Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV
LONDYN

Gdy już zamilkł w oddali odgłos kopyt końskich, d‘Artagnan powrócił na brzeg rzeki i puścił się pędem przez pola kierując się w stronę Londynu. Towarzysze podążali za nim w milczeniu. Miarkując, iż dostatecznie oddalili się, d‘Artagnan, zwalniając bieg swego konia, rzekł:
— Sądzę, iż jak na teraz wszystko już stracone, i nie pozostaje nam nic innego, jak wracać do Francji. Co powiesz na tę propozycję, Athosie? czy masz jej co do zarzucenia?
— Nieinaczej, przyjacielu drogi — odparł Athos — wszak niedawno temu wypowiedziałeś słowa więcej niż mądre, bo wzniosłe i szlachetne; mówiłeś: „Tutaj umrzemy!“ To ci tylko przypomnę.
— O!... — odezwał się Porthos — śmierć to fraszka, lecz prawdopodobieństwo porażki dręczy mnie okrutnie. Z obrotu, jaki przybierają rzeczy widzę, że walczyć nam wypadnie w Londynie, na prowincji i w całej Anglji; i koniec końców będziemy pobici.
— Winniśmy być obecni do końca tej wielkiej tragedji — mówił Athos. — Czy zgadzasz się ze mną, Aramisie?
— Całkowicie, drogi hrabio; wreszcie przyznaję, iż radbym spotkać Mordaunta; mamy z nim rachunki do załatwienia, nie leży to w naszym zwyczaju opuszczać stanowiska, nie zapłaciwszy długów tego rodzaju.
— A! to znowu co innego — odezwał się d‘Artagnan — i to jedyna racja, mająca według mnie wszelkie pozory słuszności. Co do mnie, przyznaję, że chętnie rok cały przesiedziałbym w Londynie na to, aby spotkać tego Mordaunta. Athosie, czy znasz w całem tem mieście choć jedną dobrą oberżę?
— Zdaje mi się, iż mam czego żądasz — odparł tenże. — De Winter zaprowadził nas do jakiegoś, jak on mówił, niegdyś hiszpana, naturalizowanego w Anglji z pomocą nowych jego współziomków. Cóż ty na to, Aramisie?
— Ależ najtrafniejszym wydaje mi się zamiar pomieszczenia się u senora Pereza, najzupełniej zgadzam się na niego. Wezwiemy na pomoc wspomnienie biedaka Wintera, którego on zdawał się cenić wielce; powiemy mu, że tak sobie, z amatorstwa przybywamy dla przypatrzenia się wypadkom, będącym na dobie.
— Zapominasz o jednej najważniejszej ostrożności, Aramisie.
— O jakiej?
— Trzeba zmienić ubrania.
— Ba!... — odezwał się Porthos — na co się przyda zmieniać ubranie, kiedy w naszych tak nam wygodnie!
— Aby nas nie poznano — rzekł d‘Artagnan. — Odzież nasza ma krój i barwę jednolitą prawie, co na pierwsze wejrzenie zdradza w nas muszkieterów.
— A czy zdołasz odnaleźć swego hiszpana?... — zagadnął Aramis.
— O! z wszelką pewnością; mieszkał on na Green-Kallstreet, Bedford’s tawern; trafiłbym wreszcie w City z zamkniętemi oczami.
— Chciałbym już tam być — odezwał się d’Artagnan — i radziłbym przybyć do Londynu przededniem, choćbyśmy mieli nasze konie ma śmierć zajeździć.
— Słuchajcie — rzekł Athos — jeźli moje obliczenia mnie nie zawodzą, pozostaje nam nie więcej nad osiem do dziesięciu mil angielskich do przebycia.
Popędzili konie i istotnie około piątej rano stanęli na miejscu. Przy bramie, do której podjechali, zatrzymała ich warta; lecz Athos odpowiedział wyborną angielszczyzną, jakoby byli wysłani przez generała Harrisona dla doniesienia panu Pridge, jego koledze, o bliskiem przybyciu króla. Dozwolono zatem czterem przyjaciołom przejechać i nawet dodano im na drogę czysto purytańskie błogosławieństwa.
Athos zawiódł ich prosto do Bedfort‘s tawerny i przypomniał się gospodarzowi, który, zachwycony powrotem jego w tak licznej i świetnej kompanji, natychmiast przygotować kazał najpiękniejsze, jakie miał, pokoje.
