Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV
PROCES

Nazajutrz liczna straż poprowadziła Karola I-go przed sąd wyższego trybunału.
Tłumy zalewały ulice i domy, sąsiadujące z pałacem; z tego powodu czterej przyjaciele, uszedłszy kilka kroków zaledwie, spotkali zaporę prawie niemożebną do przebycia, jaką stanowiły te żywe mury; kilku mężczyzn z ludu, barczystych i zuchwałych, tak grubiańsko odepchnęli Aramisa, że Porthos, podniósłszy pięść swoją, potężną, opuścił ją na zamączone oblicze piekarza, które natychmiast zmieniło barwę właściwą, pokrywając się krwią, jak rozdeptane dojrzałe winne grono.
Zajście to wywołało wielkie wzburzenie, znalazło się trzech takich, co chcieli się na Porthosa rzucić, lecz jednego odepchnął Athos, d‘Artagnan drugiego, z trzeciego Porthos jak piłkę przerzucił sobie przez głowę. Kilku anglików, amatorów walki na pięści, oceniwszy szybkość i łatwość W wykonaniu obrotu, sypnęło oklaski.
Cały Londyn tłoczył się na trybuny; kiedy więc czterej przyjaciele docisnęli się do jednej z nich, zastali już trzy pierwsze ławki zajęte.
Było to pół biedy dla ludzi, którym głównie o to chodziło, aby ich nie poznano; zajęli więc miejsca, zadowoleni bardzo, z wyjątkiem Porthosa, który żałował, iż nie zasiądzie w pierwszych rzędach dla pokazania swego czerwonego; kaftana i zielonych spodni.
Ławki ustawione były amfiteatralnie tak, że czterej przyjaciele górowali nad całem zgromadzeniem. Przypadek zrządził, iż zajęli trybunę środkową i tym sposobem znaleźli się wprost fotelu, przygotowanego dla Karola I-go.
Około jedenastej przed południem król ukazał się we drzwiach sali. Wszedł otoczony strażą, lecz z głową nakrytą i postawą spokojną.
Sędziowie, dumni, że króla poniżyli, przygotowywali się widocznie do korzystania z przywłaszczonego sobie prawa.
Wkrótce też przystąpił do Karola woźny trybunału, by mu powiedzieć, iż zwyczaj wymaga, aby obwiniony stał przed sądem z odkrytą głową.
Król, nie odrzekłszy słowa, nacisnął jeszcze kapelusz i odwrócił głowę; następnie, gdy woźny się oddalił, zasiadł na fotelu umieszczonym wprost prezydującego, smagając po swoich butach trzcinką trzymaną w ręku.
Nieodstępny Parry stanął za nim.
D‘Artagnan, zamiast przypatrywać się ceremonjałowi, śledził wyraz twarzy Athosa, na której odbijały się wszystkie te wzruszenia, jakie król siłą panowania mad sobą ukrył w głębi duszy.
— Spodziewam się, — szepnął, nachylając się — że pójdziesz za przykładem Jego Królewskiej Mości, i nie dasz się po głupiemu zabić w tej klatce?
— Bądź spokojny, — rzekł Athos.
— A! a! — ciągnął d‘Artagnan, — boją się czegoś widocznie, bo oto warty zdwajają; mieliśmy halabardy tylko, a teraz i muszkiety. Będzie teraz dla wszystkich: halabardy na słuchaczów z parteru, a muszkiety to już na naszą intencję.
— Trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu, siedemdziesięciu ludzi, — rzekł Porthos, rachując przybyłych.
— E! Porthosie, — szepnął Aramis, — zapominasz o oficerze: wart on, o ile mi się zdaje, aby go policzyć.
— Zapewne — mruknął d‘Artagnan. I pobladł z wściekłości, gdyż poznał Mordaunta, który z obnażoną szpadą postępował za królem na czele muszkieterów, tuż naprzeciw trybuny.
— Miałżeby nas poznać? — mówił dalej d‘Artagnan; — jeżeli tak, to zmykam co tchu. Nie pragnę wcale zostać rozstrzelanym w pudełku.
— Nie — rzekł Aramis — on nas nie widział. W króla wpatrzony. Zuchwalec! miałżeby go tak jak i nas nienawidzieć?
