpowiadał śmiechem, pełnym pogardy. W końcu odczytany był akt, w którym nieszczęsny król odnajdywał wszystkie nierozważne czyny swoje zamienione w podstępy, a błędy przeistoczone w zbrodnie.
D‘Artagnan, który słuchał tego potoku wymysłów ze wzgardą, na jaką zasługiwały, zastanowił się jednak swym trzeźwym umysłem nad niektóremi z zarzutów oskarżającego.
— Jeżeli jest kara za nieroztropność i lekkomyślność, to ani słowa, że król zasługuje na nią; lecz zdaje mi się, że kara ta jest zbyt okrutną.
— W każdym razie — odparł Aramis, — kara nie może dosięgnąć króla, lecz ministrów jego, gdyż najpierwszem prawem konstytucji angielskiej jest Król błądzić nie może.
— Co do mnie, — myślał Porthos, zajęty głównie widokiem Mordaunta, — gdyby to nie było zakłóceniem powagi chwili obecnej, zeskoczyłbym z trybuny, trzema susami wpadłbym na Mordaunta i udusił; potem porwałbym go za nogi i pozabijał nim tych wszystkich lichych muszkieterów, będących karykaturą muszkieterów francuskich. Przez ten czas d‘Artagnan, który jest pełen trafnych pomysłów, znalazłby może sposób uratowania króla. Dobrzeby pomówić z nim o tem.
Athos zaś, z płomienną twarzą, z zaciśniętemi pięściami. z wargami do krwi przygryzionemi, pienił się, siedząc na ławce, wściekły na tę nieskończoną obelgę parlamentarną i niewyczerpaną cierpliwość królewską.
W tejże chwili oskarżyciel kończył temi słowy:
„Obecnie oskarżenie wniesione jest przez nas w imieniu ludu angielskiego“.
Na te słowa szmer powstał w trybunach, i znowu głos, lecz nie kobiecy tym razem, ale męski i silny, zagrzmiał po za d‘Artagnanem.
— Łżesz! — krzyknął, — a to, coś powiedział, jest wstrętnem dziewięciu dziesiątym ludu angielskiego.
Był to głos Athosa, który, nieprzytomny prawie, stojąc z podniesioną ręką, przerwał mowę oskarżycielowi publicznemu.
Na okrzyk ten król, sędziowie, widzowie, wszyscy zgoła zwrócili oczy na trybunę, gdzie znajdowali się czterej przyjaciele.
Mordaunt poszedł za innymi i poznał szlachcica, otoczonego trzema nieodstępnymi towarzyszami, którzy stali bladzi i groźni.
Gwałtownem skinieniem przywołał do siebie dwudziestu muszkieterów i, wskazując palcem trybunę, gdzie stali jego wrogowie, — krzyknął:
— Ognia do tej trybuny!
Lecz wtedy, jak myśl szybki, d‘Artagnan pochwycił Athosa wpół, Porthos Aramisa, skoczyli z ławek, i niknąć w korytarzach, zbiegli ze schodów i zmieszani z tłumem, przepadli.
Poznał i Karol czterech dzielnych francuzów; jedną ręką przycisnął serce, jakby chciał bicie jego powstrzymać, a dragą przysłonił oczy, aby nie widzieć, jak mordować będą jego wiernych przyjaciół.
Mordaunt, blady i drżący z wściekłości, wypadł z sali z obnażoną szablą, za nim dziesięciu halabardników; pytał, szukał wśród zbitego tłumu i, dysząc z nadmiaru złości, powrócił z próżnemi rękami.
Powstał zamęt nie do opisania.
Sędziowie przekonani byli, iż gotuje się wybuch ze strony widzów; ci zaś, przerażeni lufami muszkietów, skierowanemi ku sobie, pod wpływem bojaźni i zaciekawienia sprawiali okropne zamieszanie.
Nareszcie spokój został przywrócony.
— Co masz do powiedzenia na swoją obronę? — zapytał króla Branshawe.
Wtedy nie jak obwiniony, lecz tonem sędziego, z głową nakrytą, powstawszy nie z pokory, lecz z wyniosłością władzy, Karol I-szy rzekł:
— Odpowiedzcie mi, zanim pytać zaczniecie. Wolny byłem w Newcastle i tam zawarłem umowę z izbami. Zamiast ją spełnić, tak jak ja to uczyniłem, kupiliście mmie u Szkotów, nie nazbyt drogo, wiem o tem, co przynosi zaszczyt ekonomicznym zaletom waszego rządu. Lecz, nabywszy mnie za cenę prostego niewolnika, sądzicie, iż przestałem być waszym królem? Bynajmniej. Odpowiadać wam byłoby to samo, co zapomnieć o tem. Nie uczynię więc tego, dopóki nie dowiedziecie mi praw, przysługujących wam do badania mnie. Gdybym wam odpowiadał, uznawałbym was tym sposobem za sędziów moich, a ja was jedynie za katów uznaję.
I wśród milczenia grobowego, spokojny, wyniosły, z nakrytą głową, zajął Karol napowrót miejsce w fotelu.
— Czemuż ich tu niema, tych francuzów moich! — rzekł półgłosem Karol, z dumą zwracając oczy ku trybunie, gdzie ukazali mu się przed chwilą — widzieliby, że przyjaciel ich żyw, godzien jest obrony; umarły zaś wart, by po mim płakano.
— A zatem, — odezwał się prezydujący, widząc w Karolu niezwalczone postanowienie milczenia — niech i tak będzie, osądzimy cię, pomimo iż mówić się wzbraniasz, obwiniony jesteś o zdradę, nadużycie władzy i zabójstwo. Świadkowie złożą na to przysięgę. Odejdź a posiedzenie następne dopełni tego, czego dzisiaj uczynić odmawiasz.

Powstał Karol; zwrócił się do wiernego swego Parry, a widząc go bladego z kroplami potu na skroniach:
Jeśli nie jesteś zmęczony, mój drogi Parry, to czytaj dalej..
— Cóż znowu! mój drogi Parry, co ci jest i czego tak jesteś wzruszony?

— O! Najjaśniejszy Parnie, — odpowiedział tenże z oczami łez pełnemi i głosem błagalnym; — Najjaśniejszy Panie, gdy będziesz wychodził z sali, nie obejrzyj się czasem na lewo.
— A to czemu, Parry? Cóż tam jest takiego? mówże, — odezwał się Karol, usiłując dojrzeć przez szpaler straży, po za nim stojącej.
— Jest tam, jest tam na stole topór, którym ścinają złoczyńców. Okropny to widok; nie patrz, królu, zmiłuj się.
— Głupcy! — rzekł Karol, — czyż mają mnie za takiego tchórza, jakimi są sami? Dobrze, żeś mnie ostrzegł; dziękuję ci, Parry.
Nadeszła wreszcie chwila odejścia, król więc postępować zaczął w ślad za swoją strażą.
— Doprawdy, Parry — ciągnął król odchodząc dalej, — Panie odpuść; ci ludzie biorą mnie za kupca bawełny indyjskiej, a nie szlachcica, przywykłego do widoku połyskującej stali; czyż sądzą, iż wart jestem mniej, niż pierwszy lepszy rzeźnik?
Z temi słowy do drzwi doszedł: tam nadciągnęły nieprzebite szeregi ludu, który nie mogąc mieć miejsca w trybunale, pragnął napaść oczy zakończeniem widowiska. Tłum ten niezliczony, w którym groźne przeglądały oblicza, podniósł pierś królewską lekkim westchnieniem.
— Co tu ludzi, a ani jednego wiernego przyjaciela! — pomyślał.
Kiedy wymawiał w duchu te słowa, pełne zwątpienia, jak gdyby w odpowiedzi na nie, tuż przy nim odezwał się głos:
— Cześć upadłemu monarsze!
Żywo obejrzał się król ze łzami w oczach. Był to stary żołnierz z jego gwardji, niemogący tego znieść, aby nie złożyć hołdu przechodzącemu królewskiemu więźniowi.
Lecz jednocześnie prawie zbito nieszczęsnego uderzeniami rękojeści szabel.
Pomiędzy pastwiącemi się nad żołnierzem poznał król kapitana Grosslowa.
— Niestety! — odezwał się król, — to zbyt wielka kara za tak małe przewinienie.
I postępował dalej z ciężkim smutkiem na duszy; lecz i stu kroków jeszcze nie uszedł, kiedy szaleniec jakiś, wychyliwszy się z pomiędzy dwóch żołdaków, stanowiących szpaler, plunął w twarz królowi, jak niegdyś bezecny i przeklęty żydowin plunął w twarz Jezusowi Nazareńskiemu. Wybuchy śmiechu i głuche szemrania zmieszały się społem; tłuszcza rozstępowała się, ścieśniała, falowała, jak morze wzburzone, a królowi się zdało, iż z pośród tej żywej spiętrzonej fali ujrzał błyszczące oczy Athosa.
Karol otarł oczy i rzekł ze smutnym uśmiechem.
— Nieszczęsny! za pół gwinei zrobiłby to samo ojcu swojemu.
Nie mylił się król; widział w rzeczy samej Athosa i jego przyjaciół, którzy, znowu zmieszani z tłumem, spojrzeniem chociaż towarzyszyli królowi męczennikowi. Gdy żołnierz powitał Karola, serce Athosa rozpłynęło się z radości; i biedak, oprzytomniawszy, znalazł w kieszeni dziesięć gwinei, które wsunął mu szlachcic francuski. A na widok jak nikczemny wyrzutek obryzgał śliną oblicze króla męczennika, Athos ścisnął kurczowo rękojeść puginału. Lecz powstrzymał mu rękę d‘Artagnan, i rzekł głosem ochrypłym.
— Zaczekaj!
D‘Artagnan nigdy dotąd nie mówił „ty“ do Athosa. Athos zastanowił się. D‘Artagnan, wsparty na Athosie, skinął na Porthosa i Aramisa, by tuż przy nim stanęli, a sam zajął miejsce poza plecami człowieka z rękami, obnażanemi wyżej łokci, który dotąd śmiał się jeszcze z nikczemnego żarciku swego, a inni szaleńcy mu tego winszowali. Człowiek ten wraz z dwoma towarzyszami począł iść w kierunku City. D‘Artagnan, ciągle wsparty na Athosie, krok w krok szedł, za nim, dając znak Porthosowi i Aramisowi, aby ich nie odstępowali.
D‘Artagnan puścił ramię Athosa i szedł za naigrywaczem.
Gdy już byli w pobliżu rzeki, trzej ci ludzie spostrzegli, że są śledzeni, stanęli więc i, zuchwale patrząc na Francuzów, poczęli z nich pomiędzy sobą drwinkować.
— Athosie, ja nie umiem po angielsku — odezwał się d‘Artagnan — lecz ty umiesz i służyć mi będziesz za tłumacza.
Z temi słowy, przyspieszywszy kroku, wyminęli ich.
Lecz nagle d‘Artagnan zawróciwszy puścił się prosto na parobka rzeźniczego, który się zatrzymał, a przyłożywszy mu palec wskazujący do piersi:
— Powtórz mu to, Athosie — rzekł do przyjaciela: „Byłeś nikczemny, zelżyłeś człowieka bezbronnego, znieważyłeś oblicze swojego króla, giń więc!...“
Blady jak widmo Athos, przełożył te niezwykłe słowa człowiekowi, który na widok tych przygotowań i przerażających oczu d‘Artagnana, usiłował się bronić. Widząc to, Aramis sięgnął do szpady.
— Daj pokój z żelazem!... — rzekł d‘Artagnan — to broń szlachecka. — Porthos — zawołał — zwal tego nędznika jednem uderzeniem pięści.
Porthos wzniósł potężne ramię, świsnął niem jak procą w powietrzu, i ciężka masa z głuchym odgłosem spadła na czaszkę nikczemnika, którą zmiażdżyła odrazu.
Człowiek ten padł, jak pada wół pod uderzeniem obucha.
Towarzysze jego zabierali się do ucieczki, próbowali wołać, lecz głos zamarł im w gardle, a nogi wypowiedziały posłuszeństwo.
— To im powiedz jeszcze, Athosie — ciągnął d’Artagnan: — „Podobny śmiercią zginą ci wszyscy, co zapominają, że głowa człowieka w okowach staje się świętością, że król niewolnik jest przedstawicielem podwójnym Pana nad Pany“.
Znowu Athos powtórzył słowa d‘Artagnana.
Dwaj ci ludzie, odzyskując naraz głos i siły, uciekli krzycząc na całe gardło.
— Sprawiedliwość wymierzona!... — przemówił Porthos, ocierając czoło.

— A teraz — odezwał się d‘Artagnan do Athosa — nie wątp we mnie i spokojnie się zachowaj, ja biorę na siebie wszystko, co dotyczy króla.

ROZDZIAŁ XXVI
WHITE-HALL

Stało się, co łatwe było do przewidzenia, parlament skazał Karola Stuarta na śmierć.
Jakkolwiek bohaterowie nasi przygotowani byli na taki wyrok, jednak ostateczna wieść o nim napełniła ich ciężkim bólem.
D‘Artagnan, którego umysł nigdy tak twórczym nie bywał, jak w chwilach stanowczych, poprzysiągł znowu, iż wszelkie sprężyny poruszy, aby przeszkodzić rozwiązaniu tej strasznej tragedji.
Lecz jakim sposobem?...
Jedynym środkiem na teraz było usunięcie kata z Londynu. Gdy jego zabraknie, wyrok spełniony być nie może.
Niezawodnie posłanoby po innego do najbliższego miasta, lecz stanowiłoby to zwłokę najmniej jednodniową, a w takich razach dzień jeden to ocalenie prawdopodobne!
D‘Artagnan podjął się tego, więcej niż trudnego, zadania.
Niemniej ważną rzeczą było uprzedzić Karola Stuarta, iż przedsięwzięte zostaną środki ocalenia go, aby nie popełnił nic takiego, coby plany ich mogło pokrzyżować.
Aramis wziął to na siebie.
Karol Stuart zażądał, aby dozwolono biskupowi Juxon odwiedzić go w więzieniu White-Hall.
Tegoż wieczora jeszcze Mordaunt stawił się u biskupa, aby mu przedstawić pragnienie religijne, objawione przez króla, jako też i upoważnienie Cromwella. Aramis postanowił bądź groźbą, bądź perswazją nakłonić biskupa, aby mu pozwolił przedostać się do White-Hall w przebraniu duchownem ze wszelkiemi oznakami kapłaństwa.
Athos nakoniec podjął się, na wszelki wypadek, przygotować środki do opuszczenia Anglji.
Oznaczono sobie schadzkę w oberży o godzinie jedenastej, skąd każdy w swoją stronę ruszył, dla wykonania tego niebezpiecznego planu.
Pałac White-Hall strzeżony był przez trzy pułki konnicy. Cromwell, którego wszędzie było pełno, co chwila rozsyłał swoich agentów. Sam jeden w swoim ulubionym pokoju przy dwóch świecach tylko, monarcha, skazany na śmierć, rozważał ze smutkiem blask ubiegłej swojej wielkości. Parry nie odstępował pana, a od chwili wyroku oczy jego z łez nie osychały.
Karol Stuart, łokciami wsparty na stole, wpatrywał się w medaljon, w którym były przy sobie portrety żony jego i córki.
Najpierw oczekiwał Jaxona, a po Jaxonie męczeństwa.
Myśl jego zatrzymywała się czasami na dzielnych szlachcicach francuskich, którzy wydawali mu się teraz postaciami bajecznemi, urojonemi.
Niekiedy sam zadawał sobie pytanie, czy obecna chwila snem tylko nie jest lub szałem gorączkowym.
— Niestety!... — mówił w duchu — gdybym przynajmniej miał za spowiednika jednę z tych światłości kościoła, kapłana którego dusza zgłębiła wszelkie tajniki życia, wszelkie małostki wielkości, może głos jego stłumiłby skargi, rozdzierające mi duszę!... Lecz ja będę miał kapłana umysłu pospolitego, którego karjerę złamałem własnem mojem nieszczęściem. On powie mi o Bogu i śmierci tak samo, jak do innych umierających przemawiał, nie pojmując wcale, iż ten umierający monarcha pozostawia tron uzurpatorowi, a dzieci jego chleba kawałka nie mają.
Następnie, do ust portret zbliżając, szeptał imiona każdego z dzieci kolejno.
Jak powiedzieliśmy, noc była ciemna i mglista. Zegar na sąsiednim kościele zwolna wydzwaniał godzinę.
Karola opanował smutek bezbrzeżny. Ukrył czoło w dłoniach, śnił o świecie tak pięknym, gdy go porzucić mamy, a raczej gdy on nas opuszcza, o słodkich pieszczotach dziecięcych, tem rozkoszniejszych, że oddalonych, których nigdy oglądać nie będzie mu dano; o żonie wreszcie szlachetnej i mężnej istocie, podtrzymującej go do ostatniej chwili.
Wydobył spoczywający mu na piersiach krzyżyk djamentowy i order podwiązki, który przysłała mu przez tych francuzów szlachetnych, i ucałował; a na myśl, że nie ujrzy ona tych przedmiotów wpierw, aż kiedy spocznie z głową odciętą w zimnym grobie, uczuł w sobie dreszcz lodowaty, którym darzy śmierć, zanim ofiarę swoją czarnym całunem przykryje.
Nagle w korytarzu odezwały się kroki, drzwi się rozwarły, pochodnie zalały pokój przydymionem światłem, i wszedł duchowny w szatach biskupich, a za nim straż, którą Karol oddalił rozkazującym ruchem ręki.
Z odejściem straży, pokój pozostał jak przedtem, nawpół oświetlony zaledwie.
— Jaxon!... — wykrzyknął Karol — Jaxon!... Dzięki ci, przyjacielu ostatni; w porę przychodzisz do mnie.
Najjaśniejszy Panie — rzekł biskup — pozwól niech hołd mój złożę Waszej wysokości, i powiem, kim jestem i po co przychodzę.
Na głos ten Karol omało nie wydał okrzyku, lecz Aramis położył palec na ustach i głęboki ukłon złożył królowi Anglji.
— Rycerzu — wyszeptał Karol.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — przerwał Aramis, podnosząc głos — tak, jestem biskupem Jaxon, wiernym rycerzem Chrystusa, i przychodzę na żądanie Waszej Królewskiej Mości.
Karol splótł dłonie jak do modlitwy; poznał d‘Herblay‘a.
— Ty tutaj, rycerzu!... — rzekł — jakim sposobem się tu dostałeś?... Mój Boże, zginąłbyś, gdyby cię poznano.
Parry stał jak wryty, a cała jego postać wyrażała uczucie niekłamanego, najgłębszego uwielbienia.
— Nie troszcz się o mnie, Najjaśniejszy Panie — odezwał się Aramis, dając królowi znak milczenia — pomyśl o sobie tylko; widzisz, że przyjaciele twoi czuwają; co uczynimy, tego nie wiem jeszcze; lecz czterech ludzi, gotowych na wszystko, dużo zdziałać może. Tymczasem nie zmruż oka przez całą noc, niczemu się nie dziw i bądź przygotowany na wszystko.
Karol potrząsnął głową.
— Przyjacielu — rzekł — czy wiecie, że nie macie czasu do stracenia?... Czy wiecie, że już jutro o dziesiątej mam umrzeć?...
— Najjaśniejszy Panie, w ciągu tego czasu musi stać się coś takiego, co uniemożliwi spełnienie wyroku.
Król wpatrzył się w Aramisa ze zdziwieniem.
W tejże samej chwili, pod oknem królewskiem ozwał się straszny trzask, jakby się łamał wóz, naładowany drzewem.
— Czy słyszysz?... — odezwał się król.
Za tym trzaskiem dał się słyszeć okrzyk bolesny.
— Słucham — odparł Aramis — lecz nie pojmuję, co to za hałas, a nadewszystko co to za okrzyk.
— Nie wiem, kto go wydał — mówił król — lecz z tego trzasku mogę ci zdać sprawę; to drzewo, są to belki i wiązania, z których mój szafot zbudują. Robotnik jakiś musiał się skaleczyć, wyładowując je z wozu.
Dreszcz mimowolny przeszedł Aramisa.
— Przekonaj się teraz — mówił Karol — że daremnem jest, byście upierali się dłużej; jestem skazany... zostawcie mnie mojemu losowi.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się Aramis, odzyskując na chwilę spokój, — niechaj wznoszą rusztowanie, ale nie znajdą wykonawcy wyroku.
— Co chcesz przez to powiedzieć?... — zapytał król.
— To, Najjaśniejszy Panie, że o tej godzinie, kat jest już pojmany, lub przekupiony; jutro szafot będzie gotowy, lecz kata nie stanie, na pojutrze więc egzekucję odłożą.
— A potem?... — odezwał się król.
— A potem — rzekł Aramis — nocy jutrzejszej wykradniemy Waszą Królewską Mość.
— Jakim sposobem?... — wykrzyknął król, którego twarz zajaśniała blaskiem mimowolnej radości.
— O!... panie — wyszeptał Parry, składając ręce — bądź błogosławiony wraz ze wszystkimi twoimi.
— Jakimże sposobem?... — powtórzył król pytanie — chcę wiedzieć, aby dopomódz wam, jeśli będzie tego potrzeba.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie; lecz najzręczniejszy, najodważniejszy i najwięcej Wam oddany z nas czterech, powiedział, rozstając się ze mną: „Kawalerze, powiedz królowi, że wykradniemy go jutrzejszej nocy, o godzinie dziesiątej“. Skoro on tak powiedział, uczyni to.
— Powiedz mi nazwisko tego szlachetnego przyjaciela — rzekł król — abym mu wieczną wdzięczność zachował, czy powiedzie mu się lub nie.
— D‘Artagnan, Najjaśniejszy Panie, ten sam, który o mało nie ocalił cię, kiedy tak nie w porę wszedł pułkownik Harrison.
— Doprawdy, jesteście ludźmi nieocenionymi! — mówił król — gdyby mi opowiadano coś podobnego, nigdybym nie uwierzył.
— A teraz, wysłuchaj mnie, Najjaśniejszy Panie. Nie zapominaj ani na chwilę, że czuwamy nad twojem ocaleniem, badaj, słuchaj, rozbieraj najmniejszy gest, śpiew, znak, pochodzący od tych, co zbliżać się będą do ciebie, niech nic uwagi twojej nie ujdzie.
— O!... kawalerze!... — zawołał król. — Kawalerze, połóż twą rękę na dłoni mojej... jest to dłoń przyjaciela, który kochać cię będzie do ostatniego tchnienia.
Aramis chciał ucałować tę rękę, lecz król pochwycił dłoń jego i złożył ją sobie na sercu.
W tej chwili, nie zastukawszy nawet do drzwi, wszedł jakiś człowiek; Aramis Chciał rękę usunąć, król ją zatrzymał.
Wchodzący był jednym z purytanów, pół ksiądz, pół żołnierz, jakich dużo namnożyło się przy Cromwellu.
— Czego żądasz, mój panie?... — zapytał król.
— Wszyscy ludzie są braćmi — odrzekł purytanin. — Skoro więc jeden z braci moich ma umrzeć, przychodzę przygotować go na śmierć.
— Dość tego — odezwał się Parry — królowi na nic się nie przydadzą wasze kazania.
— Najjaśniejszy Panie — szepnął Aramis — ostrożnie z nim, to niezawodnie jakiś szpieg.
— Po przewielebnym doktorze biskupie — rzekł król — wysłucham cię, panie, z przyjemnością.
Odszedł człowiek z zezowatemi oczami, nie omieszkawszy z wielką pilnością przypatrzeć się Juxonowi, co bynajmniej nie uszło uwagi króla.
— Kawa’erze — rzekł on, gdy drzwi się już zamknęły — sądzę, iż miałeś słuszność, człowiek ten przyszedł ze złemi zamiarami: wychodząc stąd miej się na baczności, aby nie spotkało cię nieszczęście.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości — odparł Aramis, lecz zechciej się uspokoić, pod tą suknią mam koszulkę drucianą i puginał.
— Odejdź więc, i niech Bóg czuwa nad tobą, jak mawiałem w czasach, gdy byłem jeszcze królem.
Wyszedł Aramis, król odprowadził go do progu. Przechodząc, siał błogosławieństwami, pod któremi chyliły się głowy gwardzistów, majestatycznie przebył przedpokoje, przepełnione żołdactwem, wsiadł do karety, za którą straż podążyła aż stanął przed arcybiskupstwem.
Juxon z wielkim niepokojem oczekiwał jego powrotu.
— I cóż?... — odezwał się spostrzegając Aramisa.
— Otóż — odparł tenże — udało się wszystko według mego życzenia; szpiegi, straże, poplecznicy, wzięli mnie za Waszą Wielebność a król błogosławi Was, oczekując Waszego błogosławieństwa.
— Boże ci dopomóż, mój synu, gdyż przykład twój dodał mi nadziei i odwagi zarazem.
Aramis przebrał się w swoje suknie i płaszcz i wyszedł, zapowiadając Juxonowi, że jeszcze raz do niego się odwoła. Zaledwie kilka kroków uszedł ulicą, zauważył, iż jest śledzony przez człowieka w ogromnym płaszczu; chwycił za sztylet i stanął. Człowiek poszedł prosto ku niemu. Był to Porthos.
— A!.. to ty, przyjacielu!... — rzekł Aramis, wyciągając ku niemu rękę.
— Widzisz — mój kochany, każdy z nas miał swoje posłannictwo: mojem było strzedz ciebie, a więc cię strzegłem. Widziałeś króla?...
— Widziałem... wszystko dobrze idzie... A teraz, nasi przyjaciele, gdzież oni?....
— O jedenastej mamy się zejść w zajeździe.
— Niema więc czasu do stracenia — rzekł Aramis.
Rzeczywiście, na kościele Ś-go Pawła biło w pół do jedenastej. Lecz ponieważ dwaj przyjaciele spieszyli się bardzo, pierwsi stanęli na miejscu.
Zaraz po nich powrócił Athos.
— Wszystko idzie dobrze — rzekł, nie dając im czasu na pytania.
— Co zrobiłeś?... — zagadnął Aramis.
— Mały statek, wąski jak piroga, a jak jaskółka lekki czeka nas w Greanwich, wprost Psiej wyspy. Dostańmy się tylko z królem na pokład, a skorzystamy z odpływu i z biegiem Tamizy wprzeciągu dwóch godzin, znajdziemy się na pełnem morzu. Gdybym został zabity wiedzcie, że kapitan nazywa się Roger, a statek Błyskawica. Z pomocą tego ostrzeżenia, z łatwością jednego i drugą odnajdziecie. Umówionym znakiem jest chusteczka z węzłami na czterech rogach.
Za chwilę wszedł znowu d‘Artagnan.
— Wypróżniajcie kieszenie — zawołał — aż do ilości stu funtów szterlingów, bo, co do moich... — i d‘Artagnan wywrócił swoje kieszenie najzupełniej puste.
W sekundę suma była zebrana; d‘Artagnan wyszedł i zaraz powrócił.
— Ha!... — odezwał się — skończone. Uf!... nie bez trudu.
— A gdzież jest kat?... — pytał Athos.
— W piwnicy...
— W jakiej piwnicy?...
— W piwnicy naszego gospodarza!... Mousqueton siedzi tam na progu, a tu jest klucz.
— Brawo!... — odezwał się Aramis — lecz jakim sposobem skłoniłeś go, żeby się ukrył?...
— Jak wszystko na tym świecie, pieniędzmi; kosztowało mnie to drogo, ale się zgodził.
— Ile, naprzykład, przyjacielu?... — odezwał się Athos — bo, pojmujesz, teraz gdy nie jesteśmy już temi gołemi muszkieterami bez komina i kąta, wszelkie wydatki winny być wspólne.
— Kosztowało mnie to dwanaście tysięcy liwrów — rzekł d‘Artagnan.
— A skąd je wziąłeś?... — pytał Athos — czyś był w posiadaniu tej sumy?...
— A pamiętny djament królowej!... — rzekł z westchnieniem d‘Artagnan.
— Ah!... prawda — odezwał się Aramis — poznałem go u ciebie na palcu.
— Odkupiłeś go więc od pana des Essarts?... — zagadnął Porthos.
— Eh!... tak, mój Boże; lecz tam w górze napisano, że nie będę go mógł utrzymać. Cóż chcesz!... trzeba przypuścić, że djamenty, tak samo jak ludzie, mają swoje sympatje i antypatje; ten niecierpi mnie widocznie.
— Lecz z katem dobrze się powiodło — rzekł Athos — jednak każdy z nich ma pomocnika, parobka, trudno wiedzieć.
— I ten miał także swojego; lecz szczęście nam sprzyja.
— Jakto?....
— W chwili, gdy myślałem, iż z drugim użyję zachodu, przyniesiono zucha ze złamaną nogą. Przez zbytek gorliwości puścił się aż pod okna królewskie, za wozem naładowanym belkami i wiązaniami, jedna z nich spadła mu na piszczel i złamała.
— Ah!... — rzekł Aramis — więc to on tak krzyknął, aż słyszałem z pokoju króla?...
— Prawdopodobnie — odparł d‘Artagnan — lecz ponieważ jest człowiekiem dobrze myślącym, przyrzekł przysłać czterech robotników na swoje miejsce, doświadczonych i zręcznych, do pomocy tym, co już są przy pracy, i wróciwszy do swego patrona, jakkolwiek okaleczony, bezzwłocznie napisał do imci pana Tomasza Low, terminatora ciesielskiego, a swego przyjaciela, z prośbą, aby udał się do Wbite-Hall, dla spełnienia jego obietnicy. Oto list został wysłany umyślnym za dziesięć pensów, a odprzedany mi za luidora.
— Co u djabła chcesz zrobić z tym listem?... — zapytał Athos.
— Nie zgadujesz?... — rzekł d‘Artagnan, ze spojrzeniem błyszczącem przebiegłością.
— Nie, na moją duszę!...
— Słuchaj więc!... drogi Athosie, ty, co mówisz po angielsku, jak sam John Buli, ty będziesz imi panem Tomaszem Low, a my trzej twoimi towarzyszami; rozumiesz teraz?...
Athos wykrzyknął z radości i podziwu, pobiegł do schowanka, skąd dobył ubrania robotników, które przywdzieli czterej przyjaciele; wyszli następnie z zajazdu, Athos niosąc piłę, Porthos drąg żelazny, Aramis siekierę, a d‘Artagnan młotek i gwoździe.

List pomocnika katowskiego znalazł wiarę u majstra ciesielskiego, uwierzył, iż to byli ci sami, ma których oczekiwał.

ROZDZIAŁ XXVII
ROBOTNICY

Około północy Karol posłyszał ogromny łoskot pod oknem: były to uderzenia młota i siekiery, szczęk lewara i zgrzyt piły. Sam jeden w ciemności i opuszczeniu, nie czuł sił do przetrwania tej nowej męczarni, nie zawartej w programie jego katuszy, posłał więc Parry do stojących na warcie, aby ci poprosili robotników o zmniejszenie hałasu, przez litość nad ostatnim snem tego, co niedawno był ich królem.
Warta nie chciana opuścić stanowiska, lecz zgodziła się na to, aby Parry poszedł sam. Okrążywszy pałac, dostał się Parry w pobliże okna i zobaczył na równi z balkonem, dokoła którego oderwano sztachety, szerokie rusztowanie jeszcze nie wykończone, które zaczęto pokrywać obiciem z czarnej kitajki.
Rusztowanie to, w?niesione do wysokości okna, czyli na dwadzieścia stóp najmniej, miało dwa niższe piętra. Jakkolwiek odpychającym był widok ten dla Parry‘ego, wyszukał pomiędzy kilkunastu robotnikami, tych co swym hałasem najwięcej nużyli króla.
Parry wspiął się do nich po drabinie.
— Przyjaciele — odezwał się — czy zechcecie choć trochę mniej hałasu sprawiać, proszę was? Król śpi, a potrzebuje spoczynku.
Człowiek walący drągiem zawiesił go chwilę w powietrzu, i obejrzał się tylko; lecz że znajdował się w postawie stojącej, nie mógł Parry dojrzeć jego twarzy z powodu otaczających ją ciemności.
Człowiek na klęczkach obejrzał się także; lecz ten niżej był, niż jego stojący towarzysz, na twarz jego zatem padało światło latarni; Parry przyjrzał mu się dokładnie.
Człowiek wpatrzył się w niego bystro i położył palec na ustach.
Barry cofnął się zdumiony.
— Dobrze, dobrze — odparł robotnik wyborną angielszczyzną, idź i powiedz królowi, że jeżeli źle będzie spał tej nocy, na przyszłą zato wyśpi się doskonale.
Cierpka ta odpowiedź, wzięta dosłownie, przerażające miała znaczenie; przez pracujących obok i na niższem piętrze robotników przyjęta została wybuchem okrutnej wesołości.
Parry odszedł, sądząc, że we śnie jakimś się znajduje.
Karol czekał z niecierpliwością na jego powrót.
Gdy wchodził, warta czuwająca u drzwi ciekawie zaglądała co król porabia.
Leżał on ma łożu wsparty na łokciu.
Parry zamknął drzwi i podchodząc ku niemu z twarzą promieniejącą szczęściem:
— Najjaśniejszy Panie — rzekł przyciszonym głosem — czy wiesz, kto są ci robotnicy, co czynią tyle hałasu?
— Nie wiem — rzekł król, smutnie potrząsając głową skąd chcesz bym wiedział o tem? czyż ja znam tych ludzi?
— Najjaśniejszy Panie — ciszej jeszcze mówił Parry, pochylając się nad łóżkiem swego pana — to hrabia de la Fére i jego towarzysz.
— Ci co szafot stawiają dla mnie?... — zdziwiony rzekł król.
— Tak, a stawiając go, wiercą w murze otwór.
— Cicho!... — odezwał się król, z przerażeniem patrząc dokoła. Widziałeś ich?
— Mówiłem, z nimi.
Król złożył dłonie i oczy wzniósł do nieba.
Nie omylił się Parry, poznając Athosa.
On to istotnie z pomocą Porthosa wydrążał dziurę, w której umocowana być miała belka poprzeczna.
Otwór ten miał łączność z rodzajem antresoli znajdującej się tuż pud podłogą pokoju królewskiego. Raz się tam dostawszy, można było z pomocą lewara i silnych ramion, a to należało do Porthosa, wyważyć jedną taflę posadzki; król przesunąłby się przez ten otwór, i schronił wraz z wybawcami swemi w jednym z przedziałów rusztowania, osłoniętych szczelnie czarną draperją, narzuciłby na siebie także ubranie robotnika przygotowane tam już dla niego, i bez żadnej przeszkody ani strachu, zszedł na dół wraz z czterema swemi towarzyszami. Straże, ujrzawszy robotników pracujących przy rusztowaniu do chwili ostatniej, przepuściłyby ich bez podejrzenia.
Athos tedy zdzierał swoje piękne, białe ręce przy podnoszeniu kamieni, które Porthos wyważał z posady.
Przy pierwszym brzasku poranka otwór był skończony.
Athos wszedł tam, zabrawszy ubranie przeznaczone dla króla, owinięte w skrawki czarnej kitajki. Porthos podał mu drąg żelazny; a d‘Artagnan przygwoździł, jako ozdobę zbytkowną, firankę zewnętrzną, z kitajki, poza którą otwór z tem, co wewnątrz zawierał, stał się niewidoczny.
Dwóch godzin tylko trzeba było na to, by Athos mógł skomunikować się z królem; a, według przewidywań czterech przyjaciół, cały dzień mieli przed sobą, skoro w braku miejscowego kata wypadnie posłać po innego aż do Bristolu.
D‘Artagnan powrócił do siebie dla przebrania się w tabaczkowe ubranie, a Porthos w swój kaftan czerwony; Aramis zaś udał się do Juxona, by przedostać się z nim, jeżeli to będzie możebnem, do uwięzionego króla.
Wszyscy trzej naznaczyli sobie na południe schadzkę na placu White-Hall, aby zobaczyć, co się tam dziać będzie.
Przed odejściem z rusztowania, Aramis zbliżył się do otworu, gdzie był ukryty Athos, by mu oznajmić, iż postara się zobaczyć z królem.
Athos objął szyję Aramisa i serdecznie go ucałował.
— To dla ciebie — rzekł. — A teraz, jeżeli umrę, powiedz d’Artagnanowi, że kocham go, jak własne dziecię, i uściskaj go ode mnie. A także naszego zacnego i dzielnego Porthosa. Żegnaj.
— Żegnaj — powtórzył Aramis. — Jestem teraz tak pewny, że król będzie ocalony, jak przekonany jestem, iż trzymam w uścisku najuczciwszą w świecie rękę.
Rozstawszy się z Athosem, Aramis zszedł z rusztowania i powrócił do zajazdu, pogwizdując nutę jednej z piosenek utworzonych na cześć Cromwella.
Aramis zdał sprawę z tego, co należało; d‘Artagnan potakiwał głową a Porthos głosem.
— Brawo!... — zawołał — wreszcie i my będziemy tam podczas jego ucieczki: ukryć się pod rusztowaniem wybornie można.
D‘Artagnan, ja, Grimaud i Mousqueton, wystarczymy na czterech: Blaissois nie liczę, on tylko do koni przydatny. Po dwie minuty na zabicie jednego, czyni cztery minuty; Mousquetonowi wystarczy jedna, to już pięć minut przez ten czas możecie ćwierć mili upalić!
— A teraz — rzekł Aramis — idę do Jego Wielebności. Zajmij się przygotowaniem broni, Porthos; a ty, d‘Artagnan, pilnuj swego kata.
Aramis rozstał się z nimi tak samo, jak z Athosem, czyli uścisnąwszy ich serdecznie; następnie, udał się do biskupa Juxona, któremu przedstawił swoją prośbę.
Juxon tem łatwiej przystał na zabranie Aramisa, że uprzedził już władzę o zapotrzebowaniu księdza, w razie gdyby król zechciał komunikować, lub pragnął wysłuchać mszy świętej.
W tem samem ubraniu, co Aramis wczoraj, wysiadł biskup do karety.
Aramis, więcej zmieniony bladością i smutkiem, niż szatą djakona, zajął miejsce obok niego.
Powóz stanął przed bramą Whitehall; była godzina dziewiąta rano. Nie było żadnej widocznej zmiany; tak jak przedtem korytarze i przedpokoje roiły się żołnierstwem.
Król pełen był nadziei, ponowny widok Aramisa nadzieję zamienił w radość. Juxona ucałował, Aramisowi uścisnął rękę. Juxan zwrócił się do obecnych z prośbą, aby pozostawili go samego z królem.
Usunęli się wszyscy. Skoro tylko drzwi się zamknęły za nimi:
— Najjaśniejszy Panie — rzekł z pośpiechem Aramis — jesteś ocalony. Kat londyński przepadł; pomocnik jego złamał nogę wczoraj pod oknem. Waszej Królewskiej Mości. To jego krzyk słyszeliśmy. Bezwątpienia spostrzeżono zniknięcie wykonawcy; lecz nigdzie, prócz Bristolu, niema innego kata, a by posłać po niego, na to potrzeba czasu. My zaś mamy go najmniej do jutra.
— A hrabia de la Fére?... — zapytał król.
— O dwie stopy od ciebie, Najjaśniejszy Panie. Weź cęgi z kominka i uderz trzy razy, usłyszysz jak ci odpowie.
Król drżącą ręką, ujął narzędzie i uderzył niem trzy razy w równych odstępach. Natychmiast w odpowiedzi na dany sygnał rozległy się pod posadzką trzy miarowe uderzenia.
— Więc ten, co mi tam odpowiada...
— Jest hrabią de la Fére, Najjaśniejszy Panie — rzekł Aramis. — On toruje drogę do ucieczki Waszej Królewskiej Mości.
— Weź ten puginał, Parry — rzekł Aramis — podważysz nim tę marmurową płytę, uważaj tylko, byś go, nie stępił zbytecznie, gdyż może w czem innem niż w kamieniu wypadnie ci nim wiercić.
— O! Juxon — odezwał się król, ujmując obydwie ręce biskupa, — Juxon, zachowaj w pamięci prośbę tego, co królem był twoim... — Módl się całe życie za tego oto szlachcica, za tego, co pod stopami twojemi go słyszysz, i za dwóch innych jeszcze, którzy gdziekolwiek są, czuwają, jestem tego pewny, nad mojem wybawieniem.
— Najjaśniejszy Panie — odparł Juxon — rozkaz twój będzie spełniany. Dopóki życia mojego, co dnia Bogu ofiaruję modły za tych wiernych przyjaciół Waszej Królewskiej Mości.
Nagle hałas niespodziany rozległ się w galerji. Aramis chwycił za szczypce i dał niemi znak zawieszenia pracy.
Hałas przybliżał się: były to kroki liczne zgodne i miarowe. Czterej mężczyźni stanęli nieruchomi, z oczami utkwionemi we drzwiach, które rozwarły się zwolna.
Czarno ubrany komisarz parlamentu pełen złowróżbnej powagi, wszedł, skłonił się królowi, i rozwijając pargamin, odczytał mu wyrok.
— Co to znaczy?... — zagadnął Aramis Juxona.
Juxon uczynił gest wyrażający, że i on pod tym względem również jest nieświadomy.
— Więc to na dzisiaj?... — zapytał król ze wzruszeniem, zrozumiałem tylko dla Juxona i Aramisa.
— Czyż nie uprzedzono cię, Najjaśniejszy Panie, że to na dzisiaj rano?... — odparł czarno ubrany.
— I ja mam ginąć, jak prosty przestępca, z ręki kata londyńskiego?... — przemówił król.
— Kat londyński przepadł, Najjaśniejszy Panie — odparł komisarz parlamentu — lecz inny człowiek podjął się tej czynności.
Lekkie krople potu, co zwilżyły czoło Karola, były jedyną oznaką wrażenia jakiego na wieść tę doznał. Ale Aramis zzieleniał. Serce mu w piersiach bić przestało: przymknął oczy i ręką o stół się oparł. Na widok tej głębokiej boleści, Karol zdawał się zapominać o swojej. Podszedł ku niemu, wziął jego rękę i uścisnął serdecznie.
— Odwagi, przyjacielu — rzekł z łagodnym i smutnym uśmiechem.
A potem zwróciwszy się do komisarza:
— Panie — rzekł — jestem gotowy. Wszak widzisz, pragnę tylko dwóch rzeczy, przyjąć komunję i pożegnać moje dzieci; będzież mi to dozwolone?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział komisarz i wyszedł.
Aramis, oprzytomniawszy, zatapiał sobie w ciało paznogcie. Jęk straszny z piersi mu się wydarł.
— O! monsiniorze — wykrzyknął — chwytając za ręce Juxona — gdzie jest Bóg? gdzie?...
— Synu mój — z mocą rzekł biskup, — ty go nie widzisz, bo zakryły go namiętności tej ziemi.
— Moje dziecię — przemówił król do Aramisa — nie rozpaczaj tak bardzo. Ty pytasz gdzie jest Bóg? On widzi poświęcenie twoje i moje męczeństwo, do ludzi, a nie do Boga miej urazę za to, co się dzieje.
— Usiądź, Juxon — ciągnął król padając na kolana, pozostaje ci tylko wysłuchać minie, a ja spowiedź odbędę przed tobą. Pozostań — rzekł on do chcącego się oddalić Aramisa; i ty, Parry, nie odchodź, nawet pod pieczęcią pokuty nic nie mam takiego, coby nie mogło wobec wszystkich być powiedziane; pozostańcie, gdyż jednej rzeczy tylko żałuję, to jest, że razem z wami cały świat usłyszeć minie nie może.

Usiadł Juxon, a król na klęczkach przed nim, jak najprostszy prawowierny katolik, począł się spowiadać.

ROZDZIAŁ XXVIII
REMEMBER[3]

Po skończonej spowiedzi, przyjął Karol komunję, a potem zapragnął widzieć się z dziećmi. Była właśnie godzina dziesiąta; nie spóźnił się zbytecznie.
Przybyły dzieci królewskie, byli to; księżniczka Karolina i książę Glocestre, mała jasnowłosa dziewczynka z oczkami zapłakanemi, i chłopiec, mający około dziewięciu lat, którego oczy suche i usta pogardliwie wydęte, zdradzały budzącą się dumę.
Chłopiec płakał noc całą, lecz wobec wszystkich ani jednej łzy nie uronił.
Na widok dwojga dzieci swoich uczuł Karol, iż opuszcza go odwaga. Łzy mu do oczu napłynęły, lecz otarł je ukradkiem, chciał bowiem być silnym w przytomności tych, którym pozostawiał ciężki spadek cierpienia i niedoli. Do dziewczątka przemówił najwpierw; przyciągnąwszy ją sobie, zalecał pobożność, rezygnację i miłość dziecięcą; potem otoczywszy się obojgiem, księcia Glocester posadził na kolano, by móc jednocześnie przytulić go do serca i ucałować twarzyczkę:
— Synu mój, — mówił do niego, jadąc tu, widziałeś dużo ludzi na ulicach i w przedpokojach; ludzie ci zetną twojemu ojcu głowę, nie zapomnij tego nigdy. Nadejdzie może dzień, w którym zechcą uczynić cię królem z wykluczeniem księcia Walji lub księcia Yorku, starszych braci twoich, lecz ty, mój synu, nie jesteś królem, i tylko z ich śmiercią możesz nim zostać. Przysięgnij mi więc, że nie pozwolisz włożyć na głowę twoją korony, dopóki prawnie należeć ci się nie będzie.
Dziecię złożyło drobną rączkę swoją w dłoni ojcowskiej i rzekło:
— Najjaśniejszy Panie, przysięgam Waszej Królewskiej Mości...
Przerwał mu Karol.
— Henryku, — powiedział — nazwij mnie ojcem twoim.
— Mój ojcze, — powtórzyło dziecię, — przysięgam ci, że wpierw zabiją mnie, niż królem swoim zrobią.
— Dobrze, mój synu, — rzekł Karol, — a teraz uściśnij mnie i ty także, Karolino, i nie zapominajcie o mnie.
— Oh! nigdy! nigdy! — wykrzyknęły dzieci oplatając rączkami szyję królewską.
— Żegnam was, żegnam, moje drogie dzieci. Wyprowadź ich, Juxon; ich łzy odjęłyby mi odwagę do śmierci.
Biedne dzieci! Juxon wydarł je z objęć ojca i oddał tym, co je przyprowadzili.
Athos tymczasem nasłuchiwał, i rozpacz go zdejmowała, że nie było sygnału; od czasu do czasu w zniecierpliwieniu, znowu poczynał nacinać kamień, lecz z obawy, by go nie dosłyszano, przestawał natychmiast.
Okrutna ta bezczynność trwała dwie godziny. Milczenie śmierci zaległo pokój królewski.

i Nareszcie Athos postanowił odkryć przyczynę tego głuchego i ponurego spokoju, który zakłócał tylko bezmierny szum, sprawiany przez tłumy. Uchylił draperję, zasłaniającą otwór wyłomu, zszedł na pierwsze piętro rusztowania, — rozchylił wprost oczu swoich zasłonę i ujrzał konnicę opasującą dokoła straszną tę budowę; za konnicą rząd halabardników i muszkieterów, a po za muszkieterami pierwsze szeregi ludu, który na podobieństwo posępnego oceanu, bałwanił się i ryczał.
— Co to się stało? — pytał samego siebie Athos, drżąc, jak ta zasłona, targana jego nerwową ręką.
Tłumy się cisną, wojsko pod bronią, a pomiędzy widzami, którzy stoją z oczami wlepionemi w okno, dostrzegam d‘Artagnana! Na co on czeka? Czemu się tak przypatruje? Wielki Boże! miałżeby dozwolić uciec katowi!
Naraz na placu uderzono w bębny głucho i żałobnie; odgłos ciężkich kroków rozległ się nad głową Athosa.
Rzucił na plac ostatniem spojrzeniem, a postawa zgromadzanych widzów odkryła mu to, czego resztki nadziei pozostałe na dnie serca odgadnąć nie dozwalały.
Szmery ucichły dokoła. Wszystkie oczy utkwione były w okna White-Hallu; usta na wpół otwarte i oddech powstrzymany oznajmiały oczekiwanie jakiegoś strasznego widoku.
— Panie pułkowniku, życzę sobie przemówić do ludu.
Athos zadrżał na całem ciele: to król na rusztowaniu mówił.
Rzeczywiście, przełknąwszy kilka kropel wina i przełamawszy chleba kawałek, Karol, znużony oczekiwaniem śmierci, zdecydował się nagle pójść na jej spotkanie i dał znak do pochodu.
Wtedy rozwarły się podwoje okna, wychodzącego na plac, z głębi obszernego pokoju ukazał się ludowi postępujący w milczeniu npjpierw mężczyzna zamaskowany, w którym po toporze trzymanym w ręce poznano kata. Mężczyzna ten podszedł do pnia i złożył na nim topór.
Za tym mężczyzną, bladym zapewne, lecz idącym krokiem spokojnym i stanowczym, szedł Karol Stuart pomiędzy dwoma księżmi, a za nim kilku oficerów wyższego stopnia, upełnomocnionych do prezydowania podczas egzekucji, a za nimi eskorta dwóch szeregów halabardników, którzy uszykowali się po dwóch stronach szafotu. Widok zamaskowanego mężczyzny wywołał przeciągły okrzyk.
Każdego paliła ciekawość dowiedzenia się kto był tym katem nieznanym, lecz nic więcej nie można było widzieć, prócz tego, że był nim człowiek wzrostu średniego, czarno ubrany, i zdający się być nie pierwszej młodości, gdyż z pod majski zakrywającej mu całą twarz, spływała siwiejąca broda.
Lecz na widok króla pełnego spokoju, szlachetności i dostojeństwa, taka cisza powróciła na nowo, że każdy mógł słyszeć wyjawione przez niego życzenie przemówienia do ludu.
Ten, do którego żądanie to było zwrócone, odpowiedział widocznie znakiem potwierdzającym, król przemówił głosem stanowczym i dźwięcznym, którego brzmienie wstrząsnęło do głębi sercem Athosa.
Tłumaczył ludowi postępowanie swoje i dawał mu rady dla dobra Anglji.
Dał się nareszcie słyszeć szmer, podobny do tego, jak gdyby ktoś poruszył narzędzie śmierci na pniu leżące.
Król przerwał.
— Nie tykaj topora!... — rzekł.
I ciągnął dalej przerwaną mowę.
Skończywszy przemowę, król powiódł po tłumie wzrokiem pełnym przebaczenia; a odpinając z piersi swej order, który był tą samą gwiazdą djamentową, przysłaną mu przez królową, oddał go księdzu, który towarzyszył Juxonowi. Następnie wydobył z pod zwierzchniego ubrania krzyżyk także z brylantów.
I ten, jak poprzedni, pochodził od królowej Henryki.
— Panie, — rzekł — zwracając się znów do niego, — krzyżyk ten do ostatniej chwili w ręku zatrzymam, odbierzesz mi go, gdy żyć przestanę.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedział głos, po którym Athos poznał Aramisa.
Wtedy Karol, który dotąd stał z nakrytą głową, zdjął z niej kapelusz i rzucił go obok; potem jeden po drugim odpiął wszystkie guziki kaftana, zdjął go z siebie i rzucił obok kapelusza; a że zimno było przejmujące, zażądał sukni porannej, którą mu podano.
Wszystkie te przygotowania czynione były z przerażającym spokojem.
Rzecby można, że król przygotowywał się do łóżka zamiast do trumny swojej. Podniósłszy nakoniec włosy rękami:
— Może przeszkadzać ci będą? panie? — zapytał kata. Jeżeli tak, możnaby je sznurkiem przytrzymać.
Karol wypowiedział te słowa z takiem spojrzeniem, jakby chciał przeniknąć nieznane mu oblicze, maską zakryte. Wzrok ten, tak szlachetny, spokojny i pewny, zmusił tego człowieka do odwrócenia głowy. Lecz unikając głębokich oczu króla, spotkał się z ognistem spojrzeniem Aramisa.
Król oczekując daremnie odpowiedzi, — powtórzył pytanie.
— Dostatecznem będzie, gdy rozgarniesz je na szyi, — odpowiedział nareszcie głosem bezdźwięcznym.
Król dwoma rękami rozdzielił włosy, a spojrzawszy na pień:
— Ten pień jest za niski, — rzekł, czy wyższy by się nie znalazł?
— Jest to pień zwyczajny, — odparł człowiek w masce.
— Czy pewny jesteś, że zetniesz mi głowę za jednym zamachem?
— Spodziewam się, — odparł wykonawca.
Tak dziwna intonacja była tych dwóch słów: Spodziewam się, że wszystkich, z wyjątkiem króla, dreszcze przeszyły.
— To dobrze, a teraz, kacie posłuchaj. Nie chcę, byś mnie znienacka zachodził — mówił Karol. Uklęknę, by się pomodlić, wtedy nie uderzaj jeszcze.
— A kiedy? — zapytał zamaskowany.
— Gdy głowę położę na pniu i wzniosę rękę do góry mówiąc: Remember, tnij wtedy śmiało.
Zamaskowany skłonił się lekko.
— Nadeszła już chwila, by świat ten porzucić, — przemówił król do otaczających. — Panowie, zostawiam was wśród zawieruchy, i udaję się do ojczyzny, która nie zna, co to burze. Żegnajcie.
Spojrzał nakoniec na Aramisa i pożegnał go wyłącznem skinieniem głowy.
— A teraz, odstąpcie, i pozwólcie mi, proszę, pomodlić się cicho. I ty odstąp także, — rzekł do zamaskowanego; — chwilkę tylko... wiem, że do ciebie należę; ale, pamiętaj — na moje hasło.
To powiedziawszy Karol ukląkł, przeżegnał się, zbliżył usta do desek, jakby chciał pomost ucałować; następnie, wsparłszy się jedną ręką na podłodze, a drugą na pniu:
— Hrabio de La Fére, — odezwał się po francusku, czy jesteś tam i czy mogę mówić?
Głos ten jak zimnem żelazem przeszył serce Athosa.
— Tak, Wasza Królewska Mość, — odparł ze drżeniem.
— Przyjacielu wierny, serce szlachetne, — mówił król, nie mogłem być ocalanym, tak być powinno widocznie. A teraz, pawiem ci, choćbym miał świętokradztwo popełnić: Tak, przemawiałem do ludzi, potem do Boga, a teraz do ciebie ostatniego przemawiam. Dla podtrzymania sprawy, którą miałem za świętą, utraciłem tron ojców moich i rozproszyłem dziedzictwo moich dzieci. Pozostał mi jeden miljon w złocie, który zakopałem w piwnicach zamku Newcastle, w chwili, gdym miał to miasto opuścić. Ty jeden wiesz o tem, że skarb ten istnieje. Zrób z niego użytek, kiedy osądzisz, że pora po temu, dla dobra mojego syna; a teraz, hrabio de La Fére, pożegnaj mnie.
— Żegnaj mi, święty i męczeński królu, — wyjąkał Athos.
I znowu chwila milczenia, w ciągu której zdawało się Athosowi, że król się odchylił i zmienił pozycję.
Nareszcie głosem pełnym i dźwięcznym w ten sposób, aby nie tylko na rusztowaniu, lecz i na placu go słyszano:
Remember! — zawołał król.
Zaledwie słów tych dokończył, gdy straszne uderzenie zachwiało podłogą szafotu; pył dobyty wstrząśnieniem zasypał oczy nieszczęśliwemu hrabiemu. Lecz nagle mimowolnym ruchem podniósł do góry głowę, a kropla gorąca spadła mu na czoło, Cofnął się Athos z dreszczem przerażenia, a w tejże chwili krople zmieniły się w czarną kaskadę rozpryskującą się u jego nóg.
Athos padł ma kolana i pozostał tak przez chwilę oszalały i obezwładniony.
Nareszcie, umaczał róg chustki swojej we krwi króla męczennika; nakoniec, ponieważ tłumy coraz bardziej się oddalały, spuścił się na dół, rozerwał draperję, prześlizgnął się pomiędzy końmi, zmieszał się z ludem, którego ubranie nosił, i pierwszy stanął w zajeździe.

