Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Noc już zapadła, gdy przybyli do Tirska.
Czterej przyjaciele byli jakby zupełnie obojętni na wszelkie środki ostrożności, jakie przedsiębrano dla pilnowania osoby króla. Sami udali się do oddzielnego domku, a ponieważ obawiać się musieli każdej chwili o własne osoby, razem umieścili się w jednym pokoju, zabezpieczając sobie wyjście w razie napadu.
Lokajom polecono różne stanowiska: Grimaud położył się na wiązce słomy wpoprzek drzwi. D‘Artagnan wydawał się zamyślony i nawet przestał być rozmowny. Nie mówił nic, tylko gwizdał ciągle, chodząc od łóżka do okna. Porthos, który na rzeczy patrzał zawsze tylko powierzchownie, rozmawiał, jak zazwyczaj. D‘Artagnan odpowiadał półsłówkami. Athos i Aramis spoglądali po sobie z uśmiechem.
Dzień był męczący, a jednak prócz Porthosa, któremu sen, jak i apetyt zawsze dopisywał, przyjaciele spali źle. Nazajutrz pierwszy wstał d‘Artagnan. Zajrzał już do stajen, obejrzał konie, wydał już wszelkie polecenia, potrzebne w ciągu dnia a jeszcze Athos i Aramis nie wstali i Porthos chrapał jeszcze.
O godzinie ósmej zrana udano się w drogę w tym samym porządku, jak w przeddzień. Tylko d‘Artagnan pozostawił swych przyjaciół samych, a postarał się odnowić znajomość z panem Grosslowem, zawiązaną w przeddzień. Ten, pomny pochwał jego, które mu pogłaskały serce, przyjął go z wdzięcznym uśmiechem.
— Doprawdy, panie — rzekł d‘Artagnan — rad jestem, że znajduję kogoś mówiącego biednym moim językiem. Pan du Vallon, mój przyjaciel, jest usposobienia bardzo melancholijnego, tak że trudno z niego wydobyć cztery słowa na dzień; co zaś do naszych jeńców, pojmuje pan, że nie mają oni ochoty gawędzić.
— To są zagorzali królewszczycy — rzekł Grosslow.
— Tem bardziej skorzy są do zrzędzenia na nas, żeśmy schwytali Stuarta, któremu, jak się spodziewam, wytoczycie panowie porządny proces.
— A tak!... — odrzekł Grosslow — po to przecież prowadzimy go do Londynu.
— I spodziewam się, że go panowie nie tracicie z oczu.
— Ba! naturalnie!... — Wszak widzisz pan — dodał oficer ze śmiechem — że ma eskortę prawdziwie królewską.
— O! w dzień niema niebezpieczeństwa, ażeby się wam wymknął, ale w nocy.
— W nocy ostrożność jest podwojona.
— A jakiego systemu używacie, panowie?
— Ośmiu ludzi jest ciągle w jego pokoju.
— Do djabła!... — podchwycił d‘Artagnan — dobrze strzeżony. Ale oprócz tych ośmiu ludzi, zapewne stawiacie straż jeszcze nazewnątrz? Z takimi więźniami nigdy nie dość środków ostrożności.
— O! nie. Pomyśl pan tylko, co mogą poradzić dwaj ludzie bez broni przeciw ośmiu uzbrojonym?
— Jakto dwaj ludzie?
— Tak, król i jego kamerdyner.
— Więc pozwolono lokajowi, ażeby go nie opuszczał?
— Tak, Stuart prosił, ażeby mu zrobiono tę łaskę, i pułkownik Harrison zgodził się. Jako król, nie może podobno ani sam się ubrać, ani rozebrać.
— Doprawdy, kapitanie — rzekł d‘Artagnan, postanowiwszy dalej używać względem oficera angielskiego systemu pochlebstwa — im dłużej pana słucham, tem bardziej dziwię się łatwości i elegancji, z jaką się wyrażasz po francusku. Pan mieszkałeś w Paryżu przez trzy lata, a ja mógłbym całe życie przemieszkać w Londynie, i jestem pewny, że nigdybym się nie wykształcił do tego stopnia. Cóżeś pan porabiał w Paryżu?
— Mój ojciec, kupiec, umieścił mnie u swego korespondenta, który w zamian posłał ojcu swego syna, to już w zwyczaju u kupców czynić takie zamiany.
— I cóż, podobał się panu Paryż?
— O! tak. Ale państwu potrzeba rewolucji, w rodzaju naszej nie przeciw królowi, który jest jeszcze dzieckiem, ale przeciw temu hultajowi włochowi, który jest kochankiem waszej królowej.
— O! jakże się zgadzam z panem na to, i dałoby się to prędko zrobić, gdybyśmy mieli tylko dwunastu oficerów takich, jak pan, bez przesądów, czujnych, niesprzedajnych! o! prędkobyśmy się załatwili z Mazarinim i złocilibyśmy mu porządny proces, jak wy, panowie, królowi.
— Ale — odezwał się oficer — myślałem, że pan jesteś w jego służbie i że to on pana przysłał do generała Cromwella?
