Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Około godziny piątej wieczorem, jak się ułożono, wysłano Mousquetona naprzód.
Mousqueton po angielsku nie umiał wcale, ale zauważył, odkąd się znajdował w Anglji, że Grimaud doskonale gestami zastępował mowę. Uczył się więc tych gestów od Grimauda i w kilku lekcjach, dzięki umiejętności nauczyciela, doszedł do pewnej wprawy.
Blaissois mu towarzyszył.
Czterej przyjaciele, przejeżdżając główną ulicą Derby, spostrzegli Blaissois przed domem pięknej powierzchowności; tam było przygotowane ich mieszkanie.
Przez cały dzień nie zbliżyli się wcale do króla, ażeby nie ściągać żadnych podejrzeń i zamiast jeść obiad, jak w przeddzień przy stole pułkownika Harrissona, obiadowali sami oddzielnie. O godzinie umówionej przyszedł Grosslow. D‘Artagnan go przyjął, jak przyjaciela od lat dwudziestu. Portnos zmierzył go od stóp do głowy i uśmiechnął się, poznając, że, pomimo potężnego ciosu, jaki zadał bratu Parry‘ego, nie mógł się z nim równać siłą. Athos i Aramis czynili, co mogli, ażeby ukryć wstręt, jaki w nich budziła ta natura brutalna i ordynarna. Grosslow zaś wydawał się zadowolonym z przyjęcia.
Athos i Aramis trzymali się swych ról. O północy odeszli do swego pokoju, od którego pod pozorem grzeczności pozostawiono drzwi otwarte. Zresztą d‘Artagnan im towarzyszył, pozostawiając Porthosa w zapasach z Grosslowem. Porthos wygrał pięćdziesiąt pistolów od Grosslowa i, kiedy tenże odszedł, utrzymywał, że Anglik jest daleko przyjemniejszy w towarzystwie, niż przypuszczał. Co do Grosslowa, obiecywał on sobie odbić nazajutrz na d‘Artagnanie to niepowodzenie, jakiego doznał przy Porthosie, i pożegnał gaskończyka, przypominając mu wieczorne odwiedziny.
Dzień minął jak zwykle; d‘Artagnan był u kapitana Grosslowa, potem u pułkownika Harrissona, a potem wrócił do swych przyjaciół. Kto inie znał d‘Artagnana, nie byłby w nim zauważył nic szczególnego, ale Athosowi i Aramisowi wesołość jego wydawała się gorączkową.
— Co on zamierza zrobić?... — powtarzał Aramis.
— Czekajmy — odpowiedział Athos.
Porthos nie mówił nic, tylko z miną zadowoloną rachował pięćdziesiąt pistolów, które wygrał od Grosslowa. Wieczorem, gdy przyjechano do Ryston, d‘Artagnan zebrał swych przyjaciół. Twarz jego straciła ten wyraz spokojny, jakim się maskował od rana.
Athos ścisnął Aramisa za rękę.
— Chwila się zbliża — wyrzekł.
— Tak — odrzekł d‘Artagnan, który to usłyszał — tak, chwila się zbliża; tej nocy, panowie, ocalimy króla.
Athos drgnął, oczy mu zapłonęły.
— D‘Artagnanie — rzekł — wszakże to nie żart?... byłby on zbyt bolesny.
— Dziwnyś, Athosie — odrzekł d‘Artagnan — że tak powątpiewasz o mnie. Powiedziałem ci już i powtarzam, że tej nocy uwolnimy Karola I-go. Zdałeś się na mnie z wynalezieniem sposobu i sposób został już znaleziony.
Porthos patrzył na d‘Artagnana z uczuciem głębokiego podziwu. Aramis uśmiechał się, jak człowiek mający nadzieję. Athos blady był, jak śmierć i trząsł się całem ciałem.
— Mów — wyrzekł Athos.
Porthos otworzył szeroko oczy; Aramis, że tak powiedzieć, zawisł na ustach d‘Artagnana.
— Jesteśmy zaproszeni na noc do Grosslowa; wiecie o tem?...