Wszedłszy do swego pokoju, stanął przed lustrem, zobaczył krwawą plamę na czole, przesunął po niem ręką, a ujrzawszy ją skrwaioną, zemdlał.

ROZDZIAŁ XXIX
CZŁOWIEK W MASCE

Chociaż była dopiera czwarta, ściemniać się poczynało ma dobre; gęsty śnieg z wiatrem chłostał powietrze. Drugi z kolei powrócił Aramis.
— I cóż?... — odezwał się Aramis, zwyciężeni zrządzeniem losu.
— Zwyciężeni!... — powtórzył Athos. — Szlachetni i nieszczęśliwy król!...
— Czyś ty raniony?... — zapytał Aramis.
— Nie, to jego krew.
I otarł czoło.
— Gdzieżeś ty był?...
— Tam, gdzie pożegnałeś się zemną, pod rusztowaniem.
— Widziałeś wszystko?...
— Nie; ale słyszałem.
— Wiesz zatem, żem go nie odstępował?...
— Do ostatniej chwili głos twój słyszałem.
— Oto order, który mi oddał — rzekł Aramis — a to krzyżyk, który mu z ręki wyjąłem; pragnął, aby zostały zwrócone królowej.
— A to chustka do zawinięcia tych rzeczy — rzekł Athos. I wyjął z kieszeni chustkę, we krwi króla zmoczoną.
— Powiedz mi teraz — pytał Athos — co zrobili z tym biednym trupem?...
— Z rozkazu Cromwella, oddane mu będą honory królewskie.
— Urągowisko!... — szepnął Athos ponuro; królewskie honory temu, którego sami zamordowali!
— To dowodzi, że król umrzeć może, lecz monarchja jest nieśmiertelna.
— Niestety!... — westchnął Athos — kto wie, czy to nie ostatni król-rycerz, jakiego na tym świecie mieć będą. Nie dręcz się tak, hrabio, — odezwał się gruby głos ze schodów, na których rozlegały się ciężkie kroki Porthosa, — wszyscyśmy śmiertelni, mili moi przyjaciele.
— Lecz co z d‘Artagnanem się dzieje — odezwał się Aramis — czyś go nie widział, miałożby mu się co przytrafić?...
— Zgubiliśmy się w tłumie — rzekł Porthos, i pomimo wszelkich usiłowań, nie mogłem za nim podążyć.
— O!... — przemówił z goryczą Athos — ja go widziałem: stał w pierwszych rzędach tej ciżby, wybornie umieszczony, aby nic nie stracić, a że bądź co bądź, widok był ciekawy, chciał widocznie przypatrzeć mu się do końca.
— O!... hrabio de la Fére — odezwał się głos spokojny, choć przytłumiony nieco, przyśpieszonym biegiem, tyżeś to, co spotwarzasz nieobecnych?...
Wymówka ta w samo serce ugodziła Athosa. Jednakże tak głębokie było wrażenie, jakie sprawił na nim d‘Artagnan, w szeregach tego bezmyślnego i dzikiego ludu, że odpowiedział tylko:
— Nie spotwarzam cię, przyjacielu. Lecz niepokojono się tu o ciebie, ja też powiedziałem, gdzie byłeś. Tyś nie znał króla Karola, niczem on był dla ciebie, i kochać go nie byłeś obowiązany.
I mówiąc to, dłoń wyciągnął ku niemu. Lecz d‘Artagnan udawał, że gestu Athosa nie widzi, i rękę swą ukrył pod płaszczem.
Ramię Athosa zwolna opadło ku ziemi.
— Uf!... znużony jestem — rzekł d‘Artagnan i rzucił się na krzesło!
— Napij się wina — odezwał się Aramis, biorąc ze stołu butelkę i napełniając kieliszek; wypij, to cię orzeźwi.
— Tak, napijmy się — rzekł Athos — który, czując się dotknięty niezadowoleniem gaskończyka, chciał trącić się z nim kieliszkiem — napijmy się i porzućmy ten kraj obrzydły. Wiecie że statek nas oczekuje; ruszajmy zaraz dziś wieczorem, nie mamy już tutaj co robić!...
— Bardzo ci pilno, panie hrabio — odezwał się d‘Artagnan.
— Ta krwią przesiąkła ziemia pali moje stopy — rzekł Athos.
— Śnieg nie sprawia na mnie tego wrażenia — spokojnie wymówił d’Artagnan.
— Lecz co chcesz, abyśmy robili teraz, gdy król nie żyje?... — zapytał Athos.
— A więc, panie hrabio — odezwał się niedbale gaskończyk, nie widzisz wcale tego, co pozostaje ci do spełnienia w Anglji?...
— Nic zgoła, prócz zwątpienia w miłosierdzie boskie i pogardy dla sił własnych.
— Otóż ja — rzekł d‘Artagnan — ja, lichy parafianin, chciwy widoku krwi, który obrałem sobie stanowisko o trzydzieści kroków od rusztowania, aby móc się lepiej przypatrzyć spadającej głowie króla, którego nie znałem wcale i który, jak się okazuje, obojętny mi był zupełnie, ja myślę zupełnie inaczej, aniżeli pan hrabia... i zostaję!...
Athos pobladł okrutnie; każda z tych wymówek przyjaciela, boleśnie targała jego sercem.
— O!... ty zostajesz w Londynie?... — zagadnął Porthos d‘Artagnana.
— Tak — odparł tenże, a ty?...
— Cóż robić!... — rzekł Porthos, lekko zakłopotany wobec Athosa i Aramisa, — co robić!... jeżeli ty zostajesz, ponieważ z tobą przybyłem, bez ciebie się stąd nie mszę, nie zostawiłbym cię samego w tym obrzydłym kraju.
— Dzięki ci, przyjacielu niezrównany. Mam tedy do zaproponowania ci małe jedno przedsięwzięcie, które wspólnie w czyn wprowadzimy, gdy już pan hrabia odjedzie, a które przyszło mi do głowy w czasie, gdy miałem przed oazami wiadomy ci widok.
— Cóż to za przedsięwzięcie?... — zapytał Athos.
— By zbadać, jak się nazywa ten człowiek zamaskowany, który podjął się tak uprzejmie przecięcia szyi królewskiej.
— Człowiek zamaskowany!... — wykrzyknął Athos — nie dałeś więc uciec katowi?...
— Co, kat-by miał uciec?... — odparł d‘Artagnan — siedzi on jeszcze w piwnicy, gdzie o ile przypuszczam, zabrał znajomość z butelkami naszego gospodarza. Ale przywiodłeś mi na myśl...
Poszedł ku drzwiom.
— Mousqueton!.. — zawołał.
— Panie?... — odpowiedział głos, zdający się wychodzić z głębokości ziemi.
— Uwolnij twego więźnia — rzekł d‘Artagnan — już po wszystkiem.
— Lecz cóż to za nędznik, co podniósł rękę na króla?... — mówił Athos.
— Jakiś kat z upodobania, który zresztą wprawnie włada toporem, wtrącił Aramis.
— Czy nie widziałeś jego twarzy?... — zapytał Athos.
— Był w masce — rzekł d‘Artagnan.
— A ty, Aramisie, który blisko niego byłeś?...
— Widziałem tylko brodę siwiejącą, co wyglądała z pod maski.
— Oh!... to nie ma żadnego znaczenia — odezwał się d‘Artagnan. — Nakładając maskę, można i brodę przyprawić.
— Żałuję, że nie poszedłem w ślad za nim — rzekł Porthos.
— Otóż, drogi Porthosie — ciągnął dalej d‘Artagnan — mnie to właśnie przyszło do głowy.
Teraz dopiero wszystko zrozumiał Athos; powstał z krzesła.
— Przebacz mi, przyjacielu.
— Zobaczymy to zaraz — rzekł d‘Artagnan.
— A zatem — podchwycił Aramis.
— A zatem — ciągnął d‘Artagnan — podczas gdy przypatrywałem się zamaskowanemu katowi, przyszło mi do głowy, jak mówiłem, dowiedzieć się, kto taki nim był. Potrzebowałem jednak pomocy. Nagle ujrzałem z prawej strony głowę dobrze nadrąbaną, która jako taka załatana była czarną materją. Do licha!... myślę sobie, zdaje mi się, że to ścieg mojej roboty, i że to ja gdzieś tę czaszkę zszywałem. Rzeczywiście, to był ów nieszczęśliwy szkot, brat Parry‘ego, może go sobie przypominacie.
— Doskonale pamiętam — odezwał się Porthos — posiadacz czarnych kur.
— Nie mylisz się, on sam; mówił coś na migi z kimś, co stał po lewej stronie; oglądam się, i poznaję zacnego Grimauda, jak ja pożerającego oczami zamaskowanego kata.
— O!... — oderwałem się do niego, wiedząc, iż ta sylaba jest skróceniem, którego pan hrabia używa w dniach, kiedy przemawia do niego; zrozumiał Grimaud, że to jego wołają; obrócił się jak na sprężynie; poznał minie także; wtedy wskazując palcem zamaskowanego:
— Hę?... — bąknął. Co miało znaczyć: Widziałeś pan?...
— Do licha!... — odrzekłem.
Porozumieliśmy się wyśmienicie. Spojrzałem na szkota; oczy jego także dużo mówiły. Gdy tłumy się rozpierzchły, usunąłem się w kąt placu z Grimaudem i Szkotem, któremu dałem znak, aby przy nas pozostał, obserwowałem kata, który wróciwszy do pokoju, zmieniał ubranie; to co miał na sobie, z pewnością krwią było zbryzgane.
Poczem włożył kapelusz czarny ma głowę, osłonił się płaszczem i zniknął. Domyśliłem się, że wyjdzie i pędem pobiegłem do bramy. I istotnie, w pięć minut potem ujrzeliśmy, jak schodził ze schodów.
— Poszliście za nim?... — wykrzyknął Athos.
— Parbleu!... — zaklął d‘Artagnan — nie tak to łatwo poszło, jak myślisz. Oglądał się co chwila; wtedy zmuszeni byliśmy kryć się lub udawać obojętność. Nareszcie, po dwugodzinnym pochodzie najbardziej krętemi ulicami City, stanął przed małym odosobnionym domkiem, w którym najmniejszy choćby szmer, lub światełko nie zdradzały obecności człowieka.
Grimaud wydobył pistolet ze swoich szerokich szarawarów.
— Hę!... — bąknął, pokazując go.
— Nie trzeba — rzekłem. — I przytrzymałem mu rękę.
Ten, któregośmy śledzili, obejrzał się raz jeszcze, lecz nas nie dostrzegł, sądził, że jest sam; dosłyszałem zgrzyt klucza obracającego się w zamku; drzwi otworzyły się i zamknęły za nim.
— Nędznik!... — odezwał się Aramis — podczas kiedyś tu powracał, on uszedł z pewnością, i nie znajdziemy go więcej.
— Słuchaj no, Aramisie, za kogo mnie bierzesz?...
— A jednak, w nieobecności twojej... — rzekł Athos.
Wszak mówiłem, że było nas trzech. Jak tylko wszedł do wnętrza, zbadałem dom dokoła. Przy drzwiach, któremi wszedł, postawiłem szkota, pokazując mu na migi, że gdyby człowiek zamaskowany wyszedł, należało iść za nim wszędzie, gdy tymczasem Grimaud poszedłby za nim także, a potem powrócił na miejsce oczekiwać na nas. Przy drugiem wyjściu znowu postawiłem Grimauda zaleciwszy mu to samo, a sam tu podążyłem. Zwierz osaczony; a teraz, kto chce być uczestnikiem obławy?...
Athos rzucił się w ramiona d‘Artagnana.
— Przyjacielu — rzekł — zbyt dobrym byłeś, przebaczając mi; zawiniłem, stokrotnie zawiniłem, należało mi przecie znać ciebie lepiej; lecz w głębi naszej jest coś niedobrego, co nieustannie wątpi.
— Czy masz jeszcze zamiar wyjechać, Athosie?... — zapytał d‘Artagnan.
— Zostaję — odparł hrabia z gestem pełnym groźby, nie obiecującym nic dobrego temu, do kogo się odnosił.
— A zatem, do broni!... — zawołał Aramis — do broni!... a nie traćmy czasu.
Czterej przyjaciele szybko przywdzieli ubiór szlachecki, przypasali szpady, a wezwawszy Mousquetona i Blasois, rozkazali im uregulować rachunki z gospodarzem zajazdu i mieć się w pogotowiu do podróży, gdyż prawdopodobnie wypadnie im tej nocy opuścić Londyn.
Zakutani w płaszcze czterej towarzysze przebyli wszystkie place i wszystkie ulice City, tak gwarne dnia tego, a w nocy opustoszałe.
Prowadził ich d‘Artagnan, od czasu do czasu rozpoznając krzyże, nacięte przez niego na murach, lecz takie zaległy ciemności, że z trudem dopatrywać mu przyszło te ślady. Jednakże tak wbił sobie w pamięć każdy słupek, szyld nad sklepem, każdą fontannę, że po półgodzinnym pochodzie dobił wraz z towarzyszami do odludnego domu.
Myślał zrazu d‘Artagnan, że brat Parry‘ego zniknął; omylił się jednak: krzepki szkot, nawykły do lodowców swych rodzinnych gór, rozciągnął się przy słupie, i jak posąg z podstawy strącony, nieczuły na zawieruchę, nie dbał o to, że śnieg grubą warstwą wali się na niego; lecz posłyszawszy kroki przybywających, zerwał się natychmiast.
— Niech co chce będzie — rzekł Athos — oto jeden więcej uczciwy sługa. Jak mi Bóg miły!.,.. nie tak trudno jeszcze o dobrych ludzi, jakby można sądzić; to dodaje otuchy.
— Nie śpieszmy się tak ze splataniem wieńców dla naszego szkota — rzekł d‘Artagnan — coś mi się zdaje, że tutaj z nami trzyma, lecz we własnym interesie. Słyszałem ja, że ci ichmoście co po drugim brzegu Twedy światło dzienne ujrzeli, są okrutnie zawzięci. Baczność, mości Grosslow!... gorzką pigułkę rozgryźć ci przyjdzie, jeżeli spotkasz go kiedy.
Wyprzedziwszy przyjaciół zbliżył się do szkota, aby mu się dać poznać. Następnie skinął na nich, aby przyszli.
— Jakże tam?... — odezwał się Athos po angielsku.
— Nikt nie wychodził — odpowiedział brat Parry‘ego.
— Dobrze, zostań z nim, Porthos, i ty, Aramis, także. D‘Artagnan zaprowadzi mnie do, Grimauda.
Ten ostatni niemniej przebiegły, niż szkot, przyparł się do wypróchniałej wierzby, zastępującej mu budkę szyldwacha. Znowu przestraszył się d‘Artagnan, nie widząc Grimauda, sądził bowiem, że człowiek zamaskowany wyszedł, a ten udał się za nim.
Nagle z lekkiem gwizdnięciem ukazała się głowa.
— O!... — odezwał się Athos.
— Tak — odpowiedział Grimaud.
Podeszli do wierzby.
— A co tam — zapytał, d‘Artagnan — wychodził kto?...
— Nie, ale ktoś przyszedł.'
— Mężczyzna, czy kobieta?...
— Mężczyzna.
— O!... — bąknął d‘Artagnan — jest ich dwóch teraz.
— Chciałbym czterech — odezwał się Athos — gra byłaby równa, przynajmniej.
— A może są we czterech — rzekł d‘Artagnan.
— Jakim sposobem?...
— Czyż inni nie mogliby czekać na nich w tym domu?...
— Można zobaczyć — bąknął Grimaud, ukazując okno, poprzez okiennice którego przesiewało się światło.
— Słusznie — rzekł d‘Artagnan — przywołajmy tamtych.
I obeszli dom dokoła, dając znak Porthosowi i Aramisowi, aby połączyli się z nimi.
— Widzieliście co?... — zapytali tamci.
— Nie, ale zobaczymy — odrzekł d‘Artagnan, ukazując Grimauda, który czepiając się chropowatości muru, wspiął się już na kilka stóp od ziemi.
Zebrali się wszyscy trzej. Grimaud wypinał się dalej ze zręcznością kota; wreszcie doszedł do celu.
Przyłożył oko do szpary w okiennicy.
— A oo?... — zapytał d‘Artagnan.
Gimaud ukazał rękę z dwoma tylko wystawionemi palcami.
— Mów — rzekł Athos — znaków twoich nie widać.
— Dwóch — przemówił Grimaud — jeden przodem do mnie, a drugi plecami odwrócony.
— Dobrze. A kto jest ten co twarzą do ciebie stoi?...
— Człowiek; którego widziałem gdy wchodził.
— Znasz go?...
— Zdawało mi się, że znam i nie omyliłem się: gruby i krótki...
— Kto to jest?... — zapytali po cichu czterej przyjaciele razem.
— Generał Olivier Cromwell.
Spojrzeli po sobie.
— A drugi?... — zapytał Athos.
— Chudy i wysmukły.
— To kat — powiedzieli razem d‘Artagnan i Aramis.
— Ah!... I Grimaud, jak gdyby ugodzony w samo serce, rzucił się w tył, wydając głuchy jęk. Porthos pochwycił go w ramiona.
— Widziałeś go?... — zapytali wszyscy razem.
— Tak — odparł Grimaud z najeżonemi z przerażenia włosami.
— Kata?
— Tak..
— Któż nim jest?...
— On!... on!... — bełkotał Grimaud, jak trup blady i drżąc cały chwycił pana swego za rękę.
— Co za on?... — zagadnął Athos.
— Mordaunt!... — wyszeptał Grimaud.
D‘Artagnan, Aramis i Porthos wydali okrzyk radości.
Athos cofnął się w tył i ręką przesunął po czole.
— Przeznaczenie!... — wyszeptał.

ROZDZIAŁ XXX
DOM CROMWELLA

Ten, którego śledził d‘Artagnan, Mordauntem był istotnie.
Zamknąwszy za sobą drzwi, zdjął maskę, odpiął siwiejącą brodę, której użył dla zmiany wyglądu, wszedł na schody, otworzył drzwi i znalazł się, w pokoju oświetlonym jedyną lampą, słabo rozjaśniającą ciemne obicia, oko w oko z mężczyzną, który siedział przy biurku i pisał.
Mężczyzną tym był Cromwell.
Skoro wszedł, Cromwell przerwał pisanie.
— To ty, Mordaunt, — rzekł podnosząc głowę, — późno przychodzisz!...
— Generale, — odezwał się Mordaunt, — chciałem przypatrzeć się ceremonji do końca i to mnie opóźniło.
— Ach! — rzekł Cromwell, — nie posądzałem cię, byś był do tego stopnia ciekawy.
— Zawsze mim jestem, gdy chodzi o zobaczenie upadku którego z nieprzyjaciół Waszej Dostojności, a ten do mniej znaczących zaliczonym być nie mógł. Lecz ty, generale, nie byłeś wcale w White-Hall?
— Nie, — odparł Cromwell.
Milczeli przez chwilę:
— Czy miałeś, generale, szczegółowe sprawozdania?
— Żadnych. Siedzę tu od rana. Tyle tylko wiem, że istniał spisek dla ocalenia króla.
— Ah! to wiedziałeś o tem, generale, — odezwał się Mordaunt.
— Mniejsza z tem. Czterej ludzie przebrani za robotników uprowadzić mieli króla z więzienia do Greenwich; gdzie oczekiwał ich statek.
— I wiedząc o tem wszystkiem, pozostał tu Wasza Dostojność, tak oddalony od City, spokojny i bezczynny?
— Spokojny, zapewne, — odparł Cromwell, — lecz kto ci powiedział, że bezczynny?
— Jednakże, gdyby się był powiódł ten spisek?
— Pragnąłem tego.
— Sądziłem, że Wasza Dostojność uważała śmierć Karola I-go za nieszczęście nieuniknione dla dobra Anglji.
— Nie inaczej! — rzekł Cromwell, — zawsze jestem tego zdania. Lecz, byle umarł, tego nam tylko było potrzeba; kto wie, czyby nie lepiej było, by śmierć jego nie nastąpiła na rusztowaniu. Mówionoby, że skazałem go dla sprawiedliwości, a przez miłosierdzie uciec dozwoliłem.
— Lecz gdyby istotnie był uciekł?
— Niepodobieństwo.
— Niepodobieństwo?
— Rozumie się, przedsięwziąłem ostrożności po temu.
— A czy zna Wasza Dostojność tych czterech ludzi, którzy postanowili ocalić króla?
— Są to ci czterej francuzi, z których dwaj przysłani byli królowi przez panią Henrykę, a dwaj przez Mazariniego do mnie.
— Dwóch z tych francuzów oddał mi Wasza Dostojność wtedy, gdy zawinili, służąc zbrój no sprawie Karola I-go. Dziś zaś, kiedy są winni spisku przeciwko Anglji, czy zechce Wasza Dostojność wszystkich czterech mi oddać?
— Weź ich, — rzekł Cromwell.
Skłonił się Mordaunt, z wyrazem dzikiego triumfu.
— Lecz, — przerwał mu Cromwell, widząc że Mordaunt zbiera się do podziękowań, — powróćmy, jeżeli łaska, do tego nieszczęśliwego Karola.
— Czy lud wydawał okrzyki?
— Bardzo niewiele, chyba: niech żyje Cromwell.
— Gdzie byłeś wówczas?
Mordaunt popatrzył chwilę na generała, by z oczu jego wyczytać, czy pytał bez potrzeby, wiedząc już o wszystkiem.
Lecz płomienne oczy Mordaunta nie były w stanie przeniknąć ponurej głębi wzroku Cromwella.
— Umieściłem się tak, by wszystko widzieć i słyszeć.
Na Cromwella przyszła teraz kolej wpatrzeć się bystro w Mordaunta, a na tego ostatniego uczynić wzrok swój nieprzeniknionym.
Po kilku sekundach badania, odwrócił oczy z wyrazem obojętności.
— Widocznie, — odezwał się Cromwell, — zaimprowizowany kat spełnił zadanie swoje doskonale. Według doniesień moich, cięcie po mistrzowsku było wykonane.
Przypomniał sobie Mordaunt słowa Cromwella, jakoby nie znał żadnych szczegółów, a teraz przekonany był, że generał był przytomny egzekucji, ukryty gdzieś za firanką.
— Rzeczywiście, — odparł Mordaunt głosem pewnym i z niewzruszonym wyrazem twarzy, — jedno cięcie wystarczyło.
— Może to jest jego rzemiosłem, — zauważył Cromwell.
— Tak myślisz, panie?
— Czemużby nie?
— Człowiek ten nie wyglądał na kata.
— A któż inny jak nie kat, — zapytał Cromwell, — chciałby się podjąć tego wstrętnego rzemiosła?
— Lecz, — mówił Mordaunt, może to jaki wróg osobisty króla Karola, który poprzysiągł zemstę i ślub ten wykonał.
— Być może, — rzekł Cromwell.
— A gdyby tak było istotnie, — pytał Mordaunt, — czy Wasza Dostojność potępiłby jego czyn?
— Sąd o tem nie do mnie należy, — rzekł Cromwell. To sprawa między nim a Bogiem.
— Lecz gdyby Wasza Dostojność znał tego szlachcica?
— Nie znam go, i znać nie chcę, mój panie. Co mnie obchodzić może, czy to ten, czy ów? Odkąd Karol został skazany nie człowiek żaden a topór uciął mu głowę.
— Jednakże gdyby nie człowiek ten, król zostałby ocalony.
Cromwell się uśmiechnął.
— Zapewne, tak mówiłeś przynajmniej, wykraść go miano. Uprowadzonoby go do Greemwich. Stamtąd odpłynąłby statkiem wraz z czterema swoimi wybawcami. Ale na statku było czterech moich ludzi i pięć baryłek prochu, będącego własnością narodu. Wypłynąwszy na morze, czterej ci ludzie przesiadają się do szalupy, a na to, bym ci resztę tłómaczył, zbyt zręcznym politykiem jesteś, Mordauncie.
— Tak, wylecieliby w powietrze.
— Nie inaczej. Wybuch dokonałby tego, czego topór spełnićby odmówił. Powiedzianoby wtedy, że uszedłszy sprawiedliwości ludzkiej, zemsty niebios ujść nie zdołał; rola sędziów pozostałaby naszym udziałem, a katem jego byłby Bóg.
Oto czego mnie pozbawił twój zamaskowany szlachcic, Mordauncie. Pojmujesz teraz, dlaczego mówiłem, że nie chcę go znać zupełnie; gdyż, prawdziwie, nie mam mu za co być wdzięczny, pomimo najlepszych jego chęci.
— Panie, — rzekł Mordaunt, — jak zawsze uchylam z pokorą czoło przed tobą, jesteś myślicielem głębokim, i, — ciągnął dalej, — pomysł twój statku podminowanego jest wzniosłym.
— Niedorzecznym, — rzekł Cromwell, — skoro stał się bezużytecznym. W polityce te tylko pomysły są wyniosłe, które przynoszą owoce; każda myśl poroniona jest szaloną i bezpłodną.
— Dziś wieczorem udasz się do Greenwich, Mordauncie, — mówił Cromwell powstając; — zapytasz o patrona statku Błyskawica, pokażesz mu chustkę białą z węzłami na czterech rogach taki był znak umówiony; powiesz ludziom, by na ląd wysiedli, a proch każesz odnieść do arsenału, chyba że...
— Chyba że... — powtórzył Mordaunt, którego twarz, podczas mowy Cromwella zajaśniała dziką radością.
— Chyba, że statek, taki jakim jest, mógłby służyć twoim osobistym zamiarom.
— Ah! milordzie, milordzie! — wykrzyknął Mordaunt, — Bóg, czyniąc cię wybrańcem swoim, wzroku ci swego użyczył, któremu nic ujść nie może.
— Jeżeli się nie mylę, nazwałeś mnie milordem! — śmiejąc się powiedział Cromwell. — Nic to, gdy sami jesteśmy, lecz należy się mieć na baczności, by nie wymknęło ci się podobne słowo, w obecności naszych głupich purytanów.
— Czyż nie łąk Wasza Dostojność wkrótce nazwaną będzie?
— Tak się spodziewam przynajmniej, — rzekł Cromwell, — lecz jeszcze nie nadszedł czas.
Cromwell wstał z miejsca i wziął swój płaszcz.
— Odchodzisz, panie? — zapytał Mordaunt.
— Tak, — odpowiedział, — nocowałem tu wczoraj i onegdaj, a wiesz przecie, iż nie mam zwyczaju sypiać trzy noce z rzędu na jednem i tem samem łóżku.
— A zatem, Wasza Dostojność udziela mi swobody na całą noc dzisiejszą?
— A nawet, i na dzień jutrzejszy, jeżeli tego potrzeba, — rzekł Cromwell. Od wczorajszego wieczoru, — z uśmiechem dodał, — dość byłeś czynny na usługach moich, skoro masz zatem do załatwienia swoje własne sprawy, udzielam ci na to czasu.
— Dzięki ci, panie; mam nadzieję, iż dobrze użytym zostanie.
Cromwell skinął mu głową; potem, zawróciwszy:
— Czy jesteś uzbrojony? — zapytał.
— Mam szpadę, — rzekł Mordaunt.
— I nikogo, coby czekał na ciebie za drzwiami?
— Nikogo.
— Powinieneś tedy pójść zemną, Mordauncie.
— Dziękuję ci, panie, kręta droga w podziemiu, którą przebywać jesteś zmuszony, za wiele czasuby mi zabrała, a według tego, coś mi powiedział, może straciłem go już za wiele. Wyjdę drugiemi drzwiami.
— Idź zatem, — rzekł Cromwell.
I dotknąwszy ręką ukrytego guzika, otworzył drzwi, tak dobrze ukryte w obiciu ściany, że najbystrzejsze oko, nie byłoby wstanie dostrzedz ich śladu.
Drzwi te, obracające się na stalowej sprężynie, zamknęły się same.
Wyjście przechodziło pod opustoszałą ulicą, kończąc się otworem w głębi groty w ogrodzie innego znowu domku, o sto kroków położonego od tego, który przed chwilą opuścił przyszły protektor Anglji.
Podczas tej ostatniej sceny właśnie, Grimaud, przez niedokładnie zapuszczaną firankę, dojrzał tych dwóch mężczyzn i poznał w nich następnie Cromwella i Mordaunta.
Znane nam jest wrażenie, jakie wiadomość ta wywarła na czterech przyjaciołach.
Najpierwszy d‘Artagnan odzyskał w pełni władze myślenia.
— Mordaunt! — rzekł; ah! litościwe nieba! sam Bóg nam go zsyła.
— Tak, — odezwał się Porthos, — wysadźmy drzwi i wpadnijmy na niego.
— Przeciwnie, — mówił d‘Artagnan — nic nie wysadzajmy, nie róbmy hałasu, bo hałas sprowadza ludzi.
— Hola! Grimaud, chodź tutaj, i staraj się krzepko trzymać na nogach.
Griimaud nadbiegi. Przyjście do zmysłów wróciło mu energję i wściekłość, lecz panował nad sobą.
— Dobrze, — mówił dalej d‘Artagnan. — A teraz, wdrap się tam znowu, i powiedz nam, czy Mordaunt w towarzystwie jest jeszcze, czy do wyjścia, czy też do snu się gotuje.
Grimaud w. milczeniu począł wspinać się do okna.
— Athos, Aramis, strzeżcie drugiego wyjścia; my z Porthosam tu zostaniemy.
Dwaj przyjaciele spełnili rozkaz.
— I cóż, Grimaud? — pytał d‘Artagnan.
— Sam.
— Jesteś tego pewny?
— Tak.
— Co robi ten?
— Okrywa się płaszczem i nakłada rękawiczki.
— Baczność! — szeptem zakomenderował d‘Artagnan.
— Cicho! — szepnął Grimaud; — gotuje się teraz do wyjścia. Idzie do lampy. Zdmuchnął ją. Już nic nie widzę.
— Idź ostrzedz Athosa i Aramisa, niech staną po dwóch stronach drzwi, jak my z Porthosem zrobimy; na znak, że go mają, niech w dłonie uderzą, jeżeli nam wpadnie w ręce, to samo hasło oni usłyszą.
Grimaud pospieszył z rozkazem.
— Porthos, Porthos, — przemówił d‘Artagnan, — zbierz do kupy swoje szerokie ramiona, drogi przyjacielu; trzeba, by wyszedł nic niedostrzegłszy.
— Byle tylko tędy!
— Cicho! — rzekł d‘Artagnan.
Porthos przyparł się do muru, tak że sądzić by można, iż dziurę w nim sobą przewiercił; d‘Artagnan zrobił to samo. Naraz rozległy się na schodach głośne kroki Mordaunta. Uchylił się lufcik nieznaczny, skrzypiący na zawiasach. Mordaunt wyjrzał, i, dzięki ostrożnościom przedsięwziętym przez dwóch przyjaciół, nic zgoła nie zobaczył. Wtedy drzwi otworzył i stanął na progu. W jednej chwili znalazł się oko w oko z d‘Artagnanem. Chciał drzwi zatrzasnąć. Porthos skoczył do klamki i rozwarł je szeroko. Porthos uderzył w dłonie po trzykroć. Nadbiegli Athos i Aramis. Mordaunt zzieleniał, lecz głosu nie wydał, nie wołał o pomoc.
D‘Artagnan szedł prosto na Mordaunta, własnemi piersiami nieledwie zmuszając go cofania się na schody oświetlone lampą, co dozwalało gaskończykowi nie spuszczać z oczu rąk Mordaunta; lecz zrozumiał to Mordaunt, że, zabiwszy d‘Artagnana, miałby jeszcze ciężką przeprawę z pozostałymi trzema wrogami. Nie okazał też najmniejszej chęci obrony, najlżejszego gestu groźnego.
Gdy doszli do drzwi uczuł się Mordaunt przyparty do nich, i myślał z pewnością, że wszystko już z nim skończone; omylił się jednak, d‘Artagnan wyciągnął rękę i otworzył drzwi: obaj się więc znaleźli w pokoju, w którym przed dziesięcioma minutami Mordaunt rozmawiał z Cromwellem.
Za d‘Artagnanem wszedł Porthos; podniósłszy rękę odczepił lampę z sufitu; z pomocą tego światła zapalił drugą lampę w pokoju.
Athos i Aramis zjawili się we drzwiach i na klucz je za sobą zamknęli.
— Zechciej pan usiąść, — przemówił d‘Artagnan, podając młodemu człowiekowi krzesło.
Przyjął je z rąk d‘Artagnana i usiadł blady, lecz zupełnie spokojny. Aramis podsunął trzy siedzenia w blizkości niego, dla siebie, d‘Artagnana i Portnosa. Athos zajął miejsce w rogu pokoju, wyglądając tak, jak gdyby postanowił pozostać widzem nieruchomym, wobec wszystkiego, co się dziać miało. Porthos zajął miejsce po lewej, Aramis zaś po prawej stronie d‘Artagnana. Athos zdawał się przybity. Porthos zacierał dłonie z gorączkową niecierpliwością. Aramis, uśmiechając się niby, do krwi zagryzał wargi. Jeden d‘Artagnan miarkował się, pozornie przynajmniej.

— Panie Mordaunt, — przemówił nareszcie, — ponieważ po tylu dniach upędzania się bezskutecznego jednych za drugimi, złączył nas w końcu wypadek, porozmawiajmy, jeżeli łaska, troszeczkę.

ROZDZIAŁ XXXI
ROZMOWA

Mordaunt znienacka zaskoczony, wszedł z powrotem na schody pod wrażeniem uczuć tak nieokreślonych jeszcze, że nie był w stanie zdobyć się na rozwagę; pierwszem jego rzeczywistem uczuciem było wzruszenie, jakie nim zawładnęło, zdziwienie i bojaźń niezwalczona, która ogarnia każdego człowieka, gdy wróg jego śmiertelny i siłą przewyższający, chwyci go za ramię, w chwili, gdy on sądzi wroga tego dalekim i czem innem zgoła zajętym.
Lecz gdy usiadł już i zmiarkował, że udzielono mu zwłoki, mniejsza w jakich zamiarach, odzyskał jasność myśli.
Ogniste spojrzenie d‘Artagnana, zamiast go onieśmielić, zelektryzowało go prawie, gdyż wzrok ten groźbą palący szczerym był w całej swej nienawiści i gniewie.
Mordaunt, przygotowany, aby pochwycić każdą sposobność wybrnięcia z tej sprawy, bądź siłą, bądź wykrętem, skupił się sam w sobie; jak niedźwiedź w kniei przyparty, nieruchomy pozornie śledzi jednem okiem najmniejszy ruch myśliwego, który go osaczył. Siedział milczący; upewniwszy się tylko, że ma pod ręką szpadę, z miną niewzruszoną, nogę na nogę założył i czekał.
D‘Artagnan zrozumiał, iż przedłużanie podobnego milczenia śmiesznością trącićby mogło; skoro więc on poprosił Mordaunta o zabranie miejsca dla porozmawiania, jemu wypadało zacząć tę rozmowę.
— Zdaje mi się, mój panie, — począł z piekielną swoją grzecznością, — że postać swą zmieniasz z równą łatwością, jak to widziałem u komedjantów włoskich, których i pan zapewne widziałeś w czasie podróży twojej po Francji.
Mordaunt nie odpowiadał.
— Przed chwilą — ciągnął d‘Artagnan — byłeś przebrany, ubrany raczej jako morderca, a obecnie...
— A obecnie, wprost przeciwnie, ubrany jestem jak człowiek, którego mają zamordować, wszak prawda?... — odparł Mordaunt krótko i węzłowato.
— O! panie, jak możesz to mówić znajdując się w towarzystwie szlachty i mając tak dobrą szpadę przy boku!
— Najlepsza nawet szpada nie dorówna czterem szpadom i tyluż puginałom; nie licząc zbirów waszych, oczekujących pod drzwiami.
— Przepraszam, mój panie, mylisz się mocno, ci, co tam czekają nie są bynajmniej zbirami, lecz służącymi naszymi. Bardzo mi na tem zależy, aby kwestja postawioną została wiernie, w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu.
Za całą odpowiedź usta Moradunta wykrzywiły się kurczowo szyderskim uśmiechem.
— Lecz nie o to bynajmniej idzie w tym razie — ciągnął dalej d‘Artagnan — i wracam do rzeczy. Miałem więc zaszczyt zapytać pana, czemu zmieniłeś swój zewnętrzny wygląd. O ile mi się zdaje, dość ci dogodną była maska; siwa broda bardzo ci była do twarzy, a co się tyczy topora, którym tak świetne cięcie zadałeś, sądzę, że i w tej chwili doskonaleby ci przypadał. Czemuż się go pozbyłeś?
— Gdyż przypomniawszy sobie scenę z Armentiéres sądziłem, że w miejsce jednego zastanę ich cztery, skoro znaleźć się miałem pośród czterech katów.
— Panie, to, coś powiedział, przytaczając Armentiéres, niema styczności najmniejszej z obecnem położeniem: W rzeczy samej, nie mogliśmy milady, matce twojej, podać do ręki szpady, prosząc, aby pojedynkowała się z nami; lecz panu, młodemu kawalerowi, który, jak to powiedzieliśmy, tak dobrze włada puginałem i pistoletem, i który taką, jak ta, nosi szpadę u boku, niktby nie zechciał odmówić sobie prawa zaproponować rycerskiego spotkania.
— A! a!.. — odezwał się Mordaunt — zatem pojedynku żądacie?
I zerwał się z oczami raziskrzonemi, jak gdyby gotów był odrazu przyjąć wyzwanie.
Porthos także powstał, gotów jak zwykle w wypadkach tego rodzaju.
— Bardzo przepraszam — rzekł d‘Artagnan tak samo chłodno; — spieszyć się nie mamy potrzeby, gdyż każdy z nas winien życzyć sobie tego, aby wszystko poszło, jak się należy. Siadaj więc, drogi Porthosie, i pan także, panie Mordaunt, zechciej zachować się spokojnie. Ułożymy tę sprawę jak można najlepiej, gdyż chcę być z panem otwarty. Przyznaj, panie Mordaunt, iż masz ochotę wielką pozabijać nas wszystkich.
— Wszystkich — odrzekł Mordaunt.
D‘Artagnan zwrócił się do Aramisa, mówiąc:
— Przyznasz, drogi Aramisie, że to bardzo szczęśliwie, iż pan Mordaunt zna najlżejsze odcienie języka francuskiego; nie będzie przynajmniej nieporozumień, i wszystko jaknajlepiej się ułoży. A zwracając się do Mordaunta:
— Kochany panie Mordaunt — prowadził dalej — wyznać ci muszę, iż szlachetne twoje uczucia względem tych panów, wzajemność u nich znajdują, i zachwyceniby byli zabijając cię także. I z temi słowy d‘Artagnan rzucił kapelusz na dywan, krzesło odepchnął, skinął na przyjaciół, aby zrobili to samo, i skłoniwszy się Mordauntowi z wdziękiem iście francuskim:
— Jestem na twoje rozkazy, panie.
— Stój!... — odezwał się Porthos podchodząc do nich — to ja zaczynam, na bok retoryka.
— Porthos, za pozwoleniem — rzekł Aramis.
— Panowie, panowie — przemówił d‘Artagnan — uspokójcie się, przyjdzie i na was kolej. Spójrzcież w oczy tego pana i wyczytajcie z nich błogosławioną nienawiść, jaką go natchnęliśmy; patrzcie jak zręcznie chwycił za szpadę; podziwiajcie jak bacznie patrzy dokoła, czy niema jakiej przeszkody, któraby mu szyki popsuła. Dozwólcie mi pierwszeństwa w skorzystaniu z mojego pomysłu. Wreszcie, dodał, podnosząc szpadę z przeraźliwym ruchem, ja mianowicie mam sprawę z tym panem, a więc ja zaczynam. Ja pragnę tego, ja tak chcę!
Pierwszy raz się zdarzyło, że d‘Artagnan wymówił te słowa, odzywając się do swoich przyjaciół. Jak dotąd zadawalniał się myślą.
Portnos się cofnął, Aramis wziął szpadę pod pachę, Athos tylko pozostał w pokoju nieruchomy, lecz z gardłem ściśniętem i dyszący.
— Włóż szpadę do pochwy, kawalerze — rzekł d‘Artagnan Aramisowi — ten pan mógłby podejrzewać złe zamiary, których bynajmniej nie mamy.
Następnie, zwracając się do Mordaunta:
— Panie — rzekł — czekam.
— Podziwiam was, panowie. Sprzeczacie się, który bić się ze mną zacznie, a nie zapytacie o moje zdanie, mnie, którego rzecz ta obchodzi trochę, o ile mi się wydaje. Żądam prawa wyboru przeciwnika. Jeżeli odmówicie mi tego, zabijcie mnie, a ja bić się nie myślę.
Czterej przyjaciele spojrzeli po sobie.
— Słusznie — odezwali się razem Porthos i Aramis, tusząc, że na nich padnie wybór. Athos i d‘Artagnan nic nie rzekli; lecz samo to milczenie było przyzwoleniem.
— A zatem!... — przemówił Mordaunt pośród głębokiego i uroczystego milczenia, panującego w tym tajemniczym domu; a zatem! jako pierwszego przeciwnika mojego wybieram tego z was, który, nie czując się godnym imienia hrabiego de la Fére, Athosem kazał się nazywać.
Athos zerwał się z krzesła, jak podrzucony sprężyną i stanął na równe nogi: lecz ku wielkiemu zdziwieniu przyjaciół, po chwili odrętwienia i ciszy:
— Panie Mordaunt — przemówił — potrząsając głową, pomiędzy nami wszelki pojedynek jest niemożebnym, racz innemu a nie mnie, uczynić ten zaszczyt.
I usiadł napowrót.
— Słyszałeś pan — rzekł d‘Artagnan — hrabia de la Fére nie chce uczynić ci zaszczytu pojedynkowania się z tobą. Wybierz z pomiędzy nas jednego, by go zastąpił.
— Jeżeli nie mam się bić z nim, mało mnie obchodzi z kim mi wypadnie. Włóżcie kartki z nazwiskami do kapelusza, ja będę ciągnął losy.
— Dobra myśl — rzekł d‘Artagnan.
— Rzeczywiście, sposób ten wszystko pogodzi — odezwał się Aramis.
— Mnieby to na myśl nie przyszło — zauważył Porthos — a jednak to całkiem proste.
— Dalej, Aramis — rzekł d‘Artagnan — napisz no tem swoim ładniutkiem pisemkiem, którem do Marji Michon pisałeś, aby ją ostrzedz, że matka tego oto pana, zamierza kazać zamordować lorda Buckinghama.
I tę nową napaść zniósł Mordaunt, brwi nie zmarszczywszy.
Aramis zbliżył się do biurka Cromwella, udarł trzy kawałki papieru równej wielkości, na pierwszym z nich napisał swoje imię, a na dwóch pozostałych imiona swoich towarzyszy, niezłożone pokazał Mordauntowi, który nie przeczytawszy, skinął głową, jakby chcąc powiedzieć, że w tym względzie zdaje się na nich zupełnie; zwinąwszy je następnie włożył do kapelusza i podał młodzieńcowi. Ten jeden ze zwitków wyciągnął i, nie czytając, rzucił na stół z pogardą. Aramis rozwinął papier, lecz pomimo spokoju i obojętności jaką udawał, czuć było w jego głosie drżenie żądzy i nienawiści.
— D‘Artagnan!... przeczytał.
D‘Artagnan wydał okrzyk radości.
— A!... — zawołał — węic jest sprawiedliwość w niebie!
I zwracając się do Mordaunta:
— Mam nadzieję, panie — rzekł — że nic nie masz przeciwko temu?
— Najzupełniej, panie — odparł Mordaunt dobywając szpady i oparłszy ją na bucie.
Z chwilą jak d‘Artagnan nabrał pewności, że pragnienie jego zostało spełnione i że przedmiot jego nienawiści z rąk mu się nie wyślizgnie, odzyskał spokój i pewność siebie i opieszałość sobie właściwą w przygotowaniach do tej ważnej sprawy, zwanej pojedynkiem. Odwinął starannie mankiety, podeszwą prawej nogi potarł o posadzkę, co nie przeszkodziło mu jednak poraź wtóry zauważyć, że Mordaunt dziwnym wzrokiem rzucał w około siebie.
— Czy gotowy jesteś, panie?... — zapytał nakoniec.
— To ja czekam na pana — odpowiedział Mordaunt podniósłszy głowę i patrząc na d‘Artagnana wzrokiem, którego wyrazu niepodobna byłoby opisać.
— A zatem, strzeż się, mój panie — rzekł gaskończyk — bo szpadą władam niezgorzej.
— Ja także — odparł Morda’int.
— Tem lepiej; uspokaja to moje sumienie. Baczność!
— Chwilę — rzekł młodzieniec: zobowiążcie się słowem, panowie, że nie będziecie nacierać na mnie razem, tylko jeden po drugim.
— Żądasz tego dla przyjemności znieważenia nas chyba, ty wężu!... — odezwał się Porthos.
— Nie... tylko dla spokoju sumienia, jak mówił ten pan przed chwilą.
— Musi to być dla czegoś innego — mruknął d‘Artagnan z przeczącym ruchem głowy, obejrzawszy się z pewnym niepokojem dokoła siebie.
— Słowo szlacheckie!... — razem wymówili Aramis i Porthos.
— W takim razie, panowie — rzekł Mordaunt — usuńcie się na stronę, jak to pan hrabia de la Fére uczynił.
— Niech i tak będzie — rzekł Aramis.
— Co tu zachodów!... — odezwał się Porthos.
— Usuńcie się, panowie — przemówił d‘Artagnan: nie należy dać temu panu najmniejszego pretekstu do wybiegu, na co, z przeproszeniem, wydaje mi się mieć wielką ochotę.
Ostre szyderstwo to, stępiło się na kamiennem obliczu Mordaunta.
Porthos i Aramis stanęli w rogu przeciwległym temu, jaki zajmował Athos, tak że dwaj przeciwnicy zajęli środek pokoju, czyli że znajdowali się w pełnem świetle dwóch lamp stojących na biurku Cromwella.
Rozumie się, że światło słabło w miarę oddania się od punktu, z którego rzucało promienie.
— Dalejże, mój panie — odezwał się d‘Artagnan — czyś gotów nareszcie?
— Służę — rzekł Mordaunt.
Obaj postąpili krok naprzód i jednym ruchem skrzyżowali szpady. Zbyt wytrawnym graczem był d‘Artagnan, aby się bawić, jak to mówią, w próbowanie sił przeciwnika.
Wykonał świetny i krótki zwodzony cios. Cios został odparty przez Mordaunta.
— A! a.... — wykrzyknął d‘Artagnan z uśmiechem zadowolenia.
I nie tracąc czasu skorzystał z chwili, w której Mordaunt się odsłonił, i z błyskawiczną szybkością wymierzył szalone pchnięcie.
Mordaunt sparował cios kwartą tak drobną, że mógłby ją wykonać w pierścionku z małego paluszka młodej dziewczynki.
— Zaczynam przypuszczać, że pobawimy się trochę — — rzekł d‘Artagnan.
— Tak — mruknął Aramis — lecz bawiąc się, miej się na baczności.
— Sangdieu! uważaj przyjacielu — odezwał się Porthos.
Teraz Mordaunt się uśmiechnął.
— A!... mój panie — odezwał się d‘Artagnan — jaki paskudny masz uśmiech! Sam djabeł cię chyba nauczył tak się uśmiechać, nieprawdaż?
Mordaunt krokiem w tył skoczył.
— A! widzisz, kręcisz się? jak ci się podoba, ja nawet coś na tem skorzystam: nie widzę przynajmniej twego wstrętnego uśmiechu. Otóż zupełnie w cieniu się znajdujesz; tem lepiej. Pojęcia nie masz, jakie masz fałszywe spojrzenie, mój panie, madewszystko jak jesteś w strachu. Spójrz tylko w moje oczy, a ujrzysz to, czego ci lustro twoje nigdy nie pokaże, to jest spojrzenie prawe i otwarte.
Na ten potok słów, być może nie w dobrym (tonie, (lecz było to zwyczajem d‘Artagnana, mającego zasadę sprawiać przeciwnikowi roztargnienie), Mordaunt nie odpowiadał i słowa; lecz ustępował ciągle kołując, i tym sposobem pozycję swoją z d‘Artagnanem zamienił.
Uśmiechał się coraz częściej.
Uśmiech ten począł niepokoić gaskończyka.
— Dalejże, dalej, raz trzeba z tem skończyć — rzekł d‘Artagnan — ten ptaszek ma podkopania z żelaza, naprzód a śmiało!
I natarł na Mordaunta, który ciągle ustępował, lecz z taktyki widocznie, bez żadnego błędu, z którego d‘Artagnan mógłby skorzystać; szpada jego nie zeszła ani na chwilę z linji właściwej.
Jednakże, ponieważ walka miała miejsce w pokoju, wkrótce Mordaunt dotknął nogą ściany, lewą ręką oparł się na niej.
— A!... — zawołał d‘Artagnan, tym razem już się nie cofniesz, mój piękny! Panowie — mówił z zębami zaciśniętemi i marszcząc brwi, czy widzieliście skorpiona przygwożdżonego do muru? Nie. Otóż zobaczycie...
I w jednej sekundzie, potrzykroć straszliwie na Mordaunta uderzył. Lecz za każdym razem ukłócia musnęły go tylko.
Nie pojmował d‘Artagnan tej dziwnej mocy.
Wreszcie, d‘Artagnan zbyt zblisko się zapędziwszy, cofnął się krokiem w tył dla przygotowania czwartego pchnięcia, dla wykonania go raczej; miał on bowiem w sztuce robienia szpadą, tak jak w grze w szachy, rozległe kombinacje, których szczegóły tworzyły jeden łańcuch...
Lecz, w chwili gdy złożył się szybko i ściśle i natarł jak błyskawica, zdawało się, iż ściana się rozstąpiła.
Mordaunt zniknął w otworze, a szpada d‘Artagnana utkwiwszy w zawiasach, pękła. D‘Artagnan rzucił się w tył. Ściana się zamknęła.
Mordaunt broniąc się tak manewrował, aby plecami oprzeć się o ścianę, gdzie były tajemne drzwiczki, któremi wyszedł Cromwell. Wykonawszy ten plan, namacał lewą ręką guzik i nacisnął; zniknął nareszcie, jak znikają w teatrze złe genjusze, obdarzone władzą wsiąkania w mury.
Gaskończyk zaklął z wściekłości, na co z drugiej strony ściany odpowiedział mu dziki grobowy śmiech, który dreszczem przejął do szpiku niedowiarka Aramisa.
— Panowie, do mnie!... — krzyczał d‘Artagnan — wysadźmy te drzwi.
— Chyba to sam szatan!... — rzekł Aramis, spiesząc na wezwanie przyjaciela.
— Uszedł nam, sangdiou, uciekł!... — krzyczał Porthos — prąc szerokiemi barkami przepierzenie, które nie ustąpiło bynajmniej.
— Tem lepiej — ponuro wyszeptał Athos.
— Ja to podejrzewałem, mordioux!... — mówił d‘Artagnan — robiąc daremne wysiłki, aby pomódz Porthosowi, podejrzewałem; kiedy ten nędznik tak kołował, przewidywałem wybieg jakiś nikczemny, odgadłem, że knuje coś, ale któż mógł to przypuścić?
— Straszne nieszczęście, od szatana przyjaciela jego nam zesłane!... — zawołał Aramis.
— Oczywiste szczęście od Boga nam zesłane!... — rzekł Athos z nieukrywaną radością.
— Prawdziwie, Athos, ty słabniesz!... — odparł d‘Artagnan wzruszywszy ramionami i odchodząc od drzwi, które stanowczo nie chciały ustąpić. Jak możesz mówić coś podobnego, takim jak my ludziom, mordioux! Nie rozumiesz więc stanu rzeczy?
— Co takiego? jaki stan rzeczy?... — spytał Porthos.
— W grze takiej, kto nie zabija, zabitym zostaje — odparł d‘Artagnan. A teraz, radzibyśmy wiedzieć, mój drogi, czy i to należy do pokutniczych jeremiad twoich, aby pan Mordaunt poświęcił nas na ołtarzu miłości synowskiej? Jeżeli takie twoje zdanie, powiedz je nam otwarcie.
— O! d‘Artagnanie, przyjacielu mój!
— Bo doprawdy, litość bierze na twoje zapatrywanie się na rzeczy z tego stanowiska! Nędznik ten naśle na nas stu zbrojnych, którzy na proch nas stłuką w moździerzu pana Cromwella. Dalej! ruszajmy w drogę! pięć minut zostańmy tu jeszcze, a będzie po nas.
— Tak, masz słuszność, w drogę!... — powtórzyli Athos i Aramis.
— A dokąd?... — zapytał Porthos.
— Do oberży, przyjacielu, zabrać manatki i nasze konie; a stamtąd, jeżeli Bóg pozwoli, do Francji, gdzie przynajmniej nie potrzebuję pytać o drogę. Nasz statek tam czeka; i to szczęście, na honor.
I łącząc słowa z czynem, d‘Artagnan wpakował odłamek szpady swej do pochwy, podniósł z ziemi kapelusz, otworzył drzwi na schody i zbiegł szybko a za nim jego trzej towarzysze. U drzwi spotkali służących i zapytał o Mordaunta; lecz oni nie widzieli nikogo.