— Ja jestem w służbie króla, a kiedy się dowiedziałem, że ma kogoś posłać do Anglji, błagałem o to polecenie, i tak wielce pragnąłem poznać człowieka genjalnego, który rządzi teraz trzema królestwami. Gdy więc nam zaproponował, mnie i panu du Vallon, dobyć szpady na cześć starej Angliji, widziałeś pan, jak przyjąłem propozycję.
— Tak, wiem, żeście panowie walczyli obok pana Mordaunta.
— Tak, panie! Ot i to także dzielny młodziemiec. Czyś pan widział, jak się zwinął ze swym stryjaszkiem?
— Znasz go pan?... — zapytał oficer.
— Bardzo dobrze; mogę nawet powiedzieć, że jesteśmy z tobą w bliskich stosunkach; pan du Vallon i ja przyjechaliśmy z nim z Francji.
— Podobno nawet długo kazaliście mu na siebie czekać w Boulogne.
— Ha! co robić?... — rzekł d‘Artagnan — ja tak, jak pan, miałem pod swą opieką króla.
— O! o!... — podchwycił Grosslow — jakiego króla?
— A naszego! małego króla Ludwika czternastego.
I d‘Artagnan zdjął kapelusz; Anglik to samo uczynił przez grzeczność.
— I jak długo pan go strzegłeś?
— Trzy noce, i dalibóg, zawsze będę sobie wspominał te trzy noce z przyjemnością wielką.
— To młody król jest taki miły?
— Król spał sobie w najlepsze.
— Więc?
— Ale oficerowie z gwardji i muszkieterów dotrzymywali mi kompanji i noce cale spędzaliśmy przy kieliszku i kartach.
— A tak! — rzekł Anglik z westchnieniem — to prawda, wy, francuzi, jesteście wesołymi kolegami.
— A pan czy nie grasz, kiedy jesteś na straży?
— Nigdy — odparł Anglik.
— To musisz się pan bardzo nudzić, mocno pana żałuję — podchwycił d‘Artagnan.
— Faktem jest — rzekł oficer — że kiedy kolej przychodzi na mnie, aż mię przejmują dreszcze. Noc taka wydaje mi się bardzo długą.
— Tak, kiedy człowiek jest sam albo z głupimi żołnierzami ale kiedy się ma wesołego partnera, kiedy na stole toczy się złoto i kości, noc przemija, jak sen. Czyż pan nie lubisz grać?
— I owszem.
— W lancknechta, naprzykład?
— Do szaleństwa, grałem w niego co wieczór we Francji.
— A odkąd jesteś pan w Anglji?
— Nie trzymałem karty w ręku.
— Mocno żałuję — odrzekł d‘Artagnan z miną pełną współczucia.
— Posłuchaj pan — rzekł anglik — zrób jednę rzecz.
— Co takiego?
— Jutro jestem na straży.
— Przy Stuarcie?
— Tak. Przyjdź pan do mnie na noc do kompanji.
— Niepodobna.
— Niepodobna! Dlaczego?
— Bo co noc gram z panem du Vallon. Czasem wcale się spać nie kładziemy, dziś zrana naprzykład, jeszcze graliśmy o świcie.
— Więc cóż z tego?
— A tożby on się zanudził, gdybym z nim nie grał.
— A czy dobry z niego gracz?
— Widziałem, jak przegrywał dwa tysiące pistolów, śmiejąc się do łez.
— To go pan przyprowadź.
— Alboż ja mogę? A nasi więźniowie?
— A! do djabła! prawda, to każcie, panowie, ich pilnować swoim lokajom.
— Tak, ażeby uciekli! — rzekł d‘Artagnan — o! tego nie chcę.
— Więc tak panu na nich zależy?
— O! jeden z nich jest bogatym magnatem z Turenji. drugi kawalerem maltańskim z wysokiego rodu. Traktowaliśmy już o okup za każdego po 2.000 funtów szterlingów.
— O! o! — rzekł Grosslow.
— Pojmujesz więc pan teraz, co, mnie zmusza do odmówienia pańskiej grzeczności, którą tembardziej biorę do serca, że nic niema nudniejszego, jak grać z tą samą osobą; szanse równoważą się wiecznie i w końcu miesiąca człowiek ani nic nie wygrał, ani nic nie przegrał.
— O! — rzekł Grosslow z westchnieniem — jeszcze nudniej jest nie grać wcale.
— Pojmuję to dobrze — odparł d‘Artagnan.
— Ale — podchwycił anglik — czy ci wasi ludzie są niebezpieczni?
— Pod jakim względem?
— Czy zdolni są rzucić się?
D‘Artagnan wybuchnął śmiechem.
— O! Jezu! — zawołał — jeden z nich trzęsie się z febry, nie mogąc się przyzwyczaić do waszego pięknego kraju, drugi jest kawalerem maltańskim, lękliwy, jak panienka, zresztą dla pewności, zabraliśmy im nawet scyzoryki.
— No, to ich przyprowadźcie z sobą — rzekł Grosslow.
