Nowele (Sienkiewicz, red. Chrzanowski)/Tom VIII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Biesiada
Redaktor Ignacy Chrzanowski
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich

Gebethner i Wolff

Data wyd. 1931
Druk Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HENRYK SIENKIEWICZ
NOWELE
TOM VIII
NAKŁAD
ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH
WE LWOWIE
WYDAWNICTWO
GEBETHNERA I WOLFFA
W WARSZAWIE
NAKŁAD I WŁASNOŚĆ
WYDAWNICTWA ZAKŁADU NARODOWEGO
IMIENIA OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
Z DRUKARNI ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
1931
H. K. T.
Leci sobie drapieżny sęp, leci, leci, wreszcie siada wśród skał przy sokolem gnieździe i poczyna krakać na sokoła:

— W imieniu moich praw, słuchaj mnie.
— Czego chcesz? — pyta sokół.
— Chcę cię zabić i pożreć — powiada sęp.
— A cóż ci po mojej zgubie?
— Co za głupie pytanie i co za brak wykształcenia! Ciasno mi jest w rodzinnem gnieździe, więc chcę zabrać twoje, abym miał gdzie umieścić moich młodszych synów; po wtóre, mam swoją sępią politykę, której twoje istnienie zawadza; a po trzecie, kraczesz innym głosem niż ja i nie kochasz mnie.
— Co do mego głosu, odzywam się takim, jaki mi Bóg dał, a co do mych uczuć, zacóż ja mam cię kochać?
— Mniejsza o to. Wiem tylko, że mam prawo zabić i pożreć każdego, kto mnie nie kocha.
— Więc gdybym cię kochał, nie zabijałbyś mnie?
— Ach! — rzecze sęp: — gdybyś mnie kochał, oddałbyś mi dobrowolnie swoje gniazdo, a również dobrowolnie dałbyś mi się pożreć, aby moja osoba mogła nieco zaokrąglić się i utyć.
— W każdym razie nie uniknąłbym zguby?
— Rozumie się: jednakże śmierć z poświęcenia przyniosłaby ci większy zaszczyt.
Chwila milczenia.
— Co ma być, to będzie... — mówi wreszcie sokół. — Ale powiedz mi też, mój kochany, kto cię nauczył tak rozumować?
Usłyszawszy to sęp, podnosi głowę i rzecze z wielką dumą:
— Prostaku, to chyba nie wiesz, że ja przez dwa lata byłem na edukacji w ogrodzie zoologicznym w Berlinie!
— Tak?... — mówi sokół. — Ha! to w takim razie nadzieja moja tylko w Bogu — i trochę także w... dziobie.

1902.



KORDECKI
„Mimo dość tępej głowy, spostrzegł wkońcu szwedzki jenerał, o co księdzu Kordeckiemu chodziło, że więc nie o owo gniazdo skaliste, nie o Jasną Górę, nie o skarby, nagromadzone w zakonie, nie o bezpieczeństwo zgromadzenia, ale o losy całej Rzeczypospolitej. Spostrzegł Müller, że ów cichy ksiądz wiedział, co czynił, że miał świadomość swojej misji, że powstał, jak prorok, aby zaświecić krajowi przykładem, by potężnym głosem zawołać na wschód i zachód, na północ i południe: Sursum corda! — by, czy to zwycięstwem, czy śmiercią i ofiarą obudzić śpiących ze snu, odkupić grzesznych, uczynić światło w ciemności“.

Tak pisałem ongi w „Potopie“. Przedtem jeszcze mówił Mickiewicz, że Kordecki był jednym z takich ludzi, których Opatrzność zsyła co czas jakiś, na wzór dla przyszłych pokoleń. Ale wielu czytelnikom nasuwały się może wątpliwości: czy było tak istotnie? Ta biała postać z krzyżem w ręku na murach, spowitych w dymy, stała się zczasem jedną z takich cudownych legend narodowych, wykwitających jak róże na niwie historji. Gdy jednak zimna i niemiłosierna dłoń krytyki pocznie obrywać płatki takich róż, trafia się często, że nie zostaje z nich nic, prócz marnych, szarych łodyg.
Jakże więc było z Kordeckim? Czy istotnie ten nieznany nikomu zakonnik miał świadomość swego posłannictwa, czy powiedział sobie wyraźnie, że chce ratować cały naród — i że może to uczynić zarówno, gdy zwycięży, jak i gdy zginie? By odpowiedzieć na te pytania, należy rzucić okiem na tę tragedję dziejową, w której rok 1655 był zarazem i szczytem, i przełomem.
Trudno zaiste obronić się uczuciu wstydu i upokorzenia, gdy się wspomni, że prawie niema w historji przykładu, aby nieprzyjaciel zewnętrzny, obcy krwią i wiarą, napadłszy jakiś kraj sąsiedni, zawojował go rękoma jego własnych synów. Tak jednak stało się za Jana Kazimierza w Polsce. Pod Ujściem Wielkopolska przeszła do Szwedów; Radziwiłłowie birżańscy poddali Karolowi Gustawowi Litwę. Wkrótce potem województwa: krakowskie, sandomierskie, ruskie, lubelskie, wołyńskie, bełzkie i kijowskie podpisały akt poddańczy. Opuścili ojczyznę i własnego króla magnaci; pokłoniła się zdobywcy większa część dygnitarzy koronnych, zaprzysięgli mu wierność hetmani, przeszło na jego stronę wojsko i prawie wszystka szlachta.
Niewola była dobrowolna, hańba również. Nie mogę się oprzeć chęci przytoczenia jeszcze słów, które w „Potopie“ włożyłem w usta Weyharda Wrzeszczowica, a które wówczas mogły się wydawać wszystkim postronnym straszliwą prawdą: „że ten naród ginie, nie warto się o to troszczyć więcej od niego samego... Co tu za rząd? Król nie rządzi, bo mu nie dają. Sejmy nie rządzą, bo je rwą. Niemasz wojska, bo podatków płacić nie chcą; niemasz posłuchu, bo posłuch wolności się przeciwi; niemasz sprawiedliwości, bo wyroków niema komu egzekwować; niema w tym narodzie wierności, bo oto wszyscy pana swego opuścili. Niemasz miłości ojczyzny, bo ją oddali Szwedowi za obietnicę, że im w dawnej swawoli żyć nie przeszkodzi. Co oni mają?... Niechże mi kto choć jedną cnotę wymieni: czy stateczność? czy rozum? czy wytrwałość? czy wstrzemięźliwość? Kto ich chce ratować, ten tylko czas próżno traci, bo oni się sami nie chcą ratować. Jeno szaleni, źli i przedajni tę ziemię zamieszkują!!“.
Co oni mają? Mieli jeszcze coś nawet i w tej epoce upadku, o czem nie wiedział Wrzeszczowic, a wiedział ksiądz Kordecki. Ale tymczasem mieli tylko hańbę. Istniało proroctwo świętej Brygidy, w którem współcześni odczytywali z przerażeniem następujące słowa: „Zbliży się sąd mój i postawi państwo w utrapieniu — i stanie się, jako napisano: rokosz sieją, a utrapienie i boleść odmierzą. Nietylko nawiedzę to królestwo, ale i miasta bogate i możne, albowiem przywołano głodnego, który dostatki ich pożre. Nie zbraknie zła wewnętrznego, i obfitować będą niezgody, panować będą głupi, a mędrce i starcy nie podejmą głowy. Cześć i prawda upadną, aż przyjdzie, który gniew mój przebłaga i który duszy swej nie oszczędzi dla miłości prawdy“ — powtarzano to proroctwo, jak szeroka i długa Rzeczpospolita, ale tego, że ów, który miał przebłagać gniew Pański i duszy nie oszczędzić — zjawił się już w narodzie, nie domyślał się i nie podejrzewał nikt. Upadła nadzieja i omdlały serca. Cała olbrzymia kraina legła u stóp Karola Gustawa: jego były ziemie i morza, jego województwa, miasta, wsie, pola i bory; pod jego wodzą mieli odtąd wojować ci skrzydlaci żołnierze, których ojcowie roznosili dotychczas na szablach i kopytach sześćkroć liczniejsze zastępy szwedzkie!
A wtem od Karpat do Bałtyku gruchnęła wieść, że Jasna Góra się broni Szwedom.
Zdumieniu, które ogarnęło upadły naród, dziś jeszcze trudno się oprzeć. Ludzie poczęli przecierać oczy, jak ze snu. Nikt wprawdzie nie przypuszczał przedtem, by nieprzyjaciel chciał podnieść rękę na narodową świętość, ale jeszcze mniej podobnem do wiary wydało się, aby ktoś w kraju śmiał nie posłuchać wszechwładnych rozkazów i odpowiedzieć na nie z dział.
Jakto? Z jednej strony groźna i zwycięska potęga, świeżo wyolbrzymiałe największe państwo w Europie — z drugiej mała klasztorna twierdza! Z jednej strony dawno nie widziany w świecie potentat: król Szwedów, Gotów, Wandalów, wielki książę Finlandji, Estonji, Karelji, Bremy, Werdy, Szczecina, Pomeranji, Kaszubów, książę Rygi, pan Ingrji, Wismarku i Bawarji, palatyn reński, pan Juliahu, Kliwji, Bergu, a przytem od niedawna — nie ukoronowany wprawdzie jeszcze, ale uznany i faktyczny król polski, w. ks. litewski, pruski, mazowiecki, ruski, kijowski, czernihowski etc., etc., etc., z drugiej — cichy przeor białych mnichów!
Z jednej strony tysiące najbitniejszych w świecie żołnierzy, z drugiej, prócz księży, niespełna dwieście załogi.
A jednak ksiądz Kordecki postanowił bronić Jasnej Góry.
Dlaczego?
Czy może chodziło mu naprawdę o Cudowny obraz, o skarby, nagromadzone w kościele, o drogocenne wota, o dostatki klasztorne?
Nie. Niektóre świadectwa twierdzą, że obraz został przed oblężeniem wywieziony. Granica śląska biegła w owych czasach, jak i dziś, o kilkadziesiąt stajań, łatwo więc było wywieźć i skarbiec, srebrne i złote wota i pieniądze. A jeśli chodziło o całość klasztoru, o dobro kościelne, o stada i przynależności, poza murami leżące, to właśnie przez poddanie się można było wszystko ocalić, przez opór — wszystko utracić.
A przedewszystkiem życie.
Rozumując po ludzku, nie po bohatersku i nie po męczeńsku, bezpieczniej było się poddać lub, odbieżawszy klasztoru, umknąć na Śląsk, niż bronić się i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — zginąć.
Człowiek tej wiary, co Kordecki, mógł wprawdzie spodziewać się cudów, ale nie mógł na nie liczyć z pewnością, albowiem woli Bożej nie wolno mu było przesądzać. Wszak wiadomem mu było, że w r. 1424 klasztor i obraz dostały się w moc husytów, którzy nie oszczędzili świętego wizerunku. Mógł przeto spodziewać się również, że z klasztoru i kościoła zostaną tylko zgliszcza, a on sam wraz z bracią zakonną i z tą garstką szlachty i kmieciów zginie pod stosem gruzów.
Więc na wszystkie „dlaczego“ jest tylko jedna odpowiedź. Wiedział, co robi i był gotów. Wśród powszechnego zwątpienia on jeden nie zwątpił o narodzie, albowiem czuł, że przy wszystkich grzechach i występkach zostało temu narodowi jedynie niezamarłe dotychczas uczucie: ogromna, niezgłębiona miłość ukochanej Patronki.
Szwedzi nie znali polskiego narodu. Dla nich Częstochowa była tylko lichą twierdzą. Kordecki, który go znał, wiedział, że ciało tego odrętwiałego olbrzyma można siec i szarpać, jak się podoba, ale jest jedno miejsce, w które niewolno go ukłuć bezkarnie, bo zawyje z bólu i zerwie się do okropnej walki — a miejsce to zwie się Jasna Góra.
Gdyby jej był odbieżał lub oddał ją dobrowolnie nie byłoby zamachu, więc postanowił jej bronić do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchnienia, aby rozpętać olbrzyma i rozpalić wojnę na śmierć i życie, olbrzymią, rozlewną, jak pożar.
W ten tylko sposób można wytłumaczyć sobie jego postępek, który sami nawet obrońcy Częstochowy uważali za szalony. Tego chciał, do tego dążył. Krytyka może stanąć przed nim zdumiona, jak przed nadzwyczajnem zjawiskiem, ale niczemu nie można zaprzeczyć, niczego ująć, niczego zmniejszyć. Wśród ponurej nocy dziejowej zjawił się słup ognisty. Wstał w narodzie „ten, który duszy nie oszczędził“, jak w swoim czasie wstała we Francji Joanna D’Arc. Poczuł się wybrańcem bożym, więc wziął krzyż i wyszedł bronić tej ostatniej skały, której nie pochłonęły jeszcze fale potopu.
I oto widzimy go z tym krzyżem na murach, dygocących od huku dział wśród świstu kul, wśród kłębów dymu, widzimy go w nocy i w dzień. Gdzie jeno zesłabną serca ludzkie, gdzie omdleją ręce i duch, tam wnet zaświeci jego biały habit i jego twarz wychudła, bezsenna, ale natchniona. Będzie on walczył z mocą wroga i ze słabością swoich, z jednakiem wytrwaniem, bez jednej skargi. Dopiero po zwycięstwie, gdy z ust wyrwie mu się ku niebu triumfalne Te Deum — rozszlocha się jego anielska pierś od wezbranej radości, a z oczu spłyną mu potoki łez dziękczynnych...

1903.



DUMA
Pewnego razu pani X. miła i zacna staruszka, opowiadała w dość licznem gronie młodych pań i panienek następującą anegdotę.