ROZDZIAŁ XXXII
ŻAGLOWIEC „BŁYSKAWICA“

Mordaunt starannie drzwi za sobą zamknął i wszedł do podziemnego korytarza, przeprowadzonego do sąsiedniego domu. Schował szpadę do pochwy, przystanął, by odetchnąć i przekonać się, czy jest ranny.
— Wyśmienicie! — rzekł, — nic mi prawie nie jest; małe zadraśnięcia, dwa, na rękach, jedno w piersi, ot i wszystko.
O! ja lepiej potrafię!
Proszę zapytać kata z Bethune, lorda Wintera mojego wuja i króla Karola!
A teraz spieszmy się, każda sekunda stracona może ich ocalić... a muszą zginąć razem, wszyscy czterej, od jednego ciosu; niech ich pochłonie ogień ziemski, w braku piorunów z nieba... Niech przepadną poszarpani w kawały, niech kości ich nawet znikną bez śladu.
Mordaunt szybkim krokiem udał się do pierwszych koszar kawaleryjskich, oddalonych prawie o pół mili.
Pięć minut mu na to wystarczyło.
Przybywszy na miejsce, nazwał się, rozkazał podać najlepszego konia, skoczył na siodło i puścił się w drogę. Za kwadrans był już w Greenwich.
— Otóż i port, — mruknął; — ten punkt ciemny w odali, to Psia Wyspa. Dobrze! o pół godziny ich uprzedziłem... a może o całą godzinę... Jakiż głupiec ze mnie! o mało się nie zadusiłem niedorzecznym pośpiechem?
— No teraz, — dodał stając w strzemionach, by dalej widzieć w masie nagromadzonych lin i masztów — „Błyskawica!“ gdzie jest Błyskawica?
W chwili, gidy głośno wymówił te słowa jakby odpowiając myśli swojej, człowiek jakiś, leżący na kupie żagli, podniósł się i postąpił kilka kroków do Mordaunta. Mordaunt wyjął chustkę z kieszeni i potrząsł nią w powietrzu.
Nieznajomy patrzył uważnie, lecz nie ruszył się z miejsca.
Mordaunt zawiązał węzły na czterech rogach chustki; nieznajomy przystąpił do niego.
Był to, jak wiemy, znak umówiony. Marynarz otulony był szeroką opończą wełnianą, zakrywającą całą osobę i twarz nawet.
— Panie, — odezwał się, — czy przybywasz z Londynu dla przejechania się po morzu?
— Tak, umyślnie, — odparł Mordaunt, — w stronę Psiej Wyspy.
— Rozumiem. Zapewne pan nie pojedzie pierwszą lepszą łodzią? Wołałby pan sam wybrać? Naprzykład statek pewny, szybki?...
— Jak Błyskawica — odparł Mordaunt.
— Widzę, że pan mu jego statku poszukuje a ja jestem kapitanem, jakiego mu potrzeba.
— Tak i mnie się zdaje, — rzekł Mordaunt, — nadewszystko, jeżeli pamiętasz pewne znaki porozumienia.
— Oto są, — odrzekł marynarz, wyjmując z kieszeni opończy chustkę z węzłami na czterech rogach.
— Wybornie! — wykrzyknął Mordaunt, zeskoczywszy z konia. Nie mamy czasu do stracenia. Każ zaprowadzić konia do pierwszej lepszej oberży, i dawaj tu swój statek.
— A towarzysze pańscy? — zapytał marynarz. — Sądziłem, że będzie was czterech, oprócz waszych lokajów.
— Posłuchaj, — rzekł Mordaunt zbliżając się, — nie jestem tym, którego oczekujesz, tak samo, jak ty nie jesteś człowiekiem, jakiego oni spodziewają się zastać tutaj... Zająłeś miejsce kapitana Roggers, wszak prawda? zrobiłeś to z rozkazu generała Cromwella; ja także przez niego jestem przysłany.
— Rzeczywiście, poznaję cię teraz. Nazywasz się kapitan Mordaunt.
Mordaunt zatrząsł się.
— Oh! nie obawiaj się, — rzekł marynarz odkrywając głowę, — patrz, jam twój przyjaciel...
— Kapitan Grosslow! — zawołał Mordaunt.
— We własnej osobie... Generał przypomniał sobie, iż byłem niegdyś oficerem marynarki. Czyż to zmienia twoje zamiary?
— Nie, nie, przeciwnie, wszystko zostaje jak być miało.
— Myślałem na chwilę, że śmierć króla...
— Śmierć króla przyśpieszyła ich ucieczkę. Za kwadrans, może nawet za dziesięć minut, będą już tutaj.
— Co zatem myślisz robić?...
— Wsiąść z tobą razem na statek. Czy masz tu kogo, coby zabrał konia mojego?
Grosslow gwizdnął; natychmiast ukazał się majtek.
— Petrich — rzekł Grosslow — zaprowadź konia do najbliższej oberży. Na zapytanie, czyj to wierzchowiec, odpowiesz, że jakiegoś pana irlandzkiego.
Majtek oddalił się, nie uczyniwszy żadnej uwagi.
— Czy nie obawiasz się, że cię pozna ją?... — zapytał Mordaunt.
— Spokojny jestem, noc ciemna, opończą się zakryję; przecież ty mnie nie poznałeś, choć znasz dobrze, tembardziej oni!...
— To prawda — rzekł Mordaunt — w dodatku na myśl im nie przyjdziesz... Czy wszystko gotowe?
— Tak.
— Doskonale. Prowadź mnie na pokład statku, a sam wracaj na stanowisko, ponieważ oni przybędą niezadługo.
— Gotów jestem.
— Koniecznem jest, by mnie żaden z twoich ludzi nie widział wchodzącym...
— Mam tylko jednego, i ufam mu, jak sobie samemu.
A przytem, nie zna cię wcale; posłuszny i gotów spełnić rozkazy, lecz o niczem nie wie...
— Dobrze. A zatem w drogę.
Poszli w dół Tamizy, stała tam mała barka, przymocowana łańcuchem do słupa kamiennego. Grosslow przyciągnął ją i trzymał, podczas gdy Mordaunt wchodził, potem sam wskoczył, uchwycił wiosło i wiosłował. Po upływie pięciu minut wydostali się z lasu przeróżnych statków, a Mordaunt ujrzał na horyzoncie mały żaglowiec, kołyszący się na kotwicy o pięć węzłów najdalej od Psiej Wyspy. Podpłynęli ku Błyskawicy. Grosslow gwizdnął w sposób umówiony.
— Czy to ty, kapitanie? — zapytał cichy głos.
— Tak, spuść drabinkę.
Grosslow lekko jak jaskółka przesunął się pod przednim masztem i stanął na krawędzi.
— Wchodź prędzej, — rzekł do towarzysza.
Mordaunt bez odpowiedzi uchwycił sznur i wdrapał się po bokach statku ze zręcznością rzadką u ludzi żyjących na stałym lądzie. Pragnienie zemsty zastępowało mu przyzwyczajenie, czyniło go zdolnym do wszystkiego.
Jak to przewidywał Grosslow, strażnik, na pokładzie Błyskawicy nie zauważył nawet, że patron jego powrócił z towarzyszem.
Mordaunt i Grosslow udali się do izby kapitana. Była to kajuta tymczasowa, sklecona z desek na pomoście. Wygodne i obszerniejsze pomieszczenie kapitan Roggers ustąpił swoim pasażerom.
— Gdzie oni będą?... — zapytał Mordaunt.
— Na przeciwnym brzegu statku — odparł Grosslow.
— Nie mają nic wspólnego z tą kajutą?
— Nic, zupełnie...
— Przewybornie! Ukryję się tutaj... Wracaj do Greenwich i przywieź ich... Czy masz szalupę?
— Tak, którą tu przybyliśmy.
— Zdaje się być lekką i dobrze zbudowaną.
— Lekka jak czółno...
— Przywiąż ją z tyłu statku, włóż wiosła, niech płynie za nami, jak nadejdzie chwila, pozostanie nam linę tylko przeciąć. Naładuj ją rumem i sucharami. Na wypadek gdyby morze było burzliwe, ludzie twoi nie rozgniewają się, gdy będą mieli czem się posilić.
— Zrobię, jak mówisz. Chcesz obejrzeć prochownię?
— Nie, jak powrócisz. Założę lont własnoręcznie, aby się upewnić, że długo palić się nie będzie. Przedewszystkiem zakryj dobrze twarz, ażeby cię nie poznali.
Słychać było właśnie dziesięć uderzeń dzwonu, ponuro rozbrzmiewającego w ciężkiem powietrzu, pod niebem za krytem czarnemi chmurami.
Grosslow otworzył drzwi kabiny, Mordaunt wszedł i zamknął się wewnątrz. Następnie przykazał majtkowi największą czujność, a sam zszedł do barki, i oddalił się spiesznie, prując gwałtownie bałwany morskie.
W chwili gdy właśnie Grosslow wysiadał na ląd, rozległ się odgłos koni, biegnących galopem po brukowane i drodze.
— O!... — pomyślał — Mordaunt miał rację, nagląc mnie... W sam czas przybyłem... otóż i oni...
W samej rzeczy, byli to nasi przyjaciele, a mianowicie straż przednia złożona z d‘Artagnana i Athosa. Dotarli do miejsca, gdzie stał Grosslow, i zatrzymali się, jak gdyby odgadli, że to właśnie ten, którego szukali. Athos zsiadł z konia, rozwinął powoli chustkę ze związanemi rogami, potrząsając nią w powietrzu, podczas gdy d‘Artagnan zawsze ostrożny, schylił się tylko z konia, z ręką na pistoletach.
Grosslow niepewny, czy jeźdźcy są tymi, na których oczekiwał, skrył się za słup, służący do zwijania lin okrętowych; ujrzawszy jednak umówiony znak, podniósł się i szedł prosto do przybyłych. Płaszcz okrywał go od stóp do głowy, twarzy nie było widać zupełnie. Zresztą ciemna noc czyniła nawet te ostrożności zbytecznemi. Pomimo to, przenikliwe oko Athosa odgadło, że to nie Roggers przed nim stoi.
— Czego chcesz ode mnie?... — zapytał Grosslowa.
— Chcę wam powiedzieć, milordzie — odparł Grosslow, starając się przybrać akcent irlandzki — że poszukujesz patrona statku, Roggersa, lecz napróżno go upatrujesz.
— A to dlaczego?... — zapytał Athos.
— Dziś rano spadł z masztu i złamał nogę. Jestem jego krewnym; wtajemniczył mnie w całą sprawę, polecił przyjąć zamiast niego i przeprowadzić, gdzie będą chcieli, szlachciców, którzy mi okażą chustkę związaną na czterech rogach, jak ta, którą pan trzymasz w ręku, i jaką ja mam w kieszeni.
To mówiąc Grosslow wyjął chusteczkę, jaką już pokazywał Mordauntowi.
— Czy to wszystko?... — zapytał Athos.
— Nie, milordzie; chodzi jeszcze o siedmdziesiąi pięć funtów szterlingów, obiecanych mi, jeżeli wysadzę was szczęśliwie na ląd w Boulogne, lub w jakim innym punkcie Francji, przez was wskazanym.
— Cóż ty na to, d‘Artagnan?... — zapytał Athos po francusku.

— Chciałbym najprzód wiedzieć, co on mówi?.. — odparł tenże.
Noga Mordaunta dotknęła ściany.
— A! prawda, zapomniałem, że nie rozumiesz po angielsku.

Athos powtórzył rozmowę, jaką miał z patronem.
— Zdaje mi się, że to dosyć prawdopodobne — rzekł gaskończyk.
— I mnie także — dodał Athos.
— W dodatku — podjął d‘Artagnan — jeżeli ten człowiek nas oszukuje, możemy w każdej chwili w łeb mu palnąć.
— A kto nas wtedy poprowadzi?
— Ty, Athosie; tyle rzeczy potrafisz, nie wątpię, że i statkiem umiesz kierować.
— Na honor — rzekł Athos, śmiejąc się żartobliwie — prawie zgadłeś, kochany przyjacielu. Ojciec przeznaczył mnie do służby morskiej, posiadam zatem niektóre wiadomości potrzebne żeglarzowi.
— A widzisz!... — zawołał d‘Artagnan.
— Idź teraz, d‘Artagnan, i przyprowadź przyjaciół naszych; jest już jedenasta, nie mamy czasu do stracenia.
D‘Artagnan podjechał do Porthosa i Aramisa, którzy z pistoletami w ręku stali na końcu miasta, bacząc pilnie na drogę, oparci o jakiś stary budynek; lokaje znów i Parry trzymali straż z boku, gotowi na każde zawołanie.
D‘Artagnan wezwał przyjaciół, aby się za nim udali, oni znów dali znak swoim służącym, aby zsiedli z koni i zdjęli z nich pakunki.
Parry z wielkim żalem rozstawał się z przyjaciółmi; proponowano mu, ażeby pojechał do Francji, lecz odmawiał uparcie.
— To bardzo proste — powiedział Mousqueton — ma on bowiem pewne zamiary względem Grosslowa.
Trzeba pamiętać, że to Grosslow rozciął głowę Parry‘emu.
Mały orszak podążył do Athosa. D‘Artagnana napadła znów wrodzona nieufność; znajdował wybrzeże zanadto pustem, noc za ciemną, a patrona zanadto łatwo zgadzającym się na wszystko. Opowiedział Aramisowi swoje przypuszczenia, lecz ten, sam będąc podejrzliwym, nie uspokoił go bynajmniej. Athos usłyszał mruczenie gaskończyka i domyślił się jego obaw.
— Nie pora na nieufność — odezwał się — łódź czeka, siadajmy.
— Cóż nam przeszkadza wsiąść — rzekł Aramis, można niedowierzać, a jednak robić swoje? Będziemy pilnować naszego przewodnika.
— Jeżeli tylko poznamy, że nas oszukuje, zaduszę go, i po wszystkiem.
— Dobrześ powiedział, Porthosie — podjął d‘Artagnan. Siadajmy zatem do łodzi. Mousqueton, idź naprzód.
D‘Artagnan powstrzymał przyjaciół, każąc iść naprzód służbie, aby wypróbowali moc deski, po której trzeba było iść z wybrzeża do łodzi.
Trzej lokaje przeszli bez wypadku.
Athos poszedł za nimi, potem Porthos i Aramis. D‘Artagnan był ostatnim; szedł i ciągle z niedowierzaniem kiwał głową.
— Nie podoba mi się — rzekł — nie widzę na wybrzeżu ani inspektora, ani straży nadmorskiej.
— Masz też na co narzekać!... — przerwał Porthos — wszystko przecież idzie, jak po maśle.
— Zanadto dobrze i łatwo, Porthosie. Lecz niech się dzieje wola Boska...
Deskę odsunięto, patron siadł u steru i dał znak jednemu z majtków, który ujął za bosak i starał się wydostać z labiryntu statków, jakiemi mała barka była otoczona. Drugi majtek stał na przodzie z wiosłem w ręku.
Gdy tylko można już było użyć wioseł — obydwaj zaczęli silnie robić niemi i łódź sunęła dość szybko.
— Nakoniec płyniemy!... — odezwał się Porthos.
— Jeszcześmy nie dojechali — rzekł d‘Artagnan — nie wiemy, co nas może spotkać.
— E, mój kochany — mówił Porthos — śpiewasz ciągle na trwogę, jak ptak złowróżbny. Kogóż spotkać możemy w noc tak ciemną, że o dwadzieścia kroków nic dojrzeć niepodobna.
— Tak, lecz jutro rano?
— Jutro rano będziemy w Boulogne.
— Pragnę tego z całego serca — rzekł gaskończyk, i przyznaję się do obawy. Będziesz się śmiał ze mnie, Athosie, lecz dokąd byliśmy na odległość strzału od lądu, oczekiwałem ciągle strasznej jakiejś kanonady, która nas miała zaprzepaścić.
— Niepodobieństwo, mój drogi — odezwał się Porthos, przecieżby nabito jednocześnie i kapitana i marynarzy.
— Ba! wielka historja! Czy sądzisz, że pan Mordaunt zważałby na taką bagatelę?
— „Błyskawica“ — zawołał kapitan.
— Już przybyliśmy?... — zapytał Athos.
— Tak panie.
Po kilku pchnięciach zrównali się z małym żaglowcem. Majtek oczekiwał z drabiną, ponieważ poznano podpływającą łódź.
Athos szedł pierwszy z całą zręcznością wprawnego marynarza; Aramis ze znajomością, jaką miał oddawna ze sznurem, drabiną i innemi mniej więcej dowcipnemi sposobami, wynalezionemi dla dostania się do miejsc wzbronionych; d‘Artagnan zwinnie, jak strzelec kóz alpejskich; Porthos z siłą, jaką zawsze wszystkie przeszkody zwalczał:
Lokajom nie poszło tak łatwo; nie mówimy tu o Grimaudzie, chudym i cienkim, jak kot żyjący na dachu, który wszędzie się wciśnie, lecz o Mousquetonie i Blaisois, których majtkowie musieli podsadzać i podawać Porthosowi a ten ich chwytał garścią za kołnierze kaftanów i stawiał na pomoście.
Kapitan zaprowadził swoich pasażerów do przygotowanego apartamentu, składającego się z jednej izby dla wszystkich; następnie oddalił się pod pozorem wydania potrzebnych rozporządzeń.
— Zatrzymaj się pan chwilę — rzekł d‘Artagnan — jak liczną załogę masz na statku?
— Nie rozumiem — odparł tenże po angielsku.
— Zapytaj go, Athosie.
Athos zrobił, jak chciał d‘Artagnan.
— Trzech — odpowiedział Grosslow — oprócz mnie, ma się rozumieć.
D‘Artagnan domyślił się, ponieważ kapitan odpowiadając podniósł trzy palce.
— O!... — powiedział — tylko trzech, zaczynam się uspokajać. Lecz pomimo to, podczas gdy wy tu się ulokujecie, pójdę obejrzeć nasz statek.
— A ja się zajmę kolacją — rzekł Porthos.
— Piękny i szlachetny pomysł, Porthosie, tylko go wykonaj... Pożycz mi Grimauda, Athosie, który w towarzystwie swego przyjaciela Parry‘ego nauczył się bełkotać po angielsku; posłuży on mi za tłomacza.
— Grimaud, idź za panem — rzekł Athos.
D‘Artagnan wziął w jednę rękę latarnię, w drugą pistolet i przemówił do kapitana: — „Come“.
Słowo to i drugie „goddam“, oto wszystko, co się nauczył po angielsku. D‘Artagnan otworzył klapę i wszedł pod pokład.
Dół statku podzielony był na trzy oddziały. Ten do którego d‘Artagnan się spuścił i który ciągnął się od trzeciego małego masztu do tyłu okrętu, był położony pod kajutą, w której Athos, Porthos i Aramis mieli noc spędzić; drugi oddział przeznaczono dla służących; trzeci szedł aż do przodu statku, to jest pod tymczasową kabiną kapitana, gdzie Mordaunt był ukryty.
— O! o!... — zawołał d‘Artagnan schodząc na dół i świecąc latarnią, co tu beczek.
— Co pan mówi?... — zapytał kapitan po angielsku.
D‘Artagnan domyślił się z intonacji głosu.
— Chciałbym wiedzieć, co się znajduje w tych beczułkach — zapytał d‘Artagnan, zbliżając latarnię.
Kapitan uczynił ruch, jakby chciał wskoczyć na drabinę, lecz powstrzymał się.
— Porto — odpowiedział.
— A! wino Porto — rzekł d‘Artagnan — dobrze o tem wiedzieć — przynajmniej nie pomrzemy z pragnienia.
Następnie, zwracając się do Grosslowa, który ocierał czoło potem zlane:
— I wszystkie pełne?... — zapytał.
Grimaud przetłomaczył zapytanie.
— Niektóre pełne, lecz są i próżne — rzekł Grosslow, w którego głosie, pomimo wysiłku, niepokój przebijał.
D‘Artagnan uderzył ręką po beczkach i przekonał się, iż pięć jest pełnych, reszta zaś puste, następnie świecił latarnią pomiędzy beczkami, (z wielkiem przerażeniem anglika), a zobaczywszy, że nic tam niema groźnego:
— Idźmy dalej — powiedział — i skierował się do drugiej przegrody.
— Wstrzymaj się pan — rzekł anglik stojący w tyle i widocznem pomieszaniem, ja mam klucz od tych drzwi.
Minął szybko d‘Artagnan i Grimauda i drżącą ręką otworzył z klucza przegrodę, w której Mousqueton i Blasois przygotowywali wieczerzę.
Nic tu nie było do oglądania, kąty puste, a latarnia zawieszona oświecała dwóch towarzyszy.
Przeszli prędko do trzeciej przegrody, zajętej przez załogę.
Kilka hamaków, stół przymocowany sznurem, dwie ławki spleśniałe, tworzyły całe umeblowanie.
D‘Artagnan przetrząsł jeszcze stare żagle zawieszone na ścianach, a nie znalazłszy nic podejrzanego, powrócił na pokład.
— A to co za pokój?... — zapytał d‘Artagnan.
Grimaud przetłomaczył anglikowi słowa muszkietera.
— To mój pokój — rzekł kapitan — czy chcesz pan wejść?
— Otwórz drzwi — rzekł d’Artagnan.
Anglik był posłuszny: d‘Artagnan wyciągnął rękę uzbrojoną w latarnię, wsadził głowę przez drzwi uchylone, a zobaczywszy, że, to prawdziwa ciupa zarzucona gratami:
— Dobrze — powiedział — jeżeli jest armja na pokładzie, to pewnie nie tutaj ukryta. Chodźmy zobaczyć, czy Porthos znalazł cokolwiek do jedzenia na kolację.
Podziękował kapitanowi skinieniem głowy i udał się do pokoju, gdzie znajdowali się jego towarzysze.
Porthos nic widać nie znalazł do jedzenia, a jeżeli znalazł, to zmęczenie wzięło górę nad głodem, ponieważ, gdy d‘Artagnan wszedł, spał twardo, otulony płaszczem.
Athos i Aramis kołysani słodko pierwszemi falami morza, zaczynali drzemać, lecz przebudzili się na odgłos kroków przyjaciela.
— Co słychać?... — zapytał Athos.
— Wszystko dobrze — odparł d‘Artagnan — możemy spać spokojnie.

Na takie zapewnienie, Athos spuścił głowę i przymknął oczy; Aramis z wdziękiem swoją skłonił, a d‘Artagnan, który, jak Porthos, więcej pragnął snu niż jedzenia, odprawił Grimauda, położył się w płaszczu, z gołą szpadą w ręku a umieścił się w ten sposób, iż niepodobna było wejść do pokoju, aby go nie potrącić.

ROZDZIAŁ XXXIII
WINO PORTO

W dziesięć minut panowie już spali, lecz nie tak było ze służbą zgłodniałą, a w dodatku niespokojną z powodu niepewności położenia.
Blaisois i Mousqueton zajęci byli szykowaniem posłania, składającego się z deski i tłumoka; na wiszącym stole leżał bochenek chleba, stał dzban piwa i trzy szklanki.
— Przeklęte kołysanie!... — mówił Blaisois — czuję, że już mnie porywa to samo, co przy pierwszej przeprawie.
— A w dodatku na pokonanie choroby morskiej — odparł Mousqueton — mamy jedynie chleb jęczmienny i piwo z chmielu! pfe!
— Grimaud?... — zapytał Mousqueton wchodzącego towarzysza, czy i ty masz pragnienie?
— Jak rodowity szkot — odparł Grimaud krótko.
Usiadł przy Blaisois i Mousquetonie, wydobył z kieszeni notatnik i zajął się obrachunkiem wydatków dziennych.
— Oj! oj!... — mówił Blaisois — otóż zaczyna mnie kręcić koło serca!
— Jeżeli tak — rzekł Mousqueton poważnie — to zjedz trochę...
— Nazywasz to jedzeniem?... — odparł Blaisois, wskazując z pogardą na chleb jęczmienny i piwo.
— Blaisois — przerwał Mousqueitan — pamiętaj, że chleb jest najwłaściwszem pożywieniem francuza; a i tego nie zawsze ma pod dostatkiem; zapytaj Grimauda.
— Tak, ale piwo — odparł Balisois, z przytomnością czyniącą honor bystrości jego umysłu — ale piwo, czy także jest najwłaściwszym napojem?
— Co do tego — rzekł Mousqueton zaambarasowany — muszę wyznać, że nie, i że piwo jest tak samo wstrętne francuzowi, jak wino anglikowi.
— Jakto, panie Mouston — mówił Blaisois, jakto, więc według pana anglicy nie lubią wina?
— Nienawidzą, a na dowód — ciągnął Mousqueton prostując się z dumą — na dowód powiem ci, że pewien książę angielski umarł, gdy go wpakowano w beczkę małmazji. Słyszałem jak opowiadał to zdarzenie pan opat d‘Herblay.
— A to głupiec ten anglik!... — rzekł Blaisois — chciałbym być na jego miejscu.
— Możesz — odezwał się Grimaud, pisząc swoje rachunki.
— Jakto, mogę?... — zapytał Blaisois.
— Tak — ciągnął Grimaud, nie przerywając cyfr sumować.
— Ja mogę? Wytłomacz się, panie Grimaud.
Grimaud rachował dalej i właśnie skończył ogólną sumę.
— Porto — mruknął Grimaud, zaczynając nową kombinację rachunkową.
— Gdybyśmy poprosili anglików aby nam sprzedali buteleczkę? — zapytał uczciwy Blaisois.
— Sprzedali! — zawołał Mousqueton, w którym odezwały się dawne złodziejskie instynkty; — znać zaraz, młodzieńcze, że nie masz doświadczenia życiowego. Na co kupować, kiedy wziąć można.
— Wziąć! — rzekł Blaisois, — pożądać dobra bliźniego! ależ to wzbronione, zdaje mi się...
— Gdzieżeś to wyczytał? — zapytał Mousqueton.
— W przykazaniach Boskich, czy kościelnych, nie pamiętam już w jakich. Lecz to wiem, że napisano: Nie będziesz pożądał sony bliźniego twego, ani żadnej rzeczy jego...
— Otóż to głupia racja, panie Blaisois, dzieciństwo prawdziwe, — rzekł Mousqueton tonem wyższości; — tak, dzieciństwo; nie cofam słowa. Pytam, w którem Piśmie Świętem wyczytałeś, że anglicy są nasi bliźni?
— Wprawdzie nie pamiętam, gdzie to stoi, — rzekł Blaisois.
— Dzieciństwo, jeszcze raz powtarzam, — ciągnął Mousqueton. — Gdybyś przez dziesięć lat wojował, kochany Blaisois, jak ja i Grimaud, umiałbyś odróżnić własność cudzą, od własności nieprzyjaciela. Przecież anglik, to wróg nasz, jak sądzę, a wino Porto należy do anglików. Zatem do nas należy, bo jesteśmy francuzami. Czy znasz przysłowie: Zabieraj co możesz nieprzyjacielowi!
— A nasi panowie, — zapytał jeszcze Blaisois. — czy byliby takiego samego zdania, panie Mousqueton?
Mousqueton uśmiechnął się pogardliwie.
— Potrzeba może, bym szedł przerywać sen tym zacnym panom, żeby im oznajmić: „Panowie, wasz sługa Mousqueton, ma pragnienie, czy pozwolicie mu się napić?“ Pytam was, co obchodzi pana de Bracieux, czy ja mam pragnienie, lub nie?...
Mousqueton powstał, ujął dzbanek z piwem, wylał co do kropli przez okienko i zbliżył się poważnie do drzwi, prowadzących do przyległej izby.
— Ah! ah! zamknięte, — wyrzekł. — Djabelscy anglicy, jacyż oni podejrzliwi!
— Zamknięte! — odezwał się Blaisois, niemniej jak Mosuqueton rozczarowany. — Do djabła! to wcale niedobrze; a mnie coraz bardziej nudzi koło serca.
Mousqueton odwrócił się do Blaisois z miną miłosierną, znać było, że podziela zawód zacnego chłopaka.
— Zamknięte! — powtórzył.
— Lecz, — odważył się Blaisois, — słyszałem jak opowiadałeś, panie Mousqueton, iż będąc młodym, pewnego razu, zdaje mi się w Chantilly, żywiłeś pana i siebie, łapiąc kuropatwy w sieci, łowiąc karpie na wędkę a butelki na lasso.
— To prawda, — odparł Mousqueton. Lecz w piwnicy było okienko, a wino w butelkach. Nie mogę przecie zarzucić lasso przez ścianę, ani wyciągnąć na szpagacie beczki z winem.
— No tak, lecz możesz oderwać kilka desek z przepierzenia, — rzekł Blaisois, — i przewiercić beczkę świderkiem.
Mousqueton wytrzeszczył oczy, i patrzył na Blaisois z uwielbieniem, szczęśliwy z odkrycia w nim zdolności, o jakie go nie posądzał.
— To prawda, — powiedział, — lecz skąd wziąć dłuta do podważenia desek, i świdra do przedziurawienia beczki?
— Wytrychy, — rzekł Grimaud, cały zajęty równaniem rachunków.
— Ah! tak, wytrychy, — powtórzył Mousqueton; — a mnie to na myśl nie przyszło.
Grimaud był nietylko gospodarzem zgromadzenia, lecz i mechanikiem; oprócz regestrów, posiadał i wytrychy.
Grimaud był człowiekiem przewidującym, w pęku wytrychów schowanych starannie w tłumoku, znajdowały się przeróżne narzędzia, mogące być przydatnemi w danym razie. Był tam i świderek wcale gruby. Mousqueton zabrał go zaraz. Dłuta nie potrzebował szukać daleko: sztylet, jaki nosił u pasa, mógł je wybornie zastąpić. Mousqueton wyszukał miejsce, w którem deski się nie schodziły, co mu przyszło z łatwością i zabrał się zaraz do dzieła. Blaisois patrzył z podziwem i niecierpliwością zarazem, od czasu od czasu udzielał dobrej rady, jak prędzej gwóźdź wyjąć lub deskę podważyć. Po niedługiej chwili, Mousqueton oderwał trzy deski.
— Oho! — wyrzekł Blaisois.
Mousqueton nie był podobny do owej żaby w bajce, która sądziła się większą, niż była rzeczywiście.
Niestety, potrafił nazwisko swe zmniejszyć o jednę trzecią, lecz nie mógł tego dokazać z żołądkiem.
Próbował wtłoczyć się w otwór zrobiony, lecz przekonał się ze smutkiem, iż potrzeba wyjąć jeszcze kilka desek, aby dziura odpowiadała jego objętości.
Westchnął ciężko i zabrał się do roboty.
Grimaud skończył właśnie rachować, podniósł się, z wielkiem zajęciem patrzył na usiłowania Mousquetona, aby się dostać do ziemi obiecanej.
— Ja przejdę — wymówił nakoniec.\
— To prawda, — rzekł Mousqueton, obrzucając wzrokiem długą i cienką postać przyjaciela, — ty przejdziesz, z łatwością nawet.
— Idź zatem, Grimaud, — dodał, podając mu dzbanek i świderek.
— Umyj szklanki. — wymówił Grimaud.
Następnie uśmiechnął się przyjacielsko do Mousquetona, jakby przepraszając, iż dokończy dzieła tak świetnie zaczętego przez przyjaciela; pochylił się, wślizgnął jak jaszczurka przez otwór i znikł z oczu towarzyszy.
Blaisois gębę otworzył z podziwu.
— Płaszcz — odezwał się Grimaud z głębi piwnicy.
— Ma rację, — rzekł Mousqueton.
— Czego on chce? — zapytał Blaisois.
— Aby zakryć otwór płaszczem.
— A to na co?
— Niewiniątko, — rzekł Mousqueton, — a jak kto wejdzie?
— Ah! prawda, — zawołał Blaisois z coraz większą admiracją. — Lecz ciemno mu tam będzie?
— Grimaud zawsze widzi, — odparł Mousqueton, — tak samo w nocy, jak wśród dnia.
— Zazdroszczę mu, — rzekł Blaisois: — ja zaś jak nie mam świecy, co krok się muszę o coś potknąć.
— Dlatego, że nie służyłeś w wojsku, tam nauczyłbyś się znaleźć igłę w stogu siana. Lecz cicho! zdaje mi się, że ktoś nadchodzi.
Mousqueton zagwizdał cichutko na alarm, sposobem znanym jeszcze z dawnych czasów, usiadł na swojem miejscu przy stole i skinął na Blaisois, by zrobił to samo.
Drzwi się otworzyły; dwóch mężczyzn okrytych płaszczami, ukazało się na progu.
— Oho! — rzekł jeden z nich, — już kwadrans na dwunastą, a wy jeszcze czuwacie? nie zgadza się to z regułą okrętową. Proszę, aby za kwadrans było tu cicho i ciemno.
Dwaj mężczyźni poszli do drzwi przegrody, w której siedział Grimaud, otworzyli, weszli i zamknęli za sobą.
— O Boże! już po nim! — szepnął Blaisois, trzęsąc się ze strachu.
— Chytry to lis z tego Grimauda, — mruknął Mousqueton.
Upłynęło dziesięć minut, a nic nie zdradzało, by Grimauda odkryto.
Drzwi znów się rozwarły, dwaj mężczyźni w płaszczach wyszli, zamknęli je równie starannie, jak przedtem, i odchodząc ponowili rozkaz udania się na spoczynek i zgaszenia światła.
— Czy posłuchamy? — odezwał się Blaisois; — jakoś mi się to nie podoba.
— Zostawili nam kwadrans czasu, mamy zatem jeszcze pięć minut.
—: A gdybyśmy zawiadomili panów?
— Czekajmy na Grimauda.
— A jak go zabili?
— Byłby choć krzyknął.
— Wiesz przecie, że on prawie niemy.
— Słyszelibyśmy chociaż, jak go zabijali.
— A jak nie powróci?
— Oto jest...
Właśnie w tej chwili Grimaud odgarnął płaszcz, zasłaniający otwór, i ukazał się blady, z oczami w słup przewróconemi.
W ręku trzymał dzban pełny jakiejś substancji nieznanej, zbliżył go pomału do światła i szepnął tylko: Oh! z takim strasznym wyrazem przerażenia, że Mousqueton przewrócił się ze strachu, a Blaisois o mało nie zemdlał.
Pomimo to, obaj zajrzeli ciekawie do dzbana: dzban napełniony był prochem!
Jak tylko Grimaud przekonał się, że statek zamiast winem naładowany jest prochem, skoczył na schody, i jednym susem znalazł się przy pokoju, gdzie zasypiali nasi muszkieterowie. Pchnął lekko drzwi, a te otwierając się, obudziły natychmiast d‘Artagnana, leżącego pod niemi.
Zaledwie d‘Artagnan ujrzał zmienioną twarz Grimauda, zrozumiał, iż przytrafiło się coś nadzwyczajnego, i chciał zawołać na towarzyszy.
Grimaud szybkim ruchem, położył palec na ustach, oraz dmuchnął na lampkę stojącą o trzy kroki.
D‘Artagan uniósł się na łokciu, Grimaud zaś ukląkł na jedno kolano, i z szyją wyciągniętą, drżący cały, jął opowiadać do ucha, co widział i słyszał.
Przez ten czas Athos, Porthos i Aramis spali jak ludzie, którzy od ośmiu dni oka nie zmrużyli; pod pomostem Mousqueton przez ostrożność pakował manatki, a Blaisois, z włosami powstałemi na głowie, próbował to samo.
Oto co się stało.
Zaledwie Grimaud zniknął w otworze i znalazł się w piwnicy z winem, rozpoczął zaraz poszukiwania beczułek. Uderzył w jednę: pusta. Poszedł do drugiej, także pusta, trzecia dopiero, na której powtórzył kilka razy doświadczenie, okazała się pełną.
Został więc przy tej i poszukiwał miejsca stosownego, gdzieby najlepiej zapuścić świderek. Macając dokoła ręką, natrafił na kran.
— Dobrze — pomyślał — obejdzie się bez świdrowania Podstawił dzbanek, odkręcił kran, i czuł że zawartość powoli cieknie w podstawione naczynie.
Nagle usłyszał sygnał Mousquetona. Domyślił się, że pewno ront nocny nadchodzi, osunął się na ziemię i ukrył pomiędzy dwie beczki. Rzeczywiście, za chwilę drzwi się otworzyły i weszło dwóch mężczyzn otulonych w płaszcze.
Jeden z nich niósł latarnię szczelnie zamkniętą, a tak wysoką, by płomień świecy nie dostawał do wierzchu. W dodatku, szyby osłonięte były białym papierem, przyciemniającym blask i absorbującym gorąco.
Był to Grosslow. Drugi trzymał w ręku, coś długiego i miękkiego, zwiniętego, jak sznurek białawy. Twarz mu zasłaniał kapelusz o szerokich skrzydłach.
Przyszedłszy do beczki, za którą siedział Grimaud, dwaj mężczyźni stanęli.
— Czy masz lont? — zapytał ten, który niósł latarnię.
— Oto jest, — odpowiedział drugi.
Na dźwięk głosu tego ostatniego, Grimaud zadrżał i poczuł zimno przejmujące do szpiku kości. Wyjrzał z za beczki, i pod szerokiemi skrzydłami kapelusza poznał bladą twarz Mordaunta.
— Jak długo tlić się może ten lont? — zapytał tenże.
— Około pięciu minut, — odpowiedział patron.
Ten głos nie obcym był także Grimaudowi, spojrzał na mówiącego: był to Grosslow.
— Uprzedzisz zatem twoich ludzi, — rzekł Mordaunt, niech będą w pogotowiu, nie mów im jednak do czego. Szalupa jest poza statkiem?
— Idzie za nim, jak pies za swoim panem, uwiązana na linie konopnej.
— Gdy zegar wskaże kwadrans po północy, weźmiesz załogę i cicho, bez hałasu, zejdziecie do szalupy.
— Po zapaleniu lontu?...
— To do mnie należy, Chcę być pewnym mojej zemsty. Wiosła są w łodzi?
— Wszystko gotowe.
Mordaunt ukląkł i przymocował lont do kranu w beczce, aby już tylko ogień założyć z przeciwnego końca.
Po dokonaniu tej czynności, wyjął zegarek.
— Słuchaj dobrze, kwadrans po północy — rzekł wstając — to jest... za dwadzieścia minut.
Grimaud słyszał wszystko, choć może niekoniecznie rozumiał, wzrok mu dopomógł, gdzie nie pojął języka. Widział i poznał dwóch śmiertelnych wrogów swoich panów; widział jak Mordaunt lont zakładał; słyszał przysłowie wypowiedziane po francusku. Nakoniec czuł pod ręką zawartość dzbana, w którym zamiast płynu oczekiwanego przez Mousquetona i Blaisois, skrzypiały pod palcami grube ziarnka prochu.
Mordaunt wychodził wraz z kapitanem, przy drzwiach stanął i nasłuchiwał:
— Czy słyszysz, jak śpią?... — powiedział.
Po przez deski pułapu dochodziło rzeczywiście chrapanie Porthosa.
— Sam Bóg oddał ich w twoje ręce!... — rzekł Grosslow.
— O! tym razem — dodał Mordaunt — nawet djabeł ich nie uratuje!
Wyszli. Grimaud zaczekał, aż klucz obrócił się w zamku, a przekonawszy się, że niema już nikogo, podniósł się i oparł o ścianę.
Spiesznie wyszedł dziurą, z uczuciem jakby śnił jeszcze, lecz spojrzał na proch w dzbanie i przekonał się, że to nie sen, a okrutna rzeczywistość.
D‘Artagnan, jak można się domyślać, słuchał tych szczegółów z wzrastającem zajęciem, i, nie czekając aż Grimaud skończy, podniósł się ostrożnie, przyłożył usta do ucha Aramisa, który spał z lewej strony, dotknął go ręką, aby uprzedzić wszelkie głośne poruszenia:
— Kawalerze — powiedział — wstań i nie czyń najmniejszego hałasu.
Aramis ocknął się. D‘Artagnan powtórzył zlecenie, ściskając mu ramię. Aramis zrobił co mu kazał.
— Masz obok Athosa, uprzedź go, jak ja ciebie.
Aramis obudził z łatwością Athosa, który miał sen lekki, odznaczający natury delikatne i nerwowe; najtrudniej poszło z Porthosem.
Chciał wypytywać o przyczyny, dla jakich mu sen przerwano, lecz d‘Artagnan zamiast odpowiedzi położył mu dłoń na ustach.
Wtedy nasz gaskończyk objął ramieniem głowy przyjaciół i przysunął do siebie:
— Przyjaciele — powiedział — opuścimy bezzwłocznie statek, inaczej śmierć nas czeka.
— Czy wiesz kto jest kapitanem statku?
— Nie.
— Pułkownik Grosslow.
Trzej muszkieterowie zadrżeli, a d’Artagnan przekonał się, że jego opowiadanie czyni niejakie wrażenie na kolegach.
— A wiecie, kto jest jego porucznikiem?
— Porucznikiem?... — przerwał Athos — niema przecie porucznika na statku obsługiwanym przez czterech ludzi.
— Tak, lecz pan Grosslow nie jest zwyczajnym kapitanem. Ma on porucznika, a nim jest Mordaunt!
Tym razem okrzyk zgrozy wyrwał się z piersi muszkieterów.
— Co robić?... — rzekł Athos.
— Opanować statek — rzekł Aramis.
— A Mordaunta zabić — dodał Porthos.
— Statek podminowany — powiedział d‘Artagnan. Te beczki niby z winem Porto, napełniane są prochem. Mordaunt, jak zobaczy, że odkryliśmy prawdę, wysadzi w powietrze wrogów i przyjaciół razem.
— Jaki jest twój plan? — zapytał Athos.
— Czy mi ufacie?
— Rozkazuj — odrzekli jednogłośnie trzej muszkieterowie.
— Chodźcie zatem tutaj.
D‘Artagnan otworzył niskie okno, przez które jednak człowiek mógł się przecisnąć.
— Oto nasza droga — powiedział.
— Nie dostaniemy się przecie wpław do lądu!
— Szalupa uwiązana za statkiem; dostaniemy się do niej i przetniemy linę. Dalej, panowie...
— Chwilkę tylko — rzekł Athos: a lokaje?
— Jesteśmy — odezwali się — Mousqueton i Blaisois, których Grimaud sprowadził, aby wszystkie siły w jednem miejscu skoncentrować.
Nasi przyjaciele stali jednak nieruchomi, patrząc w małe okienko, przez które widniała czarna otchłań.
— Cordieu!... — rzekł d‘Artagnan — wahamy się, jak widzę. Jeżeli my się wahamy, co uczynią służący?
— Ja się nie waham rzekł Grimaud.
— Ja umiem pływać tylko w rzekach, proszę pana — odezwał się Blaisois.
— A ja wcale nie umiem — rzekł Mousqueton.
Przez ten czas d‘Artagnan wylazł na okienko.
— Przyjacielu, ty się już zdecydowałeś?... — zapyta! Athos.
— Tak — odparł gaskończyk. — Athosie! ty człowiek wyższy, doskonały, rozkaż, aby duch zapanował nad materją. Aramisie, przemów do lokajów: a ty, Porthos, zabij każdego, ktoby się opierał.
D‘Artagnan uścisnął rękę Athosa, upatrzył chwilę, gdy statek przez ruch bałwanów na tył się pochylił i spuścił się w wodę, która go już do pasa objęła.
Athos poszedł za nim, statek jeszcze nie miał czasu podnieść się; po wyskoczeniu Athosa tył statku poszedł w górę ponad wodę, widać było linę przytrzymującą szalupę.
D‘Artagnan popłynął do liny, uchwycił ręką i tak wisiał z głową ponad wodą jedynie.
Za sekundę może Athos był obok niego.
Następnie koło statku ukazały się dwie głowy: byli to Aramis i Grimaud.
— Blaisois mnie niepokoi — rzekł Athos.
— Słyszałeś, d‘Artagnan, mówił, że pływa tylko w wodzie rzecznej?
— Kto umie pływać, pływa wszędzie — rzekł d‘Artagnan — do szalupy! do szalupy!
— Porthosa nie widać?
— Porthos się znajdzie, bądź spokojny, pływa, jak sam Lewiatan.
Rzeczywiście, Porthosa nie było widać, ponieważ pomiędzy nim a Mousquetonem i Blaisois, rozgrywała się scena napół śmieszna i dramatyczna. Służący przerażeni szumem wody, wyciem wiatru, widokiem przepaści czarnej, cofali się zamiast iść naprzód.
— Dalej, dalej, do wody!... — wołał Porthos.
— Będę panom zawadzał, szalupa taka mała — tłomaczył Mousqueton.
— Ja z pewnością utonę, nim dopłynę — dodał Blaisois.
— Wyłaźcie, bo zduszę was obydwóch!... — mówił Porthos, chwytając ich za gardła. — Blaisois, naprzód!
Jęk stłumiony żelazną ręką Porthosa, był odpowiedzią Blaisois, ponieważ olbrzym wziął go za głowę i za nogi, wysunął jak deskę przez okno i cisnął łbem na dół do wody.
— Na ciebie kolej, Mouston — rzekł Porthos — spodziewam się, że nie opuścisz swojego pana.
— O!.. panie — odparł Mousqueton ze łzami w oczach — poco wstąpiłeś do wojska z powrotem, tak dobrze nam było w zamku Pierrefonds. — Lecz stał się bierny i posłuszny, choć pewny był, że żyw nie wyjdzie.
Porthos niezdolny był opuścić tak wiernego sługi. Skoczył za nim do wody, tak, że obydwa ciała wpadły jednocześnie. Dlatego też, gdy Mousqueton wypłynął na wierzch oślepiony wodą, uczuł, że go podtrzymuje silne ramię Porthosa. Nie potrzebował żadnego poruszenia uczynić i dostał się majestatycznie do liny, jak jakie bóstwo wodne.
W tej chwili właśnie Porthos spostrzegł, że coś mu pod ręką szamocze się w wodzie. Złapał to coś za włosy: był to Blaisois, któremu już Athos śpieszył na pomoc.
— Wracaj, hrabio, wracaj — rzekł Porthos — nie potrzebuję ciebie wcale.
Porthos pchnął silnie nogami, wydostał się na wierzch fali, i jak olbrzym Adamastor, trzema pchnięciami zrównał się z przyjaciółmi.
D‘Artagnan, Aramis i Grimaud wyciągnęli Mousquetona i Blaisois, lecz gdy przyszła kolej na Porthosa, o mało nie przewrócił barki, gdy nogę przełożył przez poręcz i wchodził.
— Gdzie Athos?... — zapytał d‘Artagnan.
— Oto jestem — odrzekł Athos, który jak dobry generał, ostatni wsiadał do barki. — Czy wszyscy jesteście?...
— Wszyscy — rzekł d‘Artagnan. — Athos, czy masz swój puginał?...
— Mam.
— Przetnij linę i chodź do nas.
Athos wyjął sztylet z za pasa i przeciął linę; statek popłynął dalej, szalupa stała na miejscu, kołysana falą.
— Chodź, Athos — rzekł d‘Artagnan.
Podał rękę hrabiemu de la Fére, który z kolei zajął miejsce w szalupie.

