Dwie łąki (1931)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie łąki |
Pochodzenie | Nowele tom VIII |
Redaktor | Ignacy Chrzanowski |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII |
Indeks stron |
I to było przejście z jednej krainy do drugiej.
Pierwsza zwała się Łąką Życia, druga Łąką Śmierci.
Stworzył obie najwyższy i wszechmogący Brahma, który w krainie Życia rozkazał włodarzyć dobremu Wisznu, a w krainie Śmierci mądremu Sziwie.
I rzekł:
— Czyńcie, jako rozumiecie najlepiej.
Więc w krainie, należącej do Wisznu, zawrzało życie. Poczęło wschodzić i zachodzić słońce, nastały dnie i noce, przestworza morskie jęły wzdymać się i opadać; na niebie pokazały się ciężarne dżdżem obłoki, ziemia porosła puszczą, zaroiło się od ludzi, zwierząt i ptaków. By zaś wszystkie twory żyjące mogły rozradzać się i mnożyć, stworzył dobry bóg Miłość, której nakazał, aby zarazem była szczęściem.
A wtedy Brahma zawołał go przed swoje oblicze i rzekł:
— Nic doskonalszego nie zdołasz wymyślić na ziemi, że zaś ja uczyniłem niebo już pierwej, przeto odpocznij i niech te istoty, które nazwałeś ludźmi, snują dalej bez żadnej pomocy nić Życia.
Wisznu usłuchał rozkazu Brahmy i ludzie poczęli odtąd sami myśleć o sobie. Z ich dobrych pomysłów zrodziła się radość, a ze złych smutki, więc ze zdziwieniem spostrzegli, że Życie nie jest nieustannem weselem, ale że ową jego nić, o której mówił Brahma, przędą jakby dwie prządki, z których jedna ma uśmiech na twarzy, a druga łzy w oczach.
Udali się tedy przed tron Wisznu i poczęli się skarżyć:
— Panie, ciężkie jest Życie w smutku.
A on rzekł:
— Niechaj was pociesza Miłość.
Usłyszawszy to, odeszli uspokojeni, albowiem miłość rozpraszała istotnie ich smutki, które wobec szczęścia, jakie ona daje, wydawały się tak błahe, że niewarto było na nie zważać.
Ale Miłość jest zarazem wielką rodzicielką Życia, więc, jakkolwiek ogromna była ta kraina, w której włodarzył Wisznu, wkrótce dla tłumów ludzkich nie starczyło ni jagód leśnych, ni miodu skalnych pszczół, ni owoców na drzewach. Wówczas ci, którzy byli najrozumniejsi, wzięli się do karczowania lasów, do uprawy pól, do siejby zboża i do zbierania plonów.
I w ten sposób powstała na ziemi Praca. Wkrótce wszyscy musieli się do niej zabrać, tak, że stała się ona nietylko podstawą Życia, ale niemal życiem samem.
Ale z pracy zrodził się Trud, a z trudu Zmęczenie.
Gromady ludzi stanęły znów przed tronem Wisznu.
— Panie! — wołały, wyciągając ręce — trud osłabił nam ciała, zmęczenie rozsiadło się w naszych kościach i chcielibyśmy odpocząć, a życie przymusza nas wciąż do pracy!
Na to Wisznu rzekł:
— Wielki Brahma nie zezwolił mi rozwijać dalej Życia, ale wolno mi stworzyć coś takiego, co będzie jego przerwą a przeto i wypoczynkiem. I stworzył Sen.
Ludzie z radością przyjęli ten nowy dar i wkrótce uznali go za jeden z największych, jakie otrzymali z rąk boga.
We śnie koiły się troski i zawody, we śnie krzepiły się siły zmęczonych, sen osuszał, jak dobra matka, łzy smutku i otaczał głowy śpiących, jakby cichą mgłą zapomnienia. Więc ludzie wychwalali sen, mówiąc:
— Bądź błogosławion, albowiem lepszyś jest od życia na jawie.
I jedno tylko mieli mu do zarzucenia, że nie trwa wiecznie, że następuje przebudzenie, a po przebudzeniu praca — i nowe trudy i zmęczenie.
Myśl ta poczęła ich trapić tak ciężko, że po raz trzeci udali się do Wisznu.
— Panie — mówili — dałeś nam dobro wielkie i niewysłowione, ale niezupełne. Spraw, aby sen był wieczny.
Wisznu zaś zmarszczył swoje boskie brwi, jakby zgniewan ich natręctwem i odpowiedział:
— Tego ja wam już dać nie mogę, ale idźcie do rzecznej przeprawy, a po drugiej jej stronie znajdziecie to, czego szukacie.
Ludzie usłuchali głosu bóstwa i zastępy ich pociągnęły zaraz nad jeziorko, a stanąwszy nad niem, poczęły spoglądać na drugą stronę.