— Duma jest wadą dość u nas powszechną. W mężczyznach zbyt ostre jej kanty ściera samo życie, ale kobiety nie mogą się jej nieraz długo pozbyć i stają się przez to nieznośne. Dziwnem jest przytem to, że dumą odznaczają się nieraz osoby, które nie mają żadnego dobrego ku temu powodu. Tak było i ze mną.
Byłam bardzo „pysznem“ dzieckiem. W miarę lat wada ta rozwijała się we mnie coraz bardziej. Na pensji moje wyniosłe obejście zrażało do mnie koleżanki, później, w salonach, towarzyszki zabaw i młodzież. Nie lubiano mnie i nazywano „księżniczką“, ale to właśnie schlebiało mojej miłości własnej i potęgowało jeszcze dumę.
Z tego powodu żaden młody człowiek nie zbliżał się do mnie — i byłabym niezawodnie dotychczas rutkę siała, gdyby nie to, że niespodzianie zostałam raz na zawsze z mojej wady wyleczona.
Było to przed spowiedzią wielkanocną. Przy rachunku sumienia przyszło mi na myśl pytanie, czy moja duma nie jest tem samem, co pycha, która, jak wiadomo, stoi na czele grzechów głównych.
Przystąpiwszy więc do konfesjonału, w którym siedział nie mój zwykły spowiednik, ale jakiś wiekowy już ksiądz, wyznałam wkońcu, po całej litanji innych grzechów, że jestem ogromnie dumna.
Ale staruszek nie dosłyszał widocznie dokładnie, albowiem otoczył dłonią ucho i zapytał:
— Jaka jesteś?
— Dumna, odrzekłam nie bez poczucia pewnej wewnętrznej dumy, albowiem wydawało mi się, że byle kto nie może mieć takiego grzechu.
— Aha! dumna! No, proszę! A z czegożeś ty, moje dziecko, taka dumna?
Milczałam, albowiem nie mogłam znaleźć narazie odpowiedzi.
— Czy może ty pochodzisz z jakiego historycznego rodu?
— Nie, wcale nie. Ot, szlachcianka jestem, jak każda inna, ale żeby tam ród mój miał być aż historyczny, to wcale nie.
— Aha! To może ty jesteś bardzo utalentowana, albo uczona?
— Ii... Artystką nie jestem, a co do uczoności, skończyłam pensję, ale teraz ciocia wprowadza mnie w świat, więc nawet niebardzo mam czas co czytać.
— No! już wiem: musisz być bardzo bogata?
— Nie, ojcze. Tata ma wioseczkę, ale i trochę długów, a ciocia żyje z emerytury po mężu.
— Cóż wreszcie? Bo... mnie to tam nie obchodzi i nie dowidzę, ale, jeśli nie to i nie drugie, to chyba musisz być bardzo urodziwa?
— Tak sobie... niczego! Brzydka może nie jestem, ale gdzie mi tam do piękności...
— Aha! — rzekł znowu ksiądz.
I po chwili do mnie:
— No, to uspokójże się, moje dziecko, bo ty jesteś głupia, nie dumna, a to wcale nie jest grzech...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I oto w jaki sposób straciłam raz na zawsze moją dumę.

1903.



DWIE ŁĄKI
Były dwie krainy, leżące obok siebie, niby dwie łąki niezmierne, przedzielone tylko jasnym strumieniem. Brzegi tego strumienia rozchylały się w jednem miejscu łagodnie na obie strony, tworząc bród miałki w kształcie jeziorka o wodach cichych i przezroczych. Pod błękitną tonią widać było dno złote, z którego wyrastały łodygi lotosu, rozkwitającego nad wodną szybą kwieciem różowem i białem; tęczowe łątki i motyle wiły się wokół kwiatów, a wśród palm nadbrzeżnych i wyżej, w promiennem powietrzu, dzwoniły, jak srebrne dzwonki, ptaki.

I to było przejście z jednej krainy do drugiej.
Pierwsza zwała się Łąką Życia, druga Łąką Śmierci.
Stworzył obie najwyższy i wszechmogący Brahma, który w krainie Życia rozkazał włodarzyć dobremu Wisznu, a w krainie Śmierci mądremu Sziwie.
I rzekł:
— Czyńcie, jako rozumiecie najlepiej.
Więc w krainie, należącej do Wisznu, zawrzało życie. Poczęło wschodzić i zachodzić słońce, nastały dnie i noce, przestworza morskie jęły wzdymać się i opadać; na niebie pokazały się ciężarne dżdżem obłoki, ziemia porosła puszczą, zaroiło się od ludzi, zwierząt i ptaków. By zaś wszystkie twory żyjące mogły rozradzać się i mnożyć, stworzył dobry bóg Miłość, której nakazał, aby zarazem była szczęściem.
A wtedy Brahma zawołał go przed swoje oblicze i rzekł:
— Nic doskonalszego nie zdołasz wymyślić na ziemi, że zaś ja uczyniłem niebo już pierwej, przeto odpocznij i niech te istoty, które nazwałeś ludźmi, snują dalej bez żadnej pomocy nić Życia.
Wisznu usłuchał rozkazu Brahmy i ludzie poczęli odtąd sami myśleć o sobie. Z ich dobrych pomysłów zrodziła się radość, a ze złych smutki, więc ze zdziwieniem spostrzegli, że Życie nie jest nieustannem weselem, ale że ową jego nić, o której mówił Brahma, przędą jakby dwie prządki, z których jedna ma uśmiech na twarzy, a druga łzy w oczach.
Udali się tedy przed tron Wisznu i poczęli się skarżyć:
— Panie, ciężkie jest Życie w smutku.
A on rzekł:
— Niechaj was pociesza Miłość.
Usłyszawszy to, odeszli uspokojeni, albowiem miłość rozpraszała istotnie ich smutki, które wobec szczęścia, jakie ona daje, wydawały się tak błahe, że niewarto było na nie zważać.
Ale Miłość jest zarazem wielką rodzicielką Życia, więc, jakkolwiek ogromna była ta kraina, w której włodarzył Wisznu, wkrótce dla tłumów ludzkich nie starczyło ni jagód leśnych, ni miodu skalnych pszczół, ni owoców na drzewach. Wówczas ci, którzy byli najrozumniejsi, wzięli się do karczowania lasów, do uprawy pól, do siejby zboża i do zbierania plonów.
I w ten sposób powstała na ziemi Praca. Wkrótce wszyscy musieli się do niej zabrać, tak, że stała się ona nietylko podstawą Życia, ale niemal życiem samem.
Ale z pracy zrodził się Trud, a z trudu Zmęczenie.
Gromady ludzi stanęły znów przed tronem Wisznu.
— Panie! — wołały, wyciągając ręce — trud osłabił nam ciała, zmęczenie rozsiadło się w naszych kościach i chcielibyśmy odpocząć, a życie przymusza nas wciąż do pracy!
Na to Wisznu rzekł:
— Wielki Brahma nie zezwolił mi rozwijać dalej Życia, ale wolno mi stworzyć coś takiego, co będzie jego przerwą a przeto i wypoczynkiem. I stworzył Sen.
Ludzie z radością przyjęli ten nowy dar i wkrótce uznali go za jeden z największych, jakie otrzymali z rąk boga.
We śnie koiły się troski i zawody, we śnie krzepiły się siły zmęczonych, sen osuszał, jak dobra matka, łzy smutku i otaczał głowy śpiących, jakby cichą mgłą zapomnienia. Więc ludzie wychwalali sen, mówiąc:
— Bądź błogosławion, albowiem lepszyś jest od życia na jawie.
I jedno tylko mieli mu do zarzucenia, że nie trwa wiecznie, że następuje przebudzenie, a po przebudzeniu praca — i nowe trudy i zmęczenie.
Myśl ta poczęła ich trapić tak ciężko, że po raz trzeci udali się do Wisznu.
— Panie — mówili — dałeś nam dobro wielkie i niewysłowione, ale niezupełne. Spraw, aby sen był wieczny.
Wisznu zaś zmarszczył swoje boskie brwi, jakby zgniewan ich natręctwem i odpowiedział:
— Tego ja wam już dać nie mogę, ale idźcie do rzecznej przeprawy, a po drugiej jej stronie znajdziecie to, czego szukacie.
Ludzie usłuchali głosu bóstwa i zastępy ich pociągnęły zaraz nad jeziorko, a stanąwszy nad niem, poczęły spoglądać na drugą stronę.
Za cichą i jasną, haftowaną kwieciem tonią, ciągnęła się Łąka Śmierci, czyli kraina Sziwy.
Nie wschodziło i nie zachodziło w niej słońce, nie było dnia i nocy, ale całe przestworze nasycała liljowa, jednostajna jasność.
Żaden przedmiot nie rzucał tam cienia, bo owa jasność przenikała wszędy, tak, iż zdawała się tworzyć istotną treść wszechrzeczy.
Kraina nie była pustynna: jak okiem sięgnąć, widniały w niej doliny i wzgórza, porosłe ślicznemi kępami drzew, wokół których wiły się pnącze, zwoje bluszczu i winogradu zwieszały się ze skał. Ale i skały i pnie drzew i smukłe łodygi roślin były niemal przezrocze, jakby ze zgęszczonego światła uczynione.
Liście bluszczu miały leciuchne, różane blaski zorzy porannej, a wszystko było cudne, ukojone jakiemś nieznanem na Łące Życia ukojeniem, przeczyste, niby pogrążone w świetlistej zadumie, niby senne i uśpione snem błogim, nieprzespanym.
W jasnem powietrzu nie było najmniejszego powiewu, nie poruszał się żaden kwiat, nie zadrgał żaden listek.
Ludzie, którzy przyszli na brzeg gwarno i z głośną rozmową, uciszyli się na widok tych liljowych, nieruchomych przestworów i tylko szeptem poczęli powtarzać:
— Jaka tam cisza i jak wszystko spoczywa w świetle!
— O tak, tam spokój i wieczny sen...
Więc niektórzy, najbardziej zmęczeni, rzekli po chwili:
Pójdźmy szukać wiecznego snu.
I weszli w wodę. Grająca tęczą toń rozstąpiła się zaraz przed nimi, jakby chcąc im przejście ułatwić. Ci, którzy pozostali na brzegu, chwyceni nagłą tęsknotą, poczęli na nich wołać, — lecz żaden z nich nie odwrócił głowy — i szli dalej lekko i ochoczo, widocznie coraz bardziej urokiem cudnej krainy przyciągani.
Tłum, patrzący z brzegu Życia, zauważył też, że ciała ich, w miarę jak się oddalali, stawały się rozwidnione, przejrzyste, coraz lżejsze, coraz bardziej świetlane, coraz promienniejsze i jakby topniejące w tej powszechnej jasności, która napełniała Łąkę Śmierci.
A gdy przeszli, układali się do spoczynku wśród tamtych kwiatów i drzew, lub u podnóża skał. Oczy ich były zamknięte, ale twarze miały wyraz nietylko niewysłowionego spokoju, lecz i takiego szczęścia, jakiego na Łące Życia nie dawała nawet Miłość.
Co widząc, pozostali przy Życiu mówili do siebie wzajem:
— Słodsza i lepsza jest kraina Sziwy...
I poczęli przechodzić coraz liczniej na drugą stronę. Szły, jakby uroczyste korowody starców, i ludzi dojrzałego wieku i mężów z żonami i matek, prowadzących za ręce dzieci maleńkie i młodzieńców, i dziewcząt, a potem tysiące i miljony ludzi jęły się tłoczyć u Cichego Przejścia, aż wreszcie Łąka Życia wyludniła się prawie zupełnie. Wówczas Wisznu, którego zadaniem było strzec Życia, przeraził się własną, udzieloną w gniewie radą i, nie wiedząc, co począć, udał się do najwyższego Brahmy.
— Stworzycielu — rzekł — ratuj Życie! Oto dziedzinę śmierci uczyniłeś tak jasną, tak piękną i szczęsną, że wszyscy opuszczają moje królestwo.
— Żali nie pozostał ci nikt? — zapytał Brahma.
— Jeden tylko młodzieniec i jedna dziewczyna, panie, którzy, kochając się niezmiernie, woleli wyrzec się wiecznego ukojenia, niż zamknąć oczy i nie patrzyć na siebie więcej.
— Czego więc żądasz?
— Uczyń krainę śmierci mniej piękną i szczęśliwą, bo inaczej i tych dwoje opuści mnie za innymi, gdy minie wiosna ich miłości.
Na to Brahma zamyślił się przez chwilę, poczem rzekł:
— Nie! Nie ujmę piękności i szczęścia krainie śmierci, ale uczynię co innego, by ratować Życie. Odtąd ludzie muszą przechodzić na drugą stronę, ale nie będą już przechodzili chętnie.
To rzekłszy, utkał z ciemności grubą, nieprzeniknioną zasłonę, a potem stworzył dwie straszne istoty, z których jedna zwała się Boleść, a druga Trwoga, i kazał im tę zasłonę zawiesić u przejścia.
I od tej chwili Łąka Wisznu zaroiła się znowu Życiem, bo jakkolwiek kraina Śmierci pozostała tak samo jasna, cicha i szczęśliwa, jak poprzednio, ludzie bali się Przejścia.
1904.