— Wielki czas!... — rzekł gaskończyk — ujrzycie teraz ciekawe rzeczy!...

ROZDZIAŁ XXXIV
PRZEZNACZENIE

Właśnie gdy d‘Artagnan przestał mówić, odezwała się gwizdawka na statku pogrążającym się we mgle i ciemności.
— O!... to już coś znaczy, jak się domyślacie pewno — odezwał się gaskończyk.
Latarnie zabłysły na pokładzie a poza nimi sylwetki dwóch ludzi.
Nagle krzyk straszny, krzyk rozpaczy rozległ się w powietrzu; zdawało się, że krzyk ten rozdarł chmury, bo oto księżyc wyjrzał i oświecił białe żagle i liny czarnego małego statku, rysujące się na tle nieba zimowego.
Cienie jakieś uwijały się na pokładzie, potrącając się i wydając żałosne jęki.
Na tyle okrętu stanął Mordaunt z pochodnią w ręku.
Cienie te biegające bez pamięci po pomoście, to był Grosslow i jego ludzie, którzy na godzinę oznaczoną przez Mordaunta zgromadzili się; podczas, gdy on sam poszedł do drzwi posłuchać, czy muszkieterowie śpią jeszcze, a uspokojony ciszą panującą w kajucie, spuścił się na dno okrętu.
Mordaunt otworzył drzwi składu i pobiegł do lontu; pałający żądzą zemsty i pewny swego, jak człowiek, którego sam Bóg zaślepił, przyłożył ogień do siarki.
Przez ten czas Grosslow i majtkowie oczekiwali na pokładzie.
— Ściągnąć linę — rzekł Grosslow — i holować szalupę do nas.
Jeden z majtków przechylił się przez burtę i uchwycił za linę; lina bez oporu dała się podnieść.
— Sznur obcięty!... — wrzasnął marynarz — niema szalupy!...
Wtedy to Grosslow wydał ten okrzyk straszny, jaki muszkieterowie słyszeli.
— Co się stało?... — zawołał Mordaunt, który wyszedł z pod pomostu z pochodnią w ręku i także biegł na tył statku.
— Stało się, że wrogowie nasi uciekli, odcięli linę i zniknęli z szalupą.
Mordaunt skoczył do kajuty i uderzeniem nogi drzwi wywalił.
— Pusto!... — zaryczał. — O!... Szatany!...
— Puścimy się w pogoń — rzekł Grosslow, — nie mogą być chyba daleko, zatopimy ich z łatwością, skierowawszy statek na szalupę.
— Tak, lecz ogień!... — rzekł Mordaunt — już go podłożyłem!...
— Gdzie?...
— Lont zapaliłem!...
— Kroćset djabłów!... — zawył Grosslow, rzucając się do drabiny. — Może czas jeszcze?...
Mordaunt odpowiedział śmiechem piekielnym, z twarzą wykrzywioną, pochodnię cisnął do morza i sam rzucił się za nią.
W tej samej chwili, gdy Grosslow wchodził na drabinę, wnętrze statku rozwarło się, jak krater wulkanu, snop ognia wystrzelił pod niebiosa z hukiem, jak gdyby sto armat zagrzmiało.
Łuna czerwona oślepiła patrzących; po chwili przerażająca światłość znikła, szczątki statku spadły w morze i pogasły. Statek zniknął z powierzchni, a Grosslow i trzej jego ludzie przepadli na wnęki.
Czterej przyjaciele widzieli wszystko, nie uszedł im żaden szczegół krwawego dramatu. Przez jakąś chwilę, można ich było widzieć, w różnych pozach, wyrażających przerażenie, jakie owładnęło nimi, pomimo serc zahartowanych w kolejach życia.
Milczeli czas jakiś, nie mogąc się opamiętać. Porthos i d‘Artagnan trzymali wiosła w rękach zaciśniętych kurczowo, zapominając nawet w wodę je zanurzyć.
— Na honor — rzekł Athos, przerywając pierwszy ciszę śmiertelną zdaje mi się, że tym razem wszystko skończone.
— Do mnie, milordzie!... na pomoc!... ratujcie!... — dał się słyszeć głos żałosny.
Spojrzeli po sobie... Athos nawet zadrżał.
— To on, to jego głos!... — powiedział.
Wszyscy milczeli, bo wszyscy, jak Athos głos ten poznali.
Za chwilę można było odróżnić głowę ludzką. Człowiek zbliżał się, prując gwałtownie fale.
Athos wyciągnął rękę i wskazał go towarzyszom.
— Tak, tak — rzekł d‘Artagnan — widzę go...
— Jeszcze on!... — odezwał się Porthos — oddychając, jak miech kowalski. Do licha!... czyż on z żelaza?...
— O mój Boże!... — szepnął Athos.
Aramis i Athos rozmawiali po cichu.
Mordaunt dał kilka pchnięć i podnosząc rękę do góry na znak, iż wzywa ratunku:
— Litości!... panowie, litości, błagam w imię nieba!... siły mnie opuszczają, śmierć się zbliża!...
Głos wzywający ratunku drgał tak boleśnie, iż obudził współczucie w sercu Athosa.
— O!... nieszczęśliwy!... — mruknął.
— Dobryś!... — rzekł d‘Artagnan — brakuje tylko, ażebyś go żałował!... Zdaje mi się na prawdę, że ku nam płynie. Myśli może, że go zabierzemy!... Wiosłuj, Porthos, wiosłuj.
Dla przykładu d‘Artagnan zanurzył wiosło w morze; dwa silne pchnięcia odsunęły barkę o jakie dwadzieścia sążni.
— O!... wy nie opuścicie mnie!... nie dacie zginąć!... zlitujecie się nad nieszczęśliwym!... — zawołał Mordaunt.
— O!... O!... — rzekł Porthos do Mordaunta — zdaje mi się, że nakoniec masz na coś zasłużył, mój ruchu, i niema dla ciebie innego wyjścia, jak drzwi do piekła...
— O!... Porthos!... — szepnął hrabia de la Fére.
— Daj mi pokój, Athosie; doprawdy, śmiesznym się stajesz z wiecznemi twojemi szlachetnościami!... Otóż oświadczam ci, niech się poważy zbliżyć o dziesięć kroków do barki, a rozwalę mu łeb uderzeniem wiosła.
— Łaski!... panowie... nie uciekajcie... łaski błagam., zlitujcie się nademną!... — wołał młody człowiek oddychając tak gwałtownie, iż gdy fala głowę mu nakrywała, woda się burzyła.
D‘Artagnan śledził poruszenia Mordaunta, a skończywszy rozmowę z Aramisem, podniósł się:
— Mój panie — powiedział zwracając się do Mordaunta — bądź łaskaw oddalić się od nas, twoje obecne położenie jest łożem różami zasłanem, w porównaniu z tem coś dla nas gotował, i z tem, coś zrobił z Grosslowem i jego towarzyszami.
— Panowie — zaczął znów Mordaunt z akcentem rozpaczy — przysięgam, żal mój jest szczery. Zlitujcie się, młody jestem, mam zaledwie dwadzieścia trzy lata!... Panowie!... popchnęło mnie do tego uczucie bardzo naturalne, chciałem pomścić matkę moją!...
— O!.. — rzekł d‘Artagnan, widząc że Athos coraz bardziej mięknie — to zależy...
Mordaunt kilkoma poruszeniami mógł szalupy dosięgnąć; widmo śmierci dodawało mu sił nadludzkich.
— Niestety!... — jęczał — więc umrzeć muszę. Zabijacie syna, jak matkę zabiliście!... A jednak jam nic nie zawinił. Według praw boskich i ludzkich, syn powinien mścić się za matkę. A wreszcie — dodał składając ręce, — jeżeli to zbrodnia... ponieważ żałuję za nią... ponieważ błagam przebaczenia... powinniście mi przebaczyć...
— O!... serce mi się kraje!... — rzekł Athos.
— A ja powiadam — odparł d‘Artagnan — że trzeba z nim skończyć. Słyszysz, panie zabójco własnego wuja, kacie króla Karola I-go, panie podpalaczu, radzę ci, idź do dna, bo jak zbliżysz się jeszcze choć trochę do barki, roztrzaskam ci głowę tem oto wiosłem.
Mordaunt, jak gdyby w rozpaczy, podsunął się. D‘Artagnan ujął wiosło w dwie ręce; Athos się podniósł.
— D‘Artagnan!... d‘Artagnan!... — zawołał — d‘Artagnan!... mój synu... błagam cię!... Ten nieszczęśliwy umiera... to okrutne jest pozwolić ginąć człowiekowi i ręki mu nie podać, kiedy tego tylko trzeba dla ocalenia go... Serce moje nie pozwala na czyn podobny... Nie mogę się oprzeć... on żyć musi!...
— Mordioux!.. — odparł d‘Artagnan — dlaczego nie powiążesz nam nóg i rąk, i nie wydasz nas temu nędznikowi?... Prędzeijby się skończyło. Ah!... hrabio de la Fére, chcesz zginąć przez niego, otóż ja, twój syn, jak mnie nazywasz, nie pozwolę na to.
Pierwszy to raz d‘Artagnan odmówił prośbie Athosa, jaką ten do niego zanosił, nazywając synem swoim.
Aramis z zimną krwią dobył szpady, którą w zębach wyniósł ze statku.
— Jeżeli ujmie ręką za krawędź — rzekł — utnę mu ją, jako należy się królobójcy.
— O panowie!... — zawołał Athos głosem, któremu nie podobna się było oprzeć, — bądźmy ludźmi, chrześcijanami!..
D‘Artagnan westchnął, a raczej jęknął; Aramis opuścił szpadę, Porthos usiadł napowrót.
— Przypatrzcie się — ciągnął Athos — śmierć wyryła swe piętno na jego twarzy; chwila jeszcze, a pójdzie na dno przepaści. O!... nie obciążajcie mnie strasznym wyrzutem; przyjaciele moi, nie zmuszajcie, abym umarł ze wstydu; darujcie mi życie tego biedaka; będę was błogosławił, będę was...
— Umieram!... — mruczał Mordaunt — ratunku!... ratunku!...
— Odwleczmy to choć na minutę — rzekł Aramis, nachylając się na lewo do d‘Artagnana; — rób wiosłem — dodał — pochylając się na prawo do Porthosa.
Porthos uderzył wiosłem, lecz ponieważ sam tylko to zrobił, łódź zakręciła się jedynie i zbliżyła jeszcze Athosa do tonącego.
— Panie hrabio de la Fére!... — krzyknął Mordaunt — do ciebie się udaję!... ciebie błagam jedynie!... Zmiłuj się nademną!... Gdzie jesteś hrabio de la Fére... Nie widzę już... umieram!... ratujcie!... ratujcie!...
— Oto jestem — rzekł Athos, wychylając się, i podał rękę Mordauntowi, z godnością i szlachetnością właściwą mu w każdem poruszeniu — ujmij pan tę rękę i wejdź do nas.
— Wolę nie patrzeć — rzekł d‘Antagnan — wstręt mam do takiej słabości.
Odwrócił się do dwóch przyjaciół, którzy wcisnęli się w głąb barki, jak gdyby bali się dotknąć tego, któremu Athos rękę podawał.
Mordaunt uczynił wysiłek ostatni, porwał rękę wyciągniętą ku sobie, i uczepił się jej z gwałtownością ostatniej nadziei.
— Dobrze!... — odezwał się Athos — a drugą połóż tutaj...
I podał mu ramię, jako drugi punkt oparcia, tak, że głową dotykał prawie głowy Mordaunta, a dwaj śmiertelni wrogowi, trzymali się w uścisku, jak bracia rodzeni.
Mordaunt uchwycił palcami odrętwiałymi za kołnierz Athosa.
— Uspokój się panie — rzekł hrabia — jesteś uratowany.
— Ach!... matko moja — krzyknął Mordaunt ze spojrzeniem płomiennem i wyrazem nieopisanej nienawiści w głosie — jedną tylko ofiarę mogę ci poświęcić; lecz przynajmniej tę, którą ty samabyś także wybrała!...
I podczas gdy d‘Artagnan krzyczał z przerażenia, Porthos podnosił wiosło, Aramis upatrywał, gdzieby cios zadać Mordauntowi, szalupa przechyliła się gwałtownie i Athos wpadł do wody Mordaunt wydał okrzyk triumfu, ściskał szyję ofiary i jak wąż oplątał ją nogami, aby ruchy paraliżować.
Athos nie krzyknął, nie wołał o ratunek i przez jakąś chwilę starał się utrzymać na powierzchni; lecz ciężar go pociągnął i zapadał powoli. Widać było już tylko długie włosy bujające po fali... potem wszystko zniknęło, woda się zagotowała, potem wygładziła, tylko szerokie koła oznaczały miejsce, w którem obaj na dno poszli.
Przyjaciele oniemieli z przerażenia. Stali jak posągi kamienne, słychać było tylko gwałtowne uderzenia serc.
Porthos pierwszy przyszedł do siebie i rwąc włosy pełnemi garściami.
— O!... — zawołał ze łkaniem rozdzierającem u takiego jak on człowieka — o!... Athosie!... Athosie!... szlachetne serce!... Przekłeństwo nam!... którzy dopuściliśmy, byś zginął!...
W tejże chwili, przy bladem świetle księżyca, o kilkanaście stóp od barki woda zawrzała tak samo, jak w chwili zanurzenia się topielców.
Ujrzano najprzód włosy na powierzchni, potem twarz bladą z oczami otwartemi a jednak martwemi, następnie wypłynął korpus ludzki do połowy, wyprostował się, i bezwładnie opadł znów płynąc, z ruchem bałwanów.
W piersiach trupa zagłębiony był sztylet, którego złocona klinga pobłyskiwała.
— Mondaunt!... Mordaunt!... Mordaunt!... — wołali trzej przyjaciele: To jest Mordaunt!...
— Gdzie Athos?... — rzekł d‘Artagnan.
Nagle barka przechyliła się na lewo, pod jakimś ciężarem niespodzianym, a Grimaud zawył z radości.
Wszyscy się obrócili i ujrzeli Athosa, bladego, z okiem zagasłem i ręką drgającą, opartego na burcie dla wytchnienia.
— Czy przynajmniej nie jesteś ranny?... — zapytał d‘Artagnan.
— Nie — odrzekł Athos — a on?...
— O!... on, dzięki Bogu, tym razem zginął na dobre. Zobacz tylko!
I d‘Artagnan pokazał ciało Mordaunta unoszone falą, zdawało się, że nawet po śmierci Mordaunt przeszywa czterech przyjaciół spojrzeniem nienawiści. Nareszcie poszedł na dno morza.
Athos patrzył za nim ze smutkiem i politowaniem.
— Brawo!... Athos!... — zawoła? Aramis, z rządkiem u niego uniesieniem.
— Pyszny cios!... — krzyknął Porthos.

— Mam syna — rzekł Athos — pragnąłem żyć jeszcze. To nie ja go zabiłem — to przeznaczenie.

ROZDZIAŁ XXXV
MOUSQUETON NIE UPIEKŁ SIĘ W OGNIU, A TRAFEM SZCZĘŚLIWYM, NIE ZJEDZONO GO ŻYWCEM

Po okropnych scenach przez nas opowiedzianych, cisza nastała w szalupie. Wszystko ogarnęły ciemności nieprzejrzane, tak straszne w każdej pustyni a głównie w tej pustyni wodnej, zwanej oceanem. Słychać było jedynie wycie wiatru i szum fal morskich.
Porthos pierwszy przerwał milczenie.
— Dużo już okropności w życiu widziałem — powiedział — lecz nic mnie do tego stopnia nie wzruszyło, jak to, na co obecnie patrzyłem.
A jednak, chociaż jestem cały wzburzony, oświadczam wam, drodzy przyjaciele, iż czuję się bardzo szczęśliwym. Sto funtów co najmniej ubyło mi ciężaru z piersi, i nakoniec, oddycham swobodnie. Mówiąc to Porthos odetchnął potężnie, co świadczyło o sile jego płuc.
— Co do mnie — rzekł Aramis — innego jestem zdania, niż ty, Porthosie; nie mogę otrząsnąć się z przerażenia i co chwila spodziewam się ujrzeć tego nędznika, wynurzającego się z wody ze sztyletem w ręku.
— O! ja jestem spokojny — odparł Porthos — dostał pod szóste żebro, i dosyć głęboko; sztylet wepchnięty był po samą rękojeść. Nie czynię ci wyrzutów, Athosie, przeciwnie, gdy się cios zadaje, tak właśnie powinno się uderzać. To też czuję, że żyję, oddycham, jestem wesoły...
— Nie opiewaj jeszcze zwycięstwa, Porthosie — rzekł d‘Artagnan — nigdy podobno nie znajdowaliśmy się w większem niebezpieczeństwie, jak obecnie. Człowiek człowiekowi da radę, lecz co pocznie z żywiołem? Otóż my w tej chwili jesteśmy sami na morzu, pośród nocy, bez przewodnika, w wątlej łodzi. Niech tylko wiatr silniejszy przewróci szalupę — a jesteśmy zgubieni!
Mousqueton westchnął ciężko.
— Niewdzięczny jesteś, d‘Artagnanie — rzekł Athos — wątpisz w Opatrzność w chwili, gdy właśnie ocaliła nas cudownym sposobem. Czy sądzisz, że wyprowadziła nas z tylu okropnych niebezpieczeństw, aby opuścić następnie? O nie!... Od samego początku wieje wiatr zachodni... nie zmienia się... to nas uratuje. Athos poszukał gwiazdy polarnej.
— Oto Wóz Wenery, a zatem Francja w tamtej stronie. Oddajmy się na wolę wiatru, dopóki nie zmieni kierunku, popychać nas będzie do brzegów Calais lub do Boulogne. Jeżeli szalupa się przewróci, poradzimy sobie przecie; silni jesteśmy, pływamy dobrze, oprócz jednego; odwrócimy ją, lub uczepimy się do niej, jeśli odwrócenie będzie nad siły nasze. Jesteśmy na szlaku wszystkich okrętów, idących z Duwru do Calais, i z Portsmouth do Boulogne: gdyby na wodzie zostawały ślady, widzielibyśmy tu dolinę, wyrżniętą ich przejściem. Niepodobna także, abyśmy do rana nie napotkali choćby łodzi rybackiej, która nas zabierze...
— A jak nie napotkamy i wiatr zacznie dąć z północy?
— Wtedy — rzekł Athos — będzie co innego zupełnie, dostaniemy się do lądu po drugiej stronie Atlantyku.
— To znaczy, że pomrzemy z głodu — odezwał się Aramis.
— To więcej, niż prawdopodobne — rzekł hrabia de la Fére.
Mousqueton westchnął po raz drugi, lecz boleśniej, niż pierwszym razem.
— Co u licha! Mouston — zapytał Porthos — co ci jest, jęczysz i jęczysz ciągle? stajesz się nudny, mój kochany!...
— Zimno mi, proszę pana — odparł Mousqueton.
— To niepodobna — rzekł Porthos.
— Niepodobna?...
— Ma się rozumieć. Jesteś cały oblany sadłem, a to zimna nie przepuszcza. Coś innego w tem jest, no dalej, powiedz otwarcie.
— Otoż tak, proszę pana, przyznam się; właśnie to sadło, które pan wychwala, nabawia mnie niepokoju.
— Dlaczegóż to? no Mouston, śmiało, panowie pozwalają ci mówić.
— Dlatego proszę pana, że w bibljotece w zamku de Bracieux, jest masa książek z opisami podróży, a pomiędzy niemi Jana Moquet, opis sławnej podróży króla Henryka IV...
— Cóż dalej?...
— Otóż te książki mówią dużo o różnych przygodach morskich, okrutnie podobnych do tego, co nam grozi...
— Mów dalej, Monston — rzekł Porthos. — Bardzo zajmująca jest ta analogja.
— W podobnym wypadku, podróżnicy zgłodniali (tak pisze Jan Moquet) mają ohydny zwyczaj zjadać się nawzajem, zaczynając od...
— Od najtłuściejszego!... — zawołał d‘Artagnan, nie mogąc wstrzymać się od śmiechu, pomimo grozy położenia.
— Tak, panie — odrzekł Mousqueton, przerażany trochę tą wesołością — pozwól pan, że ośmielę się zapytać, co w tem jest śmiesznego?
— O! to poświęcenie uosobione, ten zacny Mouston!... — odezwał się Porthos. — Założę się, iż widział się już obdartym ze skóry i jedzonym przez swojego pana?
— Tak, panie; chociaż przyznam się, że radość moja z tego powodu zmieszana była z niejakim smutkiem, jednak, nie płakałbym bardzo nad sobą, gdybym miał pewność, iż umierając przydam się na cokolwiek panu mojemu.
— Mouston — rzekł Porthos wzruszony — jeżeli powrócimy kiedy do „mojego“ zamku de Pierrefonds, podaruję na własność tobie i twoim potomkom winnicę na górze, ponad folwarkiem.
— Nazwiesz ją „Winnicą Poświęcenia“, Moustonie — rzekł Aramis — aby w najdalsze wieki przekazać pamięć twojego poświęcenia się dla pana.
— Kawalerze — rzekł d‘Artagnan, śmiejąc się ciągle — byłbyś napoczął Mousquetona bez wielkiej odrazy, wszak prawda? a jeszcze po dwóch lub trzech dniach postu?
— O! nie, na honor — odparł Aramis — wolałbym Blaisois — nie tak dawno go znamy.
Grimaud, milczący jak zawsze, wywijał z całych sił wiosłami.
— To ty wiosłujesz?... — zapytał go Athos.
Grimaud skinął, że tak.
— Dlaczego?
— Żeby się rozgrzać.
I rzeczywiście, wszyscy dzwonili zębami z chłodu, a z cichego Grimauda pot się lał kroplisty.
Nagle Mousqueton krzyknął radośnie, podnosząc rękę uzbrojoną w butelkę.\
— O panie!... — rzekł, podając butelkę Porthosowi — jesteśmy ocaleni! barka zaopatrzona w żywność!
Wydostał z pod ławki jednę po drugiej tuzin podobnych butelek, chleb i kawał solonej wołowiny.
To przypadkowe odkrycie powróciło dobry humor wszystkim, wyjąwszy Athosa.
— Mordieu!... — odezwał się Porthos — który, jak wiemy, był głodny już, gdy siadał na okręt; zadziwiającem jest doprawdy, jak wzruszenia działają na żołądek!
Wypróżnił butelkę, zjadł sam trzecią część chleba i tyleż wołowiny.
— A teraz — rzekł Athos — śpijcie, lub starajcie się zasnąć; ja będę czuwać.
Po chwili ufni w baczność sternika, ułożyli się jak który mógł próbując korzystać z rady udzielonej przez Athosa, który siedząc u steru z oczami utkwionemi w niebo, szukał nietylko drogi do Francji... W samotności szukał Boga tam wysoko, a tu na ziemi otaczał opieką przyjaciół. Zamyślony a jednak przytomny, kierował barką tam, gdzie iść powinna. Po kilku godzinach pokrzepiającego snu, Athos zbudził towarzyszy.
Pierwsze blaski dnia srebrzyły modrą toń wody, a o jakie dziesięć strzałów widniał w dali punkt czarny, nad którym powiewał żagiel trójkątny, wąski, a długi jak skrzydło jaskółcze.
— Łódź!... — zawołali trzej przyjaciele jednocześnie, podczas gdy służący wyrażali radość swą na różne tony.
Był to statek z Dunkierki, wiozący żywność do Boulogne.
W kwadrans potem łódź odczepiona od, statku — ciągnęła za sobą szalupę z rozbitkami; dostali się nareszcie na pokład małego okrętu.
Grimaud, w imieniu swego pana, ofiarował kapitanowi dwadzieścia gwinei, a o dziewiątej rano, pchani pomyślnym wiatrem, nasi Francuzi wysiadali na ziemię ojczystą.
— Boże! jakżeż się tu pewnie stoi!... — rzekł Porthos, zagłębiając swe szerokie stopy w piasku. Niech no mnie teraz kto zaczepi, niech krzywo spojrzy, albo się dotknie, zobaczy z kim będzie miał do czynienia! Morbleu! wyzwałbym całe królestwo!
— A ja — rzekł d‘Artagnan — proszę cię, Porthosie, nie rzucaj tak głośno wyzwania, zdaje mi się bowiem, że strasznie nam się tu przypatrują.
— Podziwiają nas przecie — rzekł Porthos.
— Otóż ja — odparł d‘Artagnan — nie dbam zupełnie o próżną chwałę. Spostrzegam tylko, że kręcą się tu ludzie czarno ubrani, a w naszem położeniu, tacy ludzie strachem mnie przejmują, nie zapieram się tego wcale...
— To urzędnicy portowi, spisujący towary nadeszłe — rzekł Aramis.
— Za rządów tamtego, wielkiego kardynała — rzekł Athos — uważanoby więcej na nas, niż na towary. Za rządów zaś obecnego, uspokójcie się przyjaciele, stanie się zupełnie przeciwnie.
— Nie ufam temu — mówił d‘Artagnan — i uciekam po za wzgórza piaszczyste.
Mały orszak podążył za nim i znikł niebawem poza wzgórzami, jednak nie bez zwrócenia na siebie uwagi ludzi, znajdujących się w porcie.
— Ponieważ ubiegliśmy już z pół mili — odezwał się Aramis — usiądźmy i pogadajmy.
— Nie, nie — rzekł d‘Artagnan — uciekajmy jeszcze. Wymknęliśmy się Cromwellowi, Mordauntowi i morzu, trzem przepaściom, które nas pochłonąć chciały, nie wymkniemy się Imć panu Mazariniemu.
— Masz rację, d‘Artagnan — rzekł Aramis — a według mego zdania, dla większego bezpieczeństwa, powinniśmy się rozłączyć.
— Tak, tak, Aramisie — odparł d‘Artagnan — rozłączmy się...
— Dlaczego mamy się rozłączyć?... — zapytał Athos.
— Dlatego — odrzekł d‘Artagnan — że Porthos i ja wysłani byliśmy od Mazariniego do Cromwella — a służyliśmy Karolowi I-mu. Jeżeli wracamy razem z panem hrabią de la Fére i kawalerem d‘Herblay, zbrodnia nasza jest dowiedziona; jeżeli jednak wracamy sami, zbrodnia nasza staje się wątpliwą; wątpliwością zaś można ludziom doskonale zamydlać oczy. A w dodatku chciałbym naciągnąć pana Mazariniego, tak, chciałbym szczerze...
— Widzicie!... — rzekł Porthos — jest racja, a mnie to na myśl nie przyszło!
— Zapominasz — odezwał się Athos — że wziąłeś nas do niewoli na polu walki; nie uważamy się za zwolnionych z danego słowa, i sądzimy że gdy odprowadzisz nas jako jeńców do Paryża...
— Doprawdy, Athosie — przerwał d‘Artagnan — przykro mi, że człowiek taki rozumny, wygaduje głupstwa, jakich wstydziłby się uczeń z trzeciej klasy. Kawalerze — ciągnął d‘Artagnan zwracając się do Aramisa, charakter mój podejrzliwy przesadza może niebezpieczeństwo. Porthos i ja nie ryzykujemy nic zgoła. Lecz jeżeliby trafem chciano nas aresztować w waszej obecności! Dobylibyśmy wszyscy nasze szpady, i sprawa stałaby się złą bardzo... tak złą, iż zgubiłaby nas wszystkich czterech. A w dodatku, jeżeli dwóch z nas nieszczęście spotka, czyż nie lepiej, aby drudzy zostali swobodni i wyciągnęli tamtych z biedy? Kto wie, czy rozłączeni nie otrzymamy przebaczenia, wy od królowej, my od Mazariniego? przebaczenia, którego odmówionoby nam, gdybyśmy pokazali się razem. Dalej, Athos i Aramis, zawracajcie na prawo; Porthos, chodź ze mną na lewo; pozwól tym panom iść ku Normandji, a my najkrótszą drogą dostaniemy się do Paryża.
— Lecz, gdy nas złapią w drodze, jakim sposobem zawiadomimy się o wypadku?... — zapytał Aramis.
— Nic łatwiejszego — odparł d‘Artagnan: ułóżmy marszrutę, z której nie zboczymy. Idźcie do Saint-Valery, potem do Dieppe, a potem prostą drogą z Dieppe do Paryża. My zaś pójdziemy na Abbeville, Amiens, Peronne, Compiégne i Senlis. W każdej oberży, w każdym domu gdzie przystaniemy, wypiszemy na ścianie ostrzem noża, lub na szybie djamentem, objaśnienia ułatwiające poszukiwania tym, którzy będą wolni.
— O mój przyjacielu — rzekł Athos — jakżebym wychwalał twój rozum i pomysłowość, gdybym nie był zmuszony uwielbiać twoje serce.
I wyciągnął ręce do d‘Artagnana.
— Czyż lis ma genjusz, Athosie?... — rzekł gaskończyk, wzruszając ramionami; — nie potrafi chrupać kury, zmylić pogoń myśliwych i znaleźć swoją drogę tak w dzień, jak w nocy, ot i wszystko. Czy dobrze? zgadzasz się?
— Zgadzam.
— Zatem podzielmy pieniądze — podjął d‘Artagnan — Grimaud, ile tam pozostało?
— Sto osiemdziesiąt i pół luidora, proszę pana.
— Tak myślałem... Dzielmy tedy pieniądze i jedźmy.
Czterej przyjaciele poczęli ściskać się i całować jeden drugiego. Ludzie ci, złączeni w uścisku braterskim, jedną tylko duszę w tej chwili posiadali.
Blaisois i Grimaud mieli iść z Athosem i Aramisem.
Mousqueton wystarczał dla Porthosa i d‘Artagnana.
Jak zawsze tak i teraz, podzielono się pieniędzmi z braterską skrupulatnością; następnie po ostatniem uściśnieniu i zaprzysiężeniu wiecznej przyjaźni, czterej szlachcice rozstali się i poszli w swoją drogę. Długo jeszcze oglądali się za sobą i posyłali serdeczne słowa, które echa powtarzały po górach.
Nakoniec stracili się z oczu...
— Sacrebleu! d‘Artagnan — przemówił Porthos — muszę ci to od razu powiedzieć, nie umiem bowiem chować w sercu urazy do ciebie, nie poznawałem cię w całej tej sprawie.
— Dlaczego?... — zapytał d’Artagnan z chytrym uśmiechem.
— Dlatego, że jeżeli jak powiadasz, Athosowi i Aramisowi grozi niebezpieczeństwo, to pocóż ich opuszczać? Przyznam się, iż byłem gotów udać się z nimi, a nawet teraz chciałbym ich dogonić i strzec, pomimo wszystkich Mazarnich tej ziemi.
— Miałbyś istotnie słuszność, Porthosie, gdyby tak było, lecz dowiedz się wprzód jednej małej rzeczy, która chociaż jest bardzo maleńką, zmieni do szczętu twoje przekonania. Otóż, nie tym panom grozi niebezpieczeństwo, a nam samym, kochanku; nie przez żadną obojętność ich opuszczamy, lecz ażeby ich nie kompromitować.
— Naprawdę?... — rzekł Porthos ze zdziwieniem.
— Niema najmniejszej wątpliwości; jak ich zaaresztują, to wpakują do Bastylji; z nami inaczej postąpią, nas czeka plac Gréve...
— Oho!... — rzekł Porthos — strasznie daleko Stamtąd do baranowskiej korony, którąś mi obiecał, kochany d Artagnan!
— Ba! może nie tak daleko, jak przypuszczasz: Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu...
— Dlaczegóż to nam grozi więcej, niż Athosowi i Aramisowi?... — zapytał Porthos.
— Całą ich winą, że udali się do Anglji z polecenia królowej Henryki, my zaś zdradziliśmy Mazariniego; ponieważ wysłał nas do Cromwella, a my przyłączyliśmy się do partji króla Karola.
— Na honor, to wszystko prawda — rzekł Porthos lecz jak możesz przypuszczać, kochany przyjacielu, ażeby przy tylu ważnych zajęciach, generał Cromwell miał czas myśleć...
— Cromwell myśli o wszystkiem, Cromwell ma czas na wszystko; wierz mi, kochany przyjacielu, my też nie traćmy naszego czasu, bo jest bardzo dla nas drogim. Będziemy bezpieczni, dopiero po widzeniu się z Mazarinim, i to jeszcze...
— Do djabła!... — rzekł Porthos — co my powiemy temu Mazariniemu?
— Pozwól działać, mam ja plan gotowy: ten zwycięża, kto ma ostatnie słowo. Cromwell jest bardzo silny, Mazarini bardzo chytry, lecz wolę z nimi mieć do czynienia, niż z nieboszczykiem Mordauntem.
— Na honor, bardzo przyjemnie powiedzieć „nieboszczyk Mordaunt“, lecz dalej, w drogę.

Nie tracąc czasu obaj skierowali się przez pola w stronę drogi wiodącej do Paryża. Mousqueton szedł za nimi; drżał on z zimna noc całą, lecz zato teraz, po kwadransie marszu, było mu już za ciepło.

ROZDZIAŁ XXXVI
POWRÓT

Athos z Aramisem pośpieszyli drogą wytkniętą przez d‘Artagnana.
W każdej oberży, gdzie zatrzymywano się na nocleg, kreślili na szybach lub ścianach umówione znaki, oczekując uwięzienia podczas snu, a co rano budzili się zdziwieni, że nikt ich nie zaczepiał.
W miarę zbliżania się do stolicy, zostawiali po za sobą wspomnienia strasznych wypadków, w jakich brali udział, zdawały im się, one tylko snem okrutnym. Przewroty zaś, które nastąpiły podczas ich nieobecności w Paryżu i na prowincji, pochłaniały całą ich uwagę.
Paryżanie znaleźli się niespodzianie pozbawieni królowej i króla, co ich bardzo niepokoiło. Nawet tak upragniona od dawna nieobecność Mazariniego, nie była w stanie pocieszyć ich po ucieczce dostojnej matki z synem.
Uczucie paryżan po wyjeździe królowej i króla di Saint-Germain, podobne było do przestrachu, jakiego do znają dzieci, gdy zostaną same, w nocy i bez światła. Parlament poruszył się i zatrwożył. Uchwalono wysłać deputację do królowej, prosząc, aby nie pozbawiała Paryża szczęścia posiadania w swych murach Jej Królewskiej Mości.
Poselstwo jednak nie dostąpiło zaszczytu przyjęcia, musiało oczekiwać na gościńcu po za murami, dokąd ten sam kanclerz Séguier, którego widzieliśmy w pierwszej części naszego opowiadania, jak prześladował królową i szukał listu od Buckinghama, aż po za stanikiem jej sukni, zaniósł obecnie deputacji ultimatum rządu. Według tegoż, parlament powinien upokorzyć się przed władzą królewską, i ukarać wszystkich, którzy wywołali zamieszki i rozdwojenia. W przeciwnym razie zaraz nazajutrz Paryż będzie oblężony.
Gdyby królowa odpowiedziała na akt pokory ze strony wysłańców miasta nieco umiarkowaniej, byłaby może otrzymała choć w części zadośćuczynienie.
Lecz groźby wywarły skutek zupełnie przeciwny. Obraziła parlament, mający za sobą całe mieszczaństwo, które w sprawie z Brousselem pokazało, co umie.
Odpowiedział też parlament na wyrok królowej, oznajmiając, że kardynał Mazarini był główną przyczyną zamieszek w mieście, i że jako wrogowi króla i kraju, rozkazuje mu opuścić dwór natychmiast, a Francję w przeciągu ośmiu dni. Po tym zaś czasie, jeżeli nie będzie posłuszny, rozkazuje wszystkim poddanym króla, ścigać go i zmusić do wyjazdu.
Po takiej odpowiedzi, niespodziewanej zupełnie u dworu, nagle, Paryż z jednej strony — z drugiej Mazarini, znaleźli się wyjęci z pod prawa. Chodziło tylko o to, która strona zwycięży.
Dwór robił przygotowania do ataku, Paryż zaś do obrony. Mieszczanie zabrali się do przygotowania barykad, gdy niespodzianie przybyła im pomoc.
Koadjutor nie chciał pozostać wtyle i sprowadził księcia Conti, brata księcia Kondeusza i księcia de Longueville, jego szwagra.
Od tej pory mieszczanie nabrali pewności, mając za sobą dwóch książąt krwi królewskiej, a co więcej znaczy przewagę liczby.
Po nader burzliwych rozprawach, książę de Conti został obrany naczelnym wodzem armji królewskiej zewnątrz Paryża, z pp.: księciem d‘Elbout, de Bouillon i marszałkiem de La Mothe, jako pomocnikami ogólnymi. Książę de Longueville, nie dostał rangi ani tytułu, dosyć mu było iść razem ze szwagrem.
Co się tyczy pana de Beaufort, ten przybył z Vandei, przynosząc ze sobą, jak opiewa kronika, minę wielkopańską, przepyszne długie włosy i ogólną popularność, które czyniły go ulubieńcem i królem pospólstwa.
Armja paryska, organizowała się z szybkością właściwą mieszczaństwu, opanowanemu gorączkowem jakiemś przedsięwzięciem. 19 stycznia improwizowane zastępy spróbowały wycieczki poza mury miasta, nietyle, by stoczyć jakąkolwiek potyczkę, ile dla upewnienia siebie i innych, że są nareszcie zorganizowani! Na czele oddziału, powiewała wysoka chorągiew, z napisem: „Poszukujemy naszego króla“.
Tak przeszło do pierwszych dni lutego, a właśnie 1-go tego miesiąca, czterej muszkieterowie wylądowali w Boulogne i udali się do Paryża różnemi drogami.
Przy schyłku czwartego dnia podróży, omijali, jak jedni, talk drudzy Nanterre, by nie wpaść w ręce partji stronników królowej.
Athos z niechęcią poddawał się wszelkim ostrożnościom, lecz Aramis zrobił mu słuszną uwagę, iż nie mają prawa narażać się na niebezpieczeństwa, ponieważ król Karol zlecił im święte posłannictwo, które przyjęte przez nich u stóp rusztowania, może być dokonane tylko u stóp nieszczęśliwej królowej, jego żony. Athos zmuszony był ustąpić. Nasi podróżni zastali przedmieścia obsadzone wojskiem, a cały Paryż pod bronią. Straż odmówiła przejścia dwom szlachcicom. Sierżant wyszedł i przybrawszy postaw wę pełną godności i znaczenia, jak zwykle robią mieszczanie, gdy mają szczęście przywdziać mundur wojskowy.
— Coście za jedni, moi panowie? — zapytał.
— Jesteśmy szlachtą, — odrzekł Athos.
— Co za interes macie w Paryżu?
— Ważne zlecenia, do Tej Wysokości królowej angielskiej.
— Oho! wszyscy teraz z interesami do królowej angielskiej! — odparł sierżant. — Mamy tu właśnie na naszym posterunku trzech szlachciców, których paszporty sprawdzamy, udających się także do Jej Królewskiej Mości.
— Gdzie pańskie paszporty?
— Nie posiadamy żadnych.
— Jakto! żadnych?
— Jak już powiedzieliśmy, przybywamy z Anglji; nie mamy pojęcia, co się dzieje w kraju, ponieważ opuściliśmy Paryż przed wyjazdem króla.
— A! — rzekł sierżant z miną domyślną, — to wy jesteście mazaryńczykami, chcecie się przedostać, by nas szpiegować!
— Kochany przyjacielu, — odezwał się Athos, który dotąd milczał, pozwalając mówić Aramisowi; — gdybyśmy byli mazaryńczykami, posiadalibyśmy wszelkie możliwe paszporty. Wierzcie ani, panowie, że w waszem położeniu wypada obawiać się się tych właśnie, co mają papiery w porządku.
— Proszę panów na odwach, tam przedstawicie swoje żądania naczelnikowi posterunku.
Kordegarda zapchana była mieszczaństwem, i ludem; jedni grali, drudzy pili, inni znów krzyczeli i sprzeczali się głośno. W kącie odwachu, strzeżeni pilnie, siedzieli trzej panowie, których paszporty oficer przeglądał. Oficer ten miał osobny pokój obok, jak tego wymagała jego ranga i ważność spełnianych obowiązków. Gdy wprowadzono naszych muszkieterów, siedzący w kącie panowie bacznie się im przypatrywali; nawzajem nasi przyjaciele starali się przeniknąć, kto się ukrywa pod szerokiemi płaszczami i kapeluszami na oczy naciśniętemi. Jeden szczególnie, najniższy wzrostem, starał się być ciągle w cieniu. Na oświadczenie sierżanta, iż prawdopodobnie przyprowadził mazaryńczyków, trzej panowie nadstawili uszu... Najniższy postąpił parę kroków naprzód, lecz cofnął się natychmiast. W kordegardzie utrzymywano jednogłośnie, iż nowoprzybyłych nie wpuszczą do Paryża bez paszportów.
— Ja sądzę przeciwnie, — odezwał się Athos, — zdaje mi się bowiem, iż imamy do czynienia z ludźmi rozsądmymi. Nic łatwiejszego przecie, jak przedstawić Jej łaskawości, królowej angielskiej nazwiska nasze, a jeżeli zaręczy za nas, mam nadzieję, że przepuścicie nas bez oporu.
Na te słowa zdwoiła się ciekawość szlachcica ukrywającego się w kącie, uczynił poruszenie mimowolne, a chcąc się lepiej płaszczem osłonić, zrzucił kapelusz z głowy; nachylił się zaraz i podniósł go pośpiesznie.
— Na Boga! — rzekł Aramis, trącając Athosa, — czyś widział?
— Co takiego? — zapytał Athos.
— No, twarz najmniejszego z trzech szlachciców?...
— Nie.
W tej chwili właśnie sierżant powrócił, wręczył papiery trzem szlachcicom.
— Paszporty w porządku — powiedział. — Przepuścić tych panów.
Nie dali sobie dwa razy powtarzać, skłonili się i, korzystając z pozwolenia, wynieśli się coprędzej.
Aramis patrzył za nimi, a gdy najmniejszy przechodził koło niego, uścisnął mocno rękę Athosa.
— Co ci się stało?... — zapytał tenże.
— To... lecz to pewno przywidzenie.
Zwrócił się do sierżanta:
— Proszę pana, powiedz mi, czy znasz tych panów co stąd wyszli?...
— Znam ich podług paszportów, to są panowie: de Flamarens, de Chatillon i de Bracy, należący do Frondy a obecnie udający się do księcia de Longueville.
— To dziwne, niepojęte — mówił Aramis więcej do swej myśli, niż do sierżanta — zdawało mi się, iż poznaję kardynała Mazariniego.
Sierżant wybuchnął głośnym śmiechem.
— Co!... on odważyłby się przyjść do nas?... wie przecie, że go tu szubienica czeka!... Oho!... nie taki on głupi!...
— O!... — mruczał Aramis. — Mogłem się pomylić, nie posiadam bystrego wzroku d‘Artagnana.
— Kto tu wspomina d‘Artagnana?... — zapytał oficer, który właśnie stanął na progu swej izby.
— O!... — wybełkotał Grimaud, wytrzeszczając oczy.
— Co mówisz?... — zapytali jednocześnie Athos i Aramis.
— Planchet!... — odparł Grimaud — Planchet ze szlifami.
— Hrabia de la Fére i kawaler d‘Herblay, — zawołał oficer — już wracają do Paryża!... O!... co za radość!... zapewne panowie pragniecie połączyć się z naszymi książętami?...
— Zgadłeś, kochany Planchet — rzekł Aramis, podczas gdy Athos uśmiechał się na widok znaczenia, jakie posiadł w armji mieszczańskiej dawny towarzysz Mousquetona, Bazina i Grimauda.
— Czy mogę zapytać, panie d‘Herblay, co się dzieje z panem d‘Artagnanem?...
— Rozstaliśmy się z nim przed czterema dniami, kochany przyjacielu, i według wszelkiego prawdopodobieństwa, jest już w Paryżu.
— Nie panie, pewny jestem, że nie powrócił do stolicy; a zresztą, może został w Saint-Germain.
— Wątpię, albowiem naznaczyliśmy sobie spotkanie w oberży pod, „Koźlęciem“.
— Wstępowałem tam dziś właśnie.
— Czy piękna Magdalena nie miała od niego żadnej wiadomości?... — zapytał Aramis z uśmiechem.
— Nie, panie, a nawet nie będę okrywał, że zdawała się być bardzo zaniepokojoną.
— Nic w tem dziwnego, że go jeszcze niema — rzekł Aramis — my bardzo prędko podróżowaliśmy. A teraz pozwól, drogi Athosie, nie będę już pytał o naszego przyjaciela, tylko powinszuję panu Planchetowi.
— O!... łaskawy panie — rzekł Planchet z ukłonem.
— Jesteś, jak widzę, porucznikiem.
— Porucznikiem, z obietnicą zostania kapitanem.
— Bardzo pięknie — mówił Aramis — jakimże sposobem tyle zaszczytów spadło na ciebie?...
— Panowie wiecie zapewne, że ja to pomogłem do ucieczki hrabiemu de Rochefort.
— A jakże... wiemy!... sam opowiadał nam o tem.
— Przy tej sposobności, o mało mnie Mazarini nie powiesił, co, ma się rozumieć, wyrobiło mi ogromną popularność.
— Słyszałem — odezwał się Athos — iż macie za sobą bardzo wielu dostojnych panów.
— Oczywiście. Mamy, jak panowie wiecie zapewne, księcia de Conti, księcia de Longueville, księcia de Beaufort, księcia d‘Elboeuf, księcia de Bouillon, księcia de Chevreuse, pana de Brissac, marszałka de La Mothe, pana de Luynes, margrabiego de Vitry, księcia de Marsillac, margrabiego de Noirmoutier, hrabiego de Fisque, margrabiego de Laigues, hrabiego de Montrésor, margrabiego de Sévigne, i wielu, wielu innych!
— A pan Raul de Bragelonne?... — zapytał Athos głosem wzruszonym, — d‘Artagnan mówił mi, iż wyjeżdżając polecił go tobie, kochany Planchecie?...
— Tak, panie hrabio, jak własnego syna, i mogę zaręczyć, iż nie spuszczałem go z oka, ani na jednę chwilę...
— A zatem — podjął Athos, zmienionym z radości głosem — zatem zdrów jest?... nic mu się nie przytrafiło?.
— Nie, panie.
— A mieszka?....
— Pod „Karolem Wielkim“, jak zawsze.
— Co porabia?...
— Przesiaduje u królowej angielskiej, to znów u pani de Chevreuse. Nie rozłączają się z hrabią de Guise.
— Dziękuję ci, Planchet, dziękuję — rzekł Athos, podając mu rękę.
— O!... panie hrabio — powiedział Planchet, dotykając końcami palców podanej ręki.
— Co robisz, hrabio?... podajesz rękę dawnemu lokajowi?... — szepnął Aramis.
— Ah!... przyjacielu — odparł Athos — on mówi mi o Raulu.
— A teraz, panowie — zapytał Planchet, który nie słyszał uwagi Aramisa — co zamyślacie robić?...
— Powrócić do Paryża, jeżeli pozwolisz!...
— Żartujesz panie hrabio... ja zawsze pozostałem pańskim sługą.
I ukłonił się, nisko. Następnie zwrócił się do podkomendnych:
— Przepuścić tych panów — powiedział — znam ich, to przyjaciele pana de Beaufort.
— Niech żyje pan de Beaufort!... — krzyknął jednogłośnie cały posterunek, rozstępując się przed Athosem i Aramisem.
Sierżant zbliżył się do Plancheta.
— Uważaj, kapitanie — odezwał się, tytułując go naprzód obiecaną rangą — uważaj tylko, co mi powiedział jeden z trzech panów, których pierw przepuściliśmy: nie wierzcie tym oto, którzy obecnie weszli.
— Ja ich znam — odrzekł Planchet z powagą — znam, i odpowiadam za nich.
To powiedziawszy, ścisnął Grimauda za rękę, co zdawało się bardzo uszczęśliwiać tego ostatniego.
— Do widzenia, kapitanie — zaczął Aramis tonem drwiącym — jeżeli nas co spotka, udamy się do ciebie.
— Panowie — odrzekł Planchet — w każdej chwili jestem na wasze usługi.
— Ten hultaj ma rozum — rzekł Aramis dosiadając konia.