Podana myśl zmiany ubrania została przyjęta, pomimo lekkiej opozycji ze strony Porthosa. Postarano się zatem wprowadzić ją w czyn. Oberżysta, jakgdyby pragnął odświeżyć całą garderobę swoją, kazał sobie sprowadzić wszelkie rodzaje ubiorów.
Athos wziął ubranie czarne, nadające mu wygląd uczciwego mieszczanina; Aramis, o wojskowym kroju; czerwony kaftan i zielone spadnie skusiły Porthosa; d’Artagnan, w tabaczkowem ubraniu stał się uosobieniem kupca kolonjalnego, który wycofał się z handlu. Grimaud i Mousqueton nie nosili liberji, przebranie ich zatem było zbyteczne.
— A teraz — rzekł d‘Artagnan — przejdźmy do najgłówniejszej rzeczy; obetnijmy włosy. Pozbywszy się wraz ze szpadą szlachectwa, stańmy się purytanami i ze sposobu noszenia włosów.
Na tym punkcie d‘Artagnan spotkał silny opór ze strony Aramisa; wszelkiemi sposobami chciał on zachować swoje piękne i długie włosy, które utrzymywał z najwyższą starannością, i trzeba było, aby Athos, obojętny na kwestje tego rodzaju, zachęcił go własnym przykładem. Porthos bez trudności oddał ma pastwę swój potężny łeb Mousquetonowi, który ściął mu bez ceremonji gęstą i twardą jego czuprynę. D‘Artagnan sam dokonał swoich postrzyżyn, nadając swej głowie fantastyczny kształt, zbliżony nieco do medal jonu z czasów Franciszka I-go, lub Karola IX-go.
— Wstrętni jesteśmy — rzekł Athos.
— A mnie się wydaje, że cuchniemy przerażająco purytanami — dodał Aramis.
— A ja czuję, że nabieram chęci do palnięcia kazania — odezwał się d‘Artagnan.
— Teraz więc, skoro sami poznać się nie możemy, przez oo usunięta już obawa, aby nas poznano, chodźmy przypatrzeć się wjazdowi króla: ponieważ całą noc był w drodze, niedaleko Londynu być musi.
Rzeczywiście, dwie godziny upłynęły zaledwie, odkąd czterej przyjaciele zmieszali się z tłumem, kiedy krzyki i wielkie poruszenie oznajmiły zbliżanie się Karola. Wysłano na jego spotkanie karetę, a olbrzymi Porthos, który głową wszystkich przenosił, obwieścił, iż widzi nadjeżdżający powóz królewski.
Minęła kareta, a po bokach jej d‘Artagnan poznał jadących Harrisona i Mordaunta. Lud zaś, którego wrażenia badał Athos z Aramisem, przekleństwami i nienawiścią obrzucał Karola.
Athos powrócił zrozpaczony.
— Mój drogi — rzekł do niego d‘Artagnan — upierasz się daremnie, a ja ci przysięgam, że to jest położenie bez wyjścia. Prócz ciebie jednego, nic mnie z tą sprawą nie wiąże, chyba niejakie zajęcie budzące we mnie jako zwolenniku polityki prowadzonej po muszkietersku; czuję, iż przyjemnie byłoby nad wyraz zadrwić sobie z tych krzykaczów i wyrwać im z rąk ofiarę. Pomyślę o tem.
Nazajutrz Athos, stanąwszy w oknie, wychodzącem na najludniejszą część City, usłyszał obwoływany bill parlamentu, stawiający przed sądem ex-króla Karola I-go, jako winnego dowiedzionej zdrady i nadużycia władzy. D‘Artagnan stał przy nim, Aramis rozpatrywał mapę geograficzną, a Porthos pogrążony był w rozkoszach kończącego się obfitego śniadania.
— Parlament!... — wykrzyknął Athos — to niepodobieństwo, ażeby parlament podobny bill wydał.
Na to wszedł gospodarz; Athos przywołał go skinieniem.
— Bill ten przez parlament został wydany?... — zapytał go po angielsku.
— Tak, milordzie, przez czysty parlament.
— Jakto, czysty! czyż są dwa parlamenty.
— Przyjacielu — przerwał d‘Artagnan — ponieważ obcą mi jest angielska mowa, a hiszpańską rozumiemy wszyscy, bądź łaskaw, mówić z nami swym ojczystym językiem.
— A! wybornie — odezwał się Aramis.
O Porthosie powiedzieliśmy już iż cała jego uwaga skupiona była na kostce kotleta, którą usiłował obnażyć z jej mięsnej powłoki.
— Pytaliście zatem, panowie?... — odezwał się oberżysta po hiszpańsku.