U BRAMY RAJU

Puk, puk! otwórz, święty Pietrze!
— Kto tam?
— Ja, miłość.
— Jaka miłość?
— Chrześcijańska.
Święty Piotr uchylił nieco podwoi, ale całkiem ich nie otworzył, gdyż doświadczenie nauczyło go wielkiej ostrożności. Więc przez szparę tylko zapytał:
— A ty tu czego chcesz?
— Schronienia.
— Jak to, schronienia?
— Bo nie mam się gdzie podziać.
— A przecie kazano ci mieszkać na ziemi.
— Ale ludzie mnie wypędzili.
— Bój-że się Boga! więc dla kilku złych ludzi wyrzekłeś się swojej świętej służby i swego posłannictwa?
— Mnie nie kilku ludzi wypędziło, ale wszystkie narody ziemskie.
Święty Piotr roztworzył całkiem drzwi, wyszedł nazewnątrz Raju i siadł przed bramą na kamieniu.
— Cóż się to stało? — zapytał z niepokojem. O! ale widzę, że nie przyszłaś tu sama. Kogoż to z sobą prowadzisz?
— To moje córki: Sprawiedliwość, Litość i Prawda.
— Wypędzono je także?
— Tak. Niema już dla nas miejsca między narodami ziemi.
— Ciągle mówisz o narodach ziemi, ale się przecie zastanów. Ludzie zawsze grzeszyli przeciw tobie, narody zawsze wiodły z sobą wojny okrutne, a jednak nie uciekłaś od nich.
— Ludzie grzeszyli i narody wiodły wojny okrutne, ale w głębi serc miały wiarę i przekonanie, że to ja powinnam być podstawą życia. Teraz ta wiara wypaliła się do cna. Nie zostało z niej ani śladu, święty Pietrze, i dlatego, naprawdę ja już nie mam nic do roboty na ziemi.
— Skądże to poszło? — zapytał święty Piotr.
Miłość Chrześcijańska wyciągnęła ramię ku dołowi, kędy w otchłaniach przestrzeni widać było wirującą kulę ziemską i, ukazawszy na niej palcem ciemną plamę, odrzekła:
— Stamtąd.
Święty Piotr utkwił oczy w ową ciemną plamę, patrzył długo i wreszcie rzekł:
— Widzę... Miasto! a w niem i naokół mnóstwo pomników...
— Pomników tego, któremu na imię było: Nienawiść.
— Tak... Poznaję... To on... i rozumiem.
— Więc puść mnie święty Kluczniku.
— Zaraz. Tylko powiedz mi jeszcze, czy nie próbowałaś pójść gdzieindziej?
— Poszłam na Zachód, ale tam cały kraj w stronnictwach i nawet bracia braci tak nienawidzą, że zupełnie nie było dla mnie miejsca.
— Mogłaś pójść jeszcze dalej — za morza.
— Nie miałam pieniędzy.
— No, a w drugą stronę od miasta Nienawiści?
— Nie miałam... paszportu.
— Nigdzie nie mogłaś?
— Nigdzie.
— Więc gdyby nasz Pan Ukrzyżowany chciał znowu zstąpić na ziemię...?
— Och święty Pietrze, nie puszczonoby Go lub wyszydzono.
Nastała chwila milczenia, poczem Apostoł podniósł głowę, spojrzał ze smutnem ździwieniem na Miłość Chrześcijańską i zapytał:
— Ale powiedz mi wreszcie, co im zastąpi Jego naukę i ciebie?
A ona odrzekła:
— Powiadają, że rynki zbytu.
1904.



PRZYGODA ARYSTOKLESA
Akryzione, żona Ktezipa, golibrody z Eginy, była to rządna gospodyni, ale niewiasta nieco swarliwa, trzymająca krótko niewolników i męża. To też, ujrzawszy go pewnego razu, wracającego dość nierównym krokiem z portu w towarzystwie nieznanego człowieka, wypadła natychmiast przed dom i, wziąwszy się pod boki, poczęła wypytywać:

— Cóż to za drągala za sobą prowadzisz? Założę się o dwie drachmy, że znów kupiłeś niewolnika.
— Krysiu, tylko uspokój się! — odrzekł pokorny Ktezip. — Wiesz, że do obsługi gości potrzeba mi trzech ludzi, a Kaljas zestarzał się ogromnie. Wczoraj dziobnął nożyczkami Archytasa za lewem uchem, wskutek czego Archytas nie chciał za strzyżenie zapłacić. Tak nie można... Musiałem kupić kogoś do pomocy, więc kupiłem i... tanio kupiłem...
— A dla dobicia targu spiłeś się z tym, który cię oszukał?...
— Mam trochę czkawki, ale nikt mnie nie oszukał. Sprzedał mi go jakiś bardzo porządny Spartanin... Pollis... tak! — Pollis! Nie byle kto, bo powiedział, że wraca z Syrakuz, gdzie był posłem do tyrana Djonizjusza, który mu właśnie tego człowieka darował.
— To głupi był, że go i darmo wziął, a tyś jeszcze głupszy, żeś za niego zapłacił. Dość spojrzeć, żeby poznać, że to jakiś niedołęga.
— Bo miał morską chorobę, ale spójrz jeno na jego twarz i barki. Pachołek, jak dąb, niech się tylko trochę odżywi...
— Tak, odżywi! Czterech będzie teraz, dzięki twojej mądrości, darmozjadów, którzy w tydzień więcej pożrą i wypiją, niż w miesiąc zarobią.
Tu, zmierzywszy gniewnym wzrokiem niewolnika, spytała nagle:
— Czego patrzysz na mnie, jak kozieł na wodę?
A niewolnik skłonił się i odpowiedział:
— Ja się wykupię, pani... Pochodzę z dobrej rodziny i mam możnych przyjaciół.
— Na Atenę Ergane! — zawołała Akryzione. — Znamy się na tych dobrych rodzinach i tych wszystkich przyjaciołach. Każdy nowo kupiony tak mówi, żeby go napychać jadłem po gardło i nie zapędzać do roboty. Coś za jeden?
— Jestem Ateńczyk, pani, syn Aristona z Kollitu. Imię moje jest Arystokles, a przezwisko, które może obiło się o twe uszy... Platon.
— Plato? Pierwsze słyszę! A umiesz strzyc i golić?
— Nie, pani.
Na to Akryzione zwróciła się znów do męża:
— Zgóry wiedziałam, że będzie do niczego...
1906.



DIOKLES
Boski Sen ukoił Ateny, i w ciszy głuchej można było nieledwie usłyszeć oddech śpiącego miasta. Blask księżyca pogrążył, jakby w rozlewnej, srebrnej i sennej kąpieli, wzgórza, Akropol, świątynie, lasy oliwne i kępy czarnych cyprysów. Ucichły fontanny, zasnęły straże scytyjskie przy bramach, zasnęło miasto, zasnęła okolica.

Wśród głębokiej nocy czuwał tylko młody Diokles — i, wsparłszy czoło na stopach posągu Pallady, bielejącego w ogrodach Akademji, objął ramionami nogi bogini i wołał:
— Ateno, Ateno! ty, która niegdyś zjawiałaś się widocznie oczom ludzkim, usłysz mnie! zmiłuj się nade mną! wysłuchaj mojej modlitwy!
I, oderwawszy czoło od marmurowych nóg Dziewicy, wzniósł oczy ku jej twarzy, którą rozświecał w tej chwili wąski promień księżyca, lecz odpowiedziało mu milczenie. Nawet, zwykły w godzinach nocnych, lekki powiew od morza ucichł i żaden liść nie poruszał się na drzewach.
Więc serce wezbrało w chłopcu żalem niezmiernym, a żal ów począł mu spływać łzami po cudnej twarzy.
— Ciebie jedną chcę czcić i wysławiać nad wszystkie bogi — błagał dalej — ciebie jedną, patronko moja! Aleś ty sama wlała mi w duszę tę tęsknotę i tę żądzę, która mnie pali, jak ogień. Zgaś ją, albo ją nasyć, o boska! Daj mi poznać Prawdę najwyższą. Prawdę prawd, duszę wszechrzeczy, a ja w ofierze złożę jej życie i wszelkie jego rozkosze. Zrzeknę się bogactw, oddam młodość, piękność, miłość, szczęście i nawet sławę, którą ludzie poczytują za największe dobro i największe błogosławieństwo bogów.
I znów bił czołem w marmur, a modlitwa płynęła mu tak z głębin duszy, jak dym ofiarny płynie z kadzielnicy. Cała jego istność zmieniła się w siłę błagalną. Zapamiętał się u stóp bogini, zapomniał, gdzie jest, co się z nim dzieje, ogarnął go niby pół-sen, w którym została mu jedna-jedyna świadoma, a zarazem nieprzeparta myśl, że na takie zaklęcie odpowiedź nadejść powinna.

∗             ∗

Jakoż nadeszła. Gałęzie oliwek i wierzchołki cyprysów zachwiały się nagle i poczęły się pochylać, jakby zerwał się w tej chwili wiatr nocny, a szum liści i cyprysowych igieł zmienił się w ludzki głos, który zabrzmiał w górze i po całym ogrodzie jakby wielu ludzi wołało naraz ze wszystkich stron:
— Dioklesie! Dioklesie!...
Chłopiec drgnął, rozbudził się i jął rozglądać się dokoła, w mniemaniu, że może towarzysze szukają go po nocy.
— Kto mnie woła? — zapytał.
A wtem marmurowa dłoń oparła się na jego ramieniu.
— To ty wołałeś — rzekła bogini — więc wysłuchałam cię i otom jest przy tobie.
Boska trwoga podniosła włosy na głowie młodzieńca; padł na kolana i począł powtarzać, zarazem w przerażeniu i zachwycie:
— Tyś przy mnie? niepojęta, straszna, niewysłowiona!...
Lecz ona kazała mu powstać i rzekła:
— Chcesz poznać prawdę najwyższą, jedyną, która jest duszą świata i istotą wszech-rzeczy. Wiedz jednak, że nikt z potomków Deukaliona nie widział jej dotychczas bez osłon, które dla oczu ludzkich zakrywają ją i będą zakrywały na zawsze. Drogo ci może przyjdzie okupić zuchwałą twą żądzę, ale żeś mnie przez życie własne zaklął, przetom gotowa ci dopomóc, jeśli dla niej wyrzekniesz się bogactw, władzy, miłości i sławy, która, jako rzekłeś, jest największem błogosławieństwem bogów.
— Wyrzekam się świata całego i nawet słońca! — zawołał z zapałem Diokles.
Cyprysy i oliwki schylały wciąż wierzchołki przed potężną córą Diosa. Zdawało się, że bogini rozmyśla nad przysięgą młodzieńca.
— Lecz — rzekła po chwili — i ty nie ujrzysz jej odrazu. Co rok tylko poniosę cię ku prawdzie w noc podobną, a ty odwiniesz jedną zasłonę i rzucisz ją za siebie. Mocą zaś moją nieśmiertelną sprawię, że nie umrzesz, póki nie odwiniesz ostatniej. Czy zgadzasz się na to, Dioklesie?
— Niech się spełni i spełnia zawsze twa wola, o Pani mądra! — odpowiedział młodzieniec.
Wówczas bogini, zzuwszy marmurową odzież, zmieniła się w kształt promienny i lekki, jak światło, poczem, chwyciwszy Dioklesa na ręce, wzbiła się w górę i poczęła przecinać chybkim lotem boski eter, podobna do jednej z tych gwiazd, które w noce letnie przelatują tak często nad uśpionym Archipelagem.

∗             ∗

Lecieli wartko, jak myśl, aż zatrzymali się w nieznanej krainie, na niebotycznej górze, wyższej, niż Olimp, Ida, Peljon i Ossa. Tam, na stromym szczycie, ujrzał Diokles coś jakby postać niewieścią, owiniętą tak szczelnie w liczne zasłony, że prawdziwych jej kształtów niepodobna było rozpoznać. Naokół owej postaci drgało jakieś dziwne, tajemnicze światło, odmienne od wszystkich świateł ziemskich.
— Oto jest prawda — rzekła Atena. — Widzisz, jak promienie jej, chociaż przyćmione przez zasłony, przenikają je jednak i świecą. Gdyby nie słaby ich odblask, który pada na ziemię i który chwytają źrenice mędrców, ludzie, jak mieszkańcy krain Cymeryjskich, brodziliby w ustawicznym mroku i nocy.
— Przewodniczko niebieska — odpowiedział Diokles — gdy zerwę pierwszą zasłonę, prawda mi jaśniej zaświeci.
— Zerwij — rzekła bogini.
Więc Diokles chwycił za tkaninę i ściągnął ją z prawdy. Żywsze światło zajaśniało mu zaraz w oczach i cały zapatrzony w promienną postać, nie zauważył nawet, że zasłona, gdy ją wypuścił z rąk, zmieniła się w białego łabędzia i uleciała w dal mroczną.
I stał długo przed Prawdą — znów jakby w półśnie, — oderwany od życia, wyniesion w zaświatowe przestwory, próżen ziemskich myśli, z nieznanej istności nieznaną moc czerpiący i uciszony w sobie.
— O jasna! — mówił — o wieczysta! — o duszo świata!...

∗             ∗

Dotrzymał złożonej przed bóstwem przysięgi. Był bogaty, więc, gdy nieraz przechadzał się z rówieśnikami, czy to w ogrodzie Akademosa, czy po drodze, wiodącej na Akropol, czy wśród lasów oliwnych między miastem a portem, przyjaciele zwracali się ku niemu ze zdziwieniem i wyrzutami.
— Dioklesie! — mówili — ojciec twój nagromadził skarbów bez miary, a ty rządzisz niemi dowolnie. Czemu to nie wyprawiasz nam uczt wspaniałych, takich, jakie dla młodych Ateńczyków wyprawiał bogom podobny Alcybiades? Dlaczego gardzisz biesiadną rozmową, tańcem, głosem formingi i cytry? Czyś się do cyników zapisał, że nie dbasz nawet o dom własny i komnat nie zdobisz, jak taki pan zdobić je powinien? Rozważ, że i bogactwo jest darem bogów, którego nie wolno odrzucać.
A Diokles odpowiadał im pytaniem:
— Powiedzcie mi, zali Prawdę można kupić nawet za wszystkie skarby króla perskiego?
Więc niektórzy nie szczędzili mu przygan, ale byli i tacy, którzy mniemali, że wyrośnie z niego mędrzec wielki, większy może od wzniosłego Platona.
On zaś trwał w ubóstwie.
Ale za to pewnej jasnej nocy druga zasłona uleciała mu znów łabędziem z rąk w ciemne przestworze i Prawda prawd zajaśniała mu jeszcze silniej przed oczyma.