— Cóż dziwnego — dodał Athos, skacząc na siodło — tyle lat czyścił nakrycie głowy swojego pana!
ROZDZIAŁ XXXVII
POSŁANNICY

Dwaj przyjaciele ruszyli w drogę, spuszczając się z wyniosłości przedmieścia. Przybywszy nadół, ujrzeli ze zdziwieniem ulice Paryża zamienione w potoki, a place w istne jeziora. W następstwie ulewnych deszczów, trwających przez miesiąc łuty, Sekwana wystąpiła z brzegów i zalała połowę stolicy. Athos i Aramis wkroczyli odważnie w wodę na koniach, lecz wkrótce biedne zwierzęta zagłębiły się powyżej piersi tak, że dwaj panowie zdecydowali się wsiąść do łodzi, a konie oddali służącym ii rozkazali oczekiwać na siebie przy halach targowych. Łodzią zatem dostali się do Luwru. Dotarli nareszcie do mieszkania królowej, lecz nie wpuszczono ich zaraz przed jej oblicze. Jej Królewska Mość dawała właśnie posłuchanie dwóm dygnitarzom, przybyłym z wiadomościami z Anglji.
— I my także — rzekł Athos — do służącego, który oznajmił im tę odpowiedź — my nietylko przynosimy wieści, lecz sami prosto z Anglji przybywamy.
— Jak się nazywacie, panowie?... — zapytał — służący.
— Hrabia de la Fére i kawaler d‘Herblay, — odparł Aramis.
— O, jeżeli tak — rzekł służący, znający te imiona, gdyż królowa często je wspominała, — w takim razie to zupełnie co innego, pewny jestem, że Jej Wysokość nie darowałaby mi nigdy, gdybym pozwolił panom czekać w przedpokoju. Raczcie, szanowni panowie, udać się za mną...
Athos i Aramis poszli, poprzedzani przez służącego.
Przy drzwiach pokoju monarchini poprosił ich, aby zaczekali, a sam otwierając je:
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — spodziewam się, iż Wasza Królewska Mość wybaczy mi postąpienie wbrew jej rozkazom, gdy się dowie, że wprowadzam hrabiego de la Fére i kawalera d‘Herblay.
Królowa, usłyszawszy te dwa nazwiska, wykrzyknęła radośnie, a nasi przyjaciele, stojąc za drzwiami, szepnęli:
— Biedna, nieszczęśliwa królowa!...
— Prosić, prosić, niech wejdą jak najprędzej!... — zawołała młoda księżniczka, biegnąc naprzeciw.
Biedne dziecię nie odstępowało matki i starało się pieszczotami i przywiązaniem zastąpić nieobecność dwóch braci i siostry...
— Wejdźcie, panowie — rzekła, sama roztwierając podwoje.
Athos i Ararms stanęli przed królową, która siedziała na fotelu, a przed nią, w postawach pełnych szacunku, stada dwaj panowie, których przyjaciele widzieli w kordegardzie. Byli to panowie: de Flamerens i Gaspard de Coligny, de Longueville. Na widok dwóch przyjaciół, cofnęli się kilka kroków i zamienili ze sobą parę słów cichych.
— Co mi przynosicie, panowie?... — zawołała królowa Angielska, patrząc na Athosa i Aramisa — jesteście nakoniec, wierni przyjaciele, wyprzedził was jednak kurjer rządowy. Dwór francuski dowiedział się o wszystkiem, co zaszło w Londynie, i oto panowie de Flamarens i de Chatillon, z rozkazu królowej Anny Austrjackiej przynoszą mi najświeższe wiadomości.
Athos i Aramis spojrzeli na siebie; spokój i radość w oczach królowej była dla nich zagadką.
— Kończcie, panowie — rzekła do Flamarena i Chatillona — mówiliście więc, że Tego Królewska Mość Karol I-szy, mój dostojny pan i małżonek, skazany został na śmierć, wbrew woli większości jego poddanych.
— Tak, pani — wyjąkał Chatillon.
Athos i Aramis patrzyli na siebie, coraz więcej zdziwieni.
— I że wprowadzonego na szafot — ciągnęła królowa- — na szafot!... o mój panie! mój królu!... że wprowadzonego na szafot, uratował lud oburzony....
— Tak, pani — odrzekł Chatillon cicho, że go zaledwie dosłyszeli dwaj przyjaciele.
Królowa wzniosła ręce ku niebu z wdzięcznością, gdy córka otoczyła jej szyję ramieniem i całowała w oczy, zalane łzami radości.
— Pożegnamy już Waszą Królewską Mość — rzekł Chatillon, któremu ciężyła jego rola i pokrywał się rumieńcem pod przenikliwem spojrzeniem Athosa.
— Chwilkę jeszcze, panowie — wymówiła królowa, zatrzymując ich skinieniem — chwilkę jeszcze, błagam was! oto panowie de la Fére i d‘Herblay, którzy, jak słyszeliście, powracają z Londynu i jako naoczni świadkowie, mogą wam wiele rzeczy opowiedzieć, o jakich nie wiecie. Zaczynajcie, panowie, słucham was z uwagą. Nie oszczędzajcie mnie, proszę, nie ukrywajcie prawdy. Odkąd wiem, że Karol I-szy żyje, a honor królewski pozostał nieskalany, wszystko inne obojętne mi jest zupełnie.
Athos zbladł i przyłożył rękę do serca.
— Co to znaczy?... — rzekła królowa, widząc bladość i gest Athosa — mów pan nareszcie, czy nie słyszysz mej prośby?
— Wybacz pani — odparł Athos — nie mogę i nie chcę nic dodać do opowiadania tych panów, aż sami wpierw uznają swoją pomyłkę.
— Więc to nieprawda!... — krzyknęła królowa, odchodząc, od zmysłów... — Oni się mylą?... Cóż się stało, o mój Boże!
— To, co wiemy — rzekł de Flamarens do Athosa — wiemy od naszej królowej, a jeżeli ona jest w błędzie, przypuszczam, że panowie nie macie zamiaru prostować jej zdania, gdyż byłoby to zadawanie kłamu Jej Królewskiej Mości.
— Od królowej, panowie?... — odparł Athos głosem spokojnym i dźwięcznym.
— Tak — mruknął Flamarens, spuszczając oczy.
Athos westchnął głęboko.
— Prędzej ze strony tego, co wam towarzyszył, panowie, a którego widzieliśmy na posterunku wojskowym, przy rogatce du Roule, prędzej od niego pochodzi ta pomyłka — rzekł Aramis z grzecznością wyzywającą — albowiem jeżeli hrabia de la Fére i ja nie mylimy się, było was wtedy trzech?
Chatillon i Flamarens zadrżeli.
— Wytłumacz się, hrabio, nareszcie!... — zawołała królowa z niepokojeni wzrastającym — na czole twojem rozpacz wypisana... usta wahają się wymówić okrutne słowa, a ręce drżą ci ze wzruszenia... O! Boże! mój Boże!... cóż więc usłyszę!...
— Panie — odezwał się Chatillon — jeżeli przynosisz wieści grobowe, postępujesz jak człowiek okrutny, oznajmiając je królowej.
Aramis przysunął się do Chatillona, a zacisnąwszy usta i miotając błyskawice wzrokiem rzekł:
— Sądzę, mój panie, iż nie masz zamiaru uczyć mnie i hrabiego de la Fére, co mamy tutaj mówić.
Tymczasem Athos, zawsze z ręką na sercu, zbliżył się do królowej i zaczął głosem wzruszonym:
— Racz pamiętać, o pani, że osoby, na tronie zrodzone, posiadają wyższe serca nad pospolite natury, otrzymują bowiem od Boga serca hartowne, zdalne znieść wielkie nieszczęścia... Królowo, której przeznaczeniem męczeństwo na tej ziemi, oto rezultat posłannictwa, jakiem raczyłaś nas zaszczycić!
To mówiąc, Athos ukląkł przed królową, skamieniałą z boleści, dobył pudełko, w którem był order brylantowy, dany przez królową lordowi de Winter, gdy odjeżdżał do Londynu, i obrączka ślubna, jaką znów Karol I-szy wręczył przed śmiercią Athosowi.
Otworzył pudełko i podał królowej w milczeniu.
Nieszczęśliwa Henryka wyciągnęła rękę, schwyciła obrączkę, przycisnęła do ust konwulsyjnie i, nie westchnąwszy nawet, bez łez, bez krzyku opuściła ramiona i padła zemdlona na ręce córki i kobiet służebnych.
Athos powstał z kolan z powagą, czyniąc postawą swą głębokie wrażenie na obecnych.
— Ja, hrabia de la Fére — wyrzekł szlachcic, którego ust nigdy kłamstwo nie splamiło — przysięgam naprzód przed Bogiem, następnie przed tą nieszczęśliwą królową, że wszystko, co było możebne dla ocalenia króla, jej małżonka, wszystko to uczyniliśmy na ziemi angielskiej.
— A teraz kawalerze — dodał, zwracając się do d‘Herblay — odejdźmy, spełniliśmy bowiem powinność naszą.
— Jeszcze nie — rzekł Aramis — pozostaje nam rzec słówko tym oto panom.
Podszedł do Chatillona.
— Czy nie zechcesz pan — rzekł mu — wyjść ze mną na chwilę, aby usłyszeć to, czego nie mogę powiedzieć w obecności królowej?
Chatillon skłonił głowę na znak zgody: Athos z Aramisem wyszli pierwsi, Chatillon i Flamarens za nimi. Szli tak w milczeniu przedpokojem, galerją, aż do wyjścia na taras. W tem miejscu, zupełnie samotnem, Aramis przystanął i odezwał się do księcia de Chatillon:
— Ośmieliłeś się pan przed chwilą odezwać do nas niestosownie. W każdym razie było to niewłaściwe — a tembardziej pan nie miałeś do tego prawa, jako człowiek, przynoszący królowej nieprawdziwe wieści.
— Panie!... — krzyknął Chatillon.
— Gdzieżeście podzieli pana de Bray?... — zapytał Aramis z ironją. Czy nie poszedł przypadkiem zmienić swej twarzy, zanadto podobnej do pana Mazariniego?
— Zdaje mi się, że pan szukasz zaczepki z nami?... — rzekł Flamarens.
Aramis się ukłonił.
— Kto inny niż ja, hrabia de la Fére — powiedział — kazałby was aresztować, ponieważ mamy przyjaciół i stronników w Paryżu, lecz my proponujemy panom inny sposób wyjścia. Chodźcie, proszę, porozmawiać z nami ze szpadą w ręku, na tym tu oto opuszczonym tarasie.
— Z największą chęcią — odrzekł de Chatillon.
— Chwilkę! panowie — zawołał Flamarens. — Propozycja jest nader ponętna, przyznaję, lecz dziś niepodobna jej przyjąć.
— A to dlaczego?... — rzekł Aramis lekceważąco — czyżby sąsiedztwo pana Mazariniego czyniło was tak przezornymi?
— Słyszysz, Flamarens?... — rzekł Chatillon — gdybym nie przyjął wyzwania, splamiłbym honor i nazwisko moje.
— Jestem tego samego zdania — rzekł Aramis chłodno.
— Nie przyjmujesz wyzwania, a jednak ci panowie zgodzą się w tej chwili na moje zdanie.
Aramis potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Chatillon widział to i położył rękę na szpadzie.
— Książę — odezwał się Flamarens — zapominasz, że jutro stajesz na czele wyprawy wielkiej doniosłości, a mianowany będąc przez księcia pana i zatwierdzony przez królową, do jutra wieczorem nie możesz sobą rozporządzać.
— Niech i tak będzie — rzekł Aramis. — Zatem pojutrze rano się spotkamy.
— Pojutrze rano — przerwał Chatillon — to za długo czekać, moi panowie.
— Nie moja to wina — rzekł Aramis — nie ja oznaczam termin, nie ja żądam zwłoki; tem bardziej — dodał — iż prawdopodobnie moglibyśmy się spotkać w onej potyczce?
— Tak, masz pan rację — zawołał Chatillon — z całą przyjemnością, jeżeli zadacie sobie fatygę i przyjdziecie aż pod bramy Charenton.
— O! panie, aby mieć zaszczyt spotkać się z tobą, poszedłbym na koniec świata, tem bardziej pójdę te parę mil...
— Więc do jutra, panie.
— Niezawodnie. Teraz idźcie, panowie, do swojego kardynała, lecz wpierw przysięgnijcie na honor szlachecki, iż nie powiecie mu o naszym powrocie do Paryża.
— Jakto, stawiacie warunki?
— Cóż w tem dziwnego?
— Zwycięzcom jedynie to prawo służy, a panowie przecie nie jesteście nimi.
— A zatem rozstrzygnijmy tę sprawę na miejscu. Nam to wszystko jedno, nie dowodzimy jutro żadną wyprawą.
Chatillon i Flamarens spojrzeli na siebie; tyle było ironji w słowach i gestach Aramisa, iż Chatillon głównie z trudnością hamował gniew i oburzenie.
— Niech-że już tak będzie — rzekł nakoniec — kimkolwiek byłby nasz towarzysz, nie dowie się o niczem. Lecz przyrzeknijcie, panowie, stawić się jutro w Charenton. — O! bądź pan spokojny — odparł Aramis.
Czterej panowie pożegnali się ukłonem.
— Nie gniewam się wcale — rzekł Aramis — że odłożyli rozprawę do jutra. Coś lepszego mamy do zrobieni dziś wieczorem.
— Cóż takiego?
— A przez Bóg żywy, toż powinniśmy ująć Mazariniego!
Athos wydął usta z pogardą.
— Wiesz dobrze, Aramisie, że nie lubię takich awantur.
— Dlaczego?
— Strasznie to pachnie podejściem.
— Doprawdy, Athosie, dziwny byłby z ciebie generał armji; biłbyś, się tylko przy świetle słońca, kazałbyś uprzedzić nieprzyjaciela o chwili ataku i strzegłbyś się napadać w nocy, aby cię nie posądzono o podejście.
Athos uśmiechnął się.
— Myślę, że nie powinieneś był wymagać od tych panów przysięgi, iż nic nie powiedzą kardynałowi, bo tym sposobem przyjąłeś zobowiązanie, że także będziesz siedział cicho.
— Nie zobowiązywałem się do niczego... Lecz chodźmy już, Athosie, chodźmy co żywo...
— Dokąd?
— Do pana de Beaufort, lub do pana de Bouillon, przedstawimy im całą sprawę.
— Dobrze, lecz pod warunkiem, że zaczniemy od koadjutora. To przecież ksiądz i rozumny, zna się na tem, co zgadza się z sumieniem.
— A!... — rzekł Aramis — on wszystko popsuje, wszystko obróci na swoją korzyść; proszę cię, zamiast zaczynać, skończmy na jego zdaniu.
Athos znów się uśmiechnął.
— Dobrze już, dobrze! od kogóż więc zaczniemy?
— Jeżeli pozwolisz, od pana de Bouillon, do niego mamy najbliżej.
— Pozwól mi tylko na rzecz jednę.
— Na jaką?
— Wstąpię naprzód do hotelu pod „Karolem Wielkim“ i uściskam Raula.
— Z największą chęcią; idę z tobą, uściskamy razem tego drogiego chłopaka.

Lecz nie zastali już Raula w hotelu pod „Karolem Wielkim“; dostał on tego samego dnia wezwanie od księcia, dowodzącego armją królewską, i wyjechał natychmiast razem z Olivanem.

ROZDZIAŁ XXXVIII
TRZECH NAMIESTNIKÓW WODZA NACZELNEGO

Athos i Aramis, według poprzedniej umowy, prosto z hotelu pojechali do księcia de Bouillon. Noc była ciemna, godzina późna; lecz, zamiast ciszy, zwykłej o tej porze, tysiączne szmery, i odgłosy zdradzały, że miasto jest otoczone.
Co paręset kroków spotykali barykady, na rogach ulic łańcuchy pozaciągane, a na wszystkich placach ognie biwpkowe. Patrole krzyżowały się, zamieniając hasła, kurjerzy, roznoszący polecenia dowódców przeróżnych partji, snuli się po placach i rynkach, nie ujechali więc nawet stu kroków, ta już ich zatrzymała wanta przy barykadach, domagając się hasła. Nie znając go, oświadczyli, iż udają się do pana de Bouillon z bardzo ważnem i pilnem doniesieniem.

Uwierzono im niby, lecz pod pozorem wskazania drogi i ułatwienia przejścia, dodano przewodnika, aby ich miał na oku. Przewodnik ten pojechał przodem, wyśpiewując:

Walecznemu panu de Bouillon,
Podagra dokucza okrutnie...

Był to trjolet świeżo skomponowany, składający się z bardzo wielu kupletów, w których każdej z ówczesnych wyżej pozostawionych osobistości, łatkę przypięto.
Przed pałacem de Bouillon minęli nasi muszkieterowie trzech jeźdźców, którzy widocznie znali wszystkie hasła, ponieważ bez przewodnika i eskorty jechali śmiało.
Na tan widok, Athos i Aramis przystanęli.
— O! o! — rzekł Aramis, — czy widzisz, hrabio?
— Widzę — odparł Athos.
— Jak ci się zdaje, co to są za jedni?
— A ty co myślisz?
— Że to nasi znajomi.
— Nie omyliłeś się, poznałem pana de Flamarens.
— A ja pana de Chatillon.
— Ten trzeci zaś w szarym płaszczu...
— To kardynał.
— Tak, we własnej osobie.
— Skąd, u licha, przyszła mu ochota kręcić się koło pałacu de Bouillon? — zapytał Aramis.
Athos uśmiechnął się, lecz zostawił to zapytanie bez odpowiedzi. W pięć minut później kołatali do bramy pałacu książęcego.
Jak opiewał trjolet, książę de Bouillon cierpiał na podagrę i nie opuszczał łóżka. Pomimo jednak ciężkiej choroby, od czterech tygodni nie pozwalającej mu dosiąść konia, to jest właśnie od czasu gdy Paryż oblężono, kazał natychmiast prosić do siebie hrabiego de La Fére i kawalera d‘Herblay.
Wprowadzono tedy naszych przyjaciół do księcia. Chory pan leżał w swoim pokoju, otoczony przyborami wojennemi przeróżnego gatunku.
— O! panowie, — zawołał na widok przybyłych, a chcąc się podnieść, skrzywił się i jęknął straszliwie; — o! o! panowie jesteście bardzo szczęśliwi. Możecie dosiąść konia, jechać, dokąd wam się spodoba... możecie walczyć za sprawę ludu... A ja, jak sami widzicie, złożony chorobą, ruszyć się nie mogę. A! djabelska podagra! — dodał wykrzywiając się na nowo.
— Mości książę, — rzekł Athos, — przybywamy z Angiji, a pierwszem naszem staraniem, wstąpiwszy na ziemię francuską, jest złożyć uszanowanie i dowiedzieć się o zdrowiu pańskiem.
— Bardzo panom dziękuję! — odparł książę. — Słaby jestem, jak widzicie, słaby... Z Anglji więc przybywacie! król Karol zdrów jest, jak mi właśnie doniesiono?
— Król Karol nie żyje, szanowny panie — wyrzekł Aramis.
— Co słyszę? — zawołał książę.
— Ścięto go w naszych oczach.
— Cóż więc opowiadał mi pan de Flamarens?
— Pan de Famarens? — zawołał Aramis.
— Tak, tylko co wyszedł stąd.
Athos znów się uśmiechnął i zapytał:
— Z dwoma towarzyszami?
— Tak, z dwoma towarzyszami, — ciągnął książę. — Po chwili dodał zaniepokojony widocznie: — Czyście ich spotkali?
— Spotkaliśmy na ulicy, — rzekł Athos, i spojrzał, śmiejąc się na Aramisa, który patrzył na niego, nie mogąc wyjść z podziwienia.
— Przeklęta podagra! — syknął de Bouillon, czując się w fałszywem położeniu.
— Mości książę, — odezwał się Athos — potrzeba wielkiego poświęcenia z jego strony dla sprawy paryżan, ażeby trwać przy dowództwie armji, znosząc takie katusze z powodu choroby. Ja i pan d‘Herblay podziwiamy wytrwałość księcia.
— Cóż chcecie, panowie? to obowiązek święty, trzeba wiernie i wytrwale służyć sprawie dobra publicznego. To też, jak widzicie, poświęcam się, lecz, co prawda, sił mi już braknie. Serce mam dobre, głowę niezłą, tylko ta nieszczęśliwa podagra zabija mnie... Muszę przyznać, że, gdyby dwór uwzględnił moje żądania, bardzo słuszne zresztą, ponieważ wymagam jedynie indeminizacji za odebrane mi księstwo Sedanu; (indemnizacji, przyrzeczonej solennie przez byłego kardynała). Gdyby mi przyznano posiadłość ziemską równej wartości i zwrócono dochody, nie pobierane z księstwa przez czas nieużywalności, to jest przez osiem lat, gdyby tytuł książęcy nadany został całej rodzinie mojej, a bratu mojemu Turenjuszowi przywrócono dowódctwo, wtedy usunąłbym się niezwłocznie do dóbr moich, a dwór i parlament niech by się układali, jakby im się żywnie spodobało.
— Postąpiłbyś bardzo racjonalnie, mości książę, — rzekł Athos.
— Takie jest twoje zdanie, wszak prawda, hrabio de La Fére.
— Najzupełniej.
— A pan co na to, kawalerze d‘Herblay?
— Uznaję to za bardzo słuszne.
— Otóż upewniam was, panowie, — ciągnął książę — że prawdopodobnie uczynię według tego, co mówiłem. Dwór robił mi obecnie propozycje, odemnie tylko zależy przyjąć je...
— Przyjmij, książę, przyjmij, — rzekł Athos.
— Na honor, zrobię tak... Żałuję nawet, że dziś wieczór tego nie zrobiłem... lecz jutro będą narady, a wtedy zobaczymy...
Athos i Aramis pożegnali księcia.
— Idźcie, panowie, — rzekł tenże — musicie być okrutnie zmęczeni podróżą. Biedny król Karol! Trzeba jednak przyznać, że sam trochę temu winien; to jedno powinno nas pocieszać, że Francja nie ma sobie nic do wyrzucenia w całym tym smutnym dramacie i że robiła, co mogła, ażeby go ocalić.
— O co do tego, — rzekł Aramis — jesteśmy najlepszymi świadkami; pan Mazarini przedewszystkiem...
— Bardzo rad jestem, że mu oddajecie sprawiedliwość. Ma on dużo dobrego ten nasz kardynał, i gdyby nie był cudzoziemcem... z pewnością znalazłby uznanie. Aj! aj! znów ta piekielna podagra!...
Wyszli nareszcie; do samego przedsionka towarzyszyły im jęki pana de Bouillon; nie ulegało wątpliwości, że biedny książę cierpiał jak potępieniec.
Gdy wyszli na ulicę:
— No cóż, co myślisz? — zapytał Aramis.
— Mój przyjacielu, myślę to, co śpiewał nasz przewodnik:

Walecznemu panu de Bouillon,
Podagra dokucza okrutnie...

— To też — rzekł Aramis, — uważałeś, nie pisnąłem słówkiem o tem, co nas tu sprowadziło.
— Bardzo rozsądnie postąpiłeś: byłby dostał nowego ataku podagry.
— Chodźmy do pana de Beaufort.
Dwaj przyjaciele zawrócili w stronę pałacu Vemdôme.
Dziesiąta biła w chwili, gdy stanęli u celu.
Pałac Vendôme nie mniej był strzeżony i nie mniej wojenny miał wygląd, jak pałac de Bouillon.
Dwóch jeźdźców wyjeżdżało z bramy, tak, że Athos i Aramis musieli cofnąć konie, chcąc wjechać.
— Oho! panowie — rzekł Aramis, stanowczo noc dzisiejsza przeznaczona na spotkania, przyznaję, że czułbym się bardzo nieszczęśliwym, gdybyśmy po tylokrotnych spotkaniach wieczorem, nie znaleźli sposobności spotkania się jutro rano.
— O! co do tego, — odpowiedział Chantillon (albowiem to on z Flamarens‘em wyjeżdżali od księcia de Beaufort) — możesz pan być spokojny, jeżeli spotykamy się w nocy, nie pragnąc tego, z pewnością znajdziemy się pośród dnia, szukając się wzajemnie.
— Mam nadzieję — rzekł Aramis.
— A ja, pewien jestem, — odparł Chatillon.
Panowie Flamarens i Chatillon odjechali, Athos i Aramis zsiedli z koni.
Zaledwie oddali lejce służącym i pozbyli się płaszczów, gdy mężczyzna jakiś podszedł do nich, i, popatrzywszy przez chwilę przy bladem świetle latarni, zawieszonej w pośrodku dziedzińca, wydał okrzyk zdziwienia i jął ich witać i ściskać w objęciach.
— Hrabia de la Fére, — wołał — kawaler d‘Herblay! Jakim sposobem dostaliście się do Paryża?
— Rochefort! — odezwali się jednocześnie dwaj przyjaciele. \ — Tak, ja sam. Przybyliśmy tu z księciem już od pięciu dni i gotujemv się zalać sadła za skórę Mazariniemu. Należycie do naszej partji, jak zawsze, spodziewam się?
— Bardziej niż kiedykolwiek.
— A książę?
— Wściekły jest na kardynała. Wiecie pewno o powodzeniach naszego kochanego księcia! został prawdziwym królem Paryża; nie może się pokazać na ulicy, bo go zaraz otaczają, i nieomal duszą!...
— Tem lepiej — rzekł Aramis; — lecz powiedz no mi, wszak to Flamarens i Chatillon stąd wyjechali?
— Tak, mieli właśnie audjencję u księcia, Mazarini z pewnością ich przysłał, lecz omylił się; trafił swój na swego, zaręczam...
— Cieszy mnie to! — rzekł Aramis. — Czy moglibyśmy dostąpić zaszczytu widzenia się z księciem bezzwłocznie?
— A jakże! w tej chwili. Wiecie, że dla was jest zawsze widzialny. Chodźcie za mną, chcę mieć szczęście osobiście was przedstawić.
Rochefort poszedł naprzód. Wszystkie drzwi z kolei otwierały się przed przybyłymi. Zastali pana de Beaufort, siadającego do stołu. Tysiączne zajęcia tego wieczoru opóźniły kolację aż do tej godziny. Lecz pomimo ważności położenia, jak tylko książę usłyszał nazwiska, wymówione przez Rocheforta, zerwał się z krzesła, z którem się właśnie do stołu przysuwał i pobiegł żywo naprzeciw dwóch przyjaciół:
— A! przebóg! witajcie mi, panowie. Zjemy razem kolację, dobrze? Boisjoli, uprzedź Noinmonta o przybyciu dwóch współbiesiadników.
— Miłościwy książę, — przemówił Athos — nie czyń kłopotu swemu znakomitemu kuchmistrzowi, którego zdolności w różnych kierunkach znane nam są wybornie. Za pozwoleniem waszej książęcej mości, dzisiaj będziemy mieli jedynie zaszczyt zapytać o jego zdrowie i odebrać jego rozkazy.
— O! zdrów jestem zupełnie, jak to panowie sami widzicie. Zdrowie, które wytrzymało pięć lat Bastylji z dodatkiem miłego Chavigny, zdolne jest wszystko przetrwać. Co się tyczy rozkazów, na honor, przyznaję, że byłbym w wielkim kłopocie, jakie mianowicie być mają. Trzeba panom wiedzieć, że tu wszyscy rozkazują, i jeżeli to potrwa dłużej, ja skończę na tem, że wcale rozkazywać nie będę.
— Doprawdy? — rzekł Athos — ja sądziłem jednak, że parlament rachował na związek z księciem?
— A! tak, śliczny ten nasz związek. Z księciem de Bouillon to ujdzie jeszcze, chory na podagrę, więc leży w łóżku, można go zatem zastać i z nim się porozumieć; lecz z panem d‘Elbeuf i jego synami, ogromnymi jak słonie... nie, tych nigdy niema tam, gdzie są potrzebni!
Z koadjutorem jeszcze gorsza sprawa. Niech Bóg zachowa od prałatów swarliwych, a nadewszystko takich co noszą pancerz pod sutanną. Zamiast siedzieć cicho w pałacu biskupim, zamiast śpiewać „Te Deum“ za zwycięstwa, w których jesteśmy pobici, wiecież co on robi?
— Nie.
— Formuje pułk nowy i nazywa cieniem swej djecezji: „pułk Koryncki“. Mianuje poruczników, kapitanów, ni mniej ni więcej, jak marszałek Francji, a pułkowników jak sam król...
— No tak — rzekł Aramis — lecz, jak trzeba wystąpić do boju, spodziewam się, że wtedy siedzi w pałacu?
— O, wcale nie, mylisz się pan, kochany d‘Herblay! Jak trzeba się bić, to i on się bije. Książę de Conti jest generałem malowanym i jeszcze jak malowanym! Książę garbaty! widział to kto? O! wszystko źle idzie, moi panowie, bardzo źle!...
— A zatem wasza wysokość jest niezadowolony? — rzekł Athos, zamieniając spojrzenie z Aramisem.
— Niezadowolony, hrabio! powiedz raczej, że moja wysokość jest wściekła. Do tego stopnia, (mówię to wam, nikomu innemu nie powiedziałbym) do tego stopnia, że gdyby królowa uznała niesprawiedliwość swoją względem mej osoby, pozwoliła wrócić mej matce z wygnania a mnie dała prawo objęcia admiralstwa, które było własnością mego ojca — a które mi przyrzeczono po jego śmierci, otóż powiadam, możebym jeszcze wytresował psa i nauczył go mówić, iż są we Francji daleko więksi złodzieje, niż Mazarini...
— Mości książę — rzekł Athos, — wiemy, co chcieliśmy wiedzieć! Przychodząc o tej godzinie do Waszej wysokości, mieliśmy jedynie na celu dowieść naszego oddania i zapewnić, że zawsze jesteśmy na rozkazy, jako najwierniejsi jego słudzy.
— Jako najwierniejsi moi przyjaciele, panowie, jako przyjaciele! dowiedliście mi tego... I ja pozostanę na zawsze waszym przyjacielem, tak samo jak i tamtych panów; jakże u djabła się nazywają... d‘Artagnan i Porthos?
— Tak, d‘Artagnan i Porthos.
Athos i Aramis skłonili się i wyszli.
— Kochany Athosie — rzekł Aramis, — niech mi Bóg wybaczy, jeżeli się mylę! lecz zdaje mi się, że tylko dla tego zgodziłeś się towarzyszyć mi w tych odwiedzinach, ażeby mi dać nauczkę?
— Zaczekaj, mój drogi, — odparł Athos, — będziesz miał dość czasu na spostrzeżenia, gdy wyjdziemy od koadjutora.
— Chodźmy zatem do rezydencji biskupiej, — rzekł Aramis.
I obaj pojechali ku staremu miastu. Pałac arcybiskupi, wodą oblany, z masą łodzi poprzyczepianych dokoła robił wrażenie Wenecji a nie Paryża. Nasi przyjaciele prześlizgnęli się pomiędzy nagromadzonemi statkami i przybili do brzegu. Cały dół pałacu arcybiskupiego woda zabrała: urządzono rodzaj schodów tymczasowych, przytwierdzonych do murów. Zamiast drzwiami, wchodzono do pałacu oknami. Takim też sposobem Athos i Aramis znaleźli się w przedpokoju prałata. Przedpokój ten zapełniony był lokajami różnej liberji, gdyż co najmniej tuzin dygnitarzy oczekiwało na posłuchanie w sali przyjęć.
— O! naprawdę, — zawołał nagle Aramis, — czy mnie wzrok nie myli... tak... nie... ależ tak, Bazin; chodź no tu, hultaju!
Bazin, odziany w suknie kościelne, szedł z powagą przez pokój, i odwrócił się z brwią namarszczoną, chcąc zobaczyć, co to za impertynent ośmielił się nazwać go w ten sposób. Poznał Aramisa, w jednej chwili z lamparta stał się barankiem, i podszedł co prędzej do niego.
— Jakto, — rzekł, — to pan, panie kawalerze! o!.. i pan hrabia! Oh! co za radość, że was mogę oglądać!
— Dobrze już, dobrze, mości Bazin, — rzekł Aramis; dosyć tych komplementów. Chcemy widzieć się z panem koadjutorem, lecz spieszno nam, nie mamy czasu; potrzeba, aby nas w tej chwili przyjął.
— A jakże, — rzekł Bazin, — natychmiast. Tylko, że teraz ma naradę sekretną z panem de Bruy.
— De Bruy?... — wykrzyknęli razem Athos i Aramis.
— Tak, sam go wprowadziłem i pamiętam doskonale nazwisko. Czy pan go zna? — dodał Bazin, zwracając się do Aramisa.
— Zdaje mi się, że znam.
— Idę zaanonsować panów, — rzekł Bazin.
— Nie potrzeba już, — rzekł Aramis, — zrzekamy się widzenia koadiutora dziś wieczorem; prawda, Athosie?
— Jak chcesz, — odparł Athos.
Przebili się przez zastęp lokajów, wyszli z pałacu w towarzystwie Bazina, który chcąc okazać ich znaczenie, nie ustawał w niskich ukłonach.
— No cóż, — zapytał Athos Aramisa, gdy już siedzieli w łodzi, — wierzysz teraz, kochany przyjacielu, że aresztując Mazariniego, wypłatalibyśmy niemiłego figla tym wszystkim panom?
— Athos, ty jesteś mądrością wcieloną, — odrzekł Aramis.
Dwaj przyjaciele naznaczyli sobie schadzkę nazajutrz o dziesiątej rano, pomimo bowiem spóźnionej pory, Aramis utrzymywał, że ma w mieście ważną wizytę do złożenia, i u drzwi hotelu pożegnał Athosa.
Nazajutrz punkt o dziesiątej byli już razem.
— Czy masz jakie nowiny?... — zapytał Athos.
— Żadnych; nie widziano nigdzie d‘Artagnana, Porthos także się nie pokazał. A ty?...
— Nic nie wiem. D‘Artagnan spodziewał się, jeżeli sobie przypominasz, być tutaj piątego dnia od rozstania się naszego.
— A dziś mamy siódmego lutego. Dziś wieczorem oznaczony termin upływa.
— Co myślisz przedsięwziąć — zapytał Athos — jeśli dziś wieczorem nie będziemy mieli żadnej wiadomości?...
— Ależ, na Boga!... zacząć poszukiwania.
— Dobrze — odrzekł Athos. — A co poczniemy aż do wieczora?... Nie mamy nic a nic do roboty.
— Zapominasz, przyjacielu, że mamy gotowe zajęcie.
— A to gdzie?...
— Koło Charenton, do licha!... Będzie tam za chwilę gwarno.
— Przypuszczam — rzekł Athos — iż konferencje nocne ochłodzą nieco zapędy wojownicze...
— No tak, z pewnością, lecz bić się będą, choćby dla odwrócenia uwagi od tych konferencji...
— Biedni ludzie — rzekł Athos ze smutkiem — idą na rzeź, ażeby oddano Sedan panu de Bouillon, admiralstwo panu de Beaufort, a koadjutorowi kapelusz kardynalski!...
— Przyznaj, kochany Athosie, iż nie bawiłbyś się w filozofa, gdyby twój Raul nie należał do tych rozruchów.
— Może to i prawda, drogi Aramisie.
— Spieszmy więc tam, gdzie się biją, najpewniejszy to sposób odszukania d‘Artagnana, Porthosa, a może nawet Raula. Patrz na tych dzielnych mieszczan, na ich marsowe miny; doprawdy, to zachęcające!... Widzisz kapitana?... wygląda nieomal, jak prawdziwy wojak!...
— Wychodzą z Ulicy Barana...
— Dobosze na czele, zupełnie jak rzeczywista armja; spojrzyj na tego zucha, jak się kołysze, jak się przepina!...
— Hm!... — mruknął Grimaud.
— Co?... — zapytał Athos.
— Planchet, panie.
— Wczorajszy porucznik — rzekł Aramis — dzisiaj kapitanem, a jutro z pewnością będzie pułkownikiem; za tydzień najdalej nasz zuch zostanie generałem.
Athos i Aramis w tę samą stronę dążyli, pojechali zatem razem z Planchetem.
Planchet wcale zręcznie manewrował swoim oddziałem na placu i ustawił go za długą linją mieszczan, zgromadzonych na ulicach przedmieścia Ś-go Antoniego i oczekujących wezwania do boju.
— Gorący będziemy mieli dzień — odezwał się Planchet wyzywająco.
— Z pewnością — odparł Athos — tylko strasznie jakoś daleko od nieprzyjaciela stoicie.
— O, panie!... zbliżymy się — rzekł jeden z dziesiętników.
Aramis salutował po rycersku i zwrócił się do Athosa.
— Nie myślę wcale obozować na placu, razem z tą hołotą; czy zgodzisz się wysunąć trochę naprzód?... zobaczymy przynajmniej, co się dzieje.
— A wreszcie, pan de Chatillon nie przyjdzie szukać cię na Placu Królewskim, wszak prawda?... Ruszajmy zatem, mój przyjacielu.

Athos dał ostrogę koniowi i pomknął ku Charenton, jadąc wzdłuż przedmieścia, potem doliną Fécamp, pokrytą czarną masą zbrojnego mieszczaństwa. Aramis nie pozostał w tyle.

ROZDZIAŁ XXXIX
BITWA POD CHARENTON

W miarę posuwania się ku Charenton, pomiędzy przeróżnemi oddziałami wojsk rozstawionych przy drodze, Athos i Aramis zauważyli pancerze świetnie błyszczące i muszkiety nowe, zamiast starej, zardzewiałej broni, jaką w mieście widzieli.
— Co to wszystko znaczy, kochamy Aramisie, gdzieś ty mnie zaprowadził?... Poznaję dokoła oficerów z armji królewskiej. Wszak to pan de Chatillon ku nam podjeżdża, w towarzystwie dwóch brygadjerów?...
Athos ujął za szpadę, podczas gdy Aramis, sądząc, iż przekroczyli linję demarkacyjną, położył rękę na olstrach.
— Dzień dobry, panowie — odezwał się książę, podjeżdżając — widzę wasze zdziwione miny i czuję, iż nie możecie pojąć, co się tu dzieje; jednem słowem wyjaśnię wam położenie. Otóż, mamy obecnie zawieszenie broni; toczą się narady... Książę pan, koadjutor, pan de Beaufort i pan de Bouillon, prowadzą w tej chwili układy. A zatem jedno z dwojga: albo nie nastąpi porozumienie i spotkamy się według umowy, albo przyjdzie do zgody, a my i tak się znajdziemy.
— Mówisz pan, jak wyrocznia — rzekł Aramis. — Pozwól tylko, książę, uczynić jedno zapytanie.
— Owszem, proszę pana.
— Gdzie się znajdują pełnomocnicy do prowadzenia układów?...
— W Charenton, w drugim domu na prawo jadąc do Paryża.
— Czy te narady nie były przewidziane?...
— Nie, panie; zdaje się, że wynikły wskutek nowych propozycji, jakie pan Mazarini kazał przedstawić wczoraj wieczorem paryżanom.
— A jeżeli układy zostaną zerwane — rzekł Athos — będziecie próbowali zająć Charenton?...
— Taki otrzymałem rozkaz; dowodzę pierwszym szturmem i będę dokładał wszelkich starań, ażeby mi dobrze poszło.
— Panie — rzekł Athos — ponieważ dowodzisz oddziałem kawalerji...
— Przepraszam!... jestem wodzem naczelnym.
— Tem lepiej. Znasz pan zapewne wszystkich swoich oficerów; przynajmniej tych, którzy się czemś odznaczają.
— O tak, prawie wszystkich.
— Bądź tak dobry powiedzieć mi, czy nie masz pod swoimi rozkazami kawalera d‘Artagnana, porucznika muszkieterów.
— Nie, panie, niema go pomiędzy nami; od sześciu tygodni opuścił Paryż, i udał się do Anglji.
— Wiedziałem o tem, lecz sądziłem, że już powrócił.
— Nikt z nas nie widział go jeszcze. Mogę panom tem pewniej zaręczyć, że muszkieterowie do nas należą, i że pan Cambon zastępuje d‘Artagnana.
Przyjaciele spojrzeli na siebie.
— Słyszysz?... — rzekł Athos.
— To dziwne!... — odparł Aramis.
— Musiało, im się coś złego w drodze przytrafić.
— Dziś mamy ósmy; wieczorem upływa termin na znaczony. Jeżeli wieczór nie dowiemy się czego, jutro rano wyruszymy i odwracając się — cóż to za hałas za nami!... — dodał.
— Rzeczywiście, oddział kawalerji tu idzie — rzekł Chatillon.
— Poznaję pana koadiutora, po kapeluszu z godłami Frondy.
— A ja pana de Beaufort, po białych piórach.
— Pędzą galopem... Książę pan z nimi... Ah!... otóż ich opuszcza.
— Biją pobudkę!... — zawołał Chatillon. — Słyszycie?... trzeba się dowiedzieć, co to znaczy.
Żołnierze biegli do broni w kozłach, kawalerja siadała na konie, trąbki grały, bębny biły na alarm.
— Panowie — rzekł Chatillon — widocznie zawieszenie broni zniesione; bić się będą. Wracajcie do Charenton, albowiem za chwilę przypuszczę szturm. Oto już sygnał dany przez księcia pana.
Właśnie trębacz po trzykroć wygłosił pobudkę książęcą.
Athos i Aramis zawrócili na miejscu i pojechali przywitać koadjutora i pana de Beaufort. Pan de Bouillon zaś przy końou układów dostał tak strasznego ataku podagry, iż musiano go w lektyce odstawić do Paryża. Lecz za to książę d‘Elhoeuf, otoczony jak sztabem swemi czterema synami, przebiegał szeregi armji paryskiej.
— Ten Mazarini jest prawdziwą hańbą Francji!... — mówił koadjutor, ściągając pas od pałasza, jaki, według mody dawnych prałatów wojskowych, nosił na sukni arcybiskupiej, — to jest przybłęda, chcący rządzić krajem, jak krowiarnią. Niema nadziei spokoju dla Francji, póki on się tu znajduje.
— Widocznie, nie porozumiano się jeszcze co do koloru kapelusza — mruknął Aramis.
W tej samej chwili pan de Beaufort podniósł szpadę w górę.
— Panowie — wyrzekł — napróżnośmy dyplomatyzowali, pragnęliśmy uwolnić się od tego mazgaja Mazariniego, lecz królowa tak jest obałamucona, iż chce koniecznie, by nadal był ministrem; pozostaje nam zatem jedyna ucieczka, a tą jest przetrzepać mu skórę...
— Dobryś! — rzekł koadjutor, — otóż to zwykłe krasomówstwo pana de Beaufort!
— To tylko szczęśliwie, — odezwał się Aramis, że wady wymowy naprawia ostrzem szpady.
— Eh! — rzekł koadjutor z pogardą, — przysięgam wam, że w całej tej wojnie bardzo blado wygląda.
I podniósł także szpadę:
— Panowie! — zawołał, — oto nieprzyjaciel idzie na nas, spodziewam się, że spotkamy go na pół drogi? I nie patrząc, czy ma kogo za sobą, czy nie, puścił się naprzód. Po upływie pół godziny, bój wrzał we wszystkich punktach. Koadjutor, którego sława odwagi pana de Beaufort do wściekłości doprowadzała, rzucił się w odmęt i osobiście dokazywał cudów waleczności.

Z ośmiuset ludźmi rzucił się na trzy tysiące wojska, które cofnęło się narazie, a potem całą masą napadło na
Wysunął głowę bladą, jak śmierć.
koadjutorskich, bijąc ich na łeb, i w nieporządku przyparło do okopów. Ogień artylerji pana Chanleu powstrzymał armję królewską, która zachwiała się na chwilę. Niedługo to jednak trwało, gdyż sformowała się napowrót za laskiem i kilkoma domami. Chanleu myślał, że teraz właśnie chwila stosowna: poskoczył na czele dwóch pułków ścigać armję króla; lecz, jak powiedzieliśmy, sformowana w szeregi, wracała do boju, prowadzona osobiście przez pana de Chatillon. Szarżował on ostro i umiejętnie, i otoczył prawie Chanleu i jego ludzi. Chanleu zakomenderował odwrót, który rozpoczął się krok za krokiem.

Na nieszczęście Chanleu, ugodzony kulą, padł śmiertelnie ranny. Naraz oddział kawalerji wypadł na spotkanie zwycięzców, którzy, zmieszani z uciekającymi, cisnęli się do okopów. Athos i Aramis pędzili na czele. Aramis ze szpadą i pistoletem dobytym, Athos ze szpadą w pochwie, z pistoletem w olstrach. Athos był spokojny i zimny, jak na paradzie wojskowej, tylko wzrok jego piękny i szlachetny posmutniał, gdy widział tylu ludzi mordujących się, których poświęcała z jednej strony zawziętość królewska, a z drugiej urazy i pretensje książąt. Aramis przeciwnie, bił, zabijał, i według swego zwyczaju upajał się stopniowo widokiem krwi i mordów. Z przeciwnej strony, z szeregów królewskich, dwóch jeźdźców jechało na czele, jeden z nich uderzył Aramisa i wymierzył szpadą cios, który Aramis odparł ze zwykłą sobie zręcznością.
— Ah! to pan jesteś? panie Chatillon, — zawołał; — witam, oczekiwałem niecierpliwie!
— Zdaje się, niedługo kazałem czekać na siebie, — rzekł książę; — w każdym razie, służę panu.
— Panie de Chatillon, — rzekł Aramis, wyjmując drugi pistolet, zachowany na ten właśnie wypadek; — jeżeli twój pistolet nie jest nabity, to, jak sądzę, możesz uważać się za umarłego.
— Dzięki Bogu! — odrzekł Chatillon, — tak źle nie jest.
Książę podniósł pistolet, wycelował i dał ognia. Aramis pochylił głowę w chwili, gdy książę kładł palec na cynglu; kula poszła górą, nie drasnąwszy go nawet.
— Oh! chybiłeś pan, — rzekł Aramis, — lecz klnę się na Boga, ja nie chybię!
— Jeżeli zdążysz! — krzyknął Chatillon, dawszy koniowi ostrogę i nacierając z dobytą szablą.
Aramis stał w miejscu nieruchomy, ze straszliwym uśmiechem na ustach; padł strzał... a pan de Chatillon opuścił ręce, przewrócił się na wznak, na grzbiet swego wierzchowca.
Kula przebiła pancerz i utkwiła w piersiach.
— „Umieram!‘“ — wyszeptał książę i zsunął się z konia.
Aramis zamierzał właśnie zsiąść z konia, gdy niespodziewanie otrzymał silne pchnięcie w bok szpadą: Na szczęście pancerz wytrzymał uderzenie. Odwrócił się gwałtownie i schwycił napastnika za rękę, gdy naraz krzyknął prawie jednocześnie z Athosem „Raul“. Młodzieniec poznał twarz kawalera d‘Herblay i głos ojca swojego, wskutek czego opuścił szpadę.
Kilkunastu jeźdźców z armji paryskiej w jednej chwili otoczyło Raula, lecz Aramis zasłonił go sobą.
— Na bok! — zawołał, — ten jeniec do mnie należy!
Przez ten czas Athos ujął za uzdę konia swego syna i odprowadził na stronę.
Książę pan ukazał się na placu boju. Na jego widok, cały pułk arcybiskupa Korynckiego, jakiego koadjutor pomimo usilnych starań nie mógł zorganizować na nowo, wpadł w sam środek armji paryskiej, przewracał i gniótł co napotkał, dostał się do Charenton w tej ucieczce i posunął dalej, nie zatrzymując się w mieście. Koadjutor, pociągnięty przez tłumy, musiał przejeżdżać obok Athosa, Aramisa i Raula.
— Ah! ah! — rzekł Aramis, kontent potrosze z porażki koadjutora; — jako arcybiskup, musisz znać monsignorze Pismo Święte?
— Cóż ma wspólnego Pismo Święte z tem, co mnie spotkało? — zapytał koadjutor.
— Książę pan przecież obszedł się z wami jak Święty Piotr, pierwszeństwo oddał Karyntjanom.
— Dosyć tego, — odezwał się Athos; — udało ci się, przyjacielu, lecz nie czas to i miejsce na komplementy.
— Dalej, naprzód! a raczej cofnijmy się, bo strasznie mi tu coś pachnie przegraną frondystów.
Co powiedziawszy, wszyscy trzej ruszyli w drogę.
Młody człowiek drżał z radości, odnalazłszy ojca. Jechali też obok siebie, trzymając się za ręce z Athosem.
Po znacznem oddaleniu się od miejsca potyczki, Athos zapytał młodzieńca.
— Co cię spowodowało, mój przyjacielu, żeś tak się zapuścił na pole bitwy? nie tu twoje miejsce, jak sądzę z twego ubrania i braku uzbrojenia.
— Ja też nie miałem należeć wcale do dzisiejszego spotkania. Polecono mi udać się do kardynała w ważnem bardzo poselstwie, jechałem zatem do Reuil. Naraz ujrzałem pana Chatillon wysuwającego się naprzód i wzięła mnie ochota walczyć przy jego boku. Wtedy dowiedziałem się do niego, że dwóch rycerzy pragnie się ze mną widzieć; wymienił jednego, hrabiego de La Fére.
— Wiedziałeś zatem, że to my jesteśmy i chciałeś zabić twego przyjaciela, kawalera d‘Herblay?
— Nie poznałem pana d‘Herblay pod zbroją, — odparł Raul zawstydzony, — chociaż powinienem był przeczuć go po zręczności i zimnej krwi.
— Dziękuję za komplement, młody mój przyjacielu; znać zaraz kto cię uczył grzeczności. Powiadasz, że jechałeś do Reuil?
— Tak.
— Do kardynała?
— Zapewne, mam bowiem depeszę od księcia pana dla Jego Eminencji.
— Trzeba ją koniecznie doręczyć kardynałowi, — rzekł Athos.
— Oho! co do tego, to pozwól, kochany hrabio, że pogadamy trochę; pozbądźmy się fałszywych skrupułów... Cóż u djabła! czy nie rozumiesz, że nasz los, a co ważniejsza los naszych przyjaciół, zawisł może od tej depeszy.
— Raul nie powinien uchybić swej powinności — odrzekł Athos.
— Zapominasz, hrabio, że ten młody człowiek jest moim jeńcem wojennym, a to, do czego należymy, jest prawdziwą wojną. Następnie, zwyciężeni nie mogą i nie mają prawa przebierać w sposobach. Oddaj mi depeszę, Raulu.
Raul zawahał się: patrzył na Athosa pytająco; szukał wskazówki w oczach ojca.
— Oddaj depeszę, Raulu, jesteś wszak jeńcem kawalera d‘Herblay.
Raul niechęcią to uczynił, lecz Aramis, mniej skrupulatny, niż hrabia de La Fére, porwał chciwie depeszę, przeczytał i podał Athosowi.
— Hrabio — powiedział — czytaj i rozważ sam, że w liście tym jest coś, co Opatrzność chce, abyśmy wiedzieli.
Athos ujął papier, marszcząc swoje piękne brwi, lecz myśl, iż dowie się może czego o d‘Artagnanie, zwyciężyła wstręt jaki uczuwał przy czytaniu tej depeszy.
Oto co było napisane:

Monsigniorze!