— Przebóg! — rzekł Athos, — my pozbawiliśmy go matki, a król odsądził go od nazwiska i majątku.
— To prawda, — odezwał się Aramis, — lecz cicho! oto prezydujący przemawia do króla.
W rzeczy samej prezydujący Branshawe zainterpelował dostojnego obwinionego.
— Stuarcie, — przemówił, — słuchaj wezwania imiennego twoich sędziów i przedstaw trybunałowi uwagi, jakie masz do zrobienia.
Król, jak gdyby te słowa nie do niego się stosowały, odwrócił od niego głowę.
Na stu sześćdziesięciu trzech członków ustanowionych, siedemdziesięciu trzech tylko było w stanie głos zabrać, gdyż reszta przerażona wspólnictwem tego zbrodniczego czynu, powstrzymała się od udziału.
— Wnoszę sprawę, — zagadnął Branshawe, udając że nie spostrzega nieobecności trzech piątych zgromadzenia.
I począł kolejno wymieniać z nazwiska wszystkich obecnych i nieobecnych członków.
Przyszła kolej na pułkownika Fairfax, i znowu krótka lecz uroczysta cisza, dowodząca nieobecności członków, którzy osobiście nie chcieli przyjąć udziału w tym sądzie.
— Pułkownik Fairfax? — powtórzył Branshawe.
— Fairfax? — odpowiedział drwiący lecz srebrzysty głos kobiecy — nadto on ma rozumu, aby się tu znajdować.
Wybuch homerycznego śmiechu przyjął te słowa, wypowiedziane z zuchwalstwem, które kobiety czerpią we własnej swej słabości, chroniącej je od zemsty.
— To głos kobiecy, — wykrzyknął Aramis. — A! daję słowo, dużobym dał za to, by młoda była i ładna.
I wspiął się na ławkę, usiłując przejrzeć trybunę, z której głos pochodził.
— Klnę się na duszę, — wybuchnął Aramis — że jest czarująca! Patrzaj, d‘Artagnan, wszystkich oczy na nią zwrócone, i nie zbladła, choć ją Branshaw wzrokiem przeszywa.
— To lady Fairfax we własnej swojej osobie, — odezwał się zagadnięty — przypominasz ją sobie, Porthosie? widzieliśmy ją z mężem u generała Cromwella.
Po chwili powróciła cisza, zakłócona tym niezwykłym pobocznym wypadkiem, i prowadzono w dalszym ciągu wokandę.
— Gotowi ci hultaje zamknąć posiedzenie, gdy się spostrzegą, że nie są w dostatecznej liczbie, — rzekł hrabia de La Fére.
— Nie znasz ich, Athosie, zauważ uśmiech Mordaunta, zobacz, jak patrzy na króla. Jest że to wzrok człowieka, lękającego się, aby mu ofiara jogo nie uszła?
Po skończeniu wokandy, prezydujący nakazał odczytanie aktu oskarżenia.
Athos pobladł: raz jeszcze zawiódł się w oczekiwaniu.
Pomimo iż brakowało sędziów, proces przeprowadzono... król z góry był skazany.
— Ja ci mówiłem przecie, Athosie — odezwał się d‘Artagnan, wzruszając ramionami. — Lecz ty mi wierzyć nie chcesz. A teraz zdobądź się na odwagę, nie psuj sobie krwi zbytecznie, proszę, i wysłuchaj tych szelmostw, które ów czarny jegomość z całą swobodą i przysługującym mu przywilejem wygłosi o królu swoim.
Rzeczywiście, równie brutalne zarzuty, niskie wymysły, wnioski nikczemne, nigdy jeszcze nie dotknęły królewskiego dostojeństwa. Karol przysłuchiwał się temu oskarżeniu, z wyjątkową uwagą, pomijając wymysły, zastanawiając się nad krzywdzącemi pociskami, a gdy już nienawiść poczęła przebierać miarę, odpowiadał śmiechem, pełnym pogardy. W końcu odczytany był akt, w którym nieszczęsny król odnajdywał wszystkie nierozważne czyny swoje zamienione w podstępy, a błędy przeistoczone w zbrodnie.
D‘Artagnan, który słuchał tego potoku wymysłów ze wzgardą, na jaką zasługiwały, zastanowił się jednak swym trzeźwym umysłem nad niektóremi z zarzutów oskarżającego.