— Tak — odpowiedział Porthos — musieliśmy mu przyrzec, że damy mu rewanż.
— Tak. Ale czy wiecie, gdzie mamy mu dać rewanż?...
— Nie.
— U króla.
— U króla?... — zawołał Athos.
— Tak, panowie, u króla. Pan Grosslow tego wieczora jest na straży przy Jego Królewskiej Mości i, ażeby się rozerwać na dyżurze, zaprasza nas do kompanji. Pójdziemy więc do Grosslowa, my ze szpadami, wy ze sztyletami; we czterech poradzimy sobie z tymi ośmiu głupcami i z ich dowódcą idjotą. Cóż ty na to, panie Porthos?...
— Powiadam, że to bardzo łatwe — rzekł Porthos.
— Przebierzemy króla za Grosslowa; Mousqueton, Grimaud i Blaissois poczekają na nas z końmi na zakręcie pierwszej ulicy i przed świtem będziemy o kilkanaście mil od miasta?... A co?... czy dobrze pomyślane, Athosie?...
Athos położył obie ręce na ramionach d‘Artagnanowi i spojrzał nań ze spokojnym i łagodnym uśmiechem.
— Oświadczam ci, przyjacielu — wyrzekł — że niema na świecie istot, które mogłyby ci dorównać w szlachetności i odwadze: kiedy my mieliśmy cię za obojętnego dla naszych cierpień, ty tylko z pośród nas znalazłeś, czego nam potrzeba. Powtarzam ci więc, d‘Artagnanie, jesteś najlepszym z nas. D‘Antagnanie, błogosławię cię i kocham cię, jak drugiego syna.
— No! że ja tego nie wymyśliłem?... — wyrzekł Portohs — a przecie to takie proste! — dodał, uderzając się po czole.
— Ale — odezwał się Aramis — jeżeli dobrze zrozumiałem — to zabić mamy wszystkich, nieprawdaż?
Athos drgnął i zbladł.
— Mordieux!... — wyrzekł d‘Artagnan — tak, myślałem długo nad tem, czy nie da się tego uniknąć, ale nie znalazłem środka.
— Tak — dodał Aramis — tu nie można targować się z położeniem; jakże się weźmiemy do rzeczy?
— Mam plan dwojaki — odpowiedział d‘Artagnan. — Jeżeli wszyscy czterej razem się zbierzemy, wtedy na moje hasło, a będzie niem wyraz „nareszcie“, każdy z was zatopi sztylet w sercu żołnierza, najbliżej stojącego, mamy więc na początek już czterech ludzi nieżywych; siły stają się równe, bo znajdziemy się czterej przeciw pięciu; tych pięciu poddaje się i związujemy ich, albo też broni się, a wtedy zabijamy ich wszystkich; gdyby jednak amfitrjon masz zmienił przypadkiem projekt i przyjął tylko Porthosa i mnie, o! wtenczas trzeba będzie działać dwa razy energiczniej i trochę głośniej, ale wy stać będziecie w pobliżu ze szpadami i przybiegniecie, gdy usłyszycie hałas.
— Ale gdyby was samych ugodzono?... — rzekł Athos.
— Niepodobna — odparł d‘Artagnan — ci amatorzy piwa za ciężcy są i za niezgrabni, zresztą, Porthosie, uderzać będziesz w gardło, w ten sposób zabija się człowieka równie szybko, a inie pozwala mu się krzyczeć.
— Bardzo dobrze — odrzekł Porthos — ładna będzie rzeź.
— To okropne! okropne!... — wyrzekł Athos.
— E! panie tkliwy — podchwycił d‘Artagnan — przecież to samo uczyniłbyś w bitwie. Zresztą, przyjacielu mój — ciągnął dalej — jeżeli sądzisz, iż życie króla nie warte tego, co ma’kosztować, nic się jeszcze nie stało, uprzedzę pana Grosslowa, żem chory.
— Nie — odrzekł Athos — nie ja, lecz ty masz słuszność, przebacz mi.