∗             ∗

Był ślicznym młodzieńcem. Pierwsi dostojnicy w Atenach, filozofowie, sofiści i poeci błagali go o przyjaźń, aby przez wpatrywanie się w jego piękność zbliżyć się do piękna przedwiecznych idei[1].
Ale on odrzucał ich dary, zabiegi i przyjaźń...
Dziewczęta, które zbierały się przy fontannach na Stoa i na Ceramiku, oplątywały go warkoczami i zamykały w kołach tanecznych. Przecudne, do nimf podobne hetery rzucały mu nieraz pod nogi poświęcone Adonisowi gałązki kopru, lub próbowały szeptać mu do ucha przez kielichy rozkwitłych lilji i powojów słowa pieściwe i słodkie, jak muzyka fletów arkadyjskich...
Wszystko napróżno!
— Pójdź — mówiła mu raz najpiękniejsza z dziewczyn ateńskich, prawdziwa, wcielona Charyta — oczy moje, jak gwiazdy świecące, włosy, jak wonne hjacenty, a łono moje, jak łono Heleny. Pójdź, Dioklesie, albowiem nawet bogowie w niebie nie znają większej rozkoszy nad miłość.
Lecz Diokles uśmiechnął się tylko smutnie i odrzekł:
— I ten ptak, o boska, odleciał już daleko ode mnie.
Jakoż trzeci łabędź rzeczywiście odleciał od niego trzeciej czarownej nocy.

∗             ∗

Poczęły płynąć lata, jak obłoki, które nad Atenami burzliwy Boreasz pędzi zimą od przepaścistych gór Trackich ku morzu. Diokles z młodzieńca stał się mężem dojrzałym. Rzadko brał udział w dysputach filozofów, rzadko zabierał głos w sprawach publicznych, jednakże w mieście poczęto podziwiać jego wymowę i mądrość. Niejednokrotnie obywatele ofiarowywali mu wysokie urzędy, a znajomi i przyjaciele namawiali go, aby chwycił ster nawy ojczystej i wyprowadził ją z odmiałów i wirów na spokojne wody. Ale on widział, jak już w Atenach rozprzęga się żywot społeczny, jak wśród nienawiści i walk stronniczych ginie miłość ojczyzny, jak jego przestrogi, niby ziarna, skazane na zatratę, na płonną i zdziczałą padają rolę, więc tem bardziej odpychał od siebie tę władzę, której się ślubem wyprzysiągł. I raz, gdy tłumy chciały go niemal zmusić, aby stanął na ich czele, rzekł im:
— O Ateńczycy! sami sobie jesteście nieprzyjaciółmi. Jako człowiek, mam dla was łzy, ale gdybym był nawet bogiem, rządzićbym wami nie potrafił.

∗             ∗
Wszelako po wybuchu wojny, poszedł wespół z innymi bronić ojczystego grodu i wrócił okryty ranami. Gdy jednak najmężniejszym rozdawano wieńce na Akropolu, nie było go w orszaku wojowników i nie pozwolił wyryć swego imienia na desce miedzianej, którą zawieszono w świątyni.
∗             ∗

Wzgardził wreszcie większą jeszcze sławą, którą mógł na igrzyskach uzyskać. Pod starość sklecił z gałęzi wierzbowych chatę koło kamieniołomów Pentelikonu i, porzuciwszy miasto, usunął się zdala od ludzi. Zwolna zapomniano też o nim w Atenach, a gdy przychodził czasem na rynek, aby kupić chleba i oliwy, znajomi przestali go wkońcu poznawać.
I tak żył długo samotny, wyniosły, zamknięty w sobie i w jakimś ogromnym, choć cichym i łagodnym smutku pogrążony.

∗             ∗

Upłynęło jeszcze kilka Olimpjad. Włosy zbielały na głowie Dioklesa, postać pochyliła się ku ziemi, oczy zapadły w głąb czaszki i starość wyssała mu siły. Krzepił się tylko myślą, że, jeśli wkrótce przyjdzie mu porzucić podsłoneczną krainę, to przedtem jeszcze zobaczy Prawdę najwyższą, przedwieczną Macierz wszystkich prawd w świecie.
A czasem myślał także, że, jeśli Parka nie przetnie zaraz potem nici jego życia, to może wróci do miasta, do ludzi i przyniesie im więcej, niż przyniósł ongi Prometeusz.

∗             ∗
Aż nakoniec nadeszła wielka mistyczna noc, w której bogini chwyciła go znów w ramiona i, zaniósłszy na niebotyczną górę, postawiła go przed Prawdą.

— Patrz — rzekła — jak Ona pała już i świeci. Ale, nim wyciągniesz ku niej swe dłonie po raz ostatni, wysłuchaj pierwej słów moich. Owe zasłony, które w ciągu długich lat odlatywały od ciebie, jako łabędzie, to były złudzenia twojego żywota. Jeśli ci żal ostatniego, lub jeśli obawa napełnia ci serce, to cofnij się, póki czas jeszcze, a ja cię zniosę z tych wyżyn, abyś jak inni ludzie domierzył w padole dni swoich.
— Życiem poświęcił dla tej jednej chwili! — zawołał Diokles.
Poczem zbliżył się z biciem serca ku pałającemu posągowi, mrużąc powieki chciał drżącemi rękoma ostatnią zasłonę, zerwał ją i rzucił za siebie.
Lecz nagle stało się coś strasznego.
W tej samej chwili w oczy jego uderzył jakby grom — i ogarnęła go ciemność tak okropna, że najczarniejsza noc Hadesu wydać się mogła przy niej dniem białym.
A wśród takiej nocy rozległ się pełen niewysłowionej trwogi i bezbrzeżnego bolu głos Dioklesa:
— Ateno! Ateno! nic niema pod zasłoną i nic nie widzę!!!
Lecz na ów krzyk rozpaczy odpowiedziały mu surowe słowa bogini:
— Oślepły od blasku Prawdy twoje źrenice i uleciało ostatnie złudzenie, że śmiertelnik może ją ujrzeć bez osłon.
Zapadło milczenie

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Zwodzisz zawsze tych, którzy ci zaufają — jęknął Diokles — więc zwiodłaś i mnie, bóstwo okrutne i kłamliwe. Ale skoro nie ujrzę już nigdy Prawdy Najwyższej, to ześlij mi choć śmierć-wybawicielkę.
I taki żal nadludzki drgał w jego słowach, że wzruszył nawet Atenę.
Więc, położywszy mu dłoń na nieszczęsnej głowie, rzekła łagodnie:
— Oto ci ją zsyłam, Dioklesie, a z nią razem i tę ostatnią pociechę, że, gdy cię ona ukoi, wówczas ujrzysz tę jasność, od której za życia oślepły twoje oczy.

∗             ∗

Noc bladła i mdlała, ale świt wstawał szary, zimny, smutny. Z chmur, nagromadzonych na niebie, poczęły padać obficie gęste, białe płatki śniegu i zasypywać śmiertelne szczątki Dioklesa.

1906.



DZWONNIK
Dlaczego nie wymieniam nazwiska miasta, którego osobliwości zwiedzałem w sierpniu zeszłego lata, to się pokaże z dalszego ciągu tego opowiadania. Tymczasem dość będzie powiedzieć, że jest to miasto, leżące w granicach Królestwa Polskiego i zewszechmiar godne widzenia. Posiada ono ciekawe, kryte chodniki, czyli tak zwane podcienia przy domach na rynku, stary ratusz i jeszcze starszą wielką, omszałą katedrę z wnętrzem pełnem ciekawych zabytków i z grobowcami takich ludzi, o których znana pieśń mówi:

„Oni światu przegrażali, a choć dzisiaj w trumnie,
Przecież okiem marmurowem spoglądają dumnie“.

Po przyjeździe, ponieważ mogłem pozostać tylko do wieczora, począłem w gospodzie wypytywać o człowieka, któryby mi mógł prędko i dokładnie miasto pokazać. Odpowiedziano mi, że, o ile to chodzi o katedrę, może to uczynić najlepiej kościelny, który wcale nie jest zwykłym dziadem, ale dozorcą całej usługi miejscowej, a zarazem dzwonnikiem i który, służąc przy katedrze od lat czterdziestu kilku, zna ją niegorzej od „samego księdza biskupa“ i pokazuje z wielkiem zamiłowaniem.
Upewniony w ten sposób, w kwadrans później zapukałem do domku, który przy ogromie katedry wydawał się, jak mały grzybek, wyrosły w cieniu ogromnego dębu. Otworzył mi sam kościelny, — jedyny, jak się pokazało, domku mieszkaniec i, wysłuchawszy, o co idzie, zgodził się chętnie przewodniczyć mi po kościele i cmentarzu.
Był to starzec z białą, jak mleko, czupryną, nasuniętą na oczy i z białym, obwisłym ku dołowi wąsem. Wyglądał na chodaczkowego szlachcica. Uderzyła mnie jego szczególnie delikatna, niemal młodzieńca cera i wypukłe, niebieskie oczy, patrzące badawczo i nieufnie. To nieufne spojrzenie stanowiło dziwną sprzeczność z dobrotliwym, a nawet naiwnym wyrazem twarzy. Po pierwszych słowach, jakie staruszek wymówił, poznałem, że nie należy do ludności miejscowej.
— A czy pan nie z Litwy? — zapytałem.
Był widocznie przygłuchy lub udawał głuchego, żeby sobie dać czas do namysłu nad każdą odpowiedzią, gdyż przystanął, ogarnął ucho dłonią i dopiero po chwili odrzekł powolnym, przeciągłym głosem:
— Albo co?
— Bo pan ma litewski akcent.
Na to wzruszył ramionami z widocznem niezadowoleniem.
— Litewski akcent! litewski akcent! — powtórzył, przerywając chwilami, jakby rozważał zosobna każde słowo. — Kto jego wie! To i tu ludzie to samo powtarzają, a jaki tam litewski akcent! Oni mówią: noga i ja mówię: noga; oni mówią głowa i ja: głowa. No, tak czegóż ode mnie chcą? Powiadają, że przeciągam? toż wiadomo, że koroniarze sami przeciągają, a jak im to mówić, to się jeszcze śmieją.
— Ja się nie śmieję: ale poznałem, że pan Litwin, bom na Litwie dużo bywał i nawet pisałem o tych rzeczach, które się na Litwie kiedyś działy.
— To pan dobrodziej literata czy jak?
— Tak jest.
— A „jaka książka“ pan o naszej Litwie napisał?
— O wojnach szwedzkich za króla Jana Kazimierza.
Twarz staruszka rozjaśniła się, jakby padł na nią promień słońca i począł mówić prędszym już i żywszym głosem:
— Dobrodzieju! „Potop“ — co? Znam! jakże? I aż mi teraz dziw, żem ja pana odrazu nie poznał, bo ja pański „landszaft“ u jednego księdza widział i nie raz, i nie dwa go oglądał. Ach, Boże ty mój miły! Toż ja z tamtych stron!... ja tam niedaleko od Laudy... Tam trafiają się jeszcze i Butrymy i Gościewicze i Domaszewicze, a w Pacunelach to ja i nieraz zamłodu bywał.
— A Pacunelki zawsze takie ładne?
— Bywają, bywają, ale niektóre to się coś niecoś od tamtych czasów zmieniły. Ach, Boże miły! to pan napisał „Potop“? I pewnie nie kto inny, bom widział „landszaft“. Ot i dobra godzina! Ale już ja panu za te „istorje“ o naszych stronach tak pokażę kościół i wszystko, co w nim jest, jak nikomu nie pokazuję.
Weszliśmy do katedry i pokazywał mi ją rzeczywiście z całego serca, ale nie tak może dokładnie, jak przyobiecał, albowiem myśl jego uleciała widocznie w czasy młodości do gniazd rodzinnych. Zwiedziliśmy jednak kościół i zakrystję dość szczegółowo, obejrzeli obrazy w ołtarzach, stary gotycki tryptyk, renesansowe grobowce rycerzy, którzy „światu przegrażali“, kielichy, monstracje, a nawet i ornaty, spoczywające od kilku wieków w skarbcu, a następnie poszliśmy obejrzyć wieże, z których jedna była zarazem dzwonnicą, mieszczącą w sobie kilkanaście większych i mniejszych dzwonów.
Zwróciłem uwagę na ich liczbę i na okazałą wielkość niektórych, co widocznie ucieszyło staruszka, albowiem rzekł:
— Ej! daleko szukać takiej drugiej dzwonnicy i takich dzwonów. One to, panie, takoż i największa moja pociecha. Nie mogę powiedzieć... tu ludzie dobrzy, spokojny kąt jest, fundusik maleńki — tu zniżył głos i obejrzał się dookoła — jest, ale czasem to tak tęskno, że i zapłaczesz, a nie spłynie ci żałość łzami, to ci jeszcze tęskniej.
— Rozumiem, rozumiem...
— To tak, panie, jak bywało zimą po lasach w sześćdziesiątym trzecim roku. Przykryjesz się w nocy kożuchem, podścielisz się płaszczem, twardo ci, podścielisz się kożuchem, przykryjesz się płaszczem, zimno ci. I tak źle i tak niedobrze. Zawsze coś dolega! Bo, co swoje kąty, to swoje. Jużci i tu swoi. Ale inszy choć do sąsiedniego powiatu polezie, to już mu obco, a tu, panie, daleko, daleko!... Więc jak człowiek sobie pomyśli, że już nigdy w życiu nie obaczy ni tamtejszego pola, ni boru, ni chaty, ni człeka i że nie tam pod krzyżem kości jego spoczną, to jakby mu kto rękę pod żebra włożył i serce ścisnął. Nie ciśnij-że ty, żalu, nie ciśnij! bo i tak lata już cisną.
— A dzwony — zapytałem — to dlaczego pańska pociecha?
— Dlatego, że głos dzwonów idzie, panie, daleko i na wszystkie strony się rozchodzi. Ludzie już go nie słyszą, a on leci i leci przez powietrze, bo takie już ma pozwolenie, żeby aż do nieba dolatywał. No, to ja tak sobie myślę, że, jak zamrę, to mi zadzwonią, to Bóg miłosierny, nim duszę na sąd wezwie, może jej pozwoli, żeby z tym oto głosem poleciała nad naszę Litwę i pobujała nad nią choć z dzionek, jako ta siwowronka nieboga albo ta jaskółka, co aż z za morza przylatuje. Bóg miłosierny! pozwoli choć pożegnać i przeżegnać...
Tu umilkł, tylko wypukłe oczy zaszły mu jakby mgłą, a mnie mimowoli przyszły na pamięć stęsknione słowa Mickiewicza:

„Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś, jak zdrowie,
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił...“

A potem zacząłem przypatrywać się dzwonom.
Jest w dzwonach istotnie coś więcej, niż w innych martwych przedmiotach. Mają imiona, mają niemal ludzkie głosy, czują, jak żywe, ludzką dolę i niedolę, święcą triumfy, opłakują żałobę, wołają na trwogę i niosą modlitwy, skargi i chwałę Bożą od ziemi ku niebu.
— Czy wszystkie tu — spytałem po chwili — mają swoje imiona?
— Nie — odrzekł dzwonnik — wielkie mają, a małe nie mają. Ten największy nazywa się Jan. I co, panie, za głos! jak jęknie, to aż wieża zadrży i wszystkie kawki i gołębie, choć od małego do niego zwyczajne, zrywają się z dachu i z załamków. Ten drugi ma na imię Andrzej, ale dziady, nie wiem dlaczego, przezywają go Bambyk. A tę małą sygnaturkę to ja sam przezwał: Terka.
— Dlaczegóż tak?
Staruszek uśmiechnął się, jakby z pewnem zawstydzeniem:
— Innemu toby ja tego nie powiedział, bo to jakoś i dziwno gadać, ale panu do wszystkiego trzeba się przyznać. Z różnych ja tam pieców chleb jadał na Litwie i na Żmujdzi, więc czas jakiś to ja mieszkał w Wiłkomierzu. A była tam wtedy panna Terka Slepściówna, tak cudnej urody, że chyba takiej drugiej ziemia nie nosiła. I nic jeszcze uroda, ale i głos miała, wszystko taki, że jak się odezwała, tak ty, człowieku, prosto nie wiedział, czy to skowronek zaśpiewał, czy grzeszna dusza ludzka przemówiła. Panna była z wielkiego rodu i z „funduszem“, córka pana marszałka Slepścia, tak choć ja niby i szlachcic, gdzie mnie tam było do niej! Ot jakby „gwiazda“ na niebie pokochał! Patrzył też ja na nią tylko zdaleka, jak na obrazek. Ale jakem tu po sześćdziesiątym trzecim przyjechał, a pierwszy raz tę sygnaturkę usłyszał, to mało się serce we mnie nie skręciło i wraz ja zakrzyknął: — panna Slepściówna! To i dlatego nazwał ja ją: Terka. Wszystkie one miłe duszy — te dzwony — ale ta sygnaturka najmilsza.
— A żyje jeszcze panna Slepściówna?
— Nie było kogo pytać, a jeden, któregom pytał, nie wiedział. Pewnie zamąż poszła, może żyje, może umarła, ale, jeżeli żyje, to musi się także zmieniła. Czterdzieści kilka lat dodać, to już nie to!
Tu westchnął cicho i umilkł.
Na zegarze wieży uderzyła trzecia. Zeszliśmy na dół, a ponieważ staruszek nie chciał przyjąć ode mnie, jako od człowieka, który o Litwie pisał, żadnego wynagrodzenia, więc zaprosiłem go na butelkę miodu i na dalszą gawędkę do pobliskiego kupca.
Jakkolwiek Litwina zawsze łokieć nad ziemią, a dwa w ziemi, jednakże miał do mnie wyjątkowe zaufanie, i z tej pogawędki dowiedziałem się wielu rzeczy. Oglądał się wprawdzie starowina dokoła, choć w salce nie było prócz nas nikogo i chwilami zniżał głos bez żadnej potrzeby, ale wyznał mi, że nie mieszka tu pod własnem nazwiskiem, chociaż papiery ma w porządku. Niby to za sześćdziesiąty trzeci nikogo już nie pociągają, ale że w swoim czasie mocno go szukali, więc woli być ostrożnym: „ktoby tam im wierzył!“ — Miał on z powodu tego pożyczonego nazwiska kłopot i frasunek w swoim czasie niemały! mianowicie, gdy umarł jego rodzony wuj, który zostawił „fundusz“ na Litwie. Ten wuj był człowiek mądry i „takoż“ ostrożny, tak nawet ostrożny, że, gdy zachorował, chciał koniecznie mieć jeszcze za życia spisany akt zejścia... „że to, jak bumagi nie będą w porządku, zaraz wszystko rozdrapią“. Nie można mu było żadną miarą wytłumaczyć, że aktu zejścia za życia spisywać niepodobna. Koniec końcem jednak bumagi zostawił w takim porządku, że coś tam tylko „zachwycili“, ale wszystkiego rozdrapać nie mogli. Natomiast, jakże trudno było potem dochodzić spadku człowiekowi, który na Litwie był skazany na śmierć i musiał ukrywać się pod zmienionem nazwiskiem gdzie indziej. Szczęściem był w Grodnie synowiec po rodzonym bracie, „Tadziuk“, który cały spadek odebrał, poczem do Królestwa przyjechał i oddał uczciwie, co się należało.
— Dlatego — kończył opowiadanie staruszek — ja pana bardzo proszę, aby pan nikomu nie powiedział, ani gdzie mnie pan widział, ani jak ja się teraz nazywam. A toby conajmniej zaraz odebrali to, co Tadziuk tu odwiózł.
— Toś pan był jednak skazany na śmierć w sześćdziesiątym trzecim? — spytałem.
— Kto za Murawjewa nie był skazany? — odpowiedział. — A ja, nim był skazany, to przedtem był już powieszony.
— Jakto?
— A tak. Jechał ja raz z żydkiem do oddziału i z pieniędzmi, aż tu nas napadły jakieś, panie, marudery kozackie i obu powiesili. No, szczęściem niespodzianie nadszedł pan Narbutt, kozaków rozegnali, a nas odcięli.
— I odżyłeś pan?
Spojrzał na mnie, jakby ze zdziwieniem, że z ust człowieka, które pisze książki, mogło wyjść równie głupie pytanie.
— Toż gdybym nie odżył, tobym z panem teraz nie gadał!
— Prawda, prawda, ale jakże to było?
— Żydek, co miał cieńszą szyję, poszedł na tamten świat, a ja, co miał grubszą, wrócił — mówił powoli starzec. — Był też tam przy oddziale jeden młody medyk z akademji z Warszawy, który nas ratował. Ale potem, gdy już ja otrzeźwiał — jako to koroniarze zawsze ciekawi — coraz to przyleci do mnie i pyta: „Coś pan czuł? jakie wrażenie miałeś, kiedyś wisiał?“ Ot mądry!... Jakie tam wrażenie!... Jeść się kce, wisieć nudno — wiadomo, nie przywykszy.
Nie odpowiedziałem nic na tę słuszną uwagę, bo istotnie do podobnego położenia (o ile powieszenie może się nazwać położeniem) trudno przywyknąć. Starzec zaś pociągnął miodu, poczem machnął ręką i rzekł:
— Dawne to, panie, dzieje!... Nie wrócą, jak i ja tam nie wrócę.
Wówczas zacząłem mu tłumaczyć, że bądź co bądź czasy ogromnie się zmieniły i że, gdyby koniecznie chciał jeszcze swoje rodzinne strony zobaczyć, to mógłby bez wielkiego niebezpieczeństwa na Litwę pojechać. Ze zdziwieniem jednak zauważyłem, że w miarę, jakem mówił, twarz jego, rozweselona poprzednio pod wpływem wspomnień, a może i miodu, poczęła stopniowo mierzchnąć i gasnąć, a wkońcu odbił się na niej tak ciężki smutek, że umilkłem, nie rozumiejąc, co staruszka mogło tak zaboleć w moich słowach.
A on siedział czas jakiś ze spuszczoną głową.
— Czasy się zmieniły — rzekł — ale i Litwa się zmieniła.
— Mówiłeś pan jednak, że chwilami tęsknisz okrutnie?
— Bo tęsknię. I, jakom rzekł, codzień w pacierzu Boga proszę, by duszy mojej pozwolił tam polecieć, popatrzyć, pożegnać ziemię rodzoną i przeżegnać — ale już wrócić tam w grzesznem ciele nie chcę, bo terazbym tam więcej, niż tu, do dawnej Litwy tęsknił.
— Na Boga! Może i domyślam się, dlaczego, ale wytłumacz mi pan to dokładniej!
Nastała chwila ciszy, jakby starzec namyślał się, jakiemi słowy ma to, co czuje, wyrazić, poczem tak mówić począł:
— Powiem, panie, wszystko, jak było... Tadziuk — on i później nieraz mnie jeszcze odwiedzał i nawet niedawno tu zajechał. Ja przecie ostatni krewniak, a że tam coś po mnie zostanie, to on i na to chce mieć oko. A ja mu to chwalę, bo znaczy się: stateczny. Tak tedy, jak tu ostatni raz był — w lipcu miesiącu — tak rozgadali my się o naszych stronach i o znajomych ludziach, a wkońcu pytam ja jego: A cóż, czy teraz naszemu narodowi trochę lżej? — A on na to powiada: „I jak jeszcze! — nietylko (powiada) lżej, ale już i wojuje“. Zaciekawił ja się ogromnie i znów jego zagabuję: — Z kim, Tadziuk, z kim? — I dasz pan wiarę, co on na to: „Z kim-żeby (powiada), jeśli nie z Polakami!“ Myślałem, żem nie dosłyszał, więc pytam drugi raz, a on drugi raz powtarza: „Z Polakami“. — Dopieroż otworzył ja, mój panie, gęba, wybałuszył na niego oczy i mówię: — Tadziuk, a czy ty czasem nie masz trocha tu? i postukał ja się w ciemię. Upał wielki był, myślałem, że mu mózgi w głowie zakipiały.
— I co panu odpowiedział?
— Dopieroż wziął prawić, jak się naród litewski rozbudził, jak Litwini nawet i w niektórych szlacheckich „okolicach“ nie chcą być Polakami, jak się mowa litewska, wszystko, rozwija, jak drukują się po litewsku książki i gazety, jak już z kościołów niektórzy księża wypędzają polskie nabożeństwo — i tak prawie do obiadu gadał, a że gorąco było, to aż się spocił, bo mnie chciał koniecznie przekonać i nawrócić, a ja tylko słuchał i słuchał.
— A potem co?
— Potem my siedli jeść i nie mówili do siebie nic, tylko ja, wszystko, rozmyślał nad tem, com słyszał. Skończywszy obiad, poszedł on spać, bo dwie noce jechał, a ja jeszcze rozmyślał. Dopiero wieczór, jak przyszło dzwonić, wziął ja go ze sobą na wieżę i, oddzwoniwszy swoje, przystępuję do niego niespodzianie i mówię: — Jakoż myślisz? dlaczego ja się bił i wisiał w sześćdziesiątym trzecim? czy nie dlatego, żeby Litwa była wolna — a? A jakby ona była wolna, czy to nie znaczy, że każdy miałby wolność być, czem chce. Tak czy nie? A kto się wtedy bił wraz ze mną? czyja się krew lała po lasach i po polach? kogo więzili, kogo zsyłali, kogo wieszali, komu zabierali, panie, majątki? — tobie? Tak ty nie śmiej wojować z tym, kto za ciebie krew lał. Budzi się, mówisz, naród litewski? to chwała Bogu! chcesz po litewsku gadać? gadaj! chcesz mieć książki, chcesz mieć szkoły i nabożeństwo? — miej. Ten, co krwi dla cię nie szczędził, jeszcze ci dopomoże, ale ty jego nie kąsaj, bo on razem z tobą jęczy, razem z tobą cierpi i razem z tobą o swoje się prawo upomina. A cóż ci to on? — osztrafował twoje litewskie słowo, tak jak Murawjew polskie? zsyłał cię w katorgę za twoją litewską duszę? A wspomnij ty dawne czasy: kto cię ochrzcił? kto cię oświecił? kto cię Niemcu, panie, jako psu z gardła, wyrwał? Ale ja ci powiem, dlaczego ty z nim dziś wojujesz. Ty z nim wojujesz dlatego, że ty jego najmniej się boisz, bo on nie ma Sybiru ni bata. Z innymi trudniej, z nim łatwiej, więc ty — haj-że na niego, choć on twoja krew i twój brat! A jeśli tak, to ty i zły i durny. Grzech takoż łatwiejszy, niż każdy uczciwy uczynek...
— To tak ja gadał i gadał, panie, póki nie ustał, aż do ostatniego tchu. Ale czy nie miał racji? — jak?
— Zupełnie! i myślę, że pański Tadziuk musiał ją uznać.
— Gdzie tam uznał! Kłócili my się, kłócili, aż i pokłócili na dobre. On mi powiedział na odjezdnem: „Nie przyjeżdżaj-że do nas, stryjaszku, bo byłoby ci między nami źle“. A ja mu odrzekł: Jeśli tam dużo takich pohanych duchów, jak ty, to i nie przyjadę.
Tu zamilkł i zakrył oczy dłonią, a potem jął mówić więcej do siebie, niż do mnie:
— Ja myślał, że, gdy tam jaka taka wolność nastanie, to ludzie chyba popłaczą się z radości i jeden drugiemu będzie, jako anioł, łzy obcierał, a tam ot! wojna. Nie!... Tak i nie wrócę!... Wolę ja tu sobie myśleć przy dzwonach o tej dawnej mojej Litwie — nieszczęśliwej i umęczonej, panie, jak ten Pan Jezus na krzyżu, ale bez złości w duszy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pożegnaliśmy się, albowiem wieczór się zbliżał, a że był to dzień czternasty sierpnia, wigilja Matki Boskiej Zielnej, więc „Anioł Pański“ miał być uroczyście wydzwoniony. Na placu przed kościołem dużo już było mieszczan i chłopów, przybyłych ze wsi okolicznych na jutrzejszy odpust i gdzieś okiem rzucił, rozkwitały, jak mak kwitnący, jaskrawe chustki kobiece. Wieczór był pogodny, niebo przezroczyste, jakby szklanne, rozpłomienione na zachodzie.
I nagle w te blaski wieczorne uderzyły śpiżowym hymnem dzwony. Zatrząsł wieżą i rozpłoszył gołębie wielki Jan, jęknął Andrzej Bambyk, zawtórowały inne i biły, biły, a między ich dźwięki huczne, ogromne i potężne wplatał się wysoką, czystą nutą kryształowy głos panny Slepściówny.
A gdy rozbujały się wreszcie, jako łabędzie po niebie, pomyślałem, że na ich skrzydłach utęskniona dusza starego dzwonnika leci do swojej dawnej Litwy...
1907.