— Jeżeli jest kara za nieroztropność i lekkomyślność, to ani słowa, że król zasługuje na nią; lecz zdaje mi się, że kara ta jest zbyt okrutną.
— W każdym razie — odparł Aramis, — kara nie może dosięgnąć króla, lecz ministrów jego, gdyż najpierwszem prawem konstytucji angielskiej jest Król błądzić nie może.
— Co do mnie, — myślał Porthos, zajęty głównie widokiem Mordaunta, — gdyby to nie było zakłóceniem powagi chwili obecnej, zeskoczyłbym z trybuny, trzema susami wpadłbym na Mordaunta i udusił; potem porwałbym go za nogi i pozabijał nim tych wszystkich lichych muszkieterów, będących karykaturą muszkieterów francuskich. Przez ten czas d‘Artagnan, który jest pełen trafnych pomysłów, znalazłby może sposób uratowania króla. Dobrzeby pomówić z nim o tem.
Athos zaś, z płomienną twarzą, z zaciśniętemi pięściami. z wargami do krwi przygryzionemi, pienił się, siedząc na ławce, wściekły na tę nieskończoną obelgę parlamentarną i niewyczerpaną cierpliwość królewską.
W tejże chwili oskarżyciel kończył temi słowy:
„Obecnie oskarżenie wniesione jest przez nas w imieniu ludu angielskiego“.
Na te słowa szmer powstał w trybunach, i znowu głos, lecz nie kobiecy tym razem, ale męski i silny, zagrzmiał po za d‘Artagnanem.
— Łżesz! — krzyknął, — a to, coś powiedział, jest wstrętnem dziewięciu dziesiątym ludu angielskiego.
Był to głos Athosa, który, nieprzytomny prawie, stojąc z podniesioną ręką, przerwał mowę oskarżycielowi publicznemu.
Na okrzyk ten król, sędziowie, widzowie, wszyscy zgoła zwrócili oczy na trybunę, gdzie znajdowali się czterej przyjaciele.
Mordaunt poszedł za innymi i poznał szlachcica, otoczonego trzema nieodstępnymi towarzyszami, którzy stali bladzi i groźni.
Gwałtownem skinieniem przywołał do siebie dwudziestu muszkieterów i, wskazując palcem trybunę, gdzie stali jego wrogowie, — krzyknął:
— Ognia do tej trybuny!
Lecz wtedy, jak myśl szybki, d‘Artagnan pochwycił Athosa wpół, Porthos Aramisa, skoczyli z ławek, i niknąć w korytarzach, zbiegli ze schodów i zmieszani z tłumem, przepadli.
Poznał i Karol czterech dzielnych francuzów; jedną ręką przycisnął serce, jakby chciał bicie jego powstrzymać, a dragą przysłonił oczy, aby nie widzieć, jak mordować będą jego wiernych przyjaciół.
Mordaunt, blady i drżący z wściekłości, wypadł z sali z obnażoną szablą, za nim dziesięciu halabardników; pytał, szukał wśród zbitego tłumu i, dysząc z nadmiaru złości, powrócił z próżnemi rękami.
Powstał zamęt nie do opisania.
Sędziowie przekonani byli, iż gotuje się wybuch ze strony widzów; ci zaś, przerażeni lufami muszkietów, skierowanemi ku sobie, pod wpływem bojaźni i zaciekawienia sprawiali okropne zamieszanie.
Nareszcie spokój został przywrócony.
— Co masz do powiedzenia na swoją obronę? — zapytał króla Branshawe.
Wtedy nie jak obwiniony, lecz tonem sędziego, z głową nakrytą, powstawszy nie z pokory, lecz z wyniosłością władzy, Karol I-szy rzekł:
— Odpowiedzcie mi, zanim pytać zaczniecie. Wolny byłem w Newcastle i tam zawarłem umowę z izbami. Zamiast ją spełnić, tak jak ja to uczyniłem, kupiliście mmie u Szkotów, nie nazbyt drogo, wiem o tem, co przynosi zaszczyt ekonomicznym zaletom waszego rządu. Lecz, nabywszy mnie za cenę prostego niewolnika, sądzicie, iż przestałem być waszym królem? Bynajmniej. Odpowiadać wam byłoby to samo, co zapomnieć o tem. Nie uczynię więc tego, dopóki nie dowiedziecie mi praw, przysługujących wam do badania mnie. Gdybym wam odpowiadał, uznawałbym was tym sposobem za sędziów moich, a ja was jedynie za katów uznaję.