W tejże chwili drzwi się otworzyły a w nich ukazał się żołnierz.
— Pan kapitan Grosslow — rzekł z kiepska po francusku — uprzedza panów d‘Artagnan i du Vallan, że ich oczekuje.
— Gdzie?... — zapytał d‘Artagnan.
— W pokoju Nabuchodonozora angielskiego — odpowiedział żołnierz purytański.
— Dobrze — odrzekł z wyborowym akcentem angielskim Athos, któremu krew uderzyła do głowy na tę zniewagę dla Jego królewskiej mości. — Dobrze, powiedz kapitanowi, że idziemy.
Gdy żołnierz wyszedł, został dany lokajom rozkaz, ażeby osiodłali osiem koni i czekali razem na rogu ulicy o jakie dwadzieścia kroków od domu, gdzie osadzony był król.
Była godzina dziewiąta wieczorem. Straże zmienione zostały o ósmej, i od godziny rozpoczął dyżur kapitan Grosslow. D‘Artagnan i Porthos uzbrojeni w szpady, Athos zaś i Aramis mając sztylety ukryte na piersiach zbliżali się do domu, który służył za więzienie Karolowi Stuartowi. Dwaj ostatni szli za swymi zwycięzcami, spokojni, napozór bezbronni, jak jeńcy.
— Dalibóg — rzekł Grosslow, zobaczywszy ich — już prawie przestałem na panów liczyć.
D‘Artagnan przystąpił doń i szepnął mu do ucha pocichu.
— Rzeczywiście pan du Vallon i ja wahaliśmy się już przez chwile.
— Dlaczego?... — zapytał Grosslow.
D‘Artagnan wskazał mu oczyma Athosa i Aramisa.
— O! o!... — rzekł Grosslow — z powodu przekonań? Mniejsza o to! I owszem — dodał ze śmiechem — jeżeli chcą zobaczyć swego Stuarta, to go zobaczą.
— Czyż przepędzimy noc w pokoju króla?... — zapytał d‘Artagnan.
— Nie, ale w sąsiednim pokoju, a ponieważ drzwi będą otwarte, to będzie tak samo, jak gdybyśmy byli razem z nim. Macie, panowie, przy sobie pieniądze? Z góry wam zapowiadam, że ja dziś będę piekielnie grał.
— Słyszysz pan?... — odrzekł d‘Artagnan, potrząsając złotem w kieszeni.
— „Very god“!... — rzekł Grosslow. I otworzył drzwi od pokoju.
— Chcę wam pokazać drogę, panowie — rzekł i wszedł pierwszy.
D‘Artagnan zwrócił się ku przyjaciołom. Porthos był spokojny, jak gdyby szło o zwyczajną grę. Athos był blady, ale stanowczy, Aramis ocierał, pot z czoła, lekko zroszonego.
Ośmiu strażników było na swych miejscach: czterech w pokoju królewskim, dwóch przy drzwiach łączących i dwóch przy drzwiach, któremi weszli nasi przyjaciele. Na widok obnażonych szpad żołnierskich, Athos się uśmiechnął, miała to więc być walka, a nie rzeź. Od tej chwili powrócił mu dobry humor.
Karol, którego można było widzieć przez uchylone drzwi, leżał na łóżku zupełnie ubrany, narzuciwszy tylko na siebie wełnianą kołdrę. Przy łóżku jego siedział Parry, czytając pocichu (a jednak dość głośno, ażeby go usłyszał Karol z zamkniętemi oczyma), jakiś ustęp z biblji katolickiej.
Świeca z ordynarnego łoju, stojąca na czarnym stole, oświetlała zrezygnowaną twarz króla i o wiele mniej spokojną twarz jego wiernego sługi. Parry od czasu do czasu przestawał czytać, przypuszczając, że król na dobre zasnął; ale wtedy za każdym razem król otwierał oczy i mówił doń z uśmiechem:
— Czytaj dalej, poczciwy mój Parry, słucham cię.