KORYNEK
W roku 1655 świeże było wspomnienie Tymoszkowej wyprawy weselnej i Batoha, a stary, krwawy Bohdan żył jeszcze. Jednakże coś się już przesiliło w burzy kozackiej i ludzie mieli poczucie, że najgorsze już przeszło i że, jeśli przyjdą nowe klęski, takie, jak np. była szkłowska, to raczej z innych rąk i z innej strony. Tymczasem Warszawa czuła się bezpieczną. Miasto nie widziało nigdy pod swemi murami nieprzyjaciela, bo za czasów napadów litewskich, zresztą pokrytych już zupełnym zmierzchem niepamięci, było zaledwie mieściną w ziemi Czerskiej, nie zaś potężnym grodem, który od niedawna został stolicą jednego z największych państw w Europie. Przed kilku laty zbliżyła się wprawdzie ku niemu kozacko-tatarska nawała, ale, odbita od niezłomnych murów Zamościa, cofnęła się zpowrotem do dalekich ruskich krain. Więc, powtarzamy, stolica czuła się bezpieczną, a choć kraj uginał się pod brzemieniem klęsk, roiło się w niej od ludzi — i życie wrzało nawet potężniej, niż zwykle. Liczne były tego powody. Naprzód od kilku już lat zebrało się w Warszawie sporo szlachty ukrainnej, tak zwanych exulów, których majętności zniszczyła „rebelja“, a którzy pod bokiem sejmów i króla spodziewali się uzyskać prędzej jakoweś wynagrodzenie za poniesione straty i szkody. Powtóre, odbywał się właśnie sejm: zaczem zjazd posłów i senatorów. Wszystkie jurydyki i pałace prywatne były zajęte przez dwory senatorskie i przez „poczty“ wojskowe, z których niejeden liczono po kilkaset żołnierzy. Zjechało się i mnóstwo prywatnej szlachty, którą przygnała ciekawość lub różne sprawy osobiste. Na ulicach i przedmieściach ruch nie ustawał od rana do wieczora. Oczy bolały od patrzenia na pozłociste karoce pańskie, na hajduków, pajuków, węgrzynów i nadwornych kozaków w świetnych „barwach“, szamerowanych srebrem i złotem, na żołnierzy z pod rozmaitych znaków, na połyskliwe zbroje rycerskie, na lamparcie skóry, zwieszające się z ramion usarzy, na srebrne skrzydła, na wschodnie tyftyki, spływające ku ziemi po bokach końskich, na farbowane purpurowo grzywy, na pióra, aksamity i bezcenne klejnoty, iskrzące się, jak gwiazdy, na deljach i czapkach senatorskich.

Król był w Warszawie, a z nim i królowa z całym dworem, ta bowiem z chęci mieszania się do spraw publicznych i nadawania im pożądanego sobie kierunku nie wyjeżdżała nigdy podczas sejmów. Na przyjęciach i zabawach łatwo było porozumiewać się z senatorami, przeprowadzać różne tajemne roboty, zmawiać się, szeptać, jednać między posłami stronników, ujmować podarkami lub świetniejszemi jeszcze od podarków obietnicami, przywiązywać przyjaciół, waśnić między sobą przeciwników dworskiej polityki, ba, nawet swatać i przy wielkich sprawach załatwiać małe, nawet najmniejsze, czysto niewieście.
To też zabaw nie brakło. Pani koniuszyna koronna wyprawiała wielkim kosztem rozmaite balety i „maszkarje“. Dwór jeździł do Nieporętu na łowy, w których prócz Ichmościów królestwa i dygnitarzy brały udział damy i świetni kawalerowie dworscy. Wracano z tych łowów długim szeregiem sani z trabantami po bokach, którzy nieśli pochodnie i z muzyką na czele, a gdy starczyło ochoty, bawiono się potem w Zamku do późnej nocy, często do białego dnia.
Nazajutrz zaś domysły i nowiny balowe krążyły nietylko między uczestnikami pląsów, ale, podawane z ust do ust, rozchodziły się szerokiem kołem, jako pokarm zawsze dla ciekawości ludzkiej smakowity. Kto był bohaterem lub bohaterką zabawy? na kogo szczególniej padły promienie łaski królewskiej? kto odznaczył się strojem, tańcem, dowcipem, dwornością? która z dam podbiła najwięcej serc, lub za którym z kawalerów goniło najwięcej spojrzeń i „supirów“? — oto były pytania, które szczególniej dla niewiast większą miały wagę, niż to, co mógł uchwalić sejm i niż dalekie echo wrzącej jeszcze wojny ukrainnej.
Podobno bywa tak zawsze, że przed przyjściem wielkich i niebywałych publicznych nieszczęść, ludzie najlepiej się bawią i najchętniej zajmują się rzeczami błahemi. Tak było i wówczas, przed potopem szwedzkim. Nie psuła ochoty ni niedogasła jeszcze chmielniczczyzna, ni paląca się wojna na wschodzie kraju. Liczne grody Rzeczypospolitej leżały w popiołach, a w Warszawie, obok intryg i kłótni sejmowych, przychodziła między dworzany i wśród rycerskiej młodzi, mającej na dworskie zabawy dostęp do sporów i pojedynków o to, której pannie należy przyznać palmę piękności.
W świecie niewieścim niemniejsze było tego rodzaju sprawami zajęcie — ale, o dziwo! — większa zgoda, albowiem cały ów świat niemal wszystkiemi głosami uznał, że jeden kawaler tak dalece gasi blaskiem wszystkich innych, jak właśnie księżyc gasi błyszczące obok niego gwiazdy.
Tym zaś rycerzem był młody starosta jaworowski, Jan Sobieski. Gdziekolwiek się ów młodzian pokazał, na sejmie, czy na pokojach królewskich, oczy ludzkie mimowoli zwracały się ku niemu, choćby z tej naprzód przyczyny, że wzrostem nad całem otoczeniem górował. Liczył dwadzieścia pięć lat i smukły był jeszcze, ale już jego pierś i ramiona zdawały się być jakby ze spiżu, w potężniejszych rozmiarach, niż u zwykłych ludzi, ukute. Mówiono też, że talary giął w palcach i naciągał łuk, którego nikt inny przygiąć nie umiał. Lecz piękność jego twarzy większy jeszcze budziła podziw. Cerę miał smagłą, czuprynę i wąs czarne, jak pióra krucze, oczy błyszczące, zarazem harde i słodkie, chwilami tęskne, chwilami pełne błyskawic i gromów, to znów, zwłaszcza gdy padły na młode liczko niewieście — wprost swawolne. Było jednak w tej młodej rycerskiej głowie o orlim nosie i wysokiem czole coś tak szczególnego, jak w owych głowach, rzniętych na kameach rzymskich: mimowoli przychodziła myśl, że najlepiej przystawałby jej wieniec dębowy.
A ponieważ był przytem dziedzicem wielkiego imienia i fortuny, ponieważ słynął z wymowy i męstwa, ponieważ z dalekich podróży i ze służby przy dworze francuskim wyniósł niezwykłą dworność i ogładę, więc leciały też biedne ćmy niewieście na ów jasny płomień, choć łatwo było sobie w nim skrzydła opalić. Nie cieszył się pod tym względem dobrą sławą pan starosta i miał ją nawet tak złą, że o żadnym z jego równieśników nie podawano sobie od ucha do ucha tylu szpetnych wieści, o żadnym nie krążyło tyle anegdot i paszkwilów, zarówno pisanych, jak i nawet głoszonych drukiem.
Smoki, które w zamierzchłych czasach, mieszkając wedle miast i grodów, żywiły się ciałem dziewiczem, były wedle tych paszkwilów barankami w porównaniu z zapalczywym panem starostą.
Ale przysłowie mówi: „Nosił wilk owce, ponieśli i wilka“.
Na pewnym balu w Zamku wystąpiła po raz pierwszy w świat czternastoletnia szlachcianeczka francuska, panna d’Arquien, trochę ni z pierza, ni z mięsa, choć z mięsa więcej, niż z pierza, ale wychowanka i faworytka królowej Marji Ludwiki.
Niedorosłe to było jeszcze licho, różowe jak letni poranek, o czarnych i bystrych jak u piegży oczkach, o purpurowych ustach, a rączkach i nóżkach tak małych, jak u owych figurek z „porcyneli“, które, jako już wówczas modne, sprowadzano z zamorskich krajów.
Przyszedł także na ów bal i ów „smok“ jaworowski; świetniejszy jeszcze, niż zwykle, cały w aksamitach i klejnotach — ze swoją cudną głową zwycięskiego cezara — przyszedł, spojrzał — i w jednej chwili runął do stóp Marysi.
Ze zwycięzcy stał się niewolnikiem, z przeniewierczego uwodziciela wiernym Celadonem.
Zapomniał o wszystkich Czerkieskach i Wołoszkach, które wedle pogłosek hodował tam gdzieś w Jaworowie i odtąd jedyną „passją“ jego życia miał być ów mały „korynek“, jak w późniejszych listach nazywał pannę d’Arquien.
W Warszawie, na dworze i w pałacach magnackich opowiadano sobie dziwy o nagłości owej „passji“. Mówiono, że przysiągł jej tego samego wieczoru, iż się ożeni z nią, albo nie ożeni z żadną. Dodawano jednak, że i ona rozkochała się w nim na umór — i że mu także przysięgła. Powszechne było wszelako mniemanie, że przysięgi dotrzyma tylko ona — on bowiem złamał już dużo podobnych przysiąg o same serca kochanek.
Mniemania tego nie dzielił tylko jenerał gwardji królewskiej, pan starosta kałuski.
Kto był starosta kałuski?
Był to pan „sobiepan“ i zarazem pan największy w Rzeczypospolitej: le prince Zamoïsky jak go pisali Francuzi. Miał koło miljona liwrów rocznego dochodu, et les plus belles maisons du monde meublées admirablement, według słów królowej Ludwiki, a oprócz tego trochę wsi i miast, — razem: skromny kawałek ziemi, równy mniej więcej Saksonji.
A prócz tego był także młody i przystojny, także peregrynat; tańcował także na dworze królewskim w Luwrze, rad rozmawiał po francusku, wiedział, kto jest, co znaczy i nic sobie z nikogo nie robił, z wyjątkiem króla i królowej, których łaski wprawdzie nie potrzebował, ale których kochał.
On powstrzymywał murami swojego Zamościa falę kozacką, on odrzucił jakby kopnięciem nogi Chmielnickiego do krain południowych. Dzięki jemu elekcja, na której Jan Kazimierz został obrany, mogła się spokojnie odbyć w Warszawie.
Panna Marysieńka podobała mu się także okrutnie, a że człowiek nie rad wierzy w to, co mu niemiłe, więc pozwalał sobie wątpić o tem, czy panienka już tak koniecznie przeznaczona jest Sobieskiemu i czy nie można już u niej nic wskórać.
Czułe dusze francuskich dworek, które może i słyszały jakieś wyznania panny d’Arquien, były jednak pewne, że wszystko na nic się nie zda, i że czysta Astrea pierwej umrze, niż odda rękę innemu, albowiem serce jej bije tylko wyłącznie dla młodego półbożka, qui était le seul et le premier, qui l’avait touché.
Mężczyźni szeptali też między sobą, że staroście jaworowskiemu lepiej w drogę nie wchodzić, ale pan na Zamościu o niebezpieczeństwa jakoś nie dbał, a dworakom odpowiadał, że w gonitwach pafijskich niekoniecznie ten pierwszy do mety dobiega, kto z miejsca pierwszy wysunął się naprzód.
I tak rzeczy stały, gdy nagle w tym samym jeszcze roku ziemia zerwała się pod ludzkiemi nogami.
Przyszedł najazd szwedzki, niesłychane opuszczenie króla przez naród, niesłychane klęski — niesłychane pomocnicze szwedzkiemu najazdy pruskie i węgierskie, a potem również niebywały, lwi wybuch narodowego gniewu, przed którym pierzchnął strwożony wróg, ale nie pierzchnął już bezkarnie, gdyż wszędy w ślad za nim poszły w dalekie ziemie zwycięskie i dyszące zemstą zastępy polskie.
W tem morzu zdarzeń poginęły prywatne sprawy ludzkie, jak strumienie i rzeczki giną w bezbrzeżnym oceanie.
24-go sierpnia 1656 r. była już ostatnia w granicach Rzeczypospolitej potrzeba ze Szwedami pod Trzemeszną, gdzie sześć tysięcy skandynawskich wojowników wycięto tak, że jak mówi pan Pasek: nec nuntius cladis nie pozostał. W 57-ym zniesiono Rakoczego, a wcześniej jeszcze pan marszałek koronny poniósł miecz i ogień w jego ziemię. W tymże mniej więcej czasie elektor brandenburski całował znowu nogi Rzeczypospolitej. Groziła jeszcze tylko wojna od wschodniej strony, która kilka lat później miała się skończyć piorunującem pogromem Chowańskiego i Szeremetjewa.
Ale wewnątrz kraju — choć traktaty nie zostały dotychczas podpisane, było już spokojnie.
Odetchnęła nakoniec i Warszawa.
Lecz quantum mutata ab illa, którąśmy widzieli w czasie mięsopustu w roku 1655! Zajęli i obdarli ją Szwedzi, później szturmowali Polacy, złupił, nim samego złupiono, Rakoczy. — Piękne pałace pańskie na Krakowskiem Przedmieściu, w których w czasie pamiętnego szturmu bronili się Szwedzi, a do których darły się z taką wściekłością zastępy Mazurów, — zmieniły się w zwaliska. Pałac Kazimierzowski leżał w ruinie, Koniecpolskich również. Ze słynnego z przepychu i opisywanego nawet i zagranicą palatium Radzieiowskianum, przeciw któremu zwróciła się głównie zemsta i nienawiść Polaków, nie został kamień na kamieniu. Kościół Bernardynów był nawpół zburzony. Z dzwonnicy pozostały tylko osmalone mury. W innej stronie miasta kamienica Gdańska, nawylot przebita, sterczała, jakby olbrzymia naścieżaj otwarta brama; dom Daniłowiczowski był w gruzach; kościół św. Ducha w perzynie. Wiele pomniejszych domów i jurydyk zburzono do cna. Stare miasto, podziurawione dla łatwiejszej obrony domów jak sito, przedstawiało jeden obraz zniszczenia. Ludność została rozproszona, sklepy, gospody i składy pozamykane. Wszędy cisza, głód, nędza i spustoszenie.
Tak wyglądała Warszawa po najściu szwedzkiem.
Lecz w niedługim czasie żywotne miasto poczęło przychodzić do siebie. Uprzątano gruzy, ogarniały się kościoły i domy, podnosiły się z upadku mury pałaców, ludność poczynała się ściągać — napływali kupcy, nietylko dawni polscy, armeńscy, żydowscy, niemieccy, ale nawet i perscy.
A trzeciego maja 1658 roku odbyła się już w stolicy wielka uroczystość, wprawdzie prywatna, ale tak świetna, pełna przepychu i wspaniała, jakiej dawno nie oglądały oczy ludzkie.
Było to wesele pięknej Marysieńki d’Arquien z... panem starostą kałuskim, a obecnie wojewodą kijowskim.
Tłumy, którym nie szczędził ani pieniędzy, ani poczęstunku ów prince, pewnie jeden z najmożniejszych w Europie, nazywały go szczęśliwym panem. Niezliczone jego majętności zakwitły znów szybko po spustoszeniach; szwedzkie wojska połamały zęby tak, jak poprzednio Chmielnicki, na Zamościu. Szwedzcy wodzowie: Wrangel młodszy, Horn, Erskin, Loewenhaupt, Forgell, a nadewszystko sam potężny feldmarszałek Arfuid Wittenberg kołatali się właśnie za kratą w jego dziedzicznej fortecy. Po wojnie wzrósł jeszcze wpływ pana starosty i oto brał teraz za żonę kobietę, którą ukochał: słusznie mówiono, że temu człowiekowi udawało się wszystko w życiu.
I udało mu się wszystko — prócz żony.
Bo oto dzieci, z niej urodzone, marły; sama grymasiła w Zamościu i rada umykała za byle pozorem do Warszawy, a co więcej, już w rok po ślubie pani wojewodzina rozpoczęła przyjazną korespondencję z Sobieskim.
Przeznaczenie musiało się spełnić, a widocznie panna d’Arquien była przeznaczona Sobieskiemu, w którym „z niczem nie porównana pasja“ trwała statecznie i który w dalekich obozach, wśród niewypowiedzianych trudów, w ciągłych bojach wiernie dochował złożonej w warszawskim Zamku przysięgi.
Więc gdy śmierć wojewody usunęła wreszcie potrzebę rozwodu i wszelkie nieprzezwyciężone dotychczas trudności, jakże mu pilno było do swego „Korynka“! i jakże chciałby się „pomścić na tym kochanym Korynku wszystkich impacjencji“, chociażby nawet przed uroczystem związaniem rąk stułą kapłańską!
Trudno dziś wiedzieć, jak tam było; dość, że wkrótce po śmierci wojewody ujrzała Warszawa drugą wspaniałą uroczystość, a szlachcianeczka francuska zaślubiła drugiego polskiego magnata.
Ten zaś nie zapewnił jej tak bogatej, jak pierwszy, oprawy, ale natomiast przyniósł jej w kilka lat później to, o czem nietylko w najzuchwalszych marzeniach, ale nawet i we śnie nie śmiała za swych panieńskich czasów marzyć: tytuł Królowej polskiej, W. Ks. litewskiej, mazowieckiej, pruskiej i t. d. i t. d. i t. d.
1905.