I wśród milczenia grobowego, spokojny, wyniosły, z nakrytą głową, zajął Karol napowrót miejsce w fotelu.
— Czemuż ich tu niema, tych francuzów moich! — rzekł półgłosem Karol, z dumą zwracając oczy ku trybunie, gdzie ukazali mu się przed chwilą — widzieliby, że przyjaciel ich żyw, godzien jest obrony; umarły zaś wart, by po mim płakano.
— A zatem, — odezwał się prezydujący, widząc w Karolu niezwalczone postanowienie milczenia — niech i tak będzie, osądzimy cię, pomimo iż mówić się wzbraniasz, obwiniony jesteś o zdradę, nadużycie władzy i zabójstwo. Świadkowie złożą na to przysięgę. Odejdź a posiedzenie następne dopełni tego, czego dzisiaj uczynić odmawiasz.

Powstał Karol; zwrócił się do wiernego swego Parry, a widząc go bladego z kroplami potu na skroniach:
Jeśli nie jesteś zmęczony, mój drogi Parry, to czytaj dalej..
— Cóż znowu! mój drogi Parry, co ci jest i czego tak jesteś wzruszony?

— O! Najjaśniejszy Parnie, — odpowiedział tenże z oczami łez pełnemi i głosem błagalnym; — Najjaśniejszy Panie, gdy będziesz wychodził z sali, nie obejrzyj się czasem na lewo.
— A to czemu, Parry? Cóż tam jest takiego? mówże, — odezwał się Karol, usiłując dojrzeć przez szpaler straży, po za nim stojącej.
— Jest tam, jest tam na stole topór, którym ścinają złoczyńców. Okropny to widok; nie patrz, królu, zmiłuj się.
— Głupcy! — rzekł Karol, — czyż mają mnie za takiego tchórza, jakimi są sami? Dobrze, żeś mnie ostrzegł; dziękuję ci, Parry.
Nadeszła wreszcie chwila odejścia, król więc postępować zaczął w ślad za swoją strażą.
— Doprawdy, Parry — ciągnął król odchodząc dalej, — Panie odpuść; ci ludzie biorą mnie za kupca bawełny indyjskiej, a nie szlachcica, przywykłego do widoku połyskującej stali; czyż sądzą, iż wart jestem mniej, niż pierwszy lepszy rzeźnik?
Z temi słowy do drzwi doszedł: tam nadciągnęły nieprzebite szeregi ludu, który nie mogąc mieć miejsca w trybunale, pragnął napaść oczy zakończeniem widowiska. Tłum ten niezliczony, w którym groźne przeglądały oblicza, podniósł pierś królewską lekkim westchnieniem.
— Co tu ludzi, a ani jednego wiernego przyjaciela! — pomyślał.
Kiedy wymawiał w duchu te słowa, pełne zwątpienia, jak gdyby w odpowiedzi na nie, tuż przy nim odezwał się głos:
— Cześć upadłemu monarsze!
Żywo obejrzał się król ze łzami w oczach. Był to stary żołnierz z jego gwardji, niemogący tego znieść, aby nie złożyć hołdu przechodzącemu królewskiemu więźniowi.
Lecz jednocześnie prawie zbito nieszczęsnego uderzeniami rękojeści szabel.
Pomiędzy pastwiącemi się nad żołnierzem poznał król kapitana Grosslowa.
— Niestety! — odezwał się król, — to zbyt wielka kara za tak małe przewinienie.
I postępował dalej z ciężkim smutkiem na duszy; lecz i stu kroków jeszcze nie uszedł, kiedy szaleniec jakiś, wychyliwszy się z pomiędzy dwóch żołdaków, stanowiących szpaler, plunął w twarz królowi, jak niegdyś bezecny i przeklęty żydowin plunął w twarz Jezusowi Nazareńskiemu. Wybuchy śmiechu i głuche szemrania zmieszały się społem; tłuszcza rozstępowała się, ścieśniała, falowała, jak morze wzburzone, a królowi się zdało, iż z pośród tej żywej spiętrzonej fali ujrzał błyszczące oczy Athosa.