Grosslow podszedł do drzwi pokoju królewskiego, przekonał się, że każdy żołnierz znajduje się na wskazanem mu miejscu i, obróciwszy się do d‘Artagnana, spojrzał tryumfująco na Francuza, jak gdyby chciał żebrać o pochwałę dla swej taktyki.
— Cudownie!... — rzekł gaskończyk. — „Cap de Diou“! byłby z pana znakomity generał.
— Doprawdy — podchwycił Grosslow — musisz pan wierzyć, że dopóki będę na straży przy Stuarcie, nie ucieknie on wcale.
— Nie, z pewnością — odpowiedział d‘Artagnan — chyba, że z nieba spadną mu przyjaciele.
Twarz Grosslowa wypogodziła się.
Ponieważ Karol Stuart w ciągu całej tej sceny miał oczy wciąż zamknięte, nie można było powiedzieć, czy usłyszał przechwałki purytańskiego kapitana.
Ale gdy usłyszał wyrazisty ton głosu d‘Artagnana, powieki same mu się uniosły. Parry też drgnął i przerwał czytanie.
— Nad czem się tak zamyśliłeś?... — odezwał się król — czytaj dalej, mój poczciwy Parry, jeżeliś tylko nie zmęczony.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kamerdyner i czytał dalej.
W pierwszym pokoju stal stół przykryty dywanem, a na nim dwie świece zapalone, karty, dwa kubki i kości.
— Panowie — rzekł Grosslow — siadajcie, proszę; ja naprzeciw Stuarta, na którego lubię patrzeć, a ty, panie d‘Artagnan, siadaj naprzeciw mnie.
Athos poczerwieniał z gniewu, d‘Artagnan spojrzał nań, marszcząc brwi.
— Tak — odezwał się d‘Artagnan — panie hrabio de la Fére, siadaj po prawej ręce pana Grosslowa, ty, kawalerze d‘Herblay, po lewej, ty, panie du Vallon, przy mnie. W ten sposób d‘Artagnan miał Porthosa przy sobie i mógł mu dawać znaki kolanem, Athosa zaś i Aramisa naprzeciw i mógł się z nimi porozumiewać spojrzeniem.
Na imię hrabiego de la Fére i kawalera d‘Herblay, znów otworzył oczy i jednem spojrzeniem objął aktorów tej sceny. W tejże chwili Parry przewrócił kilka kartek biblji i przeczytał głośno następujący psalm Jeremiasza.
„I rzekł Bóg: słudzy moi, słuchajcie słów proroków, których wam posłałem i przywiodłem do was“.
Czterej przyjaciele zamienili ze sobą spojrzenie. Słowa, które wymówił Parry, wskazywały, że obecność ich została spostrzeżona i zrozumiana. Oczy d‘Artagnana zaiskrzyły się z radości.
— Pytałeś mnie pan przed chwilą, czy jestem przy funduszach — rzekł d‘Artagnan, kładąc na stole ze dwadzieścia pistolów.
— Tak — odrzekł Grosslow.
— To ja teraz powiem panu — podchwycił d‘Artagnan — strzeż dobrze swego skarbu, mój drogi panie Grosslow, bo ręczę ci, że nie wyjdziemy stąd, dopóki ci go nie zabierzemy.
— O! ale ja go będę bronił — odrzekł Grosslow.
— Tem lepiej — rzekł d‘Artagnan. — Walczyć, kochany kapitanie, walczyć!... Czyż nie wiesz, że my tylko tego pragniemy.
— A tak! wiem dobrze — odparł Grosslow, wybuchając głośnym śmiechem — wy panowie francuzi, szukacie tylko guzów i ran.
Karol wszystko słyszał i wszystko zrozumiał. Lekki rumieniec uderzył mu na twarz. Żołnierze, którzy nań patrzyli, zobaczyli, że trochę prostuje znużone członki; potem, jak gdyby mu było za gorąco, odrzucił kołdrę szkocką, którą, jak powiedzieliśmy, był przykryty. Athos i Aramis drgnęli z radości, widząc, że król leżał nierozebrany.