BIESIADA
Markus Licyniusz Krassus wieczerzał zwykle w licznem gronie znajomych. Ale zdarzyło się pewnego dnia, że zaprosił tylko Lucjusza Wargunteja, naprzód dlatego, że chciał z nim pomówić o ludziach i wypadkach, a powtóre, że Warguntejusz, wielki zresztą ladaco i cynik, miał sławę nadzwyczaj miłego towarzysza przy stole.

Były to czasy, w których zamiary Katyliny przestawały być coraz bardziej tajemnicą spiskowych. Kurjusz wygadał się z nimi przed Fulwją, Fulwja przed innymi kochankami, ci przed Cyceronem, ów zaś grzmiał już jak Jowisz na posiedzeniach senatu, napełniając cały Rzym rozgłosem swej wymowy.
Groźna chmura zawisła zarówno nad miastem, jak nad sprzysiężonymi. Warguntejusz, jako uczestnik spisku, rozumiał to doskonale. Ale opowiadał o tem, co się dzieje z całą niefrasobliwością człowieka, któremu obojętnem jest, jak się wszystko skończy, byle się raz skończyło. Miał takie mnóstwo długów, że stanęły mu kością w gardle — nie dlatego wprawdzie, że nie miał czem ich spłacać, ale dlatego, że przecięły mu dalszy kredyt. Więc rozumował sobie, że jeśli sprzysiężeni zwyciężą, to każe wierzycieli wydusić i zagrabi ich majątki, a jeśli nie, to zginie i kredyt i nie będzie mu w Erebie potrzebny.
Myśl ta wprawiała go nawet w dobry humor, który potęgowały wyśmienite wina Krassusa. Począł też w szczególnie złośliwy sposób wypowiadać, co sądzi o ludziach z przeciwnego obozu.
— Kato — mówił — sam przez się nicby nie zrozumiał i niczego się nie domyślił. Jest on tak głupi, że potomność będzie mu kiedyś wznosiła pomniki, albowiem właśnie z powodu swej głupoty nigdy nie wątpi i nie waha się, gdy idzie o czyny. Bogowie zapewne nie dlatego kazali wybuchać Etnie płomieniem, by Rzeczpospolita Rzymska miała przyczem gotować jaja na twardo, ale gdyby Kato raz sobie to powiedział, nakładłby jaj do rynki i wskoczył bez namysłu w krater. Głupota jego jest tak silna i nieubłagana jak Przeznaczenie. Że zaś jest połączona z cnotą, więc obie siostry wspierają się wzajemnie i tem bardziej są zawsze gotowe do czynu. Gotowi są zawsze coprawda do czynu także i łotrzy, wszelako ruchy ich i działania nie mają takiej pewności.
— A Cycero? — zapytał Krassus: — ten przecie nie jest ani łotrem, ani głupcem.
— Cycero — odrzekł Warguntejusz — okazuje w obecnej chwili więcej energji, niż jej ma w naturze. I to jest śmieszne, ale zarazem tak niebezpieczne, jak niebezpieczną jest, naprzykład, rozpaczliwa odwaga tchórza. Ptak Junony nie posiada pazurów orła, więc gdy mu fatum każe dziobać, musi dziobać z podwójną zapalczywością. Ach, Cycero! Jest to człowiek, który ma język większy niż duszę. Brak mu także szczerości Katona. Czy pamiętasz jego mowy przeciw Werresowi? Udaje surowego Rzymianina, który lekceważy grecką rzeźbę, greckie bronzy, greckie naczynia, a w gruncie rzeczy przepada za wszystkiem co greckie, czemu się wkońcu wcale nie dziwię, albowiem, gdyby nie ateńska oliwa, to ten rzymski świecznik z Arpinum nie świeciłby tak jasno. Ale między innemi rzeczami nauczył się od Ateńczyków i próżności. Katonowi, gdy na nas napada, chodzi jedynie o to, byśmy zginęli, Cyceronowi także i o to, by w Rzymie mówiono: „Och, ten Markus Tuljusz! jakże on ich zmiażdżył prześwietnie!“ Kato wali na nas olbrzymie skały; Cycero — olbrzymie posągi i chce, by podziwiano w nich nietylko druzgocący ciężar, ale i mistrzowską robotę.
— Być może — rzekł, śmiejąc się Krassus. — Dobrze schodzi z tobą czas, Wargunteju.
A Warguntejusz, który pod koniec wieczoru miał zamiar prosić bogacza o pożyczkę, rad z jego pochwały i z zachęty, począł mówić z większą jeszcze ochotą.
— Kato jest jednolity. W Cyceronie tkwi kilka dusz całkiem od siebie różnych. Pomyśl, że jako przyszły zbawca ojczyzny musi się obecnie miotać. Jakoż i miota się nadzwyczajnie. A w głębi jest to człowiek spokojny, człowiek miary i złotego środka. Jeśli znasz jego sposób myślenia, jeśliś z nim częściej rozmawiał, to musiałeś przecie zauważyć, jaki on jest rozsądny. Co do mnie, nie znam filozofa równie rozsądnego. Gdy napada i gromi w Kurji, język jego to piorun, — wprawdzie piorun szlifowany, ale huczny i zabójczy. Natomiast, gdy rozmyśla u siebie w domu, albo rozprawia z przyjaciółmi, jest tak wstrętnie roztropny, tak obrzydliwie wyrozumiały i tak nieznośnie umiarkowany, że możnaby powiedzieć, iż jedynym owocem, jaki wydała wiedza grecka, zaszczepiona na tej rzymskiej płonce, jest filozoficzno-obywatelski i pobłażliwo-literacki rozsądek.
— Tego mu przecie nie zganię. Rozsądek to dobra rzecz i potrzebna.
— Rozsądek jest to rozum bez skrzydeł. Wartość jego zależy od okoliczności. Na co się przyda rozsądek np. w czasie burzy morskiej, albo w chwili trzęsienia ziemi? Do czego on może posłużyć takiemu Katylinie, albo nawet mnie, od czasu jak straciłem kredyt?
— Zapytaj o to Cycerona.
— Nie — odrzekł z pewną melancholją Warguntejusz — Cycerona nie zapytam, niech go używa na swoje własne potrzeby. Ja chciałem ci tylko pokazać, ile jest w tym świeżo wypieczonym konsulu sprzeczności. Bo miarkuj tylko: — z łaski bogów, wspaniała, przerastająca duszę wymowa; — z natury, zamiłowanie do spokoju i rozmyślań; — z urzędu i obowiązku, miotanie się i energja; — z próżności chęć sławy; — z rozsądku ostrożność, a z braku polotu rozsądek. Jak się to wszystko musi w nim kłócić. Jedno go tylko ratuje, a mianowicie: wielka ciekawość życia. Cycerona wszystko zaciekawia i wszystko zajmuje. Przypatrując mu się bliżej, można dopiero dobrze zrozumieć, jaką ogromną łaską bogów jest przyrodzone wścibstwo. I zaiste, gdyby nie ta łaska, to byłby człowiek nie nawpół, ale zupełnie nieszczęśliwy.
— Czyli chcesz powiedzieć, że Kato szczęśliwszy jest ze swoją głupotą, niż Cycero ze swoją wymową i rozsądkiem?
— Kato jest niewątpliwie szczęśliwszy, ale on źle skończy. Na nieszczęście dla niego, jego głupota jest przestarzała. Gdyby była nowożytną, odpowiednią do naszej współczesności, to jest, gdyby była niecnotą i szaleństwem, to człowiek z taką wolą mógłby wysoko zajść i dużo dokazać. Teraz uważaj, co ci powiem, Krassusie. Oto Katon mówi do naszych czasów: „Bądźcie cnotliwe i bohaterskie!“ — a one mu odpowiadają: „Wybacz jegomość, ale my jesteśmy wyuzdane i łajdackie“. — I to jest przepaść, w którą Kato musi prędzej czy później runąć.
— A Cycero?
— A Cycero mówi im: „Bądźcie roztropne i umiarkowane“ — w odpowiedzi zaś słyszy: „Evoe! Rzym się pali!“ — Z Cyceronem także krucho. Prawdopodobnie to są obaj ludzie zgubieni.
— Oni, albo wy.
— Oczywiście. Ale jeśli zdołają poskręcać nam karki, po nas przyjdą inni, lepsi, albo jeśli wolisz: gorsi. Jest, mój drogi, jedna prawda tak znana i tak oklepana, że się jej nie chce powtarzać, a zwłaszcza trudno to przychodzi mnie, który mam wrodzoną antypatję do wszelkich prawd w ogólności, a do oklepanych w szczególności. Tą prawdą jest, że Rzym dlatego przetrwał Brennusa, Hannibala i wszystkie burze, jakie się na niego zwaliły, a następnie, dlatego podbił pół świata, ponieważ miłość ojczyzny była u nas dziesięć razy większa niż gdziekolwiek. Grecy kochali więcej wolność niż ojczyznę i wkońcu przegadali jedną i drugą; Kartagińczycy woleli od niej swoje worki; tylko dla nas samych była ona miłością i czynem. Czy nie tak?
— Bezwątpienia. A dziś?
— Dziś? Pozwól i pomóż mi się śmiać!... Obecnie Rzym jest to owca, o której cząber rozmaite rzymskie wilki będą się gryzły, tak jak niedawno gryźli się Sulla z Marjuszem. Naturalnie, że jeden będzie wył: „niech żyje plebs!“ — drugi: „niech żyje senat!“, ale każdemu będzie tylko chodziło o to, by się po gardło obżarł i ochłeptał.
— Więc co? do czego zmierzasz?
— Zmierzam (bogowie, co mi się dziś stało!) do nowej niezbitej prawdy: że gdzie miłość ojczyzny gaśnie, tam przychodzą czasy łotrów i szaleńców. Zatem w Rzymie przychodzą nasze czasy.
— Czasy Katyliny?
— On zrobi pierwszą próbę. Kato jest to tępak z charakterem, a Katylina łotr z charakterem, któremu nie brak przytem i szaleństwa. Ma nawet tego tyle, że może Rzym jeszcze całkiem do jego miary nie dorósł. W takim razie będzie z nami źle, i cząber spożyje kto inny.
— Spożywał go już Sulla.
— Tak. Ale to był lodowaty zbójca, który nie miał w sobie nic a nic szaleństwa, a natomiast miał gotową zwycięską armję i wódz przeważał w nim — nawet nad opryszkiem.
— A teraz nie przewidujesz nic innego, tylko konieczność panowania szaleńców i łotrów.
— Takby wypadało z mojej filozofji. I powiem ci, że jest jeszcze jedna przyczyna, dla której jest to najbardziej prawdopodobne. Nasze wewnętrzne sprawy rzymskie stały się tak powikłane i tak niesłychanie trudne, że nie wiem, czy cała mądrość naszych przodków dałaby sobie z niemi rady. Otóż, wiedz o tem, Krassusie, że najtrudniejsze i najcięższe sprawy najłatwiej i z najlżejszem sercem rozwiązują szaleńcy lub łotry.