„Dla wzmocnienia oddziału pana Comminges, przyślę Waszej Eminencji wieczorem żądanych dziesięciu ludzi.
„Wybrałem dobrych żołnierzy, zdolnych utrzymać w karbach dwóch nie lada przeciwników, przejmujących strachem Waszą Eminencję, z powodu zręczności i odwagi, jaką posiadają“.
— O!... — mruknął Athos.
— Jak myślisz Aramis — kim mogą być dwaj przeciwnicy, dla pilnowania których zamały jest oddział Comminga, i potrzeba dodawać dziesięciu dobrych żołnienrzy?... Czyż nie podobni oni, jak dwie krople wody, do d‘Artagnana i Porthosa?... Wracajmy do Paryża, szukajmy wszędzie, a głównie wypytajmy Plancheta, czy nie słyszał o swoim dawnym panu.
— O!... biedny, nieszczęśliwy Planchet, mówisz o nim, Aramisie, a on z pewnością nie żyje. Wszyscy ci waleczni mieszczanie stanęli do boju, musiano ich wyrżnąć do nogi...

Przyjaciele, bardzo niespokojni, wrócili do Paryża bramą Tempie i skierowrali się na plac królewski, gdzie zastali na placu królewskim kapitana i jego oddział, biwakujących wesoło, pijących i śpiewających. Athos i Aramis wypytywali znów Plancheta, lecz ten nic nie wiedział o d‘Artagnanie. Chcieli zabrać ze sobą walecznego kapitana; wymówił się jednak, iż bez rozkazu wyższego nie może zejść ze stanowiska.

ROZDZIAŁ XL
POSZUKIWANIA W PIKARDJI

W Paryżu nie było zupełnie spokojnie; dawał się uczuwać brak żywności — a stosownie do tego, który z generałów księcia Conti pragnął wybić się na wierzch, stwarzał małe zaburzenie, następnie uśmierzał je, co mu dawało czasową wyższość nad kolegami.
W jednej z takich zamieszek, pan de Beaufort rozkazał zrabować dom i bibljotekę Mazariniego, aby, jak się wyraził, dać choć jaki taki ogryzek biednemu ludowi.
Po tym wypadku, jaki miał miejsce wieczorem tego samego dnia, w Którym paryżanie zostali pobici w Charenton, Athos i Aramis opuścili stolicę.
Nasi szlachcice obrali drogi ustronne, nasamprzód aby nie wpaść w ręce Mazaryńczyków, rozsianych w prowincji Ile de France, a następnie, aby uniknąć frondystów, zajmujących Normandję, którzy nie omieszkaliby ująć ich i zaprowadzić do pana de Longueville, ażeby sam sprawdził czy są przyjaciółmi czy wrogami.
Tracili jednak nadzieję trafienia na ślad przyjaciół. Zwiedzili już kilka oberży, wypytali kilku oberżystów a nic nie rozjaśniło niepewności, nic nie wskazywało, że byli, tu przed nimi; dopiero w Muntreuil, siedząc przy stole, Athos uczuł pod delikatnemi palcami coś wyżłobionego. Podniósł obrus, i przeczytał wyrżnięte na drzewie ostrzem noża, następujące hieroglify:

PORT... — D‘ART... — Z LUTY.

— Wybornie — rzekł Athos, pokazując napis Aramisowi — mieliśmy zamiar zanocować tutaj, lecz teraz już to niepotrzebne. Jedźmy dalej...
Dosiedli co żywo koni i pojechali do Abbeville. Tu znów ich wielka niepewność ogarnęła, z powodu znacznej ilości hoteli i domów zajezdnych. Niepodobieństwem było wszystkie zwiedzić, a trudno znów odgadnąć, w którym z nich zatrzymali się poszukiwani przyjaciele.
— Wierz mi, hrabio — rzekł Aramis — dajmy pokój poszukiwaniom w Abbeville, bo nic nie znajdziemy. My wahamy się od której oberży zacząć, nasi przyjaciele tak samo nie byli pewni, do której zajechać. Gdyby o Porthosa chodziło jedynie, ten ulokowałby się w hotelu najwspanialszym, a udając się doń, z pewnością natrafilibyśmy na ślad jego pobytu... Lecz d‘Artagnan nie podlega podobnym słabostkom; choćby Porthos używał wszelkich możliwych sposobów dla dowiedzenia, że umiera z głodu, d‘Artagnan pojechałby dalej, niewzruszony, jak przeznaczenie, i zdaje mi się, że gdzieindziej trzeba go szukać.
Nie zatrzymując się tedy, pojechali dalej, lecz nic nie spostrzegli, niczego się nie dowiedzieli. Trudne zadanie przedsięwzięli Athos i Aramis, a nadewszystko nużące okrutnie i gdyby nie potrójna sprężyna poruszająca, to jest: honor, przyjaźń i wdzięczność, wyryte w głębi duszy, nasi podróżni stokroć razy już wyrzekliby się odgrzebywania śladów na piasku, wypytywania przechodniów, odgadywania znaków przeróżnych i śledzenia wyrazu twarzy nieznajomych. Jechali tak aż do Perony. Athos tracił nadzieję i desperował. Szlachetny i wzniosły charakter hrabiego obwiniał siebie i Aramisa o brak inteligencji i przebiegłości. Zapewne źle szukali, myślał, zapewnie nie umieli dość zręcznie wypytywać, za mało starań i wytrwałości okazali w badaniu okolicy.
Mieli zamiar powrócić tą samą drogą i zacząć na nowo, gdy, przejeżdżając przedmieście do bram miasta prowadzące, Athos rzucił okiem na ścianę domu narożnego przy ulicy, idącej ponad wybrzeżem, i spostrzegł narysowanych czarnym kamieniem, z całą prostotą dziecięcą, próbującą sił swoich na tem polu. spostrzegł, mówimy, narysowanych dwóch jeźdźców, galopujących zawzięcie: jeden z nich trzymał w ręku ogromny papier, na którym wypisane były po hiszpańsku następujące słowa:
„Gonią za nami“...
— Otóż to, jak dzień jasne — zawołał Athos. — Pomimo pogoni, d‘Artagnan zatrzymał się tutaj przez chwilę; dowodzi to, że pogoń nie była zbyt bliską, a może nawet zdołali się wymknąć.
Aramis potrząsnął głową:
— Gdyby był umknął, jużby się z nami połączył, a przynajmniej dał znać o sobie.
— Masz rację, Aramisie; jedźmy dalej.
Trudno wypowiedzieć niepokój i niecierpliwość dwóch przyjaciół. Czułe i przywiązane serce Athosa drżało z obawy, nerwowy zaś Aramis niecierpliwił się i przeklinał. To też lecieli z wiatrem w zawody przez jakie cztery godziny, zupełnie jak jeźdźcy, narysowani na murze. Aż oto nagle w wąskim przesmyku, pomiędzy drzewami, ujrzeli przed sobą drogę, zawaloną ogromnym kamieniem. Widać było pod drzewami z boku miejsce, skąd go po ruszono, ślad wyryty dowodził, że sam się nie potoczył, a wielkość i ciężar wskazywały, że chyba ramię jakiegoś olbrzyma ruszyło go z miejsca, gdzie może od stworzenia świata leżał spokojnie.
Aramis przystanął.
— O!... — rzekł przyglądając się kamieniowi — musiał tu być Ajax, Télamon lub Porthos. Zsiądźmy z koni, hrabio, i obejrzyjmy tę skałę.
Tak też uczynili. Oczywiście kamień położono, ażeby drogę zagrodzić. Leżał trochę na boku, dwaj przyjaciele obeszli go i obejrzeli ze wszystkich stron, nie mogąc znaleźć nic nadzwyczajnego.
Przywołali zatem Blaissois i Grimauda i we czterech zaledwie go przewrócili.
Na spodzie kamienia wypisane było:
„Ośmiu konnych ściga nas. Jeżeli zdołamy dojechać do Compiégne, staniemy pod „Panem w koronie“, gospodarz jest naszym przyjacielem“.
— Chwała Bogu, mamy przynajmniej jakąś wiadomość — rzekł Athos — cokolwiek ich spotkało, będziemy wiedzieli, czego się trzymać. Prędzej zatem, pod „Pana w koronie“.
Po upływie sześciu godzin, Athos i Aramis wjeżdżali do Compiégne i pytali o „Pana w koronie“. Wskazano im szyld, na którym namalowany był bożek „Pan“ w świetnej koronie na głowie.
Dwaj przyjaciele zsiedli z koni, nie zważając na malowidło szyldu, które w innym czasie Aramis byłby krytykował i wyśmiewał z pewnością. Przyjął ich zacny oberżysta, łysy i brzuchaty jak chiński mandaryn. Zapytali go, czy nie przyjmował czasem u siebie dwóch szlachciców, ściganych przez oddział lekkiej konnicy.
Gospodarz nic nie odpowiedział, tylko poszedł i wyjął ze skrzyni połowę długiej szpady.
— Czy znacie to, panowie?... — zapytał.
Athos raz tylko spojrzał na ostrze.
— To jest szpada d‘Artagnana — powiedział.
— Czy tego wielkiego, czy małego?... — zapytał znów gospodarz.
— Małego — odrzekł Athos.
— Widzę, że jesteście przyjaciółmi tych panów.
— Co się z nimi stało?
— Wpadli na moje podwórze na koniach, zmęczonych już zupełnie, i zanim zdążyli zamknąć bramę, ośmiu kawalerzystów, goniących za nimi, wpadło także na dziedziniec.
— Ośmiu tylko!... — rzekł Aramis. — Dziwi mnie, że takie zuchy jak Porthos i d‘Artagnan pozwolili ująć się ośmiu ludziom.
— Z pewnością, proszę pana, tych ośmiu nie dałoby im rady, gdyby nie przywołali dwudziestu żołnierzy z pułku Królewsko-Włoskiego, stojącego garnizonem w mieście, tak, że dwaj przyjaciele panów musieli ulec przeważającej liczbie.
— Za cóż ich aresztowano — rzekł Athos — czy nie wiecie czasem?
— Nie wiem, proszę łaski pana, uprowadzono ich natychmiast, nie mieli czasu nic powiedzieć, jak już wyjechali, ja, pomagając wynosić dwa trupy i sześciu rannych, znalazłem ten ułamek szpady na miejscu walki.
— A oni — zapytał Aramis — czy cało wyszli?
— Tak mi się zdaje, proszę pana.
— Mamy chociaż tę pociechę — rzekł Aramis.
— W którą stronę ich poprowadzono?... — zapytał Athos.
— W stronę Luwru.
Przyjaciele odesłali Blaisois i Grimauda z końmi do Paryża i udali się śpiesznie do Luwru. W Luwrze nie było zajazdu tylko szynk, w którym sprzedawano napój, sławny jeszcze dzisiaj, a wyrabiany już w owej epoce.
— Zatrzymajmy się tu — rzekł Athos — d‘Artagnan nie ominąłby sposobności, nie mówię skosztowania napoju, lecz pozostawienia nam jakiejkolwiek wskazówki.
Weszli i zażądali przy bufecie dwóch szklanek napoju, jak to zapewne wprzód byli uczynili d‘Artagnan z Porthosem.
Bufet, przy którym goście pili, nakryty był blachą miedzianą. Na tej blasze wyryte było grubą szpilką:

Reuil, D.

— Oni napewno są w Reuil — rzekł Aramis, który pierwszy spostrzegł napis.
— Jedźmy zatem do Reuil — rzekł Athos.
Dosiedli świeżych koni i pojechali do Reuil.
Athos, nie domyślając się wcale, obrał najlepszą drogę.
Deputowani parlamentu przybyli właśnie do Reuil na owe sławne konferencje, jakie trwały przez trzy tygodnie i sprowadziły ten pokój sromotny, wskutek którego aresztowano księcia pana. Reuil zalane było ze strony Paryżan prawnikami, radcami i sądownikami różnego rodzaju; ze strony zaś dworu królewskiego gościła tam szlachta, oficerowie i straże przyboczne. Łatwo zatem było w tym świetnym tłumie przejść niepostrzeżenie W dodatku, z powodu konferencji, ogłoszono czasowe zawieszenie broni; zatrzymywać więc dwóch szlachciców podróżujących, choćby nawet frondystów pierwszej wody, byłoby pogwałceniem praw ludzkości.
Athos był za tem, aby iść wprost do głównego ministra.
— Przyjacielu — sprzeciwił się Aramis — bardzo pięknie dowodzisz, strzeż się jednak; pótyśmy bezpieczni, póki działamy w ukryciu. Jeżeli damy się poznać tym lub owym sposobem, pójdziemy dotrzymywać towarzystwa naszym przyjaciołom w jakiem podziemnem więzieniu, skąd nas i sam djabei nie wyciągnie. Starajmy się odnaleźć ich sprytem, przebiegłością, ale tylko sami, nie zwierzając się nikomu. Oni pochwyceni zostali w Compiégne i przyprowadzeni do Reuil, jak o tem upewniliśmy się w Luwrze; tu, w Reuil, indagował ich sam kardynał, po, czem albo uwięził na miejscu, albo odesłał do Saint-Germain. Do Bastylji ich nie wsadził, pewny tego jestem Bastylja należy do frondystów, a syn Broussela jest w niej komendantem. Nie uśmiercił ich także, ponieważ śmierć d‘Artagnana głośnąby była, onby się nie poddał bez oporu. Co do Porthosa, ten według mnie jest nieśmiertelny jak sam Bóg, chociaż daleko mniej cierpliwy. Nie traćmy nadziei, siedźmy w Remi, gdyż mam przekonanie, że oni tu się znajdują. Lecz co ci jest, hrabio? zbladłeś straszliwie!
— Nic, nic — rzekł Athos drżącym głosem — tylko przyszło mi na myśl, że kardynał Richelieu kazał zrobić w Reuil jakąś okropną skrytkę podziemną!...
— O! bądź spokojny — rzekł Aramis — Richelieu był szlachcicem, równym nam urodzeniem, a wyższym stanowiskiem. Mógł zatem, jak król, dotknąć głowy największego z nas, a dotykając zachwiać tę głowę na karku. Lecz Mazarini jest przybłędą, dorobkiewiczem, może nas co najwyżej wziąć za kołnierz, jak łucznik na służbie. Uspokój się zatem, kochany przyjacielu, trwam przy swojem i mówię raz jeszcze, że d‘Artagnan i Porthos żyją, zdrowi i weseli.
— Daj, Boże!... — rzekł Athos — trzeba jednak koniecznie otrzymać od koadjutora pozwolenie należenia do konferencji, bo w takim razie dostaniemy się do samego zamku Reuil.
— Razem z tymi obrzydliwymi sądownikami! Czyż możesz to przypuścić, kochany hrabio? czyż sądzisz, iż tam radzić będą o wolności lub uwięzieniu d‘Artagnana i Porthosa? O nie, mojem zdaniem, trzeba szukać innego sposobu.
— A więc powracam do mojej myśli — zaczął Athos — nie znam lepszego sposobu nad działanie szczere i otwarte. Nie pójdę do Mazariniego, a wprost do królowej i tak jej powiem: Pani! powróć nam dwóch wiernych i oddanych ci ludzi, a naszych przyjaciół! Aramis potrząsnął głową.
— Ostatni to środek, którego wino ci użyć, Athosie; i wierz mi, użyj go tylko w ostateczności, a zawsze na to będzie dość czasu. Teraz zaś prowadźmy dalej poszukiwania.
Tak też uczynili; tyle się nasłuchali, tak przeróżnemi fortelami ciągnęli za język kogo mogli, że nareszcie trafili na pewnego żołnierza z kawalerji, który im wyznał, iż należał do eskorty, jaka odprowadziła d‘Artagnana i Porthosa z Compiégne do Reuil.
Athos powracał wciąż do projektu udania się prosto do królowej.
— Kochany przyjacielu, ponieważ upierasz się przy tem szaleństwie, uprzedź mnie proszę, choć o jeden dzień wcześniej — rzekł Aramis.
— Dlaczegóż to?
— Skorzystam ze sposobności i wyjadę złożyć wizytę w Paryżu.
— Komu? — Albo ja wiem? Może pani de Longueville. Ma ona tam wielką władzę i nie odmówi swej pomocy. Donieś mi tylko przez kogo, czy jesteś uwięziony, a wtedy postaram się uczynić, co tylko będę mógł...
— Dlaczego razem ze mną nie chcesz być uwięziony?
— Nie chcę, nie, dziękuję...
— Gdy złączeni bodziemy we czterech, sądzę, że nawet w więzieniu nic nie ryzykujemy. Po upływie dwudziestu czterech godzin będziemy wolni.
— Mój drogi, odkąd zabiłem Chatillona, bożyszcze pań z przedmieścia Saint-Germain, za wiele blasku otacza moją osobę, abym się nie bał więzienia podwójnie.
Przy tej okazji, królowa gotowaby była usłuchać rady Mazariniego, a on poradziłby z pewnością, aby mnie pod sąd oddać.
— Więc myślisz, Aramisie, że ona tak bardzo kocha tego Włocha?
— Przecież kochała Anglika.
— E! mój drogi, i ona jest kobietą!
— O nie, mylisz się, Athosie, ona jest królową!
— Kochany przyjacielu, poświęcam się i idę prosić o posłuchanie u Anny Austrjackiej.
— Bądź zdrów, Athosie, zajmę się zebraniem oddziału zbrojnego.
— Co myślisz robić?
— Powrócić i oblegać Reuil.
— Gdzież się spotkamy?
— U stóp szubienicy dla kardynała.

Dwaj przyjaciele rozstali się; Aramis powracał do Paryża, Athos poszedł starać się o audjencję u królowej.

ROZDZIAŁ XLI
WDZIĘCZNOŚĆ ANNY AUSTRJACKIEJ

Athos nie spodziewał się tak łatwego dostępu do Anny Austrjackiej; po pierwszych krokach przedsięwziętych wszystko ułożyło się wybornie, a tyle upragniona audjencja oznaczona została na dzień następny, z okazji rannego przyjęcia u królowej, na które Athos miał prawo wstępu, jako szlachcic i magnat wysoko urodzony.
Ogromne rzesze zapełniały apartamenty w Saint-Germain; nigdy w Luwrze ani w Palais-Royal Anna Austrjacka nie miała większej liczby dworaków.
Dwór królewski przedrwiwał w kupletach paryżan, którzy znów śpiewali zabawne piosenki o dworze i dworakach, nie wyjmując Mazariniego; a chociaż raniono się nie śmiertelnie, nie mniej przeto boleśnie czuli się dotkniętymi ci, których dosięgały ciosy śmieszności. Lecz po śród wesołości ogólnej i czczości powierzchownej, wielka niepewność i troska nurtowała umysły. Czy Mazarini pozostanie ministrem, czy ulubieńcem?... lub czy Mazarini, przybyły jak chmura z południa, odejdzie, pchany wiatrem, który go przypędził?... czego wszyscy pragnęli. Książę pan nawet, który walczył za niego, nie ominął nigdy sposobności, aby podrwić z niego. Mazarini pokilkakroć chciał wobec zwycięzcy z pod Rocroy okazać władzę swoją, lecz ten zmierzył go wzrokiem w taki sposób, jaikby chciał dać poznać, iż bronił go nie z przekonania, ani też z entuzjazmu.
Wtedy kardynał zwracał się do królowej, jedynej swej podpory. Lecz zdawało mu się już parę razy, że podpora ta chwiać się zaczyna.
Nadeszła nareszcie godzina przyjęcia; oświadczono hrabiemu de La Fére, by zaczekał chwilę, gdyż królowa zajęta jest naradą z ministrem. Athos nastawał koniecznie, aby go wpuszczono, mówiąc, że choć nie jest posłem ad pana Conti, ani od pana de Beaufort, de Bouillon, d‘Elbeouf, ani od koadjutora, pani de Longueville, pana de Broussel, ani też od parlamentu, niemniej przeto ma bardzo ważne rzeczy opowiedzieć Jej Królewskiej Mości.
Po skończonej konferencji, królowa wezwała go do swego gabinetu.
— Więc chcesz nam oddać jakąś usługę, panie hrabio? — zapytała Anna Austrjacka po chwili milczenia.
— Tak, pani, jeszcze jednę usługę, — rzekł Athos, niemile dotknięty tem, że królowi zdawała się go niepoznawać.
Athos był człowiekiem wielkiej zacności, lecz bardzo lichym dworakiem. Anna brwi zmarszczyła. Mazarini, który, siedząc przy stoliku, przerzucał papiery, jakby prosty sekretarz stanu, podniósł głowę.
— Mów pan — rzekła królowa.
Mazarini zajął się snów papierami.
— Pani — zaczął Athos, — dwaj przyjaciele moi, dwaj wierni i nieustraszeni słudzy Waszej Królewskiej Mości, pan d‘Artagnan i pan du Vallon, wysłani do Anglji przez pana kardynała, zniknęli nagle w chwili, gdy stanęli z powrotem na ziemi francuskiej, — i nie wiadomo co się stało z nimi.
— Cóż dalej?... — rzekła królowi.
— Otóż — rzekł Athos, — udaję się do łaski Waszej Królewskiej Mości z zapytaniem, gdzie są ci dzielni rycerze, a jeżeli zajdzie tego potrzeba, udam się do Jej sprawiedliwości.
— Mój panie, — odrzekła Anna, — to rzecz policji! Wiesz, mój panie, lub powinieneś wiedzieć, że nie posiadamy policji, odkąd nie jesteśmy w Paryżu.
— Sądzę, Wasza wysokość — mówił Athos, — że pan kardynał mógłby odpowiedzieć, nie pytając nikogo, prócz swej własnej pamięci.
— Niech Bóg mi wybaczy! — rzekła Anna, skrzywiwszy wargi pogardliwie, jej tylko właściwym sposobem; — zdaje mi się, że pan nas indagujesz?
— Tak, Najjaśniejsza Pani, mam poniekąd prawo do tego, ponieważ chodzi o panów d’Artagnana i Porthosa; o pana d‘Artagnan, czy słyszysz, Najjaśniejsza Pani? — rzekł w taki sposób, by wspomnienia kobiety kazały spuścić głowę królowej.
Mazarini zrozumiał, iż czas przyjść z pomocy Annie Austrjackiej.
— Panie hrabio — odezwał się — pańscy koledzy wykroczyli przeciw posłuszeństwu i są pod aresztem.
— Błagam tedy Waszej Królewskiej Mości, — rzekł Athos, nie odpowiadając Mazariniemu — błagam, aby kazała zdjąć areszt z panów: d‘Artagnana i du Vallon.
— To, czego pan żądasz, jest rzeczą karności wojskowej, a do mnie wcale nie należy — odparła królowa.
— Pan d‘Artagnan nie odpowiadał nigdy w ten sposób, gdy szło o usługi dla Waszej Królewskiej Mości — rzekł Athos, kłaniając się z godnością. — Drugi to raz pan d‘Artagnan jeździł do Anglji. Pierwszym razem w sprawie czci i honoru wielkiej królowej; drugim zaś w sprawie życia wielkiego króla.
— Panie — przemówiła królowa do Mazariniego, nie mogąc pokryć wzruszenia — pomyśl, czy można co zrobić dla tych szlachciców?
— Najjaśniejsza Pani, — odparł Mazarini, — uczynię wszystko, co się podoba Waszej Królewskiej Mości.
— Zrób to, czego żąda hrabia de La Fére. Wszak tak się pan nazywa?
— Mam jeszcze drugie nazwisko, pani miłościwa, a tem jest Athos.
— Najjaśniejsza Pani — zaczął znów Mazarini z chytrym uśmiechem, dowodzącym, jak łatwo z półsłówek domyśla się wszystkiego — niech się Wasza Królewska Mość uspokoi, życzenia Jej będą spełnione.
— Odejdź pan już — rzekła królowa, żegnając Athosa skinieniem — otrzymałeś, coś pragnął otrzymać.
Następnie zwracając się do Mazariniego, gdy portjera opadła już za odchodzącym.
— Kardynale — rzekła — każ aresztować tego zuchwałego szlachcica, zanim jeszcze wyjdzie z dziedzińca!
— Myślałem już o tem — zaczął Mazarini — i cieszy mnie, że Wasza Królewska Mość wydaje rozkaz, o jaki ją prosić zamierzałem.
Athos niezupełnie wierzył królowej.
Było coś w głosie Anny, co go uderzyło, czuć było groźbę pod obietnicą. Oczekiwał więc w jednej z komnat przylegających do gabinetu, w którym otrzymał posłuchanie, aby mu przyprowadzono d‘Artagnana i Porthosa, lub ażeby mu drogę do nich wskazano. Oczekując tak, zbliżył się do okna i patrzył bezmyślnie na podwórze. Zobaczył deputację paryżan, która przychodziła oznaczyć stanowczo miejsce do narad i zarazem pożegnać królową. Byli tam radcy parlamentu, prezydujący, adwokaci, a pomiędzy nimi kuku ludzi uzbrojonych. Liczna eskorta oczekiwała ich za kratą pałacową.
Athos patrzył uważniej, bo ktoś w tłumie wydał mu się znany; wtem uczuł lekkie dotknięcie ramienia.
Odwrócił się szybko.
— O!... pan de Comminges!... — powiedział.
— Tak, panie hrabio, ja sam, i obarczony sprawą, za którą zgóry przepraszam szanownego pana.
— Cóż to takiego?... — zapytał Athos.
— Racz oddać mi szpadę, panie hrabio.
Athos uśmiechnął się i okno otworzył.
— Aramisie!... — zawołał.
Jakiś szlachcic obrócił się, ten sam właśnie, któremu Athos się przyglądał. Ukłonił się hrabiemu przyjaźnie.
— Aramisie — powiedział Athos — jestem aresztowany.
— Dobrze — odparł flegmatycznie Aramis.
— Panie — mówił Athos, zwracając się do Comminges‘a i podając mu z elegancją rękojeść szpady — oto broń moja. Dokąd mnie pan zaprowadzisz?...

— Do mego pokoju — odparł Comminges. — Królowa sama wskaże, gdzie mam pana umieścić.
ROZDZIAŁ XLII
KRÓLEWSKOŚĆ MAZARINTEGO

Anna Austrjacka raczyła przyjąć deputację paryżan milcząca i wspaniała jak zawsze. Wysłuchała skarg i błagania posłów; lecz, gdy skończyli przemowę, nikt nie był pewny, czy słyszała, co mówili, twarz jej bowiem pozostała zimną i obojętną.
Mazarini, obecny przyjęciu, rozumiał doskonale, czego domagali się deputowani: ani mniej ani więcej, tylko odsunięcia go od rządów, natychmiast i bezpowrotnie.
— „Panowie — przemówił Mazarini — połączę prośby moje z waszemi i błagać będę królową, aby położyła koniec cierpieniom ludu swojego. Robiłem, co mogłem, aby stać się użytecznym i dolę ludu osłodzić — a jednak, według zdania waszego, głos ogółu mnie obwinia, mnie, skromnego przybysza, który nie potrafił podobać się francuzom! Uznaję się za zwyciężonego... Uczynię wszystko czego naród pragnie. Jeżeli Paryżanie zawinili, a któż jest bez winy, panowie?... Paryż jest już ukarany... Dosyć już krwi popłynęło, dosyć nędzy cierpi miasto, pozbawione króla i sprawiedliwości. Ponieważ żądacie, bym się odsunął od władzy, dobrze zatem, odsuwam się...
— Panie kanclerzu — przemówiła królowa do pana Séguier, dawnego naszego znajomego — pan rozpoczniesz rokowania; Reuil będzie miejscem posiedzeń. Co się tyczy wyjazdu lub pozostania pana kardynała, oświadczam, iż za wiele mu zawdzięczam, abym mogła wolność jego krępować. Pan kardynał uczyni, co uzna za stosowne.
Chwilowa bladość pokryła inteligentną twarz pierwszego ministra. Patrzył na królową niespokojnie, lecz nie mógł odgadnąć, co się dzieje w jej sercu.
— Teraz zaś — dodała królowa, oczekując postanowienia pana Mazariniego — proszę radzić tylko o królu...
Deputowani opuścili salę.
Anna spuściła głowę i popadła w zadumę, tak u niej zwyczajną. Przypomniała sobie Athosa... Śmiała postawa szlachcica, mowa ostra a pełna godności zarazem, mary przeszłości, wywołane jednem jego słowem, przywiodły jej na pamięć tę przeszłość, pełną upajającej poezji, młodości ciężkie walki jej obrońców, i krwawy zgon Buckinghama, jedynego człowieku prawdziwie ukochanego, i heroizm ukrytych w cieniu rycerzy, którzy wybawili ją od zemsty króla i Richelieugo.
— Trzeba zatem ustąpić burzy — szeptała Anna Austriacka — trzeba drogo pokój okupić, czekać cierpliwie i z rezygnacją lepszych czasów...
Mazarini gorzko się uśmiechnął: Więc królowa wzięła na serjo jego propozycję?. — pomyślał.
Anna siedziała z głową spuszczoną, nie widziała więc tego uśmiechu; lecz, nie słysząc odpowiedzi na to, co mówiła, podniosła głowę.
— No cóż, nie odpowiadasz, kardynale; nad czem rozmyślasz?
— Myślę nad tem, że ten zuchwały szlachcic, którego kazaliśmy Commingowi aresztować, uczynił aluzję do Buckinghama, którego pozwoliłaś zamordować; do pani de Chevreuse, którą pozwoliłaś skazać na wygnanie; do pana de Beaulort, przez ciebie uwięzionego. Lecz, jeżeli mówiąc to, o mnie myślał, to dlatego, że nie wie czem jestem dla ciebie...
Anna Austrjacka zadrżała, jak zawsze, gdy dumę jej raniono; twarz jej poczerwieniała i, ażeby nie odpowiedzieć, zatopiła paznogcie w piękne białe rączki.
— To człowiek dobry do rady — ciągnął kardynał — honorowy i rozumny, a szczególniej człowiek odważny i stały w postanowieniach. Wiesz pani cośkolwiek o tem, wszak prawda? Otóż, oceniając te przymioty, pójdę do, niego i powiem, w czem pomylił się co do mojej osoby Przyznaj pani sama, że to, co mi proponują, to prawie abdykacja... a rzecz taka zasługuje na zastanowienie i głęboki namysł.
— Mówisz o abdykacji, mój panie!.. — rzekła Anna — sądziłam, że królowie tylko abdykują.
— Czyż nie jestem królem prawie — ciągnął Mazarini — a nawet królem Francji? Zaręczam pani, że moja sutanna, rzucona w nocy nu łoże królewskie, podobna jest bardzo do płaszcza królewskiego.
Było to jedno z upokorzeń, jakie Mazarini najczęściej w twarz jej ciskał, i pod którem zawsze uginała się duma i wstyd królowej.
Anna patrzyła z rodzajem trwogi w groźne oblicze kardynała, który w tej chwili urósł niejako.
— Panie — rzekła — czyż nie powiedziałam, i czyż nie słyszałeś, co mówiłam, że zrobisz, co ci się tylko podoba?
— W takim razie — odparł Mazarini — sądzę, iż powinno mi się podobać zostać tam, gdzie jestem. Nietylko to mój interes, lecz, ośmielę się powiedzieć, w tem jest zbawienie pani.
— Zostań pan zatem, niczego więcej nie pragnę; lecz, zostawszy, nie pozwól, aby mnie znieważano.
— O! rozumiem panią. Mówisz o wspomnieniach, jakie wywołują wiecznie ci czterej szlachcice... Mamy ich przecież w ręku, uwięzionych — a dosyć oni nabroili, abyśmy ich potrzymali, jak długo nam to będzie potrzebne. Jeden z nich jeszcze umknął nam i zucha udaje. Lecz, do djabła! damy i temu radę i zdołamy go połączyć z kolegami.
— Dopóki są w więzieniu — rzekła Anna Austrjacka, dopóty będzie dobrze — lecz przecież wyjdą kiedyś?
— Tak, jeżeli Wasza Królewska Mość rozkaże wolność im powrócić.
— A!... — ciągnęła Anna, odpowiadając myślom swoim — ah! tutaj można dopiero żałować Paryża.
— Dlaczegóż to? — Bastylji, mój panie, silnej i jak grób milczącej.
— Pani, przy konferencjach odzyskujemy pokój; z pokojem mamy już Paryż, z Paryżem Bastylję; naszych czterech rycerzy zgnije w niej ze szczętem!

Anna Austrjacka zmarszczyła nieco czoło, podczas gdy Mazarini całował jej rękę na pożegnanie.

ROZDZIAŁ XLIII
OSTROŻNOŚCI

W podwórzu starego zamku kardynał wsiadł do karety, pojechał i przebył Sekwanę w Chatou. Książę pan udzielił mu eskorty, złożonej z pięćdziesięciu konnych, nie tyle do pilnowania jego osoby, ile dla okazania deputacji, że dowódcy wojsk królowej z łatwością rozporządzają siłą zbrojną i mogą ją wysyłać, gdzie im się żywnie podoba.
Athos, strzeżony pilnie przez Comminga, konno, bez szpady, jechał za kardynałem.
Grimaud, zostawiony przy bramie przez swego pana, dowiedział się o aresztowaniu wtedy, gdy Athos oknem zawołał do Aramisa, a na znak hrabiego, ust nie otworzywszy — przysunął się do d‘Herblay i został przy nim.
Deputowani, zaraz po audjencji powrócili do Paryża, to jest, poprzedzali kardynała o jakie pięćset kroków. Athos mógł zatem widzieć tył figury Aramisa, którego złocony pas i szlachetna postawa zwracały uwagę w pospolitym tłumie.
Aramis znów udawał, że nic go nie obchodzi, iż Athos za nim jedzie. Jeden jedyny raz tylko się obejrzał; było to wówczas, gdy dojeżdżali do pałacu.
Athos minął Chatou razem ze świtą kardynalską.
Na rozstajnych drogach Aramis znów się obejrzał. Tym razem nie omyliło go przeczucie: Mazarini skręcił w prawo i Aramis zobaczył przyjaciela znikającego poza drzewami. W tej samej chwili Athos jakby poczuł wzrok Aramisa — spojrzał poza siebie.
W dziesięć minut potem, Mazarini wjeżdżał ze świtą w podwórze pałacu.
W chwili gdy zsiadał z konia u drzwi pałacowych, Comminges przystąpił do niego.
— Monsignorze — zapytał — gdzie Wasza eminencja rozkaże umieścić pana de la Fére?
— W pawilonie oranżeryjnym, naprzeciw pawilonu, w którym się znajduje odwach. Pragnę, by oddawano hrabiemu de la Fére honory wojskowe, ponieważ jest więźniem Jej Królewskiej Mości.
— Monsignorze — odważył się Comminges — hrabia chce być zaprowadzonym do pana d‘Artagnana, który, według rozkazu Waszej eminencji, zajmuje pawilon myśliwski, naprzeciw oranżerji.
Mazarini myślał chwilę. Comminges widział, że się waha.
— Odwach jest silny — dodał — czterdziestu pewnych ludzi, żołnierzy wypróbowanych, prawie samych niemców, a co zatem idzie, nie mających nic wspólnego z Frondą.
— Jeżeli umieścimy tych trzech ludzi razem, mości Comminges — rzekł Mazarini — musimy chyba straż podwoić; nie posiadamy zaś obrońców do zbytku, aby nimi szafować w ten sposób.
Comminges ukłonił się i powrócił do Athosa, czekającego napozór obojętnie, lecz z prawdziwą obawą, wyniku narady kardynała z oficerem.
— Na czem stanęło?... — zapytał porucznika gwardji.
— Panie hrabio — odrzekł Comminges — to czego pan żądasz, jest niepodobieństwem.
— Panie Comminges — zaczął Athos — całe życie byłem żołnierzem, wiem, co znaczy rozkaz; lecz nie wykraczając przeciw karności, mógłbyś mi oddać jedną usługę.
— Z największą chęcią — odparł Comminges — możesz pan na mnie rachować, oprócz jedynie złamania dzisiejszego rozkazu.
— Ponieważ wolno mi jest wiedzieć, że pan d‘Artagnan tu się znajduje, sądzę, iż nie będzie to zdrożnem, jak on się dowie, że i ja tu jestem?
— Nie odebrałem żadnego rozkazu w tym. względzie, panie hrabio.
— Otóż chciej pan pozdrowić go ode mnie i oznajmić, że jestem jego sąsiadem. Powiesz mu także to, co od ciebie usłyszałem, mianowicie, że pan Mazarini zamknął mnie w pawilonie oranżeryjnym, aby mi złożyć wizytę, do dasz także, że skorzystam z tego zaszczytu, aby otrzymać niejakie ulgi w naszej niewoli...
— Która nie może trwać długo — dodał Comminges — pan kardynał sam mi to mówił: a zresztą, tu niema wcale więzienia.
— Są pułapki, w które wtrącają zdradziecko.
— O! to co innego — rzekł Comminges. — Wiem, że jest tradycja w tym względzie; lecz człowiek nizkiego urodzenia jak nasz kardynał, który przyszedł z Włoch, aby zrobić fortunę we Francji, nie ośmieliłby się używać podobnych sposobów z ludźmi naszego pokroju... toż byłoby krzyczące! Pod tym względem, nie miej żadnej obawy. Ja ze swej strony, uprzedzę pana d‘Artagnana o przybyciu pańskiem. Kto wie, za kilka dni możesz mi pan oddać podobną przysługę?
— Ja, panie?
— E! bez wątpienia, czyż nie mogę z kolei zostać więźniem pana koadjutora?
— Wierz mi pan, że w takim razie — rzekł Athos z ukłonem — zrobię wszystko, aby stać się panu użytecznym.
— Czy będziesz łaskaw zjeść ze mną kolację, panie hrabio?... — zapytał Comminges.
— Dziękuję panu, smutny wieczór spędziłbyś, niewesoły ze mnie współbiesiadnik. Dziękuję raz jeszcze!
Comminges zaprowadził tedy hrabiego do pokoju na dole, w pawilonie przytykającym do oranżerji i będącym na równym z nią poziomie.
Athos, wszedłszy do pokoju przeznaczonego dla siebie, ujrzał przez okno szczelnie zakratowane mury tylko i dachy.
— Co to za budynek?... — zapytał.
— Tylna ściana pawilonu myśliwskiego, gdzie zamknięci są pańscy przyjaciele.
— Czy jesteś pewien, panie Comminges, że kardynał zaszczyci mnie swemi odwiedzinami?
— Tak przynajmniej zapewniał.
Athos westchnął, patrząc na zakratowane okna.
— Tak, prawda — odezwał się Comminges — to wygląda na więzienie, nic nie brakuje, nawet krat żelaznych.
— Oto przyjemny rezultat służby kardynalskiej! — rzekł Athos. — Spójrz pan na te mury bez okien, panie Comminges, one ci opowiedzą piękne historje o wdzięczności Mazariniego.
— O tak — odparł Comminges ze śmiechem — przedewszystkiem, jeśli powtórzą wszystkie przekleństwa, jakie od tygodnia pan d‘Artagnan rzuca na niego.
— Biedny d‘Artagnan!... — rzekł Athos, — taki waleczny, zacny, dobry; taki straszny dla tych, co nie lubią jego przyjaciół! Masz twardych więźniów, panie Comminges, żałuję cię serdecznie, jeżeli na pana włożono odpowiedzialność za tych dwóch niezwyciężonych.
— Niezwyciężonych!... — rzekł śmiejąc się także Comminges — e! panie, chcesz mi strachu napędzić. Pierwszego dnia niewoli pan d‘Artagnan wyzywał wszystkich żołnierzy i oficerów niższych stopni, zapewne, aby mu szpadę oddano; trwało to nawet na drugi dzień; lecz potem uspokoił się i złagodniał jak baranek.
— A pan du Vallon?... — zapytał Athos.
— O! ten, zupełnie się różni. Przyznam się, że jest to przerażający szlachcic. Pierwszego dnia powywalał wszystkie drzwi, jednem podważeniem ramienia; oczekiwałem tylko jak uwolni się z Reuil, na podobieństwo Samsona, gdy wyszedł z Gaza.
Lecz usposobienie jego zmieniło się, równie jak pana d‘Artagnana.
— Tem lepiej — rzekł Athos — tem lepiej! Athos doszedł do przekonania, że dobry humor powrócił przyjaciołom jego z powodu jakiegoś planu powziętego przez d‘Artagnana. Nie chciał im zatem szkodzić, chwaląc zbytecznie.
— O! oni, proszę pana — powiedział — to gorące głowy; jeden gaskończyk, drugi rodem z Pikardji; obaj zapalają się łatwo, lecz stygną bardzo prędko. Masz pan dowód z tego, coś naopowiadał w tej chwili, że prawdą jest, co mówię.

Tego samego zdania był i Comminges. Athos pozostał sam w wielkim pokoju, gdzie, według rozkazu kardynała, traktowany był z uszanowaniem należnem szlachcicowi.

ROZDZIAŁ XLIV
ROZUM I SIŁA

Przejdźmy teraz z oranżerji do pawilonu myśliwskiego.
W tym to budynku, na dole, zamknięci, Porthos z d‘Artagnanem spędzali długie godziny niewoli w przymusowej bezczynności, tak wstrętnej ich naturze. D’Artagnan, jak tygrys w klatce zamknięty, chodził z dzikiem spojrzeniem, wydając niekiedy ryk głuchy przez kratę okna, wychodzącego na służbowy dziedziniec.
Porthos trawił w cichości wyborny obiad, co tylko sprzątnięty. Pierwszy zdawał się być pozbawionym rozumu, a jednak przemyśliwał; drugi zdawał się rozmyślać głęboko, a spał tylko; musiała go jednak zmora dusić, sądząc ze strasznego, urywanego chrapania.
— Otóż i wieczór nadchodzi — mówił d‘Artagnan. — Musi być około czwartej godziny. Niedługo będzie sto osiemdziesiąt i trzy godziny, jak tu siedzimy.
— Hm! — mruknął Porthos, udając że odpowiada.
— Rozumiesz, ty sieczny śpiochu? — rzekł d‘Artagnan, zniecierpliwiony, że ktoś może spać w dzień, kiedy on nawet w nocy oka zmrużyć nie jest w stanie.
— Co? — zapytał Porthos.
— Czy rozumiesz, co mówię?
— A coś ty mówił?
— A to, że prawie sto osiemdziesiąt i trzy godziny, jak tu siedzimy.
— Twoja w tem wina.. — rzekł Porthos.
— Jakto! moja wina?...
— Tak, proponowałem ci wyjście natychmiastowe.
— Przez wyrwanie sztaby żelaznej i wywalenie drzwi?
— Ma się rozumieć!
— Porthos, zastanów się, tacy ludzie jak my, w ten sposób się nie uwalniają.
— O, na honor, — odparł Porthos, — jabym tam użył z czystem sumieniem tego sposobu, jakim ty zdajesz się gardzić tak bardzo.
D‘Artagnan wzruszył ramionami.
— A potem, — rzekł, — wyjść z tego pokoju to jeszcze nie wszystko...
— Kochany przyjacielu, — rzekł Porthos, — zdaje mi się, żeś w trochę lepszym humorze, niż wczoraj. Wytłumacz mi zatem, dlaczegóż to nie dosyć, aby wyjść stąd tylko?
— Dlatego, że, nie mając broni, ani hasła, nie uszlibyśmy pięćdziesięciu kroków i wpadli w ręce straży.
— Pomordowalibyśmy straże i broń im zabrali.
— Tak, lecz przed zamordowaniem... a wierz mi, szwajcary, to twarde łby... krzyczeliby, lub chociaż jęczeli, a to sprowadziłoby cały odwach; obsadzonoby nas i wzięto jak lisy w jamie, nas, którzy za lwy uchodzimy, i rzuconoby w jakie podziemie forteczne, skąd nie widzielibyśmy nawet ołowianego nieba Reuil.
— Mojem zdaniem, uchodźmy stąd — rzekł Porthos.
— Czy wiesz, mój drogi, dlaczego pasztetnicy nigdy nie pracują własnemi rękami?
— Nie wiem, — rzekł Porthos, — lecz bardzo chciałbym się dowiedzieć.
— Ponieważ wobec czeladników swoich boją się skompromitować, przypalić jakie ciastko, zwarzyć śmietankę...
— A dalej?
— Wyśmieliby ich, a panowie majstrzy nie powinni być śmieszni, nigdy...
— Jakaż jest styczność pomiędzy nami a panami majstrami?
— Ponieważ każde przedsięwzięcie powinno nam się udać, nie zaś na wyśmianie narazić. W Anglji ostatecznie spudłowaliśmy, pobito nas, a to jest wielka plama na naszej reputacji.
— Ktoż taki nas pobił? — zapytał Porthos.
— Mordaunt.
— Tak, lecz za to utopiliśmy pana Mordaunta.
— Wiem o tem; to nas rehabilituje w opinji potomności, jeżeli potomność będzie się nami zajmować. Lecz posłuchaj Porthosie: chociaż Mordaunt był nie do pogardzenia, Mazarini jest z wielu względów mocniejszy od Mordaunta, nie utopimy go tak łatwo. Otóż, strzeżmy się i trzymajmy ostro, albowiem, — dodał d‘Artagnan z westchnieniem, — we dwóch warci jesteśmy ośmiu może, lecz nie znaczymy tyle, co tych czterech, co to wiesz...
— O prawda! — rzekł Porthos, wzdychając także.
— A zatem, Porthosie, zrób tak jak ja, spaceruj i łaź wzdłuż i wszerz, dopóki nie usłyszymy o naszych przyjaciołach, lub dopóki ci jaka dobra myśl nie przyjdzie do głowy; lecz, na miły Bóg, nie śpij ciągle, jak dotąd: nic tak, jak sen, nie wpływa na ociężałość umysłu. Co się tyczy tego, co nas spotkać może, to zapewne nic tak strasznego, jak sądziliśmy z początku. Myślę, że Mazarini nie utnie nam głowy, bo w takim razie musiałby wprzód proces wytoczyć; proces narobiłby hałasu, a hałas ściągnąłby naszych przyjaciół; nie pozwolą oni Mazariniemu na swojem postawić...
— Ah! jak ty ślicznie dowodzisz! — rzekł Porthos z uwielbieniem.
— O tak, wcale nieźle, — odparł d‘Artagnan. — A potem, widzisz, mój drogi, jeżeli procesu nie wytoczą, jeżeli nam łbów nie pościnają, to muszą nas tu trzymać, lub gdzieindziej przetransportować.
— Tak, muszą koniecznie, — rzekł Porthos.
— Otóż niepodobna ażeby Aramis, ten chytry szermierz, i Athos, mądry szlachcic, nie odkryli miejsca pobytu naszego. A wtedy, na honor, będzie czas na wszystko...
— Uspokoiłeś mnie, d‘Artagnanie.
— Zatem naśladuj mnie i bądź wesoły; żartujmy ze strażą; bawmy żołnierzy, ponieważ nie mamy sposobu ich przekupić. Bądź z nimi przyjemny i łagodny, Porthosie, gdy przyjdą pod nasze okna. Dotąd zawsze pokazywałeś im pięść; a wierzaj mi, o ile ta pięść jest większą i wzbudzającą szacunek, o tyje mniej przyjemną przy zawieraniu przyjaznych stosunków. Ah! wielebym dał za to, by posiadać obecnie choć pięćset luidorów!
— I ja także, — rzekł Porthos, chcąc dorównać d‘Artagnanowi w hojności, — ja dałbym za to... sto pistolów.
Dwaj więźniowie rozmawiali tak właśnie, gdy wszedł Comminges, przed nim sierżant i dwóch ludzi nieśli kolację, w koszu pełnym półmisków.
— Panowie, — rzekł Comminges — mam dla was nowinę przyjemną!
— Czyżby pan Mazarini umarł? — zapytał Porthos.
— Nie!... choć z żalem, lecz muszę przyznać, iż zdrów jest zupełnie.
— Tem gorzej! — rzekł Porthos.
— Cóż to za nowina? — zapytał d‘Artagnan.
— Tak rzadki to owoc, nowina w więzieniu, iż mam nadzieję, że wybaczysz ciekawość moją, wszak prawda, panie Comminges? tembardziej, jeżeli dobra nowina.
— Czy radbyś dowiedzieć się, że hrabia de la Fére zdrów jest?... — odparł Comminges.
Małe oczki d‘Artagnana rozszerzyły się bezmiernie.
— Więcej, niż uradowany!... — zawołał — byłbym szczęśliwy!...
— Otóż, polecił mi sam, osobiście, oświadczyć wam ukłony i donieść, że zdrów jest zupełnie....
D‘Artagnan omal nie podskoczył z radości. Spojrzał porozumiewająco na Porthosa, co miało znaczyć: Athos wie, gdzie jesteśmy, mówiło spojrzenie; ponieważ kazał nam się kłaniać, niedługo Athos zacznie działać.
Porthos nie celował domyślnością, lecz tym razem, wzruszony wiadomością o przyjacielu, zrozumiał odrazu.
— Mówiłeś pan — zapytał gaskończyk nieśmiało — jakoby pan hrabia de a Fére. zlecił panu pozdrowienia dla mnie i pana du Vallon?...
— Tak, panie!...
— Czy wolno zapytać, gdzie to miało miejsce?...
— Tak blisko, że gdyby okna wychodzące na oranżerję, nie były zabite deskami, moglibyście stąd go widzieć.
— Kręci się koło zamku — pomyślał d‘Artagnan.
Potem głucho dodał;
— Spotkałeś go pan na polowaniu, w parku zapewne?...
— O nie, bliżej jeszcze. Patrz pan, za tą ścianą — rzekł Comminges, uderzając w mur ręką.
— Za tą ścianą?... Co tam jest?... W nocy mnie tu przyprowadzono, i niech djabli porwą, jeżeli wiem, gdzie się znajduję.
— Otóż — dodał Comminges — przypuść pan jednę rzecz...
— Przypuszczam wszystko, co pan chcesz tylko.
— Z okna tego mógłbyś zobaczyć pana de la Fére.
— Więc pan de la Fére mieszka w tym zamku?...
— Tak.
— Na jakich prawach?...
— Na takich, jak panowie.
— Athos uwięziony?...
— Wiesz pan przecie — rzekł Comminges śmiejąc się — że w Reuil nie mamy więźniów, ponieważ niema więzienia.
— Nie bawmy się grą słów, łaskawy panie; Athos aresztowany?...
— Wczoraj w Saint-Germain, gdy wychodził od królowej.
D’Artagnanowi ręce opadły. Rzekłbyś, piorun w niego uderzył. Ciemna jego twarz zbladła chwilowo.
— Uwięziony!... powtórzył.
— No, no — przerwał Comminges, — nie martw się pan, nie chciałem przecie zasmucić was... Podczas wojny obecnej wszyscyśmy jutra niepewni. Śmiej się pan lepiej z trafu, który zbliżył przyjaciela waszego do ciebie i pana du Vallon, zamiast rozpaczać.
Przemowa ta nie odniosła skutku; d‘Artagnan ciągle stał jak nieżywy.
— A jak wyglądał, jak się zachowywał?... — zapytał Porthos, który, widząc, że d‘Artagnan milczy, skorzystał, by też coś powiedzieć.
— Z początku tak samo, jak panowie, zdawał się być bardzo zmartwiony, lecz jak się dowiedział, że pan kardynał odwiedzi go zaraz dziś wieczorem...
— A!... — odezwał się d‘Artagnan, — pan kardynał odwiedzi hrabiego de la Fére...
— Tak jest, hrabia de la Fére, dowiedziawszy się o tem, polecił mi, bym panom powiedział, iż skorzysta z zaszczytu, jaki pan kardynał mu czyni i przedstawi łasce jego was i siebie...
— O!... drogi, kochany hrabia!... — rzekł d‘Artagnan.
— Śliczna sprawa — mruczał Porthos, — wielka łaska. Przebóg!... toż pan hrabia de La Fére, spokrewniony z Montmorencymi i Rohanami, wart tyle a może więcej, niż jakiś tam Mazarini.
— Nic to nie szkodz, — rzekł d‘Artagnan filuternie; — rozważywszy dobrze, kochany du Vallon, zawsze to wielki zaszczyt dla hrabiego de la Feée, a nadto wielce to jest obiecujące; odwiedziny!... to nawet według mego zdania tak wielki honor dla więźnia, że chyba pan de Comminges myli się...
— Jakto?... ja się mylę?...
— Z pewnością to nie pan Mazarini pójdzie do hrabiego de La Fére, lecz hrabiego wezwą do pana Mazariniego.
— O nie, nie, — rzekł Comminges, któremu szło o to, aby dowieść, iż dobrze jest powiadomiony. — Słyszałem przecie, jak kardynał mówił do mnie, że sam pójdzie do hrabiego de La Fére.
D‘Artagnan patrzył na Ponthosa, chcąc się przekonać, czy pojmuje ważność tej wizyty, lecz Porthos patrzył w inną stronę.
— Więc kardynał ma zwyczaj spacerowania po swej oranżerji?... — zapytał d‘Artagnan.
— Co wieczór zamyka się w niej, — rzekł Comminges. Prawdopodobnie rozmyśla tam nad sprawami państwa.
— Kiedy tak, — mówił d’Artagnan, — zaczynam wierzyć, że Jego Eminencja odwiedzi hrabiego de La Fére; z pewnością jednak nie sam pójdzie?
— O nie, z dwoma żołnierzami.
— I rozmawiać będzie wobec dwóch obcych?
— Żołnierze ci są szwajcarami, mówią tylko po niemiecku. A może nawet za drzwiami będą oczekiwać.
— Niech się pan Mazarini strzeże, niech sam jeden nie wchodzi do hrabiego de La Fére, — rzekł d‘Artagnan, — bo hrabia musi być wściekle zły.
Comminges wybuchnął śmiechem.
— Doprawdy, moi panowie, możnaby sądzić, żeście ludożercy. Pan de La Fére jest pełen ugrzecznienia, a przytem broni nie posiada. Na pierwsze zaś wezwanie Jego Eminencji nadbiegną zaraz żołnierze, nieodstępni jak zawsze.
— Dwaj żołnierze. — mówił d‘Artagnan jak gdyby coś sobie przypominając; tak, dwaj żołnierze; więc to ich wołają co wieczór, a potem widzę, jak spacerują pod naszem oknem?...
— Tak, to oni, czekają na kardynała, a raczej na Bernouina, który ich przywołuje, gdy kardynał wychodzi.
— O!... proszę pana, — rzekł d‘Artagnan, jak gdyby cała rozmowa do tego tylko dążyła — żeby tylko Jego Eminencja zmiękł trochę i raczył uwolnić nas i hrabiego de La Fére!...
— Z całego, serca pragnę tego, — rzekł Comminges.
— A gdyby zapomniał o tej wizycie, czy mógłbyś mu pan przypomnieć?...
— Dlaczego nie, mogę...
— Otóż to mnie uspokaja trochę. Jeszcze o jednę łaskę, proszę cię, mój drogi panie de Comminges.
— Jestem na twoje usługi, panie d‘Artagnan.
— Będziesz się zapewne widział z hrabią de La Fére?...
— Jutro rano.
— Życz mu ode mnie dnia dobrego, i powiedz, niech prosi o taką samą łaskę dla mnie, jaką otrzyma dla siebie.
— Chce pan, ażeby kardynał przyszedł tutaj?
— Nie; znam siebie i nie jestem wymagającym zupełnie. Niech Jego Eminencja raczy mnie wysłuchać, to jest wszystko, czego pragnę.
— Powiem to panu kardynałowi — rzekł Comminges.
— Zapewnij także pana hrabiego, że zdrów jestem i że znalazłeś mnie smutnym, lecz zrezygnowanym.
— Z całą przyjemnością! Adieu, panom — rzekł Comminges. — Śpijcie dobrze i spokojnie.
Zaledwie jednak drzwi zamknęły się za kapitanem gwardji, d‘Artagnan rzucił się do Porthosa, i ściskał go w objęciach z wyrazem szalonej radości.
— O!.. O!... — rzekł Porthos — co ci się stało?... Czyś zwarjował, biedny przyjacielu?...
— A to się stało — rzekł d’Artagnan — żeśmy ocaleni!... Porthosie, mój przyjacielu; pułapka dla dwóch była dobra, dla trzech zaś jest za słaba.
— Nic nie rozumiem — rzekł Porthos.
— Niema potrzeby, żebyś rozumiał, siadajmy do stołu i nabierajmy sił... zdadzą się nam dziś w nocy.
— Cóż nas czeka tej nocy?... — pytał Porthos mocno zaciekawiony.
— Prawdopodobnie będziemy podróżować.
— Ale...