— Jakto, chciałbyś pan?... — — podchwycił d‘Artagnan.
— Tak, mam ośmiu ludzi.
— Więc?
— To czterech będzie pilnowało ich, a czterech pilnować będzie króla.
— Rzeczywiście — odrzekł d‘Artagnan — tak można zrobić, chociaż wiellki będzie z tem dla pana kłopot.
— E! przyjdźcie, panowie, tylko, a zobaczycie, jak wszystko urządzę.
— O! ja się o to nie boję — odrzekł d‘Artagnan — z takim człowiekiem, jak pan, gotów jestem iść wszędzie z zamkniętemi oczyma.
To pochlebstwo wywołało wielkie zadowolenie.
— Ale! — odezwał się d‘Artagnan — myślę nad tem, co nam przeszkadza zacząć tego wieczora?
— Co takiego?
— Naszą partyjkę.
— Nic w świecie — rzekł Grasslow.
— A no to przyjdź pan dziś do nas, a jutro my ci złożymy wizytę.
— Doskonale! Dziś u was, jutro u Stuarta, pojutrze u mnie.
— A potem w Londynie? mordioux — rzekł d‘Artagnan — widzisz pan, że wszędzie można pędzić wesołe życie.
— Tak, kiedy człowiek spotka francuzów i to francuzów takich, jak pan — rzekł Grosslow.
— I jak pan du Vallon, zobaczysz, co to za zuch! frondysta zagorzały! o mało nie zadusił Mazariniego we drzwiach; używają go, bo się boją.
— Tak — rzekł Grosslow — dobrą ma minę, i chociaż go jeszcze nie znam, bardzo mi się podobał.
— O!... a dopiero go poznasz!... Ale właśnie mnie woła. Przepraszam, tak przywykliśmy do siebie, że nie może się bezemnie obejść. Darujesz więc pan...
— Zatem, jak będzie?
— Dzisiaj wieczorem.
— U pana?...
— U mnie.
Obaj ukłonili się sobie wzajemnie, i d‘Artagnan powrócił do swych towarzyszy.
— O czem u djabła rozmawiać mogłeś z tym buldogiem?.... — rzekł Porthos.
— Mój drogi przyjacielu, nie mów tak o panu Grosslowie, to jeden z moich serdecznych przyjaciół.
— Jeden z twoich przyjaciół — podchwycił Porthos — ten morderca wieśniaków...
— Cicho!... mój drogi Porthosie. A tak!... Pan Grosslow jest trochę żywy, to prawda, ale w głębi jego duszy odkryłem dwa dobre przymioty: głupi jest i dumny. Zresztą sam go ocenisz.
— Jakto?...
— Zapoznam cię z nim dziś wieczorem, przyjdzie grać z nami.
— Ho!... ho!... — rzekł Porthos, a oczy mu zapłonęły na te słowa — a czy bogaty?
— To syn jednego z największych kapców w Londynie.
— I umie grać w laucknechta.
— Ubóstwia go.
— Dobrze!... — zawołał Porthos — a to będziemy mieli przyjemną noc.
— Tem przyjemniejszą, że będzie ona zapowiedzią nocy jeszcze lepszej.
— Jakto?...
— Dziś u nas grać będzie, jutro my będziemy u niego grali.
— Gdzież to?...
— Powiem ci później. Teraz o jednem tylko pomyślmy, ażebyśmy godnie pana Grosslowa przyjęli za zaszczyt, jaki nam czyni. Dziś, wieczorem zatrzymamy się w Derba; niech Mousqueton pojedzie naprzód, i choćby była tylko jedna butelka wina w całem mieście, niech ją kupi. Dobrze byłoby, ażeby przygotował także piękną kolację, w której nie weźmiesz wcale udziału ani ty, Athosie, bo masz febrę, ani ty, Aramisie, ponieważ jesteś kawalerem Maltańskim i rumienić się musisz przy takich rozmowach, jakie my prowadzimy. Słyszycie?...
— Tak — odrzekł Ponthos — ale niech mnie djabli porwą, jeżeli co rozumiem.
— Porthosie, mój przyjacielu, wiesz, że pochodzę z proroków po ojcu, a od Sybilli przez matkę, że dlatego mówię tylko przenośniami i zagadkami: że ci, co mają uszy, słyszą, a ci, co mają oczy, widzą; więcej nie mogę powiedzieć narazie.
— Rób, jak chcesz, mój przyjacielu — rzekł Athos — a ja jestem pewien, że wszystko, co uczynisz, będzie jak najlepsze.
— Czy i ty tak myślisz, Aramisie?...
— Najzupełniej, mój drogi d‘Artagnanie.
— A tak to co innego; ci prawdziwie wierzą, nie tak, jak ten niedowiarek Porthos, który musi dopiero wszystko zobaczyć i wszystkiego się dotknąć, ażeby uwierzyć.
— A tak — odrzekł Porthos z miną zadowoloną — ja jestem bardzo niedowierzający.
D‘Artagnan klapnął go po ramieniu, a ponieważ przybywano na popas, rozmowa na tem się urwała.