Karol otarł oczy i rzekł ze smutnym uśmiechem.
— Nieszczęsny! za pół gwinei zrobiłby to samo ojcu swojemu.
Nie mylił się król; widział w rzeczy samej Athosa i jego przyjaciół, którzy, znowu zmieszani z tłumem, spojrzeniem chociaż towarzyszyli królowi męczennikowi. Gdy żołnierz powitał Karola, serce Athosa rozpłynęło się z radości; i biedak, oprzytomniawszy, znalazł w kieszeni dziesięć gwinei, które wsunął mu szlachcic francuski. A na widok jak nikczemny wyrzutek obryzgał śliną oblicze króla męczennika, Athos ścisnął kurczowo rękojeść puginału. Lecz powstrzymał mu rękę d‘Artagnan, i rzekł głosem ochrypłym.
— Zaczekaj!
D‘Artagnan nigdy dotąd nie mówił „ty“ do Athosa. Athos zastanowił się. D‘Artagnan, wsparty na Athosie, skinął na Porthosa i Aramisa, by tuż przy nim stanęli, a sam zajął miejsce poza plecami człowieka z rękami, obnażanemi wyżej łokci, który dotąd śmiał się jeszcze z nikczemnego żarciku swego, a inni szaleńcy mu tego winszowali. Człowiek ten wraz z dwoma towarzyszami począł iść w kierunku City. D‘Artagnan, ciągle wsparty na Athosie, krok w krok szedł, za nim, dając znak Porthosowi i Aramisowi, aby ich nie odstępowali.
D‘Artagnan puścił ramię Athosa i szedł za naigrywaczem.
Gdy już byli w pobliżu rzeki, trzej ci ludzie spostrzegli, że są śledzeni, stanęli więc i, zuchwale patrząc na Francuzów, poczęli z nich pomiędzy sobą drwinkować.
— Athosie, ja nie umiem po angielsku — odezwał się d‘Artagnan — lecz ty umiesz i służyć mi będziesz za tłumacza.
Z temi słowy, przyspieszywszy kroku, wyminęli ich.
Lecz nagle d‘Artagnan zawróciwszy puścił się prosto na parobka rzeźniczego, który się zatrzymał, a przyłożywszy mu palec wskazujący do piersi:
— Powtórz mu to, Athosie — rzekł do przyjaciela: „Byłeś nikczemny, zelżyłeś człowieka bezbronnego, znieważyłeś oblicze swojego króla, giń więc!...“
Blady jak widmo Athos, przełożył te niezwykłe słowa człowiekowi, który na widok tych przygotowań i przerażających oczu d‘Artagnana, usiłował się bronić. Widząc to, Aramis sięgnął do szpady.
— Daj pokój z żelazem!... — rzekł d‘Artagnan — to broń szlachecka. — Porthos — zawołał — zwal tego nędznika jednem uderzeniem pięści.
Porthos wzniósł potężne ramię, świsnął niem jak procą w powietrzu, i ciężka masa z głuchym odgłosem spadła na czaszkę nikczemnika, którą zmiażdżyła odrazu.
Człowiek ten padł, jak pada wół pod uderzeniem obucha.
Towarzysze jego zabierali się do ucieczki, próbowali wołać, lecz głos zamarł im w gardle, a nogi wypowiedziały posłuszeństwo.
— To im powiedz jeszcze, Athosie — ciągnął d’Artagnan: — „Podobny śmiercią zginą ci wszyscy, co zapominają, że głowa człowieka w okowach staje się świętością, że król niewolnik jest przedstawicielem podwójnym Pana nad Pany“.
Znowu Athos powtórzył słowa d‘Artagnana.
Dwaj ci ludzie, odzyskując naraz głos i siły, uciekli krzycząc na całe gardło.
— Sprawiedliwość wymierzona!... — przemówił Porthos, ocierając czoło.
— A teraz — odezwał się d‘Artagnan do Athosa — nie wątp we mnie i spokojnie się zachowaj, ja biorę na siebie wszystko, co dotyczy króla.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.