— Siadajmy do stołu, kochany przyjacielu, najlepsze pomysły przychodzą mi przy jedzeniu.

ROZDZIAŁ XLV
SIŁA I ROZUM

Kolacja przeszła w milczeniu, lecz wcale nie smutno, bowiem od czasu do czasu chytry uśmiech, zwykły w chwilach dobrego humoru, rozjaśniał twarz d‘Artagnana. Przy deserze d‘Artagnan rozparł się na krześle i bujał się z miną człowieka zadowolonego z siebie.
— I cóż?... — odezwał się d‘Artagnan po chwili.
— I cóż?... — powtórzy! Porthos.
— Mówiłeś zatem, drogi przyjacielu....
— Ja?... ja nic nie mówiłem.
— Tak, prawda; aha, mówiłeś, iż masz wielką ochotę wydostać się stąd co prędzej.
— A!... co do tego, zaręczam ci, że mi na chęciach nie zbywa.
— Dodawałeś także, że dla uwolnienia się potrzeba tylko ścianę lub drzwi wywalić.
— Prawda, mówiłem, i jeszcze powtarzam to samo.
— Ja zaś odpowiadałem, że to zły sposób; o sto kroków bowiem ujętoby nas i zamordowano; chyba żebyśmy posiadali przebrania i muszkiety do obrony.
— Masz rację... potrzebujemy ubrania i broni.
— Otóż — powiedział d‘Artagnan, wstając, — mamy już wszystko, przyjacielu Porthosie, a nawet coś jeszcze lepszego.
— Ba!... — rzekł Porthos, rozglądając się dokoła.
— Nie szukaj, kochanku, to próżno; wszystko to samo przyjdzie w danej chwili. O której godzinie widujemy spacerujących dwóch szwajcarów ze straży?....
— Zdaje mi się, że tak w godzinę po zapadnięciu zmroku.
— Jeżeli dziś wyjdą tak samo jak wczoraj, najwyżej kwadrans czekać będziemy na przyjemność ujrzenia ich pod oknem.
— Masz rację, najwyżej kwadrans.
— Porthosie, wszak zawsze masz równie silne ręce?
— No tak, dosyć silne.
— A zatem, mój przyjaciela, chodźmy do okna i użyj swej siły do wyrwania jednej sztaby żelaznej... Poczekaj, aż lampę zagaszę.
Porthos stanął przy oknie, ujął sztabę w obie ręce, uwiesił się, przyciągnął ku sobie: zgiął jak łuk, tak mocno, że oba końce wyszły z osady kamiennej, gdzie od trzydziestu lat przeszło siedziały wmurowane.
— Widzisz, przyjacielu — rzekł d‘Artagnan — tego pan kardynał z całym swoim rozumem nigdy nie potrafi.
— Czy więcej trzeba wyrwać?... — zapytał Porthos.
— Dosyć, i to wystarczy: jeden człowiek przejdzie z łatwością.
— Co mam czynić teraz?...
— Nic.
— Na tem więc koniec?....
— Niezupełnie.
— A jednak chciałbym zrozumieć — rzekł Porthos.
— Posłuchaj, kochany przyjacielu w dwóch słowach ci wytłumaczę. Otwierają się drzwi odwachu, jak widzisz...
— Tak, widzę.
— Na nasze podwórze, przez które musi przechodzić pan Mazarini, udając się do oranżerji, przyślą dwóch gwardzistów, ażeby mu towarzyszyli.
— Już wychodzą.
— Byleby tylko zamknęli za sobą drzwi odwachu!... — Dobrze!... zamykają...
— Cóż dalej?...
— Sza!... mogliby usłyszeć!...
Porthos zamilkł i stał nieruchomy. Dwóch żołnierzy szło ku oknu, zacierając ręce, ponieważ, jak mówiliśmy, było to w lutym, i zimno było okrutnie. W tej chwili otworzyły się drzwi kordegardy, i zawołano jednego z żołnierzy. Żołnierz zostawił kolegę i powrócił na odwach.
— Cóż?... dobrze jest?... — zapytał Porthos.
— Jak nigdy — odpowiedział d‘Artagnan. — Teraz uważaj dobrze... Zawołam tego żołnierza, zacznę z nim pogawędkę, jak to wczoraj zrobiłem, pamiętasz?....
— Tak; tylko nie rozumiałem ani słowa z tego, co on mówił.
— Dlatego, że źle wymawiał. Lecz uważaj dobrze na to, co będę mówił: wszystko zależy od wykonania, Porthosie. Przywołam żołnierza, i będę z mm rozmawiał.
— Już mi to powiedziałeś!...
— Odwrócę się na lewo, tym sposobem będzie on na prawo od ciebie, w chwili, gdy wejdzie na ławkę.
— A jak nie wejdzie?...
— Bądź spokojny, wejdzie. Ty zaś natychmiast wyciągnij swoją straszną łapę i za kark go uchwyć. Następnie unieś go w górę i wciągnij do pokoju; ściśnij mu jednak mocno gardło, aby nie mógł krzyczeć. I oto mieć będziemy zaraz jeden mundur i jednę szpadę.
— Wyśmienicie, cudownie!... — rzekł Porthos, patrząc na d‘Artagnana z uwielbieniem — lecz...
— Co mówisz?... — odezwał się gaskończyk.
— Że jeden mundur i jedna szpada to dla dwóch za mało.
— A czyż niema towarzysza?...
— Prawda — rzekł Porthos.
— Zatem, gdy kaszlnę, wyciągaj rękę.
— Dobrze!...
Dwaj przyjaciele zajęli wskazane miejsca. Porthosa zakrywała framuga okna.
— Dobry wieczór, kolego — odezwał się d‘Artagnan słodkim głosem.
— Topry fieczór panu — odpowiedział żołnierz.
— Wcale nie ciepło na przechadzkę — mówił d‘Artagnan.
— Brrr!... — syknął żołnierz.
— Sądzę, że szklaneczka wina wcaleby nie zaszkodziła.
— Szklanka fina byłaby pardzo poszondana.
— Rybka chwyta przynętę, chwyta! — mruknął d‘Artagnan do Porthosa.
— Rozumiem — rzekł Porthos.
— Mam ja tu buteleczkę — ciągnął d‘Artagnan.
— A pełną?...
— Pełniuteńką; ofiaruję ją koledze, jeżeli za moje zdrowie wypijesz.
— O pardzo proszę — rzekł żołnierz, przysuwając się.
— Przyjdź i weź ją, przyjacielu — dodał gaskończyk.
— Najchętniej. Zdaje się, sze tam jest ławka.
— O!... mój Boże, tak; możnaby sądzić, że ją umyślnie postawiono... Wejdź na nią... Tak, dobrze... trafiłeś, przyjacielu.
D‘Artagnan zakaszlał.
W tej samej chwili Porthos spuścił rękę; uchwycił pięścią żelazną, jak obcęgami, za kark żołnierza, uniósł go, ściskając za gardło, przeciągnął przez otwór, nie zważając, że może go zadusić, i złożył na podłodze.
D‘Artagnan pozwolił mu tylko schwycić powietrza i zaraz go zakneblował pasem swoim i zabrał się do zdejmowania ubrania, z wprawą nabytą na polu bitwy.
— Ot jeden mundur i jedna szpada — przemówił Porthos.
— Zabieram je dla siebie — rzekł d‘Artagnan. Jeśli chcesz mieć drugi mundur i szpadę, musisz zacząć na nowo. Baczność!... Otóż drugi żołnierz wychodzi z odwachu, i zmierza w tę stronę.
— Zdaje mi się — rzekł Porthos — iż byłoby nieroztropnie używać tego samego sposobu. Do razu sztuka, jak powiadają. Nie uda się i wszystko przepadło. Sam wyjdę, porwę go niespodzianie i podam zakneblowanego.
— To daleko lepiej — odrzekł gaskończyk.
— Bądź gotów — rzekł Porthos, wyłażąc otworem.
Stało się, jak Porthos obiecał. Olbrzym zaczaił się na drodze, którędy żołnierz musiał przejść, złapał go za szyję, zakneblował usta, przesunął, jak mumję, przez wyłamaną kratę i sam wszedł za nim. Tak samo jak pierwszego, rozebrano i drugiego.
— Otóż — rzekł d‘Artagnan — udało się... Przymierzno, Porthosie, ubranie tego zucha. Wątpię, czy będzie w sam raz; na wypadek gdyby było za ciasne, nie kłopocz się, wystarczy ci płaszcz a przedewszystkiem kapelusz z czerwonemi piórami. Drugi żołnierz był na szczęście dosyć rosły, zatem oprócz kilku szwów, które popękały, reszta wcale dobrze przypadła. Przez jakąś chwilę słychać było jedynie szelest sukna; Porthos i d‘Artagnan ubierali się śpiesznie.
Żołnierze leżeli spokojnie. Wiedzieli już, że niema żartów z pięścią Porthosa.
— Obecnie — rzekł d‘Artagnan — miałbyś może ochotę zrozumieć, wszak prawda, Porthosie?...
— Tak, chciałbym...
— Zajmiemy miejsca tych dwóch zuchów...
— Dobrze.
Za chwilę kamerdyner zawoła żołnierzy, jak wczoraj i onegdaj.
— My odpowiadamy?...
— Nie, nie odzywamy się, nasuwamy jedynie kapelusze na czoło i eskortujemy Jego Eminencję...
— Dokąd?...
— Tam, dokąd się uda, do Athosa. Czy sądzisz, że Athos rozgniewa się, gdy nas zobaczy?...
— O!... — wykrzyknął Porrhos — ot... teraz zrozumiałem!...
— Wstrzymaj się z okrzykami, Porthosie, ponieważ, na moją uczciwość, daleko jeszcze do końca — mówił gaskończyk żartobliwie.
— Cóż jeszcze nastąpi?... — zapytał Porthos...
— Dalej za mną — odpowiedział d‘Artagnan. — Kto nie zginie, zobaczy...
Przesunął się przez otwór i skoczył lekko na ziemię.
Porthos poszedł tą samą drogą.
Zaledwie d‘Artagnan i Porthos stanęli na ziemi, gdy jakieś drzwi otworzono, a kamerdyner krzyknął:
— Służba!...
Jednocześnie z odwachu zawołano:
— La Bruyere, du Barthois, ruszajcie!...
— Okazuje się, że moje nazwisko brzmi la Bruyére — rzekł d‘Artagnan.
— A moje... du Barthois — dodał Porthos.
— Gdzie jesteście?... — zapytał kamerdyner, który wyszedł ze światła i w ciemności nie był w stanie dojrzeć naszych bohaterów.
— Jesteśmy — rzekł d‘Artagnan.
Następnie zwrócił się do Porthosa:
— Cóż ty na to, panie du Vallon.

— Na honor, gdyby tak dalej trwało — powiedział — rzekłbym, że nie można lepiej.

ROZDZIAŁ XLVI
TAJEMNICZE SKRYTKI PANA MAZARINIEGO

Dwaj zaimprowizowani żołnierze, postępowali poważnie za kamerdynerem; otworzył on im drzwi od sieni, potem drugie, które zdawały się prowadzić do sali gdzie zwykle czekali ci, co chcieli mieć posłuchanie u kardynała, a pokazując im dwa taburety rzekł im:
— Wasza służba jest bardzo prosta, wpuścicie tu jedne tylko osobę, jednę tylko, rozumiecie? nikogo więcej; tej osobie bądźcie we wszystkiem posłuszni. Co do powrotu, nie macie się o co troszczyć, poczekacie aż przyjdę po was.
Kamerdyner odszedł, zamknąwszy drzwi za sobą.
— Oh! oh! — rzekł Porthos, słysząc obracający się klucz w zamku, — widzę, że tu jest moda zamykać ludzi. Zdaje mi się, żeśmy tylko zmienili więzienie; to jest zamiast tam, jesteśmy uwięzieni w pomarańczami. Nie wiem, czy co na tem zyskamy.
— Porthosie, kochany przyjacielu, — rzekł zcicha d‘Artagnan — nie wątp o Opatrzności, i pozwól mi namyślić się i rozpatrzeć.
— Myśl więc i rozpatruj — mówił Porthos zmartwiony, że rzeczy taki obrót wzięły.
— Uszliśmy osiemdziesiąt kroków, — szepnął d‘Artagnan — weszliśmy po sześciu schodach; więc to tu jest ten drugi, przeciwległy naszemu, pawilon, który nazywają pawilonem pamarańczarni. Hrabia de la Fére nie powinien być stąd daleko, tylko że drzwi są zamknięte.
— Wielka mi przeszkoda!... — powiedział Porthos — jednem uderzeniem ramienia...
— Na Boga, Porthosie, mój przyjacielu — mówił zcicha d‘Artagnan — czyś nie słyszał, że tu ma przyjść ktoś?
— I owszem.
— A więc ten ktoś otworzy nam drzwi.
— Ależ mój kochany — rzekł Porthos — jeśli ten ktoś poznawszy, że to my, zacznie krzyczeć, zgubieni będziemy, bo przecież, spodziewam się, nie masz zamiaru kazać mi zabić, albo zadusić członka kościoła. Takie obejście uchodzi, tylko z anglikami i z niemcami.
— Oh! niech mnie Bóg broni, i ciebie także — odpowiedział d‘Artagnan. — Młody król możeby nam był za to wdzięczny, ale królowa nie przebaczyłaby tego nigdy, a my powinniśmy ją sobie ujmować; potem krew przelana bez potrzeby — nigdy! o nigdy! Mam plan gotowy. Spuść się więc na mnie, będziemy się śmieli.
— Tem lepiej, — rzekł Porthos.
— Cicho! — szepnął d‘Artagnan — oto przybywa ten ktoś, na którego czekamy.
Słychać było właśnie w sieni odgłos lekkiego stąpania. Zawiasy u drzwi zaskrzypiały, i ukazał się człowiek w ubraniu rycerskiem, ciemnym płaszczem owinięty, miał duży kapelusz, dobrze naciśnięty na oczy i latarnię trzymał w ręku.
Porthos przysunął się do ściany, ale nie mógł się o tyle ukryć, żeby człowiek w płaszczu nie spostrzegł go; podał mu on swoją latarnię i rzekł:
— Zapal lampę wiszącą u sufitu.
A zwracając się do d‘Artagnana zapytał:
— Wiecie co macie czynić?
Ja — odpowiedział gaskończyk, — który postanowił ograniczyć się na tej próbce niemieckiego języka.
Tedesco, rzekł rycerz. Va bene.
A postępując ku drzwiom, będącym naprzeciw tych, któremi wszedł, otworzył je i znikł zamykając za sobą.
— A teraz — rzekł Porthos — cóż uczynimy.
— Przyszedł czas zastosowania siły twoich ramion. Pchaj, przyjacielu Porthosie, ale cichutko, bez trzasku; nie wyważaj, rozdziel tylko podwoje.
Porthos oparł potężne ramię na jednej połowie drzwi, które się wygięły, a wtedy d‘Artagnan wsunął koniec szpady w otwór, podważył rygiel i drzwi stanęły otworem.
— Nieraz ci przecież mówiłem, przyjacielu Porthosie, że łagodnością wszystko można zrobić z kobietą i drzwiami.
— Nikt temu nie zaprzeczy, że wielki z ciebie moralista — odezwał się Porthos.
— Naprzód — rzekł d‘Artagnan.
Weszli. Poza oszklonem przepierzeniem latarnia kardynała, postawiona na środku galerji, oświecała rzędem ustawione drzewa pomarańczowe i granaty, tworzące główną ulicę i dwie mniejsze cieplarnie zamku de Reuil.
— Ani śladu kardynała — odezwał się d‘Artagnan — latarnia tylko po nim została... gdzież on jest u djabła?
I, dając znak Porthosowi, aby zwiedził jednę z bocznych ulic, sam w drugą się zapuścił I ujrzał nagle jeden z wazonów wysunięty z rzędu, a na jego miejscu odsłonięty w podłodze otwór. Do poruszenia z miejsca tego wazonu dziesięciu ludzi wystarczyłoby zaledwie, lecz obracał się on widocznie za pomocą jakiegoś mechanizmu razem z taflą, na której był ustawiony. W otworze tym d‘Artagnan dostrzegł kręcone schodki, prowadzące nadół. Przywołał skinieniem ręki Porthosa i pokazał mu to tajemne wejście. Obaj spojrzeli po sobie mocno zmieszani.
— Gdybyśmy tylko złota pragnęli — szepnął d‘Artagnan — mielibyśmy go poddostatkiem zostając bogatymi na całe życie.
— Jakim sposobem?
— Czyż nie rozumiesz, Porthosie, iż tam na dole, według wszelkiego prawdopodobieństwa spoczywają owe sławne skarby kardynała i dość nam byłoby zejść tam, wypróżnić skrzynię, zamknąć w niej na dwa spusty kardynała i wynieść się, zabierają tyle złota, ile udźwignąć bylibyśmy w stanie, i wazon ustawić na miejscu, a niktby nie mógł nas zapytać, sam nawet kardynał, skąd na nas spadła taka olbrzymia fortuna?
— Byłaby to gratka dla chłopstwa — odparł Porthos — lecz szlachty niegodna, o ile mi się zdaje.
— Zgadzam się z tobą zupełnie — rzekł d‘Artagnan — powiedziałem też: gdybyśmy złota pragnęli tylko... lecz nam czego innego potrzeba. I, pochyliwszy się nad otworem, posłyszał dźwięk metaliczny, jakby poruszonego worka ze złotem; zadrżał. Naraz doszedł jego uszu odgłos zamykających się drzwi i na najniższych stopniach schodów ukazało się mdłe światełko.
Mazarini zostawił latarnię w cieplarni, jakgdyby przechadzał się po niej. Świeczkę zaś woskową miał ze sobą dla przyjrzenia się skarbom, zamkniętym w skrzyni.
— He!... — mruczał do siebie po włosku, niosąc pod górę worek, wypchany realami, z utkwionym w nim wzrokiem — he! będzie czem opłacić pięciu radców parlamentu i dwóch generałów Paryża. Ta także jestem wodzem znakomitym; ale wojnę prowadzę na swój sposób...
D‘Artagnan i Porthos ukryli się każdy zosobna w bocznych alejach za wazonami i czekali.
O trzy kroki od d‘Artagnana Mazarini nacisnął ukrytą w murze sprężynę. Wazon, razem z płytą, na której był umieszczony, powrócił zwolna na miejsce.
Wtedy kardynał, zdmuchnąwszy świeczkę, schował ją do kieszeni i, biorąc latarnię z ziemi:
— Teraz odwiedzimy pana de La Fére — rzekł.
— Tego nam właśnie potrzeba — pomyślał d‘Artagnan — pójdziemy razem.
Wszyscy trzej ruszyli z miejsca, Mazarini środkową, a d‘Artagnan i Porthos bocznemi alejami. Potem zwrócił na lewo, i zapuścił się w korytarz, którego d‘Artagnan i Porthos nie zauważyli, lecz stanął zamyślony.
— A! diavolo!... — rzekł — zapominam, co mi Comminges zalecił. Należało wziąć ze sobą żołnierzy i postawić ich tutaj, idąc do tego szaleńca. Chodźmy.
I niecierpliwym ruchem zawrócił.
— Nie trudź się, Eminencjo — przemówił d‘Artagnan z całą dworskością, z kapeluszem w ręku i nogą naprzód wystawioną — krok w krok za waszą Eminencją postępowaliśmy i oto jesteśmy.
— Tak, jesteśmy na usługi — powtórzył Porthos.
I przybrał tę samą pełną uprzejmości postawę.
Mazarini spojrzał na obydwóch błędnemi oczyma, poznał ich nareszcie i wydał głuchy jęk przerażenia.
— Pan d‘Artagnan! — wyszeptał.
— Nie mylisz się, monsinjorze, to ja jestem i mam zaszczyt przedstawić ci pana du Vallon, mojego dobrego przyjaciela, którym Wasza Eminencja raczyłeś niegdyś zajmować się tak bardzo.
I skierował światło latarni na rozradowane oblicze Porthosa, poczynającego pojmować i dumnym być z tego, co zaszło.
— Eminencjo, szedłeś do pana de la Fére?... — ciągnął d‘Artagnan. — Nie zważaj na nas, monsiniorze. Zechciej wskazać nam drogę, a pójdziemy za tobą.
Mazarini zwolna wracał do przytomności.
— Czy dawno jesteście, panowie, w cieplarni?... — zapytał drżącym głosem, myśląc o swoich odwiedzinach ukrytego skarbu.
— Tylko co tu przyszliśmy, monsiniorze — odparł d‘Artagnan.
Mazarini odetchnął: pozbył się obawy o swoje skarby; lękał się tylko o siebie. Coś nakształt uśmiechu przemknęło mu po ustach.
— A zatem wpadłem w waszą zasadzkę, panowie, i uznaję się za zwyciężonego. Żądacie, bym was wypuścił na wolność, wszak prawda? Zgadzam się na to.
— O! zbyt łaskaw jesteś, monsiniorze — odparł d‘Artagnan — lecz my już jesteśmy wolni, i czego innego chcemy żądać od ciebie.
— Wolni jesteście?... — oderwał się z przerażeniem Mazarini.
— Bez wątpienia, gdy przeciwnie ty, monsiniorze, jesteś w niewoli i teraz, jak chce prawo wojenne, idzie o to, abyś się wykupił.
Mazariniego dreszcz przejął aż do szpiku kości. Bystry jego wzrok daremnie świdrował drwiące oblicze gaskończyka i obojętną twarz Porthosa.
Stali obaj w cieniu, a nawet Sybilla kumejska nicby z oblicza ich wyczytać nie była w stanie.
— Wolność moją okupić!... — powtórzył Mazarini.
— Tak, monsiniorze.
— A ileż mnie to ma kosztować, panie d‘Artagnan?
— Nie wiem jeszcze, monsiniorze. Zapytamy hrabiego de La Fére, jeżeli zechcesz na to zezwolić, Eminencjo. Racz tylko otworzyć drzwi, prowadzące do niego, a za dziesięć minut cena zostanie oznaczona.
D‘Artagnan dał znak Porthosowi, aby podwoił baczność, a następnie, zwracając się do Mazariniego, rzekł:

— Monsiniorze, wejdźmy, jeżeli łaska.

ROZDZIAŁ XLVII
UKŁADY

Mazarini odsunął rygle podwójnych drzwi i zastał na progu Athosa, gotowego na przyjęcie odwiedzin znakomitego gościa, jakiego zapowiedział mu Comminges.
Na widok Mazariniego, skłonił głowę.
— Wasza Eminencja mogłaby się obejść bez straży — rzekł — zbyt wielkim jest zaszczyt, jaki mnie spotka, abym choć na chwilę mógł o nim zapomnieć.
— To też, drogi mój hrabio — odezwał się d‘Artagnan — Jego Eminencja niekoniecznie życzył sobie naszego towarzystwa: tylko du Vallon i ja bardzośmy o to prosili, może nawet w sposób niekoniecznie przystojny, ale pragnęliśmy cię ujrzeć.
Na ten głos z drwiącym tonem i na tak dobrze znany mu ruch, towarzyszący tym słowom, Athos skoczył z podziwu.
— D‘Artagnan! Porthos!... — wykrzyknął. — Co to ma znaczyć?...
— To ma znaczyć — odparł Mazarini, próbując znowu uśmiechu a zarazem zagryzając wargi — to ma znaczyć, że role zostały zamienione i że ci panowie, zamiast być moimi więźniami, mają mnie za jeńca; i zamiast dyktować im prawa, zmuszony się widzę stosować do nich najściślej. Ostrzegam was, panowie, że chyba uśmiercić mnie zechcecie, w przeciwnym bowiem razie zwycięstwo wasze niedługo potrwa; przyjdzie kolej i na mnie; a wtedy...
— O! monsiniorze — przerwał mu d‘Artagnan — na co te groźby; zły przykład dajesz. Wszak obchodzimy się z Waszą Eminencją tak łagodnie i uprzedzająco! Na bok z dąsami, na bok wszelkie urazy, pogawędźmy grzeczniutko.
— Z całą przyjemnością, panowie — rzekł Mazarini — nie chcę jednak, abyście w chwili rozprawy nad moim okupem przesadzali korzyści waszego położenia, gdyż biorąc mnie w sidła, samiście wraz zemną w nie wpadli.
Jakże wyjdziecie stad? Spójrzcie na kraty, spójrzcie na bramy, a raczej pomyślcie o wartach, które czuwają poza bramami i kratami temi, o żołnierstwie, co dziedzińce zapełnia, a teraz wejdźmy w układy. Słuchajcie, pragnę wam pokazać, iż jestem prawym człowiekiem.
— Dobryś!... — pomyślał d‘Artagnan — trzymajmy się ostro, bo inaczej spłata on nam figla.
— Ofiarowałem wam wolność — ciągnął dalej minister — i ofiarowuję ją jeszcze. Przyjmujecie ją? Zanim upłynie godzina, zostaniecie odkryci, zaaresztowani i zmuszeni mnie zabić, coby było zbrodnią niesłychaną i niegodną tak zacnej szlachty, jaką jesteście.
— My też — odezwał się d’Artagnan — gwałtu tego możemy się dopuścić jedynie w ostateczności.
— Przeciwnie zaś — ciągnął Mazarini — gdy pozostawicie mnie w spokoju, przyjmując swoje uwolnienie...
— Jakże to — przerwał mu d‘Artagnan — chcesz, monsiniorze, abyśmy z wolności naszej korzystali, jeśli pozbawić jej nas możesz, jak sam to powiedziałeś, w pięć minut po jej udzieleniu? A, o ile cię znam, Eminencjo, zrobiłbyś to na pewno.
— A... — rzekł Mazarini — jeżeli zapewnię wam bezpieczeństwo w sposób niezbity, dotykalny?...
— A! to co innego — odezwał się Porthos.
— Słuchamy — rzekł Athos.
— Słuchamy — powtórzył d‘Artagnan.
— Najpierw, czy przyjmujecie?... — zapytał kardynał.
— Wyjaśnij swój plan, monsiniorze, a zobaczymy.
— Zważcie, że jesteście zamknięci, pochwyceni.
— Wiesz dobrze, monsiniorze — rzekł d‘Artagnan, że pozostaje nam zawsze ostatnia ucieczka.
— Jaka?
— Umrzeć razem.
Mazarini się wstrząsnął.
— Słuchajcie — rzekł — w końcu korytarza znajdują się drzwi, od których klucz mam przy sobie, drzwi te prowadzą do parku. Ruszajcie z tym kluczem. Jesteście ostrożni, silni i uzbrojeni. Uszedłszy w lewo sto kroków, znajdziecie mur, otaczający park; przesadzicie go i w trzech skokach znajdziecie się na drodze, wolni jak ptaki. Teraz znam was już dosyć, i wiem, że choćby was napadnięto, nie znajdziecie w tem żadnej przeszkody do ucieczki.
— A! przebóg! monsiniorze — odezwał się d‘Artagnan — zechciej nas sam do tych drzwi doprowadzić!
— Jak najchętniej — odparł minister — jeżeli to dla waszej spokojności potrzebne.
Mazarini, nie spodziewając sę, aby mu tak łatwo poszło, rozpromieniony cały wszedł do korytarza, i otworzył drzwi, o których mówił. Istotnie prowadziły one do parku, wiatr bowiem ze śniegiem wpadł do korytarza, wionąwszy na twarze naszych trzech zbiegów, co ich upewniło o prawdzie słów kardynała.
— O... do djabła;... — mruknął d‘Artagnan — paskudna noc, monsiniorze. Nie znamy miejscowości i w żaden sposób nie znajdziemy drogi. Skoro Wasza Eminencja tyle już zrobiłeś aby tutaj przyjść z nami, jeszcze kilka kroków, monsiniorze... doprowadź nas do muru.
— Zgoda — rzekł kardynał.
I wpoprzek drogi, szybkim krokiem szedł w stronę muru, u którego znaleźli się za chwilę.
— Zadowoleni jesteście, panowie?... — zagadnął Mazarini.
— Ja myślę, że zbytecznie bylibyśmy wybredni! Peste! jakiż to zaszczy: trzech chudych szlachciców, eskortowanych przez księcia kościoła! Ale! ale! monsiniorze, przed chwilą mówiłeś, że jesteśmy dzielni, przezorni i uzbrojeni?
— Tak.
— Mylisz się, Eminencjo, jeden tylko du Vallon i ja uzbrojeni jesteśmy; pan hrabia zaś jest z gołemi rękami, a na wypadek spotkania z patrolem, musimy mieć się, czem bronić.
— Aż nadto słusznie.
— Skądże weźmiemy szpady?... — zapytał Porthos.
— Monsinior pożyczy hrabiemu swojej, boć mu ona wcale nie potrzebna — rzekł d‘Artagnan.
— Z miłą chęcią — odezwał się kardynał — będę nawet prosił pana hrabiego, aby zechciał ją zachować na na pamiątkę.
— Teraz, Athosie, wspinaj się, żywo — rzekł d‘Artagnan.
Athos przy pomocy Porthosa, który porwał go jak piórko, znalazł się na zwierzchniej płaszczyźnie muru.
— A teraz skacz, Athosie.
Athos skoczył i zniknął po drugiej stronie muru.
— Teraz ja się drapię, Porthosie; nadstaw mi swoje plecy, nie puszczając pana kardynała.
— Trzymam go.
Porthos nadstawił plecy d‘Artagnanowi, który dzięki tej pomocy znalazł się w jednej chwili na wierzchołku muru, jak na koniu.
Mazarini udawał, że się śmieje.
— Jesteś już?... — zapytał Porthos.
— Tak, przyjacielu, a teraz...
— Teraz co?
— Teraz podaj mi pana kardynała, a gdyby miał ochotę krzyczeć, uduś go natychmiast.
Mazarini chciał zawołać; lecz Porthos oburącz go schwycił i podrzucił d‘Artagnanowi, który, porwawszy go za kołnierz, koło siebie posadził. Następnie groźnie do niego przemówił:
— Panie, natychmiast zeskakuj nadół, tam do pana de la Fére, albo, słowo szlacheckie, zabiję!
— Monsou, monsou — zawołał Mazarini — nie dotrzymujesz przyrzeczenia.
— Ja? monsiniorze, czyż obiecywałem ci cokolwiek?
Mazarini jęknął.
— Panie — rzekł — jesteś wolnym, a wolność twoja była moim okupem.
— Zgoda; lecz gdzie okup za ten niezmierzony skarb, zagrzebany w galerji, do którego się schodzi, naciskając ukrytą w murze sprężynę, jaką odsuwa wazon osłaniający schody? czy nie należałoby o tem pomówić trochę, monsiniorze?
— Jezu!... — jęknął Mazarini, krztusząc się i składając ręce — Jezu, mój Boże! jestem zgubiony!...
D‘Artagnan wziął go pod pachy i spuścił leciutko na ręce Athosa, który obojętnie stał pod murem.
Wtedy, zwracając się do Porthosa:
— Uczep się mojej ręki — zawołał d‘Artagnan — ja mocno trzymam się muru.
Porthos zrobił wysiłek, od którego aż mur zatrzeszczał i znalazł się także na jego wierzchołku.
— Panowie, dotrzymujcie kardynałowi towarzystwa — odezwał się d‘Artagnan — a ja pójdę wybadać grunt.
Dobył szpady i ruszył naprzód.
— Monsiniorze — rzekł — którędy iść należy, aby dostać się do gościńca? Zanim odpowiesz, rozważ najeżycie; bo gdybyś, Eminencjo, omylił się wypadkiem, pociągnęłoby to za sobą ważne niedogodności nietylko dla nas, lecz i dla ciebie, monsiniorze.
— Idź pan wzdłuż muru — rzekł Mazarini — a nie zabłądzisz z pewnością.
Trzej przyjaciele podwoili kroku, lecz wkrótce zmuszeni byli zwolnić; kardynał, pomimo najlepszych chęci, nie mógł za nimi nadążyć! Naraz d‘Artagnan natknął się na coś ciepłego, a to coś poruszyło się.
— Patrzcie!... — zawołał — koń!... konia znalazłem, panowie!
— I ja także!... — odezwał się Athos.
— I ja też!... — rzekł Porthos, wierny nakazowi nie wypuszczania z ręki kardynała.
— To się nazywa szczęście, monsiniorze — przemówił d‘Artagnan — w chwili, gdy Wasza Eminencja uskarżała się, iż musi iść pieszo...
Nie dokończył tych słów, gdy lufa pistoletu dotknęła jego piersi i ktoś z powagą odezwał się:
— Nie ruszaj!
— Grimaud!... — wykrzyknął — Grimaud! co ty tu robisz? Niebo cię nam zsłyła!
— Nie, panie — odparł zacny sługa — to pan Aramis kazał mi pilnować koni.
— Więc i Aramis jest tutaj?
— Tak, panie, od wczoraj.
— A co tu robicie?
— Stoimy na czatach.
— Ilu was jest?
— Sześćdziesięciu.
— Daj mu znać.

— Natychmiast, panie.

ROZDZIAŁ XLVIII
GDZIE POCZYNAMY WIERZYĆ, IŻ PORTHOS BĘDZIE NARESZCIE BARONEM, A D‘ARTAGNAN KAPITANEM.

Po upływie dziesięciu minut nadszedł Aramis. Uszczęśliwiony rzucił się na szyję swoich przyjaciół.
— Bracia moi! wolni jesteście nareszcie! wolni bez mojej pomocy! nic więc dla was uczynić nie mogłem, pomimo wszelkich wysiłków!...
— Nie trap się tak, przyjacielu drogi. Co się odwlecze, nie uciecze. Jeżeli nie mogłeś teraz, przyjdzie czas na to.
— Jednakże byłem dobrze przygotowany, na wszystko — rzekł Aramis. — Sześćdziesięciu ludzi otrzymałem od koadjutora; dwudziestu strzeże muru parku, tyluż drogi z Reuil do Saint-Germain, a reszta rozproszona w zaroślach. Dzięki tym rozporządzeniom strategicznym przejąłem dwie depesze Mazariniego do królowej.
Mazarini nadstawił uszu.
— Lecz mam nadzieję — rzekł d‘Artagnan — iż z całą względnością odesłałeś je panu kardynałowi?
— A! zapewne!... — zaśmiał się Aramis — właśnie też z nim zażywałbym tyle grzeczności! W jednej z tych depesz, oświadcza kardynał królowej, że skarb pusty a Jej wysokość nie ma wcale pieniędzy; w drugiej zawiadamia, że więźniów swych do Melun przeniesie, gdyż Reuil nie wydaje mu się dość pewną miejscowością. Pojmujesz, że ten ostatni list natchnął mnie nadzieją. Stanąłem na czatach z moimi ludźmi i czekałem na ukazanie się wasze; liczyłem na nie, nie wcześniej jak jutro rano; nie sądziłem, aby uwolnienie wasze obeszło się bez utarczki. Dziś wolni jesteście, wolni bez walki, tem lepiej! Jakim sposobem wymknęliście się temu tchórzowi Mazariniemu? Musiał on wam dopiec nielada.
— Nie za bardzo — odparł d‘Artagnan.
— Doprawdy!
— Co więcej, powiem nawet, że zasłużył na naszą pochwałę.
— Niepodobna!
— Monsiniorze — przemówił d‘Artagnan, nie będąc w stanie panować dłużej nad sobą — pozwól niech ci przedstawię pana kawalera d‘Herblay; który, jak słyszałeś, pragnie złożyć swoje pełne szacunku powinszowania Waszej eminencji.
I usunął się na bok, odsłaniając zawstydzonego kardynała pełnym zdziwienia oczom Aramisa.
— O! o!... — wykrzyknął tenże — kardynał? Piękna zdobycz! Hola! przyjaciele! koni! koni!
Nadbiegło kilku jeźdźców.
— Panie hrabio! panie hrabio!... — wołał głos młody, świeży, na który Athos zadrżał.
— Raul! Raul!... — wykrzyknął hrabia de la Fére.
Młodzieniec zapomniał na chwilę o względach przynależnych: rzucił się w ojcowskie ramiona.
— Patrz, panie kardynale, czyżby to nie szkoda była rozdzielać ze sobą ludzi, którzy się tak, jak my, kochają! Panowie — przemówił Aramis do jeźdźców, których coraz więcej napływało — panowie, otoczcie Jego Eminencję, aby mu cześć przynależną oddać: zgadza się on sprawić nam przyjemność swojem towarzystwem; spodziewam się, iż za ten zaszczyt potraficie mu się odwdzięczyć. Porthosię, nie spuszczaj zoczu Jego Eminencji. Dalej, w drogę!...
— A dokąd?... — zapytał Porthos.
— Do ciebie, do Pierrefonds, drogi przyjacielu; piękny twój zamek godzien jest ofiarować Jego Eminencji swoją magnacką gościnność.
— Jedźmy, monsiniorze, będziesz przyjęty tak, jak książę, którym być nie przestałeś.
— Książę upadły — płaczliwie rzekł Mazarini.
— Wojna ma swoje prawa, monsiniorze — rzekł Athos — lecz bądź przekonany, iż nie nadużyjemy ich bynajmniej.
— Użyjemy ich tylko — odezwał się d‘Artagnan.
Resztę nocy pędzili zdobywcy z tą samą, co niegdyś nezmordowaną szybkością; Mazarini, zamyślony i ponury, brał udział bezwiednie prawie w tym wyścigu jakoby widm zaświatowych; w Emernoville eskorta została; czterej przyjaciele zaś, zmieniwszy tylko konie, pędzili z nowym zapałem, eskortując pana Mazariniego.
W południe byli już we wjazdowej alei zamku Porthosa.
— Czterech nas jest — rzekł d‘Artagnan do towarzyszy — będziemy się zmieniali w pilnowaniu kardynała, a każdy z nas trzy godziny przy nim będzie.
Athos zbada zamek, który należy wzmocnić na wypadek oblężenia, Porthos czuwać będzie nad zaopatrzeniem go w żywność, Aramis zaś obejmie dowództwo nad załogą; czyli Athos będzie głównym inżynierem, Porthos dostawcą ogólnym, a Aramis komendantem placu.
Tymczasowo osadzono Mazariniego w najpiękniejszej części zamku.
— Panowie — rzekł on po ukończonej instalacji — przypuszczam, iż nie zamierzacie długo mnie tu trzymać w ukryciu?
— Bynajmniej, monsiniorze, a nawet wprost przeciwnie, mamy zamiar ogłosić niebawem, iż cię tu trzymamy.
— To zostaniecie oblężeni.
— Liczymy na to.
— I cóż wtedy zrobicie?
— Będziemy się bronili. Ale przed bitwą milczkiem przewieziemy monsiniora do innego zamku pana du Vallon, a on ma trzy takich, jak ten. Nie chcemy narażać Waszej Eminencji na niebezpieczeństwa wojny.
— Co robić — odezwał się Mazarini — widzę, iż jestem zmuszony poddać się.
— Przed oblężeniem?
— Tak, być może, iż lepiej będzie wejść w układy.
— A! monsiniorze, co do warunków, przekonasz się jak mało wymagający jesteśmy.
— Jakież to warunki, ciekawy jestem?
— Monsiniorze — odezwał się Athos — dla siebie ne mam; żadnych, lecz dla Francji mam ich aż nadto wiele. Wyłączam się zatem, i ustępuję głosu panu kawalerowi d‘Herblay.
I, złożywszy ukłon, Athos cofnął się i stanął wsparty o kominek.
— Mów zatem, kawalerze d‘Herblay — rzekł kardynał. — Cóż mi powiesz? Tylko bez czczej gadaniny, bez dwuznaczników. Krótko i węzłowato.
— Ja, monsiniorze, gram w odkryte karty. Mam w kieszeni program warunków, jakie przedwczoraj w Saint-Germain przedstawiła ci, munsiniorze, deputacja, do której należałem. Najsampierw uszanujmy prawa starożytne; żądania zanoszone, według programu, muszą być wysłuchane.
— Dalej żądam, monsiniorze, aby Normandję i pięćset tysięcy liwrów dano pani de Longueville wraz z pełna i bezwarunkową amnestję. Żądam, aby Jego Wysokość król raczył być ojcem chrzestnym syna, którego powiła świeżo; nakoniec, abyś monsiniorze, dopełniwszy ceremonji chrztu tego, udał się do naszego Ojca Świętego papieża dla złożenia mu swojej czołobitności.
— To znaczy, abym zrzekł się stanowiska ministra, opuścił Francję i skazał się na wygnanie?
— Żądam, monsiniorze, abyś za pierwszym wakansem został papieżem, zastrzegając sobie natenczas możność domagania się u Waszej Eminencji, udzielenia odpustów dla mnie i moich przyjaciół.
Mazarini dziwnie jakoś wykrzywił usta.
— A pan?... — zapytał d‘Artagnana.
— Ja, monsiniorze?... — odparł gaskończyk — zgadzam się co do joty, ze zdaniem kawalera d‘Herblay, prócz warunku ostatniego, co do którego różnię się z nim najzupełniej.
— Dalekim będąc od tego, abyś monsiniorze, Francję opuszczał, żądam, abyś został w Paryżu; zamiast papieżem, chcę, abyś pozostał nadal pierwszym ministrem, gdyż monsinior jest wielkim politykiem. Postaram się nawet, o ile ode mnie zależeć będzie, abyś nad całą Frondą wziął górę; lecz pod warunkiem, iż pamiętać będziesz, Eminencjo, o wiernych sługach królewskich, i że komuś, kogo ja wskażę, oddasz pierwszą kompanję muszkieterów. A teraz ty, du Vallon?
— Tak, na ciebie kolej, panie — odezwał się Mazarini.
— Ja — rzekł Porthos — chciałbym, aby pan kardynał, dla uczczenia mego domu, który udzielił mu schronienia, zechciał łaskawie, przez pamięć na to zdarzenie, podnieść ziemie moje do godności baronostwa, z przyrzeczeniem oznaki rycerskiej dla jednego z moich przyjaciół, za pierwszą promocją, jaką Jej Królewska Mość wyznaczy.
— O ile mi się wydaje, wszystko to bardzo niedobrze się składa, moi panowie, — odparł Mazarini — bo, gdy zadowolę jednych, drugich nieuniknienie obrażę. Jeżeli zostanę w Paryżu, nie mogę jechać do Rzymu, gdy mam być papieżem, temsamem przestaję być ministrem, a godność tę złożywszy, nie mogę pana d‘Artagnana uczynić naczelnym wodzem muszkieterów, a pana du Vallon baronem.
— To prawda — odezwał się Aramis — a jako stanowiący mniejszość, cofam propozycję moją, dotyczącą podnóży do Rzymu oraz dymisji monsiniora.
— Więc zostaję nadal ministrem?... — odezwał się Mazarini.
— Zostajesz mim nieodwołalnie, monsiniorze? — rzekł d‘Artagnan — Francja cię potrzebuje!...
— A ja odstępuję od roszczeń moich — wtrącił Aramis. — Jego Eminencja zostanie pierwszym ministrem, a nawet ulubieńcem Jej Królewskiej Mości, jeśli zgodzi się na to, czego dla siebie wymagamy.
— Zajmujcie się sobą, panowie, a Francję pozostawcie, niechaj ułoży się że mną, jak będzie uważała za stosowne — rzekł Mazarini.
— O! co nie, to nie!... Oto jest! monsiniorze — rzekł Aramis — traktat, przedstawiony przez deputację frondystów; zechciej Eminencjo odczytać go i rozważyć.
— Znam go.
— Podpiszesz go zatem.
— Zważcie, panowie, że podpis, położony w okolicznościach takich, w jakich się znajdujemy obecnie, mógłby być uważany za wymuszony.
— Ale ty, monsiniorze, powiesz, iż dany był dobrowolnie.
— Jakżeż teraz niepokoić się muszą w Reuil i w Saint-Germain!... — mówił Aramis — jak tam jeden drugiego pytać musi, gdzie kardynał, co się z ministrem stało, gdzie się podział ulubieniec?... Jak tam po wszystkich kątach szukają! ile tam komentarzy a jeżeli Fronda dowiedziała się o zniknięciu monsiniora, o! to musi tryumfować!...
— Okropnie!... — wyszeptał Mazarini.
— Podpisz więc traktat, monsiniorze — mówił Aramis.
— A jeśli ja podpiszę, a królowa odmówi potwierdzenia?
— Ja podejmuję się jechać do królowej — odezwał się d‘Artagnan — i potwierdzenie otrzymać. Wiem o rzeczach dość ciekawych. Naprzykład skarb w cieplarni — to może wpłynie na królową.
— Dość już, dość! mój panie — wyszeptał kardynał. — Gdzie jest traktat?...
— Tutaj — rzekł Aramis.
— Widzisz, monsiniorze, iż jesteśmy wspaniałomyślni — przemówił d‘Artagnan — gdyż z pomocą tej tajemnicy wielu rzeczy dokazać byśmy mogli.
— A zatem podpisz, Eminencjo — rzekł Aramis, podając mu pióro.
Podniósł się Mazarini, chwilę przechadzał się, zamyślony więcej, niż przybity. Naraz, zatrzymując się nagle:
— A gdy już podpiszę, panowie, jakaż będzie moja, gwarancja?
— Moje słowo honoru, panie — odezwał się Athos.
Mazarini zadrżał, obejrzał się na hrabiego de la Fére, wpatrzył się chwilę w to szlachetne i prawe oblicze, a biorąc pióro do ręki:
— To mi wystarcza, panie hrabio — rzekł.
I podpisał.