Zaczęła się gra. Tego wieczora fortuna obróciła się na rzecz Grosslowa; wygrywał ciągle. Sto pistolów przeszło z jednego końca stołu na drugi. Grosslow był szalenie wesół. Porthos, który przegrał pięćdziesiąt pistolów, wygrane przeddzień, a nadto jeszcze swoich trzydzieści, był bardzo kwaśny i trącał d‘Artagnana kolanem, jak gdyby zapytywał, czy nie byłaby już pora przejść do innej gry; Athos zaś i Aramis spoglądali od czasu do czasu okiem badawczem, ale d‘Artagnan pozostawał niewzruszony. Dziesiąta wybiła. Słychać było przechodzący patrol.
— Ile razy u panów patrol tak obchodzi?... — spytał d‘Artagnan, wyjmując z kieszeni nowe pistole.
— Pięć razy — odrzekł Grosslow — co dwie godziny.
— To wyborna ostrożność — podchwycił d‘Artagnan.
I tym razem rzucił okiem na Athosa i Aramisa. Słyszano kroki, oddalającego się patrolu.
D‘Artagnan po raz pierwszy odpowiedział kolanem Porthosowi na jego zaczepki.
Tymczasem zwabieni pociągiem do gry i urokiem złota, tak potężnym dla wszystkich ludzi, żołnierze, którzy mieli rozkaz pozostania w pokoju królewskim, zbliżyli się powoli do drzwi i wspinając się na palce, zaglądali przez ramię d‘Artagnana i Porthosa; inni znów, stojący przy drzwiach, także się przesunęli, przychylając się w ten sposób do życzeń czterech przyjaciół, którzy woleli ich mieć pad ręką.
Dwaj strażnicy przy drzwiach trzymali wciąż obnażone szpady, ale teraz opierali się na nich i przyglądali się grającym.
Athos jakby się uspakajał, im bardziej zbliżała się chwila; ręce jego białe i arystokratyczne bawiły się luidorami; Aramis, mniej panując nad sobą, ciągle się macał po piersiach; Porthos, zniecierpliwiony ciągłem przegrywaniem, nie przestawał trącać kolanem coraz silniej. D‘Artagnan obrócił się, spoglądając machinalnie po za siebie, i zobaczył między dwoma żołnierzami Parry‘ego, stojącego i Karola wspartego na łokciu i jakby zasyłającego do Boga gorącą modlitwę. D‘Artagnan zrozumiał, że nastała odpowiednia chwila, że każdy ma się na baczności i że czekano tylko słowa: „nareszcie“, będącego, jak wiadomo, umówionym sygnałem. Rzucił spojrzenie przygotowawcze na Athosa i Aramisa i obaj oni odsunęli lekko krzesła swe, ażeby mieć większą swobodę ruchu.
Drugi raz trącił Porthosa kolanem, a ten podniósł się, jakby dla wyprostowania nóg, ale podnosząc się, upewnił zarazem, czy szpada z łatwością może wychodzić z pochwy.
— Sacrebleu!... — wyrzekł d‘Artagnan — jeszcze dwadzieścia pistolów przegranych!... Doprawdy, kapitanie Grosslow, masz za dużo szczęścia, to nie może tak długo potrwać. I znowu, dobył z kieszeni dwadzieścia pistolów.
— Ostatni raz, kapitanie. Dwadzieścia pistolów odrazu, po raz ostatni...
— Niech będzie dwadzieścia pistolów — odrzekł Giosslow.
I odwrócił dwie karty, jak zwykle, króla dla d‘Artagnana, asa dla siebie.
— Król — rzekł d’Artagnan — to dobra wróżba. Panie Grosslow — dodał — strzeż się króla.
Pomimo panowania nad sobą, d‘Artagnan nie mógł powstrzymać dziwnego drżenia w głosie, które partnera przejęło dreszczem. Grosslow zaczął ciągnąć karty, jedno po drugich; jeżeli padnie król, przegra. Odkrył króla.
