[1]DWAJ STARCY.
(SATYRA).
I.
Pamiętam go, — był jako gołąb siwy,
A srebrny włos go wieńczył jak koroną.
A postać miał wyniosłą, nie schyloną,
W źrenicach blask wymowny jakiś, żywy —
I krzepką dłoń do pracy nauczoną.
Pamiętam go — jak wsparłszy dłoń na łęku
Na koński grzbiet wskakiwał prosto z ziemi,
A taką moc miał w swem żylastem ręku
Że bawił się ze sztaby żelaznemi,
A zboża wór podnosił łatwo z ziemi.
Nieraz, wśród kniej, gdy łowców brzmiały rogi,
Raniony dzik, ślepiami błyszcząc krwawo,
Rzucał się nań, ogłuszon strzelców wrzawą;
Lecz błysnął nóż — i w owej walce srogiej
Dzik zwalił się starcowi po pod nogi...
[2]
I cała młódź patrzyła na tę postać,
Co niby dąb wyrosła na swej ziemi,
Co wpośród walk i burz się mogła ostać
Zadaniom lat — i trudom ciężkim sprostać,
I starcem być i... umieć żyć z młodemi...
Nieraz gdy zmrok okrywał ziemię, w lecie,
Na ganku ów staruszek biały siadał:
Słuchano go, a on zaś opowiadał
Dzieje swych lat, i z życia się spowiadał,
I z owych dni — co przebył je na świecie...
A było też posłuchać tego warto,
Bo słowa z ust płynęły jak kaskada
I mogły być dziejową niemal kartą;
Bo gdzież to los nie rzucał tego dziada?!
O, wierzcie mi! że było słuchać warto...
Słuchano też — ale nietylko uchem,
Bo starca głos głęboko w duszę wpadał;
Więc sercem go słuchano, krwią i duchem,
Bo z serca nam i z ducha się spowiadał,
A nieraz bił słowami — jak obuchem.
I nie śmiał nikt natchnionej przerwać mowy;
Słuchano jej... niby z poważnej księgi
Rozumnych rad; porwani starca słowy
Siedzieliśmy — chociaż już blask różowy
Jutrzence wił do rannych strojów wstęgi.
[3]
Lecz gdzież on jest, ten patryarcha siwy,
Ten prawy mąż, wódz dobry pokolenia,
Co żył wśród burz, któremu wiek sędziwy
Nie stargał sił ni ducha, ni ramienia?
O, gdzież on jest, ten patryarcha siwy?!
Ha! gdzie on jest? Tam pójdźcie! miedzy krzyże,
Znajdziecie grób pod cieniem bzów płaczących,
Nie zdobią go kamienie — ani śpiże,
Lecz prosty krzyż... ten skromny znak wierzących...
Tam spoczął już ten pradziad nas... żyjących.
II.
I tegom znał... był pono także biały,
Lecz czernił włos jakowemś smarowidłem,
A kiedy szedł — to nogi pod nim drżały,
A całą twarz zmazaną miał bielidłem
Iż zdawał się, jakoby z gipsu cały...
Pamiętam go, jak wsparłszy się na trzcinie,
W zaułkach miast utykał na kamieniach,
I oczy wciąż zawracał ku dziewczynie;
Bezczelność miał w swych ruchach i wejrzeniach,
A ledwie lazł, wspierając się na trzcinie.
Raz było tak, że gdy na schadzkę czekał
Na schodach gdzieś — ów dziad co młodość lubił,
Maleńki psiak wyskoczył i zaszczekał,
A rycerz ów — krzyk zrobił i uciekał,
Kapelusz gdzieś i swą peruczkę zgubił...
[4]
I cała młódź patrzyła na tę postać,
Czyniąc zeń śmiech i żarty nieprzystojne;
I każdy go na zęby rad był dostać
I szydzić zeń — wyśmiewać szaty strojne,
Na sprzeczkę go wyzywać, jak na wojnę.
Nieraz gdy zmrok okrywał ziemię, w lecie,
W ogrodzie on z młodzieżą chętnie siadał
I z własnych głupstw z cynizmem się spowiadał;
Historye prawił lwie co żyły w świecie
I wszystko to co brudne — opowiadał...
A było też posłuchać tego warto —
I głośny śmiech wzbudzały jego dzieje:
Jak ramię mu raz szpadą gdzieś rozdarto,
Jak dobra swe za jedną przegrał kartą,
I jakie miał przygody i koleje...
Słuchano też powieści chciwem uchem,
Trucizny jad głęboko w dusze wpadał,
Słuchano go, kiedy z cynicznym ruchem
Swych własnych głupstw historyą opowiadał
I cnoty głos zabijał, — jak obuchem.
I nie śmiał nikt przerywać owej mowy,
Chyba że miał coś uciesznego wielce,
I nieraz już jutrzenki blask różowy
Rumienił się wstrętnemi starca słowy,
Co prawił je młodzieży przy butelce.
Lecz gdzież on jest, ten satyr uczerniony,
Co brzemię lat go zgniotło i skurczyło,
Co żył jak pies — i wyszedł zabłocony
Z kałuży tej, w której już tylu zgniło?
O, gdzież on jest, ten satyr uczerniony?
[5]
A! gdzie on jest?! tam idźcie, kędy piją,
Gdzie bawi się Pigmejów pomiot karli..
Bo tamci już patryarchowie zmarli,
Już w grobach ich zamknęli i zawarli —
Ci drudzy zaś — niestety... jeszcze żyją.
Junosza.
Warszawa 9 Października 1879 r.