— A teraz, panie d‘Artagnan — dodał — przygotuj się w podróż do Saint-Germain, aby zawieźć list mój do królowej.

ROZDZIAŁ XLIX
JAK PIÓREM I GROŹBĄ, WIĘCEJ, NIŻ SZPADA I POŚWIĘCENIEM, DOKONAĆ MOŻNA

D’Artagnan ułożył system podróży szybkiej i pewnej wyprawiwszy naprzód konie rozstawne do Chantilly, tak, żeby w przeciągu sześciu godzin mógł stanąć w Paryżu Lecz zanim wyruszył, zastanowił się, iż, jak na człowieka sprytnego i doświadczonego, pozycja jego była dość dziwna, pędzić tak na niepewne, pozostawiając za sobą stanowcze zwycięstwo.
— Istotnie — pomyślał w chwili, gdy miał już siadać na konia dla spełnienia tego, niezbyt bezpiecznego, posłannictwa. — Athos pod względem szlachetności jest istnym bohaterem romansu, Porthos, uczciwa natura, lecz łatwo podlegająca wpływom; Aramis, to hieroglificzne oblicze, czyli nic z niego wyczytać nie można. Kto wie, czy kardynał się im nie wymknie?...
Poszedł do Aramisa.
— Ty jesteś, drogi kawalerze d‘Herblay, — rzekł mu — uosobieniem prawdy. Nie ufaj więc zbytecznie Athosowi, który niczyjemi a nawet swojemi własnemi sprawami nie chce się zajmować. A przedewszystkiem strzeż się Porthosa, który dla przypodobania się hrabiemu, będącemu jego bóstwem na ziemi, pomoże mu do ucieczki kardynała, jeżeli Mazariniemu przyjdzie do głowy płakać lub bawić się w rycerskość.
Uśmiechnął się Aramis z miną, pełną pewności siebie.
— Niczego się nie lękaj, — odparł on, — mam ja swoje warunki do postawienia. Nie dla siebie, ale dla innych pracuję, a postanowiłem dopiąć swego celu na korzyść tych, którym z prawa się to należy.
— Dobrze — pomyślał d‘Artagnan — z tej strony jestem już spokojny. — Uścisnął Aramisa i do Porthosa poszedł.
— Przyjacielu, — rzekł mu, — cobyś na to powiedział, gdyby zaproponowano ci uwolnienie Mazariniego?
— Ależ powiedziałbym, że zawiele kosztowało nas pochwycenie, aby go tak łatwo wypuścić.
— Brawo! Porthosie, i miałbyś słuszność przyjacielu; z nim razem bowiem wymknęłoby ci się baronostwo, które masz w ręku; nie licząc już, że gdyby Mazarini wydostał się stąd, kazałby cię natychmiast powiesić.
— Masz tobie!... tak sądzisz?...
— Przekonany jestem.
— To jabym pozabijał raczej wszystkich, zanimbym go wypuścił.
— I dobrzebyś zrobił. Pojmujesz, iż nie idzie tu o to, byśmy ubijając swój własny interes, nie mieli także na względnie sprawy frondystów, którzy wreszcie nie są tak biegli w kwestjach politycznych, jak my, stare wiarusy.
— Nie obawiaj się, drogi przyjacielu, — rzekł Porthas; — popatrzę tylko przez okno, jak będziesz siadał na konia i nie ruszę się, dopóki mi z oczu nie znikniesz, następnie usadawiam się przy drzwiach kardynalskich, i za najmniejszym ruchem podejrzanym zgładzę go z tego świata.
— Brawo!... — pomyślał d‘Artagnan, — z tej strony kardynał będzie należycie strzeżony.
Uścisnął więc rękę dziedzica Pierrefonds i poszedł do Atbosa.
— Odjeżdżam, drogi Athosie — rzekł; — jedno ci tylko mam do powiedzenia: ty znasz Annę Austrjacką; życie moje zabezpiecza jedynie niewola Mazariniego; uwalniając go, skazujesz mnie na niechybną śmierć.
— Jedyny ten wzgląd mi wystarcza, drogi mój d‘Artagnanie, bym zgodził się na pełnienie rzemiosła stróża więziennego. Masz moje słowo, iż za twoim powrotem zastaniesz kardynała na miejscu.
— To więcej pewności mi daje, niż wszelkie królewskie podpisy, — mówił w duchu d‘Artagnan. — Mając słowo Athosa mogę odjechać w spokoju.
W sześć godzin po wyjedzie z Pierrefonds, stanął wśród murów Saint-Germain.
Nic jeszcze nie wiedziano o zniknięciu Mazariniego: jedna tylko Anna Austrjacka znała stan rzeczy, lecz niepokój swój przed najbliższymi nawet ukrywała starannie.
W pokoju d‘Artagnana i Porthosa odnaleziono związanych żołnierzy.
Powrócono im natychmiast władze mchów i słowa; lecz ci nic więcej powiedzieć nie mogli nad to, jak że zdradziecko wciągnięto ich przez okno, rozbrojono i związano.
Lecz co potem Ponthos z d‘Artagnanem zrobili, wyszedłszy tędy, którędy oni się tu dostali, tego wiedzieć nie mogli, narówni ze wszystkimi mieszkańcami zamku. Jeden tylko Bernouin więcej od innych wiedział.
Widząc bowiem, że pan jego nie wraca, a północ już bije, zajrzał do cieplarni i do korytarza, gdzie wszystkie drzwi stały otworem. To samo było z drzwiami od pokoju Athosa i temi, które prowadziły do parku. Stamtąd już łatwo było iść za śladami, pozostawionemi na śniegu.
Popędził więc, alby uwiadomić królową.
Anna Austrjaaka zaleciła mu milczenie, którego Bernouin sumiennie dochował. Gdy d‘Artagnan wjechał na dziedziniec starego zamczyska, pierwszym przedmiotem, jaki mu wpadł w oczy, był Bernouin we własnej osobie, stojący na rogu i oczekujący na nowiny o zaginionym panu. Na widok d‘Artagnana, wjeżdżającego na koniu na główny dziedziniec pałacowy, Bernouin przetarł oczy, sądząc, że go wzrok myli. Lecz d‘Artagnan skinął mu przyjaźnie głową, zeskoczył z konia, a rzuciwszy cugle jednemu ze służby pałacowej, który przechodził tamtędy, prosto do pokojowca się skierował, i przystąpił do niego z uśmiechem na ustach.
— Pan d‘Artagnan?... — wykrzyknął tenże głosem człowieka, przez sen mówiącego, gdy zmora go dusi — pan d‘Artagnan!...
— On sam, panie Bernouin.
— Poco tu pan przybywasz?
— By przynieść najświeższe wiadomości o panu Mazarinim.
— Więc nie przytrafiło mu się nic złego?
— Nic zgoła. Uczuł tylko potrzebę przejażdżki do Ilede-France, i prosił nas, pana hrabiego de la Fére, pana du Vallon i mnie, byśmy mu towarzyszyli. Zbyt usłużni jesteśmy, by podobnemu żądaniu odmówić. Wczoraj wieczorem wyruszyliśmy, a ja tu oto jestem.
— Pan...
— Jego Eminencja miał coś do powiedzenia Jej Królewskiej Mości, coś wielce poufnego, coś, co powierzone jedynie być może człowiekowi pewnemu, i z tej przyczyny wyprawił mnie do Saint-Germain. A zatem, drogi mój panie Bernouin, donieś Jej Królewskiej Wysokości, że przybyłem, i w jakim celu.
Czy poważnie, czy żartem było to mówione, dość że w okolicznościach obecnych d‘Artagnan był jedynym człowiekiem, mogącym położyć tamę niepokojom królowej. Bernouin bez żadnych trudności poszedł ją uwiadomić o tem niezwykłem posłannictwie i, jak to przewidział, Anna Austrjacka kazała natychmiast wprowadzić d‘Artagnana. Zbliżył się on do swojej władczyni z oznakami najgłębszego uszanowania. Gdy znalazł się na trzy kroki od niej, podał list, przyklęknąwszy na jedno kolano. Odczytała go królowa, odrazu poznawszy pismo kardynalskie, chociaż widocznie drżąca ręka je kreśliła; a że nic zgoła nie zawierał w sobie, żądała opowiedzenia szczegółów. D‘Artagnan zdał ze wszystkiego sprawę z miną prostoduszną i skromną, jaką przybierać umiał po mistrzowsku w podobnych okolicznościach. W miarę opowiadania, królowa patrzyła na niego ze wzrastającem zdziwieniem; pojąć nie była wstanie, aby ktokolwiek ośmielił się przedsięwziąć coś podobnego, a tembardziej zdobyć się na tyle bezczelnej mowy do tej, której interesem a nawet obowiązkiem było ukarać go za to.
Gdy d‘Artagnan skończył opowiadanie, królowa, czerwona z oburzenia, zawołała:
— I ty śmiesz, mój panie, przyznawać się przede mną do swojej zbrodni!... zdradę swoją rozgłaszać!...
— Przepraszam... lecz mnie się zdaje, że chyba tłumaczyłem się niejasno, lub też Wasza Królewska Mość nie zrozumiała mnie zupełnie; ani zbrodni, ani zdrady w tem niema. Pan Mazarini zatrzymał w więzieniu mnie i pana du Vallon za to, żeśmy pojąć nie mogli, iż na to do Anglji nas posłał, abyśmy patrzyli najspokojniej, jak zetną głowę królowi Karolowi I-mu, szwagrowi nieboszczyka króla a pani męża, małżonkowi pani Henryki, która jest bratową i gościem Waszej Królewskiej Mości, a my robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, aby królewskiemu męczennikowi ocalić życie. Przedstawiliśmy mu więc dowody niezbite, że nie tak było, jak sądził, a gotowi jesteśmy przedstawić je Waszej Wysokości. Dowody nasze tak go zadowolniły, iż sam mnie tu przysłał, jak Wasza Królewska Mość widzi, aby się z nią naradzić nad zadośćuczynieniem, jakie słusznie należy się szlachcie, źle ocenionej i niewinnie prześladowanej.
— Słucham cię, i podziwiam, mój panie, — odezwała się Anna Austrjacka. — Prawdziwie, rzadko widuję podobny szczyt bezczelności.
— Otóż znowu Wasza Królewska Mość tak samo, jak pan Mazarini, myli się co do naszych najlepszych zamiarów.
— Pan jesteś w błędzie, — odparła królowa, — a ja jasno widzę, że za dziesięć minut będziesz aresztowany a za godzinę osobiście na czele armji pojadę dla wyswobodzenia mojego ministra.
— Przekonany jestem, iż Wasza Królewska Mość nie postąpi tak niebacznie — odparł d‘Artagnan — bo czyn podobny na niebaczny się nie przydał, a pociągnąłby za sobą ważne następstwa. Jeżeli nie powrócę jutro na oznaczoną godzinę, pojutrze rano pan kardynał zostanie odstawiony do Paryża.
— Znać to, mój panie, iż żyjesz zdala od wypadków i ludzi; inaczej bowiem wiedziałbyś, iż od czasu wyjazdu naszego z Paryża, pan kardynał był tam pięć albo sześć razy i widział się z panem de Beaufort, panem de Bouillon, panem koadjutorem, panem d‘Elbouf, i zaaresztować go nikomu nie przyszło do głowy.
— Przepraszam, Najjaśniejsza Pani, ale wiem o wszystkiem; to też ani do pana de Beaufort, ani do panów: de Bouillon, de Gondy i d‘Elbouf przyjaciele moi nie zaprowadzą kardynała, gdyż wiadomo, iż ci panowie na swój własny rachunek wojnę prowadzą, i pan kardynał, zgodziwszy się na ich żądania, niedrogo się ich pozbędzie; lecz zaprowadzą go do parlamentu, którego członków niewątpliwie kupić można pojedyńczo, lecz sam pan Mazarini nie jest dość bogatym na to, aby zjednać ich wszystkich ryczałtem.
— O ile mi się zdaje, — rzekła Anna Austrjacka, mierząc go wzrokiem, który u kobiety byłby pogardliwym, u królowej zaś przerażającym się stawał, — zdaje mi się, że śmiesz grozić matce twojego króla.
— Najjaśniejsza Pani, — mówił d‘Artagnan — zmuszają mnie do tego, więc grożę. Podnoszę się, gdyż potrzeba, bym stanął na wysokości wypadków i ludzi. Nie dla siebie robię to, co robię! Na lud swój spojrzyj, co dla królowej ma duże znaczenie, lud, który cię miłuje, a cierpi jednakże, który ty kochasz, królowo, a on pomimo tego mrze z głodu i, pragnąc cię błogosławić, będzie cię jednak... Nie, ja się mylę; lud twój nigdy cię, pani, nie będzie przeklinał. Zastanów się, rzeknij tylko słowo, a wszystko się skończy, spokój zasiądzie na miejscu, gdzie wojna wichrzy, radość łzy osuszy, a szczęście zagłuszy klęski.
Anna Austrjacka patrzała z pewnem zdziwieniem na marsowe oblicze d‘Artagnana, na którem malowało się niezwykłe wzruszenie.
— Czemuż wpierw nie powiedziałeś tego; zanim zacząłeś działać!... — rzekła.
— Gdyż chodziło nam o dowiedzenie tego, o czem, o ile mi się zdaje Wasza Królewska Mość wątpiła: że mamy jeszcze cokolwiek wanrtości i chcemy słusznie, aby liczono się z nami.
— I w razie odmowy, wartość ta, natrafiwszy na opór, posunęłaby się do porwania mnie samej z pośród mego dworu, dla wydania mnie Frondzie, tak jak z ministrem moim chcecie uczynić?...
— Najjaśniejsza Pani!... nic podobnego przez myśl nam nie przeszło — rzekł d‘Artagnan z junakierją czysto gaskońską, będącą szczytem prostoduszności — lecz gdybyśmy we czterech postanowili coś podobnego, niechybnie byłoby wykonane.
— Więc jeżeli wiem nareszcie, co sądzić mam o was...
— W takim razie Wasza Królewska Mość odda nam sprawiedliwość; to jest, traktować nas będzie inaczej, niż, ludzi pospolitych; a we mnie widzieć zechce posłannika, godnego spraw wysokiej wagi, któremu polecono roztrząsnąć je wraz z Jej Królewską Mością.
— Gdzież ten traktat?...
— Oto jest.
Królowa, przebiegła oczami traktat podany sobie przez d‘Artagnana.
— Widzę tu tylko ogólne warunki — rzekła. — Roszczenia panów de Conti, de Beaufort, de Bouillon, d‘Elboeuf i pana Koadjutora, są tu wyłuszczone. A wasze?...
— Wiedząc, co komu należy, stawiamy się na miejscu właściwem. Sądziliśmy bowiem, iż nazwiska nasze nie są godnemi pomieszczenia w rzędzie imion tak znakomitych.
— Pomimo tego, przypuszczam, iż nie zrzekłeś się pan ustnego przedstawienia mi roszczeń swoich?...
— Wierzę w to, Najjaśniejsza Pani, iż jesteś wielką i wszechwładną królową i, że niegodnemby było wielkości i władzy Twojej, nie wynagrodzić sowicie rąk, które powrócą do Saint-Germain Jego eminencję.
— Jest to moim zamiarem — rzekła królowa — mów zatem, słucham.
— Ten, co układy zawierał (przepraszam, iż zaczynam od siebie, lecz wypada, abym przyznał sobie znaczenie, którego nie przywłaszczam bynajmniej, bo obdarzono mnie niem z ufnością), ten, co układy zawierał w sprawie okupu pana kardynała, pomyślał, aby nagroda godną była Waszej Wysokości i według mego zdania, winien być mianowany wodzem naczelnym gwardji, coś jakby kapitan muszkieterów.
— Żądasz pan ode mnie stanowiska pana de Treville!..
— Wakuje właśnie, Najjaśniejsza Pani, gdyż od roku pan de Treville opuścił je, i nikt go w tem nie zastępuje.
— Ależ to najwyższa ranga wojskowa domu królewskiego!...
— Pan de Treville, tak jak i ja, był ubogim szlachcicem gaskońsikim, a nosił tę rangę przez lat dwadzieścia.
— Na wszystko masz odpowiedź, mój panie — rzekła Anna Austrjacka.
Wzięła dyplom z biurka, wpisała w próżne miejsca, co należy, i przyłożyła pieczęć królewską.
D‘Artagnan przyjął go z ukłonem, mówiąc:
— Wspaniała nagroda, ani słowa, lecz rzeczy świata tego są wielce zmienne, a człowiek, któryby miał nieszczęście popaść w niełaskę Waszej Królewskiej Mości, urząd ten mógłby postradać jutro.
— Czegóż więc żądasz jeszcze, mój panie?... — zapytała królowa, czerwona z gniewu, czując się odgadniętą tym umysłem, równie jak ona przenikliwym.
— Stu tysięcy liwrów dla biednego kapitana muszkieterów, płatnych w dniu, w którym służby jego odrzucone zostaną przez Waszą Królewską Mość.
Zawahała się królowa.
— Ktoby to uwierzył — ciągnął d‘Artagnan — że przed niedawnym czasem paryżanie dekretem parlamentu, wyznaczyli sześćset tysięcy liwrów temu, kto wyda kardynała umarłego lub przy życiu; żywego, aby go powiesili, umarłego, aby go wywlekli na widok publiczny.
— To słuszne — odezwała się Anna — skoro żądasz od królowej szóstej części tego, co ofiarował parlament.
— Co dalej?... — zapytała.
— Najjaśniejsza Pani, du Vallon, mój przyjaciel, bogaty jest, nie pragnie zatem nagrody pieniężnej; lecz przypominam sobie, iż była pomiędzy nim a panem Mazarinim mowa, o podniesieniu posiadłości jego do tytułu baronostwa. Tak, pamiętam nawet, iż rzecz ta przyobiecana mu była.
— Dorobkiewicz!... — rzekła Anna. — Śmiać się będą z tego.
— Niechaj i tak będzie!... Ci, co tego spróbują, po raz drugi śmiać się nie będą już mogli. — Zgoda na baronostwo — rzekła Anna Austrjacka i podpisała.
— A teraz pozostaje nam kawaler czy też opat d‘Herblay, jak się Waszej Królewskiej Mości podoba..
— Czy chce zostać biskupem?...
— Nie, Najjaśniejsza Pani, on pragnie o wiele łatwiejszej rzeczy.
— Cóż to takiego?...
— Aby król raczył trzymać do chrztu syna pani de Longueville.
Uśmiechnęła się królowa.
— Pan de Longueville pochodzi z krwi królewskiej — rzekł d‘Artagnan.
— Niezaprzeczenie; ale syn jego?...
— Syn jego, Najjaśniejsza Pani... skoro ojciec to i syn krew królewską mieć musi w żyłach.
— Czy przyjaciel pański nic więcej dla pani Longueville nie żąda?.
— Nie więcej, Najjaśniejsza Pani, mniema on bowiem, iż Jego Królewska Mość, racząc być ojcem chrzestnym dziecięcia, matkę jego obdarzy nie mniejszym, jak pięćset tysięcy liwrów, podarkiem, rozumie się, ojcu pozostawiając wielkorządztwo Normandji.
— Co do wielkorządztwa Normandji, sądzę, iż przyrzec je mogę — mówiła królowa — lecz pięćset tysięcy liwrów, to rzecz inna, pan kardynał powtarza mi bezustannie, iż kasa państwowa świeci pustkami.
— Poszukamy razem, jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, a znajdziemy z pewnością.
— Cóż więcej?...
— Wszystko już, Najjaśniejsza Pani!
— Wszystko już.
— Czyż nie masz czwartego towarzysza, mój panie?...
— Nieinaczej, Najjaśniejsza Pani, pana hrabiego de la Fére.
— Jakiegoż jego żądania?...
— Żadne.
— Żadne?...
— Tak.
— Jest więc na świecie człowiek, który, mając sposobność, niczego nie żąda?...
— Jest, Najjaśniejsza Pani, hrabia de la Fére! o!... ten nie jest zwykłym człowiekiem.
— Czemże więc?...
— Hrabia de la Fére jest pół — bogiem.
— Wszak on ma syna, krewnego, czy też siostrzeńca, o którym opowiadał mi Comminges jako o dzielnym młodzieńcu, który wraz z panem de Chatillon przywiózł zabrane pod Lens sztandary?...
— Ma rzeczywiście wychowańca, który nazywa się wicehrabią de Bragelonne.
— Coby na to powiedział jego opiekun, gdyby młodzieńcowi dano dowództwo pułku.
— Przyjąłby może.
— Może?...
— Tak, w razie gdyby Wasza Królewska Mość sama go o to prosiła.
— Słusznie pan powiedziałeś, że to człowiek niezwykły. Namyślimy się zatem i poprosimy go... może. Czyś pan zadowolony?...
— Tak, Wasza Królewska Mość. Jedno tylko pozostało, czego nie podpisała królowa.
— Co takiego?...
— Najważniejsze.
— Przyzwolenie na traktat?...
— Tak.
— Na co?... wszak jutro mam je podpisać.
— Zachodzi tu okoliczność, za którą ręczyć Waszej Królewskiej Mości mogę, a mianowicie: że jeżeli jej Królewska Mość dziś nie podpisze traktatu, jutro już będzie zapóźno. Zechciej więc, błagam cię o to, napisać u dołu ugody, własnoręcznie ułożonej przez pana Mazariniego, jak sama to widzisz, Najjaśniejsza Pani:
„Zgadzam się potwierdzić traktat, przedstawiany przez Paryżan“.
Zrozumiała Anna, iż nie wywikła się z tej matni i podpisała. Zaledwie jednak zdążyła ostatnią literę nakreślić, wzburzona jej duma łzami wybuchnęła. Na widok łez tych, zadrżał d‘Artagnan. Łzy te paliły mu serce.
— Odbierz — rzekł — pani, uświęcone królewskim twoim majestatem podpisy; zwrócisz mi je, gdy uznasz to za właściwe. Lecz od tej chwili, one cię nie obowiązują do niczego.
— Miałeś pan słuszność, — odezwała się królowa — nie poznałam się na tobie. Oto akta z podpisem, które ci dobrowolnie oddaję: odejdź już i przywieź mi kardynała coprędzej.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł d‘Artagnan — dwadzieścia lat temu, a ja dobrą mam pamięć, z poza draperji w ratuszu miałem zaszczyt ucałować twoją piękną rękę.
— Oto masz drugą, — rzekła królowa, — i ażeby lewa nie była mniej hojna, niż prawa (zsunęła z palca pierścień z djamentem, prawie takim samym jak poprzedni) — weź i zachowaj ten djament na pamiątkę.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł d‘Artagnan, powstając, — jedno mam tylko pragnienie, aby najpierwszą rzeczą, której zażądasz ode mnie, było moje życie.
I, z ruchem sobie tylko właściwym, powstał i wyszedł z komnaty.
— Nie poznałam się na tych ludziach, — rzekła Anna, patrząc za cddalającym się d‘Artagnanem, — a teraz zapóźno, i jubym ich spożytkować nie mogła: za rok król będzie pełnoletni!
Zanim doba upłynęła, d‘Artagnan i Porthos odwieźli królowej Mazariniego i otrzymali jeden z nich dyplom na głównego dowódcę muszkieterów, drugi dyplom barona.
— I cóż? czy jesteście zadowoleni, panowie?
D‘Artagnan skłonił się nisko. Porthos zaś obracał swój dyplom na wszystkie strony, patrząc na Mazariniego.
— O cóż tam chodzi jeszcze? — zapytał minister.
— O to, monsiniorze, iż była mowa o obietnicy kawalera orderów Ś-go Michała i Ś-go Ducha, przy pierwszej otwierającej się promocji.
— Wiesz przecież, panie baronie, — rzekł Mazarini, — iż potrzebne na to dowody szlachectwa.
— O!... — odparł Porthos, — nie dla siebie, monsiniorze, żądałem tej honorowej oznaki.
— A dla kogóż to? — pytał Mazarini.
— Dla przyjaciela, pana hrabiego de la Fére.
— Oh... jeżeli o to chodzi, to rzecz inna — odezwała się królowa, — dowody gotowe.
— Dostanie?...
— Już je ma.

Tegoż dnia jeszcze podpisany został traktat paryski, i wszędzie głoszono, że kardynał zamknął się na trzy dni, by go opracować staranniej.

ROZDZIAŁ L
GDZIE DOWIEDZIONO, ŻE NIEKIEDY TRUDNIEJ JEST KRÓLOM POWRÓCIĆ DO STOLICY SWEGO KRÓLESTWA, ANIŻELI JĄ OPUŚCIĆ

Podczas kiedy d‘Artagnan z Porthosem odprowadzali kardynała do Saint-Germain, Athos i Aramis, rozstawszy się z nimi w Saint-Denis, powrócili do Paryża.
Jeden i drugi miał na celu odwiedziny.
Aramis, zaledwie zdążył zmienić buty na trzewiczki pośpieszył do Ratusza, gdzie mieszkała pani de Longueville. Na wieść o zawarciu pokoju, piękna księżna krzyczała na całe gardło. Podczas wojny bowiem królowała, pokój zaś zmuszał ją do abdykacji; oświadczyła więc, iż nigdy nie podpisze traktatu i że niczego więcej nie pragnie nad nieustającą wojnę. Lecz gdy Aramis przedstawił jej ten pokój we właściwem świetle, czyli wszelkie korzyści, skoro jej ukazał wicekrólestwo całej Normandji wzamian za królowanie, jak gdyby z łaski, a wciąż przez Paryżan zaprzeczane, zadźwięczał nad uszkiem temi słodkiemi wyrazami: pięćset tysięcy liwrów, przyrzeczonych przez kardynała; gdy błysnął przed oczami świetnym zaszczytem, jaki uczynić jej ma król, trzymając dziecię jej do chrztu, pani de Longueville opierała się jeszcze, lecz znać było, iż broni się dlatego jedynie by nie ulec odrazu. Aramis udawał, iż wierzy w jej opór, nie chcąc we własnych oczach ująć sobie zasługi, że ją przekonał.
— Pani — mówił on — pragnęłaś choćby raz zwyciężyć księcia pana, brata twojego, najznakomitszego wodza naszej epoki; a kobiety genjalne, jak ty, pani, czego zapragną, tego dopiąć muszą. Dopięłaś swego, książę pobity już, bo nie może wojny w dalszym ciągu prowadzić. A teraz przeciągnij go do naszego stronnictwa. Stopniowo, pomaleńku, oderwij go od królowej, której nie lubi, i od nienawistnego Mazariniego. Fronda jest komedją, której pierwszy akt odegraliśmy dopiero. Ostatecznem jej rozwiązaniem Mazarini być musi, czyli dzień, w którym książę pan za twoją sprawą stanie przeciwko dworowi.
Pani de Longueville dała się nareszcie przekonać. Księżna frondystka tak silnie wierzyła w moc swoich pięknych oczu, że nie wątpiła ani na chwilę w potężne ich wpływy na pana de Condé nawet, a ówczesna kronika skandaliczna twierdzi, iż nie daremnie ufała sobie w tym razie.
Athos, rozstawszy się z Aramisem przy placu królewskim, udał się do pani de Chevreuse. Jeszcze jedna frondystka, równie nieprzejednana, jak i młoda jej rywalka. O niej mowy nie było przy układach ogólnych. Pani de Chevreuse nie została mianowaną wielkorządcą żadnej prowincji, a gdyby królowa zgodziła się zostać matką chrzestną, to chyba którego z jej wnuków lub wnuczek.
To też na pierwsze słowo o pokoju, pani de Chevreuse ściągnęła brwi, i pomimo całej logiki Athosa, by dowieść jej, że dalsza wojna była już niepodobieństwem, stała po stronie kroków nieprzyjacielskich.
— Piękna moja przyjaciółko, — mówił Athos, pozwól powiedzieć sobie, że wszyscy są już wojną znużeni i że, z wyjątkiem ciebie, a może i pana koadjutora, gorąco pragną pokoju. Skażesz się na wygnanie, jak za czasów króla Ludwika XIII. Wierzaj mi, iż minął już dla nas wiek powodzenia w intrygach, a piękne twoje oczy nie na to przeznaczone, aby zagasnąć we łzach za Paryżem, w którym zawsze dwie królowe będą, dopóki ty go nie opuścisz.
— O!... — westchnęła księżna — sama jedna wojny prowadzić nie mogę, lecz mogę się zemścić nad tą niewdzięczną królową i chciwym ulubieńcem, i... zemszczę się, słowo książęce!...
— Pani, błagam cię, nie gotuj ciężkiej przyszłości panu de Bragelonne; wszak już karjerę rozpoczął, książę pan jest mu życzliwy, młody jest, niechaj i młody król rządy obejmie!...
Przebacz mi, pani, moją słabość!... lecz przychodzi ten czas, kiedy człowiek w dzieciach swoich żyje
Uśmiechnęła się księżna nawpół z rozrzewnieniem, nawpół ironicznie.
— Lękam się, hrabio, że zdobyrto cię dla dworu. Może masz jaki order w kieszeni?...
— Tak, pani, mam order podwiązki, dany mi przez Karola I-go, na dzień przed jego śmiercią.
Prawdę mówił hrabia: nie znał żądania Porthosa, nie wiedział więc, iż i drugi posiada.
— Co robić, trzeba pogodzić się z myślą o starości, rzekła w zamyśleniu księżna.
Athos ujął jej rękę i pocałował.
Ona spojrzała mu w oczy i westchnęła.
— Hrabio — rzekła, — Bragelonne musi być milutką siedzibą. Jesteś człowiekiem wykwintnym, musisz tani mieć wodę, gaje i kwiaty.
Westchnęła znowu i wsparła ładną swą główkę na ponętnie przegiętej rączce, zawsze zachwycającej kształtem i białością.
— Pani — odparł hrabia — nie pojmuję tego, co powiedziałaś, nigdym cię młodszą i piękniejszą nie widział.
Księżna pokiwała głową.
— Czy pan de Bragelonne pozostaje w Paryżu?... — zapytała.
— Dlaczego pytasz o to?...
— Daj mi go — mówiła księżna.
— Nie, pani, jeżeli ty zapomniałaś historję Edypa, ja dobrze ją pamiętam.
— Doprawdy, zachwycający jesteś, hrabio, chciałabym przeżyć w Bragelonne choć jeden miesiąc.
— Czyż nie obawiasz się ściągnąć na mnie zawiści innych?... — odparł z galanterją Athos.
— Wcale nie, pojadę tam incognito, pod nazwiskiem Marji Michon.
— O pani, jesteś czarująca.
— Lecz nie zabieraj ze sobą Raula.
— A to dlaczego?...
— Bo jest zakochany.
— On, dziecko prawie!...
— To też dziecko pokochał!...
Athos zamyślił się.
— Masz słuszność, księżno, dziwna — ta miłość dla siedmioletniej dziewczynki, stać się może z czasem fatalną dla niego: mają się bić we Flandrji, niechaj i on tam idzie.
— A gdy powróci, przyślesz mi go, ja go opancerzę przeciw miłości.
— Niestety!... pani, dzisiaj miłość, to jak wojna, pancerz stał się nieużytecznym.
Na to wszedł Raul; przychodził z oznajmieniem do hrabiego i księżnej, że przyjaciel jego, hrabia de Guiche, doniósł, iż jutro ma odbyć się wjazd uroczysty króla, królowej i ministra.
Istotnie dnia tego, równo ze świtaniem, dwór cały przygotowywał się do wyjazdu z Saint-Germain.
Wieczorem dnia poprzedzającego wjazd królowa rozkazała przywołać d‘Artagnana.
— Panie — rzekła do niego, — utrzymują, że Paryż nie jest bynajmniej spokojny. Obawiać się będę o króla; bądź przy drzwiczkach po prawej stronie powozu.
— Niech Wasza Królewska Mość będzie spokojną odparł d‘Artagnan; — ja odpowiadam za króla.
I, skłoniwszy się królowej, wyszedł.
Po drodze spotkał Bernouina, który właśnie szedł mu powiedzieć, iż kardynał go wzywa w sprawie wielce ważnej.
Poszedł więc do kardynała.
— Panie — rzekł do niego tenże — przebąkują o zaburzeniach w Paryżu. Ja będę po lewej stronie króla, a że moja osoba głównie zagrożoną będzie, trzymaj się u drzwiczek po lewej stronie powozu.
— Niech Wasza eminencja się uspokoi, — odparł d‘Artagnan — włos z głowy jego nie spadnie.
— Co tu robić, u djaibła?... — rzekł do siebie znalazłszy się w przedpokoju, — naraz przecie nie mogę znajdować się z lewej i prawej strony karety. Już wiem... ja będę strzegł króla, a Porthos kardynała.
Układ ten wszystkim przypadł do smaku, co zresztą bywa rzeczą rzadką.
Królowa ufała w znaną jej odwagę d‘Artagnana, a kardynał w siłę Porthosa, której sam doświadczył.
Orszak wyruszył w drogę do Paryża. Już przy rogatce, krzyki: niech żyje król! niech żyje królowa! powitały powóz, kilka głosów: niech żyje Mazarini! przebrzmiało bez echa. Skierowano się wprost do katedry Panny Marji, gdzie miano śpiewać „Te Deum“. Wszystek lud paryski yległ na ulicę. Mazarini, który tysiące na to wyrzucił, aby krzyczano: niech żyje Mazarini! słyszane dotąd okrzyki ocenił na dwadzieścia pistolów najwyżej, tak że z niepokojem spoglądał na Porthosa; lecz olbrzymi gwardzista w odpowiedzi na te spojrzenia, odzywał się pięknym swoim basowym głosem: „Bądź spokojny, monsiniorze“ i rzeczywiście Mazarini nabierał coraz więcej pewności siebie.
Przybywszy do Palais-Royal, jeszcze większe spotkano tłumy; rozbrzmiewały tysiączne okrzyki: Niech żyją Ich Królewskie Moście! Mazarini wychylił się z powozu ukazanie się jego powitano wołaniem: Niech żyje kardynał! lecz jednocześnie prawie zagłuszyły je bezlitośnie gwizdania i pełne szyderstwa hukanie. Mazarini zbladł i cofnął się.
— Hałastra!... — mruknął Porthos.
D‘Artagnan nic nie powiedział, pokręcił tylko wąsa z ruchem sobie właściwym, który oznaczał, iż fantazji gaskońska grać w nim poczyna.
Anna Austrjacka pochyliła się do ucha młodego króla szepcząc:
— Bądź uprzejmym, mój synu, i przemów parę słów do pana d‘Artagnana.
Młody król zbliżył głowę do drzwiczek powozu.
— Nie powiedziałem ci jeszcze dzień dobry, panie d‘Artagnan — rzekł — a poznałem cię jednak odrazu. Pan byłeś za kotarą mego łóżka, kiedy paryżanie chcieli mnie widzieć śpiącego.
— Jeżeli król na to zezwoli — odparł d‘Artagnan — będę przy nim zawsze, ile razy grozić mu będzie niebezpieczeństwo.
— Mój panie — zagadnął Mazarini Porthosa — cobyś począł, gdyby ta tłuszcza na nas się zwaliła?
— Nazabijąłbym ich ilebym tylko mógł, monsiniorze — odparł Porthos.
— Hm!... — chrząknął Mazarini — choć odważny i krzepki jesteś, nie mógłbyś jednak wszystkich pozabijać.
— To prawda — rzekł Porthos, stając w strzemionach, aby lepiej zmierzyć okiem nieskończoność tłumów — to prawda, jest tu tego dużo.
— Wolałbym tamtego — mruknął Mazarini i zagłębił się w karecie.
Królowa i jej minister, ten ostatni szczególnie słuszne żywili obawy. Tłum, zachowując pozory szacunku a nawet przywiązania, począł się jednak miotać burzliwie. Słychać było wśród niego przebiegający szmer głuchy, który, gdy wydobywa się z fali, oznacza burzę, a kiedy wśród tłumów powstaje, zwiastuje rozruchy.
D‘Artagnan zwrócił się ku muszkieterom, i, mrugnąwszy okiem, dał im znak niedostrzegalny dla tłuszczy, lecz dużo mówiący dla tych dzielnych wybrańców. Ścisnęły się konne szeregi i lekkie wstrząśnienie przebiegło wśród jeźdźców.
Przy rogatce Sierżantów orszak zmuszony był się zatrzymać; Comminges opuścił czoło eskorty i podążył do karety królowej. Królowa zwróciła pytające spojrzenie na d‘Artagnana, ten dał jej odpowiedź oczami.
— „Ruszajcie naprzód“ — rzekła.
— Naprzód!... — powtórzył d‘Artagnan.
Zdawało się, że na to tylko oczekiwały tłumy, aby z powściąganą dotąd niechęcią wybuchnąć. Rozległy się okrzyki: „Precz z Mazariniin! śmierć kardynałowi!“. —
Jednocześnie z ulic de Grenelle-Saint-Honoré i du Coq wylała się fala podwójna, łamiąc słabe szeregi gwardji szwajcarskiej i wirując, przypadła tuż pod nogi koni d‘Artagnana i Porthosa. Dwa te tłumy miały każdy swego przywódcę, jeden mocno zakrawał na członka czcigodnego stowarzyszenia żebraków; w drugim zaś, pomimo przebrania, łatwo było poznać cechy wyższego pochodzenia. Wstrząśnienie to zachwiało powozem królewskim; potem dały się słyszeć tysiączne okrzyki, które się w jeden ogłuszający wrzask zlały, z pośród których padło kilka strzałów.
— „Do mnie, muszkieterowie!...“ — krzyknął d‘Artagnan.
Orszalk utworzył dwie linje, jedna z prawej, druga z lewej strony karety stanęła, jako posiłki dla d‘Artagnana i Porthosa. D‘Artagnan chciał podnieść nakrycie powozu, lecz król zagrodził ramieniem, mówiąc:
— Nie trzeba, panie d‘Artagnan, ja chcę widzieć.
— Wasza Królewska Mość chce widzieć, niech patrzy zatem!
I z furią, która go czyniła tak okrutnym, rzucił się na wodza powstańców który z pistoletem w jednej a szeroką — Szablą w drugiej ręce, walczył z dwoma muszkieterami, usiłując się przebić do drzwiczek powozu.
— Z drogi, mordioux!... — wrzasnął d‘Artagnan — z drogi!
Na krzyk ten, wódz podniósł głowę, lecz już zapóżno: cios d‘Artagnana dobrze był wymierzony; rapir przeszył mu piersi.
— A! ventre-saint-gris!... — krzyknął d‘Artagnan, lecz nie czas już było cofnąć uderzenie — hrabio — co tu robisz — u djabła?
— Spełniam moje przeznaczenie — rzekł Rochefort, padając na jedno kolamo. — Z trzech pchnięć twej szpady wyszedłem szczęśliwie, czwarte dobiło mnie nareszcie.
— Hrabio — z niejakiem wzruszeniem przemówił d‘Artagnan — uderzyłem, nie wiedząc, że to ty jesteś. Nie zniósłbym tego, byś umarł z uczuciem nienawiści dla mnie.
Rochefort wyciągnął do niego rękę. Ujął ją d‘Artagnan. Hrabia chciał mówić, lecz potok krwi z ust mu się rzucił; wyprężył się i skonał.
— Precz, hałastro!... — krzyknął d‘Artagnan. — Wódz wasz zabity, nie macie tu co robić.
D‘Artagnan z dwudziestoma muszkieterami przypuścił szarżę do ulicy du Coq, a zaburzenie jak dym się rozwiało. Pośpieszył teraz d‘Artagnan z pomocą Porthosowi, lecz i ten spełnił zadanie swoje równie sumiennie, jak d‘Artagnan.
Lewa strona powozu, równie jak prawa, uprzątnięta była należycie, i podniesiono już firankę po stronie Mazariniego, który, mniej wojowniczego ducha, aniżeli młodziutki król, przezornie rozkazał ją zapuścić.
Porthos wielce melancholijną miał minę.
— Po jakiemu wyglądasz, u djabła, Porthosie? jak na zwycięzcę dziwną przybrałeś postać?
— Ależ i ty wydajesz mi się wzruszony?... — odparł Porthos.
— Jest czego, mordioux! starego druha zabiłem.
— Doprawdy; kogóż to?
— Hrabiego de Rochefort!...
— Tak samo zupełnie, jak ja; zabiłem człowieka, którego twarz nie była mi nieznana; nieszczęściem, przez łeb go palnąłem i w jednej chwili twarz mu krwią spłynęła.
— A co tam, panie?... — zapytała królowa.
— Pani — odparł d‘Artagnan — droga oczyszczona, i Wasza Królewska Mość może wyruszyć.
Bez żadnego już wypadku przybył orszak do katedry a przed jej portykiem cały kler z koadjutorem na czele, oczekiwał króla, królowej i ministra, za których powrót szczęśliwy miano odśpiewać „Te Deum“.
Bazin, przybrany w szatę błękitną, z laską srebrem kutą w dłoni, i z miną wielce poważną strzegł wejścia do chóru. Nagle uczuł, iż ktoś ciągnie go za rękaw. Spuścił ku ziemi pobożne wejrzenie, w niebo przedtem wzniesione, i ujrzał Friqueta.
— Głupcze, jak śmiesz mi przeszkadzać w pełnieniu moich obowiązków?... — zapytał.
— Panie Bazin — szepnął Friquet — pan Maillard, wiesz przecie, ten, co wodę święconą podawał u św. Eustachego w całem tem zamieszaniu dostał szpadą w głowę; umierający, a chciałby wyspowiadać się, nim umrze, przed panem koadjutorem, który, jak mówią, ma władzę odpuszczania śmiertelnych grzechów.
— I on wyobraża sobie, że dla niego pan koadjutor będzie sobie przerywał?
— Bezwątpienia, gdyż, o ile się zdaje, koadjutor mu to obiecał.
— Kto ci powiedział?
— Sam pan Maillard.
— Widziałeś się z nim?
— Rozumie się: byłem przy tem, jak padł.
— Co tam robiłeś?
— Patrzcie państwo, krzyczałem: precz z Mazarinim! śmierć kardynałowi! na szubienicę włocha! Wszak pan tak mi krzyczeć kazałeś.
— Będziesz ty cicho, głupcze!... — szepnął Bazin, patrząc z niepokojem dokoła.
— Powiedział mi zatem pan Maillard: Ruszaj po pana koadjutora, Friquet, uczynię cię moim spadkobiercą, jeżeli mi go sprowadzisz. Sam powiedz, ojcze Bazinie spadkobiercą pana Maillarda, podawacza wody święconej ort św. Eustachego! hę? potem to już tylko ręce założyć! W każdym razie, wszystko mi jedno, chciałbym mu tę przysługę wyświadczyć; cóż wy na to, ojcze?
— Oznajmię panu koadiutorowi — odparł Bazin.
Wolniutko i pełen uszanowania podszedł do prałata szepnął mu parę słów do ucha, na co tenże dał znak twierdzący, a powróciwszy;tym samym krokiem:
— Idź, powiedz konającemu, niechaj poczeka, za godzinę monsinior będzie u niego.
— Dobra!... — rzekł Friquet — los mój zapewniony.
— Ale, ale, gdzie on się kazał zanieść?
— Do wieży Saint-Jacques-la-Boucherie.
Skoro tylko „Te Deum“ zostało odśpiewane, koadjutor, nie zdjąwszy nawet sukni kapłańskiej, tak jak obiecał, udał się do znanej mu dobrze starej wieży. Przyszedł w porę, raniony oddychał jeszcze.
Otwarto drzwi izby, w której dogorywał żebrak.
Wkrótce potem wyszedł stamtąd Friquet, niosąc w ręku wypchany skórzany worek, a ledwie drzwi zamknął za sobą, otworzył go natychmiast i, ku wielkiemu swemu zdziwieniu. znalazł w nim pełno złota.
Żebrak dotrzymał słowa i uczynił Friqueta swoim spadkobiercą.
— A!... matko Naneto!... — wykrzyknął zdławionym z radości głosem — a!... matko Naneto!... I naoślep popędził na ulicę, wreszcie, przypadłszy do progu domostwa Broussela, zachwiał się na nogach i rozciągnął się jak długi, rozsypując luidory, przepełniające worek.
Matka Naneta najpierw luidory pozbierała, następnie podniosła Friqueta. Nie wiedział Friquet, że stary żebrak po którym odziedziczył bogactwo, nosił ongiś nazwisko pana Bonacieux...
W trakcie tego orszak: królewski wstępował do pałacu królewskiego.
— Dzielny człowiek z tego pana d‘Artagnana, matko — mówił młody król.
— Tak, mój synu, i wielkie usługi oddał ojcu twojemu. Jednaj go sobie na przyszłość.
— Panie kapitanie — odezwał się młody król do d‘Artagnana, wysiadając z powozu — królowa pani zobowiązała mnie prosić dziś na obiad pana i przyjaciela jego, pana barona du Vallon.

Wielki to był zaszczyt dla d‘Artagnana i Porthosa; ton ostatni wpadł w najwyższy zachwyt.
ZAKOŃCZENIE

Dwaj przyjaciele, wróciwszy do siebie, zastali list od Athosa, oznaczający im spotkanie w hotelu „Karola Wielkiego“, na dzień następny zrana.
Pokładli się spać, lecz żaden z nich oka nie zmrużył.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie, poszli obaj do Athosa.
Zastali hrabiego i Aramisa, ubranych po podróżnemu.
— Patrzcie państwo — odezwał się Porthos — wszyscy więc wyjeżdżamy?... I ja pakuję się dzisiaj.
— O!... tak, mój Boże — odparł Aramis — niema już co robić w Paryżu, z chwilą gdy Fronda upadła. Dostałem zaproszenie od pani de Longueville na przepędzenie kilku dni w Normandji, a poleciła mi także, aby, zanim ochrzczą jej syna, urządzić jej w Rouen mieszkanie. Wywiąże się więc z tego zlecenia; potem, jeśli nic nowego nie będzie, powrócę zagrzebać się w swoim klasztorze Noisy-le-Sec.
— A ja — rzekł Athos — do Bragelonne powracam. Wiesz przecie, drogi mój d‘Artagnanie, iż teraz już wyszedłem na prawdziwego wieśniaka. Raul nie ma nic, prócz mojego mienia, biedne dziecię!... muszę więc nad niem czuwać, skoro nazwisko moje mam mu przekazać.
— A co postanawiasz z Raulem?...
— Oddaję ci go, przyjacielu. Będą się bić we Flandrji, zabierzesz go ze sobą i nauczysz być takim walecznym i prawym, jakim sam jesteś.
— A ja nie będę cię miał już, Athosie?... — mówił d‘Artagnan — pozostanie mi przynajmniej ta główka jasna; a chociaż to prawie dziecko jeszcze, lecz dusza twoja, drogi Athosie, odżywa w nim w pełni, będę więc miał złudzenie, iż jesteś przy mnie, że towarzyszysz mi i wspierasz przyjaźnią.
Wszyscy czterej rzucili się sobie w objęcia, a marsowe ich spojrzenia zaćmiły łzy za przeszłością.
I rozstali się, nie wiedząc, czy spotkają się jeszcze.
D‘Artagnan z Porthosem powrócili na ulicę Tiquelonne.
Przed zajazdem zastali cugi barona gotowe do drogi a Mousquetona siedzącego na siodle.
— Słunhaj, d‘Artagnanie, porzuć szpadę i jedź ze mną do Pierrefonds, do Bracieux, albo do du Vallon: razem będziemy starzeć się, gawędząc o naszych wyprawach.
— Ani myślę — odparł d‘Artagnan. — Peste!... mają wojnę rozpocząć, chcę do niej należeć; mam nadzieję iż skorzystam coś na niej!...
— A czemże jeszcze chcesz zostać?...
— Pardieu!... marszałkiem Francji.
— O!... o!... — odezwał się Porthos, przypatrując się d‘Artagnanowi, nie mógł bowiem nigdy dobrze zrozumieć gaskonady przyjaciela.
— Jedź ze mną, Porthosie — odparł d‘Artagnan — księciem cię zrobię!...
— Nie — rzekł Porthos — Moustonowi sprzykrzyła się wojna. Wreszcie, przygotowano mi uroczysty wjazd do moich dóbr, na widok którego sąsiedzi moi pozdychają z zazdrości.
— Na to nie mam już odpowiedzi — mówił d‘Artagnan, znający próżność nowo-kreowanego barona. — Do zobaczenia zatem, przyjacielu mój.
— Do widzenia, drogi kapitanie — odparł Porthos.
Rozstali się więc, uścisnąwszy sobie dłonie.
Długo stał we drzwiach d‘Artagnan, wiodąc smętnym wzrokiem za niknącym mu w oddali orszakiem.
Ocknął się nakoniec i ujrzał piękną Magdalenę, która, zaniepokojona świeżą wielkością d‘Artagnana stała za nim na progu.
— Magdaleno — przemówił do niej — przygotuj mi apartament pierwszego piętra; teraz, gdy jestem kapitanem muszkieterów, należy mi żyć wystawniej. Zachowaj mi jednak mój pokoik na piątem piętrze; nikt nie wie co go czeka w przyszłości.

KONIEC




  1. Wiadomo, że Mazarini, nie otrzymawszy żadnych święceń, któreby przeszkadzały mu się żenić, zaślubił Annę Austrjacką. (Patrz pamiętniki Laporta i księżny palatyńskiej). (Przyp. Autora).
  2. Ojciec Wincenty był spowiednikiem królowej.
  3. Remember! Pamiętajcie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.