Za cichą i jasną, haftowaną kwieciem tonią, ciągnęła się Łąka Śmierci, czyli kraina Sziwy.
Nie wschodziło i nie zachodziło w niej słońce, nie było dnia i nocy, ale całe przestworze nasycała liljowa, jednostajna jasność.
Żaden przedmiot nie rzucał tam cienia, bo owa jasność przenikała wszędy, tak, iż zdawała się tworzyć istotną treść wszechrzeczy.
Kraina nie była pustynna: jak okiem sięgnąć, widniały w niej doliny i wzgórza, porosłe ślicznemi kępami drzew, wokół których wiły się pnącze, zwoje bluszczu i winogradu zwieszały się ze skał. Ale i skały i pnie drzew i smukłe łodygi roślin były niemal przezrocze, jakby ze zgęszczonego światła uczynione.
Liście bluszczu miały leciuchne, różane blaski zorzy porannej, a wszystko było cudne, ukojone jakiemś nieznanem na Łące Życia ukojeniem, przeczyste, niby pogrążone w świetlistej zadumie, niby senne i uśpione snem błogim, nieprzespanym.
W jasnem powietrzu nie było najmniejszego powiewu, nie poruszał się żaden kwiat, nie zadrgał żaden listek.
Ludzie, którzy przyszli na brzeg gwarno i z głośną rozmową, uciszyli się na widok tych liljowych, nieruchomych przestworów i tylko szeptem poczęli powtarzać:
— Jaka tam cisza i jak wszystko spoczywa w świetle!
— O tak, tam spokój i wieczny sen...
Więc niektórzy, najbardziej zmęczeni, rzekli po chwili:
Pójdźmy szukać wiecznego snu.
I weszli w wodę. Grająca tęczą toń rozstąpiła się zaraz przed nimi, jakby chcąc im przejście ułatwić. Ci, którzy pozostali na brzegu, chwyceni nagłą tęsknotą, poczęli na nich wołać, — lecz żaden z nich nie odwrócił głowy — i szli dalej lekko i ochoczo, widocznie coraz bardziej urokiem cudnej krainy przyciągani.
Tłum, patrzący z brzegu Życia, zauważył też, że ciała ich, w miarę jak się oddalali, stawały się rozwidnione, przejrzyste, coraz lżejsze, coraz bardziej świetlane, coraz promienniejsze i jakby topniejące w tej powszechnej jasności, która napełniała Łąkę Śmierci.
A gdy przeszli, układali się do spoczynku wśród tamtych kwiatów i drzew, lub u podnóża skał. Oczy ich były zamknięte, ale twarze miały wyraz nietylko niewysłowionego spokoju, lecz i takiego szczęścia, jakiego na Łące Życia nie dawała nawet Miłość.
Co widząc, pozostali przy Życiu mówili do siebie wzajem:
— Słodsza i lepsza jest kraina Sziwy...
I poczęli przechodzić coraz liczniej na drugą stronę. Szły, jakby uroczyste korowody starców, i ludzi dojrzałego wieku i mężów z żonami i matek, prowadzących za ręce dzieci maleńkie i młodzieńców, i dziewcząt, a potem tysiące i miljony ludzi jęły się tłoczyć u Cichego Przejścia, aż wreszcie Łąka Życia wyludniła się prawie zupełnie. Wówczas Wisznu, którego zadaniem było strzec Życia, przeraził się własną, udzieloną w gniewie radą i, nie wiedząc, co począć, udał się do najwyższego Brahmy.
— Stworzycielu — rzekł — ratuj Życie! Oto dziedzinę śmierci uczyniłeś tak jasną, tak piękną i szczęsną, że wszyscy opuszczają moje królestwo.
— Żali nie pozostał ci nikt? — zapytał Brahma.
— Jeden tylko młodzieniec i jedna dziewczyna, panie, którzy, kochając się niezmiernie, woleli wyrzec się wiecznego ukojenia, niż zamknąć oczy i nie patrzyć na siebie więcej.
— Czego więc żądasz?
— Uczyń krainę śmierci mniej piękną i szczęśliwą, bo inaczej i tych dwoje opuści mnie za innymi, gdy minie wiosna ich miłości.
Na to Brahma zamyślił się przez chwilę, poczem rzekł:
— Nie! Nie ujmę piękności i szczęścia krainie śmierci, ale uczynię co innego, by ratować Życie. Odtąd ludzie muszą przechodzić na drugą stronę, ale nie będą już przechodzili chętnie.
To rzekłszy, utkał z ciemności grubą, nieprzeniknioną zasłonę, a potem stworzył dwie straszne istoty, z których jedna zwała się Boleść, a druga Trwoga, i kazał im tę zasłonę zawiesić u przejścia.
I od tej chwili Łąka Wisznu zaroiła się znowu Życiem, bo jakkolwiek kraina Śmierci pozostała tak samo jasna, cicha i szczęśliwa, jak poprzednio, ludzie bali się Przejścia.
1904.