— Nareszcie!... — rzekł d‘Artagnan.
Na to słowo, Athos i Aramis powstali, Porthos cofnał się o krok.
Zabłysnąć miały sztylety i szpady. Ale nagle drzwi się otworzyły i ukazał się na progu Harrison, a z nim jakiś człowiek, otulony płaszczem. Za tym człowiekiem zamigotały muszkiety pięciu czy sześciu żołnierzy. Grosslow zerwał się żywo, zawstydzony, że go zastano przy winie, kartach i kościach.
Ale Harrison wcale nie zwrócił nań uwagi i, wchodząc do pokoju królewskiego ze swym towarzyszem, rzekł:
— Karolu Stuarcie, przyszedł rozkaz, ażeby cię zawieźć do Londynu, nie zatrzymując się ani w dzień, ani w nocy. Przygotuj się natychmiast do odjazdu.
— A czyj to jest rozkaz?... — zapytał król.
— Generała Oliwiera Cromwella — odrzekł Harrison — a przynosi go oto pan Mordaunt, któremu też powierzone jest niezwłocznie jego wykonanie.
— Mordaunt!... — szepnęło czterech przyjaciół, zamieniając spojrzenia.
D‘Artagnan zgarnął ze stołu wszystkie pieniądze, które on jak i Porthos przegrali, i schował je do obszernej kieszeni. Athos i Aramis stanęli za nim.
Na to poruszenie, Mordaunt odwrócił się, poznał ich i wydał okrzyk dzikiej radości.
— Zdaje mi się, żeśmy się złapali — rzekł cicho d‘Artagnan do swych przyjaciół.
— Jeszcze nie — rzekł Porthos.
— Pułkowniku, pułkowniku!... — zawołał Mordaunt — każ otoczyć ten pokój, jesteś zdradzony, ci czterej francuzi uciekli z Newcastle i chcą niewątpliwie porwać króla.
Niechaj ich aresztują.
— O!.. mój młodzieńcze — rzekł d‘Artagnan, wyciągając szpadę — łatwiej to wydać taki rozkaz, niż go wykonać. Poczem opisując szpadą straszliwy młynek:
— Za mną!... przyjaciele — zawołał — za mną!... — i rzucił się ku drzwiom, przewrócił dwóch pilnujących żołnierzy, zanim ci zdołali nabić muszkiety; za nim podążyli Athos i Aramis, Porthos stanowił straż tylną, a żołnierze, oficerowie i pułkownik jeszcze się nie opatrzyli gdy wszyscy czterej byli już na ulicy.
— Ognia!... — wrzasnął Mordaunt — ognia do nich!...
Dwa czy trzy strzały z muszkietów padły rzeczywiście, ale taki tylko odniosły skutek, że pokazały, jak zbiegowie zdrowi i cali znikali na rogu ulicy. Konie znajdowały się w umówionem miejscu, lokaje czekali, a panowie ich za chwilę znaleźli się na siodłach z lekkością wytrawnych jeźdźców.
— Naprzód!... — rzekł d’Artagnan — galopem!...
Minąwszy o jakie pięćdziesiąt kroków dom ostatni, d‘Artagnan zatrzymał się, wołając:
— Stój!... Z pewnością będą nas ścigać: Niech więc wyjadą sobie z miasta i niech pędzą za nami po drodze do Szkocji; my zaś, gdy już mas miną, udamy się w stronę przeciwną.
O kilka kroków od miejsca, gdzie się zatrzymali, wznosił się most niewielki, lecz wysoko rzucony nad rzecz!ką, przecinającą drogę. D‘Artagnan sprowadził konia pod arkadę owego mostu, trzej przyjaciele poszli za jego przykładem. Nie upłynęło nawet dziesięciu minut, gdy usłyszeli zbliżający się szybko odgłos kopyt końskich. Oddział kawalerji pędził galopem, a po pięciu minutach przebiegł nad ich głowami nie domyślając się, że ci, których szukano, znajdują się tuż, ukryci pod sklepieniem mostu.