— Pytałem — odpowiedział tym samym językiem Athos — czyby miały być dwa parlamenty, jeden czysty, a drugi nieczysty?
— O! jakie to dziwaczne!... — odezwał się Porthos, zwolna podnosząc głowę ze spojrzeniem, pełnem zdziwienia, zwróconą do przyjaciół — teraz już rozumiem po angielsku, pojmuję, o czem rozmawiacie.
— Bo rozmawiamy po hiszpańsku, drogi przyjacielu — powiedział Athos ze zwykłym sobie spokojem.
— Tam do djabła!... — zaklął Porthos — przykro mi to bardzo, inaczej bowiem przybyłby mi jeden więcej język.
— Senor — ciągnął dalej gospodarz — gdy mówię parlament czysty, to znaczy ten, który oczyścił pułkownik Pridge.
— Co to takiego ten pułkownik Pridge?... — zapytał Aramis — i na jaki wziął się sposób, aby parlament oczyścić?
— Pułkownik Pridge — mówił Hiszpan — jest to dawny woźnica, człowiek wielce mądry, który zauważył pewną rzecz, gdy woził swoim wozem: że, gdy kamień znajdzie się na drodze, krótsza sprawa, usunąć go, aniżeli próbować przejechać przez niego. Tedy, na dwustu pięćdziesięciu jeden członków, z których parlament się składa, stu dziewięćdziesięciu jeden było mu niedogodnych i mogło spowodować wywrócenie jego politycznego wozu. Wziął się więc do nich jak niegdyś do kamienia, i z Izby precz wyrzucił.
— Ślicznie!... — odezwał się d‘Artagnan — który jako człowiek rozumu, cenił go wszędzie, gdziekolwiek napotkał.
— Czy wykluczeni wszyscy byli stronnikami Stuarta?... — zapytał Athos.
— Bez żadnej wątpliwości, senor, i rozumie się, iż byliby ocalili króla.
— I sądzisz, iż on się zgodzi stanąć przed takim trybunałem?... — zapytał Aramis.
— Musi — odparł hiszpan — gdyby chciał stawić opór, lud go do tego zniewoli.
— Dziękuję ci, panie Perez — odezwał się Athos — jestem już powiadomiony dostatecznie.
— Czy uwierzysz już raz nakoniec, że sprawa stracona zupełnie — przemówił d’Artagnan do Athosa — i że z takimi jak Harrison, Joyce, Pridge i Cromwell mierzyć się nam trudno?
— Wybawią króla z trybunału — rzekł Athos — samo milczenie jego stronników dowodzi istnienia spisku.
D‘Artagnan wzruszył ramionami.
— Lecz jeżeli tamci ośmielą się wydać wyrok na swego króla, to drudzy wydadzą go, czyby był na wygnaniu, czy też w więzieniu — zauważył Aramis.
D‘Artagnan począł pogwizdywać z miną, pełną niedowierzania.
— Przekonamy się sami — rzekł Athos — pójdziemy bowiem na posiedzenia, jak mniemam przynajmniej.
— Niedługo przyjdzie panom czekać na to — odezwał się gospodarz — od jutra się zaczynają.
— To tak?... — odezwał się Athos — więc sporządzono akta sądowe, zanim pojmano króla?
— Bezwątpienia — rzekł d‘Artagnan — zaczęto tę czynność z dniem, w którym król został sprzedany.
— Wiedzcie — odezwał się Aramis — że to Mordaunt, nasz przyjaciel, jeżeli nie dobił targu, to co najmniej wstęp do tej sprawki ułatwił.
— Wiedzcie — rzekł d‘Artagnan — iż, gdziekolwiek wpadnie mi w ręce, utłukę tego pana Mordaunta.
— Fe! — odezwał się Athos — takiego nędznika!
— Dlatego właśnie, że jest nędznikiem, zabiję go — ciągnął d‘Artagnan, oświadczam, że Mordaunt z niczyjej ręki nie zginie tylko z mojej własnej.
— I z mojej — rzekł Aramis.
— I z mojej — odezwał się Porthos.
— Jednomyślność rozczulająca — zawołał d‘Artagnan — jak przystoi na poczciwych mieszczuchów, jakimi jesteśmy. Wyjdźmy przejść się po mieście; sam Mordaunt nie poznałby nas o cztery kroki wśród takiej mgły. Chodźmy łyknąć jej trochę.
— Zapewne — przemówił Porthos — dla urozmaicenia tego piwa.
Wybrali się więc we czterech, aby, jak to mówią po prostu, zwąchać, co się święci

.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.