— Dobrze jeszcze, że mówisz: „najłatwiej“ — nie zaś: „najlepiej“. Ale gdybym miał żądzę władzy i ambicję, powiedziałbym ci: Krassus dziękuje Warguntejowi!
Warguntejusz popatrzył na niego przez chwilę i rzekł:
— Krassus ma żądzę władzy i ambicję.
— To się znaczy, że jestem szaleńcem albo łotrem?
— Sama żądza władzy niekoniecznie do władzy prowadzi.
— Więc czemże ja ostatecznie jestem? Co o mnie myślisz?
— Co o tobie myślę? Myślę pożyczyć od ciebie pieniędzy, a zatem uwielbiam cię i będę uwielbiał, aż do chwili, w której mi ich odmówisz.
— Sądziłem, że miewasz myśli... mniej pospolite. Widzę jednak, że się wykręcasz, więc zapytam cię inaczej. Co mówią o mnie wśród twoich i Katyliny przyjaciół? Jeśli mi szczerze odpowiesz, to się może pokaże, że i pospolite myśli bywają czasem szczęśliwe.
— Dobrze. Chwalą cię. Mówią naprzykład, że jesteś mądry, jak Merkury.
— Chwalba trochę podejrzana. Ale w czemże widzą dowody mojej mądrości?
— W tem, że należąc trochę do nas, a przynajmniej nie działając przeciw nam i nie zdradzając nas, chcesz się w ten sposób na wszelki wypadek ubezpieczyć.
— Nie byłoby to całkiem głupie, gdyby prowadziło do celu, odrzekł Krassus. Ale to nieprawda! Co dalej?
— Inni twierdzą, że jesteś nam przychylny z powodu nienawiści do Pompejusza.
— I to nieprawda, choć wyznaję, że nie znoszę Pompejusza. Nie znoszę wogóle ludzi małych, którzy udają wielkich. Jest wielu takich w Rzymie, ale ten gniewa mnie szczególnie. Mówiłeś o próżności Cycerona... Pompejusz! — o to mi dopiero purchawka! — to człowiek pełen siebie! Jego „wielkość“ jest przytem jak tancerka. Przedewszystkiem chce się podobać. Sulla najlepiej wiedział, co myślić o tem „wschodzącem słońcu“.
— Pozwól sobie jednak powiedzieć, że Pompejusz gdzieś tam, na końcu świata, w Azji, wcale nieźle się popisuje.
— To nic nie znaczy. Wszystko jedno kto jest wodzem, bo wojska rzymskie zawsze zwyciężą.
— Prawda, że od czasów Hannibala mają ten nudny zwyczaj. Teutonów i Cymbrów niewarto nawet wspominać, albowiem Marjusz potłukł ich wkońcu jak orzechy. Ale powiedziałem ci już wszystko, co o tobie mówią. Dodam chyba, że kochają cię za twoją szczodrość.
Krassus spojrzał bystro na Wargunteja, ale widząc, że żaden muskuł jego twarzy nie drgnął, odrzekł po chwili z pewną goryczą:
— To powiem ci, że niedość o mnie mówią i niebardzo mnie kochają. A to jest szkoda i może szkoda nietylko dla mnie. Przedewszystkiem, gdyby mnie ludzie więcej kochali, woleliby zaglądać do mojej duszy, niż do moich skrzyń... Czy chcesz dziś nieco zajrzyć do niej Wargunteju?
— Otwieraj, otwieraj wszystko, co jest zamkniętego w tobie i twoim domu.
— Zdziwisz się więc, mój drogi, gdy ci powiem, — ale to zupełnie poważnie, — że ja wcale nie czuję się szczęśliwy.
— Co? ty nie czujesz się szczęśliwy? ty Krezusie! ty, któremu jak Midasowi, wszystko czego się dotkniesz, zmienia się w złoto — ty, który pożyczasz pieniędzy królom i miastom — i to na dobre procenta — ty, który wszystko, co jest pod niebem, możesz kupić, albowiem wszystko jest na sprzedaż!
— Naprzód, odpowiem ci, że Krezusowi fortuna nie dopisała do końca, a Midas musiał aż brać kąpiele, ażeby wypłukać z siebie dar zmieniania wszystkiego w złoto.
— Tak, i od tego czasu w Paktolu znajduje się piasek złoty. Jednakże dlaczego ty w takim razie zbierasz pieniądze?
— Ja zbieram pieniądze tak, jak dziecko nad brzegiem morza zbiera muszle. Im więcej ich nazbiera, tem więcej ich ma. I oto wszystko. Ale i dziecku ta jedna zabawa nie wystarcza. Pomyśl przytem, że kto nie wydaje swoich pieniędzy, ten właściwie mówiąc, nie ma z nich pożytku, a kto je zbiera, ten nie lubi ich wydawać. Taka jest złośliwość Fortuny.
— Ach, ty kutwo! — pomyślał Warguntejusz.
Krassus zaś mówił dalej z jeszcze większą goryczą:
— Cycero podejrzewa mnie istotnie, że sprzyjam Katylinie, a nawet, że należę do waszego sprzysiężenia i w głowę zachodzi, co człowieka tak zamożnego mogło do tego skłonić. Nigdy tylko nie wpadnie na tę prostą myśl, że może i ja dosyć już mam tego wszystkiego, co mnie otacza i że mówię sobie: niech będzie co chce, byle była jakaś zmiana.
— Krassusie, dokazałeś tego, czego dawno nikt nie dokazał. Potrafiłeś mnie zadziwić.
— Kto wie, czy cię jeszcze bardziej nie zadziwię. Ty, naprzykład, powiadasz, że mogę wszystko kupić. Wszakże ty znasz dobrze Sempronję?
— Na Amora i wszelkie ludzkie i boskie żądze! Jeśli o Sempronję chodzi...
— Czekaj... Powiedz mi co ty o niej sądzisz?
— Musisz mi pożyczyć jaką grubą sumę, albowiem cały wieczór zmuszasz mnie do powtarzania takich rzeczy, które mógłby ci powiedzieć każdy inny. Co sądzę o Sempronji? Sądzę, że jest piękna jak Cypryda, że tańczy jak Terpsychora, to jest daleko lepiej, niż uczciwej kobiecie przystało; że rozmowa z nią upaja więcej, niż sycylijskie wino, że potrafi pisać wiersze jak wszyscy razem poeci greccy, nie mówiąc o naszym starym, nudnym Enniuszu; że jest wymowna jak Cycero, że wierzyciele, którzy w jej domu odmawiają jadła i napoju, dają dowody wysokiej przezorności; że kto złoży u niej depozyt, albo zostawi wypadkiem pierścień, to niech się z niemi pożegna; — dalej sądzę, że mówi po grecku jak Atenka, że gra na cytrze i śpiewa, jakby lekcje dawała jej sama Erato i że nakoniec, nikt na świecie nie potrafiłby powiedzieć, co hojniej rozrzuca: pieniądze, czy pieszczoty[2]. Uf! Skończyłem i zadyszałem się!
— To odetchnij, a następnie przypuść, że ja Sempronję kocham.
— Czy tak? W takim razie poślij po nią lektykę.
— Mówię: przypuść tylko, a w dalszym ciągu przypuść ponadto, że kochając ją cierpię i boleję, że taką jest, jak jest — i że chciałbym jej boskiemu ciału kupić inną duszę — ot, tak czystą jak śnieg na Sorakte, a jej twarzy dziewiczy rumieniec. Czy za wszystkie moje ziemie, trzody, klejnoty i pieniądze, mógłbym to kupić, Wargunteju?
— Na Jowisza! przycisnąłeś mnie do muru, jak gdybyś był Sokratesem, a ja sofistą... Czy jeszcze mam co przypuścić?
— Nie. Wróćmy teraz do rozmowy o Rzymie.
— Ba, Rzym to druga Sempronja.
— Niech i tak będzie. A zatem musisz się znów zgodzić, że za wszystkie moje skarby nie mógłbym kupić cnoty obywatelskiej dla Rzymu, tak samo jak dziewiczego rumieńca dla Sempronji.
— Zapewne. Chybaby stare groby chciały ją sprzedać.
— Widzisz więc, że pieniądze nie są wszystkiem, jakkolwiek kto je posiada, ten powinien się poddać woli bogów. Ale ja ci więcej powiem: że pieniądze mogą czasem tak ciężyć jak długi, a poniekąd być nawet przekleństwem. Weź tylko jedno na uwagę: gdy kto wymieni pomiędzy ludźmi moje imię: „Krassus“ — co najprzód każdy pomyśli?... „Ach, Krassus — ten bogacz!...“ Czy nie tak?... I nikomu nie przyjdzie do głowy, że w tym Krassusie są może inne bogactwa, które przydałyby się więcej od złota Rzymianom...
— Ty idjoto! — pomyślał Warguntejusz.
A głośno rzekł:
— Zaczynam cię, drogi, rozumieć.
— Powtarzam — mówił dalej Krassus — że ludzie wolą zaglądać do mojej skrzyni, niż do mojej duszy i powtarzam, że to jest może szkoda — nietylko dla mnie. W Rzymie słyszy się ciągle o rozmaitych naszych znajomych: „ten, to wyjątkowy umysł! — ten, to przyszła znakomitość! — ten, to przyszła gwiazda!“ — A Krassus zawsze tylko „bogacz!...“ Co za niesprawiedliwość i co za przesada. Aż uszy wiedną! Rzymianie szukają zawsze na chybi trafi!... Znam ja przecie te wszystkie wasze znakomitości i wiem lepiej, niż inni, do czego one najzdolniejsze!
Warguntejusz zwrócił dłoń do góry i począł niby wygarniać z niej pieniądze:
— Czy do tego? — zapytał.
— Tylko do tego! Ty przynajmniej jesteś od nich szczerszy. Tobie jednak także skrzynie Krassusa przesłaniały dotychczas jego osobę. A to mi jest ogromnie przykre...
— I mnie! — zapewnił Warguntejusz.
— Dziękuję — odrzekł Krassus. — Chociaż wiedz, że jako Rzymianina jeszcze bardziej zmartwiłeś mnie tem, coś powiedział, że Rzym musi teraz przejść w moc szaleńców i łotrów. Nie, Wargunteju! Prawda, że cnota upada, miłość ojczyzny gaśnie, czasy są ciężkie, sprawy powikłane i trudne. Aleś ty zapomniał o jednej rzeczy: że jest jeszcze inny rodzaj ludzi, którzy największe trudności rozwiązują lepiej od szaleńców i łotrów.
— Jacyż to ludzie?
Krassus spuścił oczy i rzekł:
— Ludzie prawdziwie wielcy.
A cynik Warguntejusz wzruszył ramionami i zapytał:
— Czy to koniecznie inny rodzaj?...
Lecz dalszą rozmowę przerwał im niewolnik, którego obowiązkiem było wymieniać nazwiska przybyłych gości i który, ukazawszy się we drzwiach tryklinium, zawołał:
— Kajus Juljusz Cezar!
1907.



CO SIĘ RAZ STAŁO W SYDONIE
Abdolonim padł na twarz przed Marhabalem, bogatym kupcem z Sydonu i leżał dopóty, dopóki Marhabal nie zapytał, co to miało znaczyć. Wówczas powstał i mówił jak następuje:

— Panie! za cały majątek mam tylko mały ogródek, w którym uprawiam rzodkiew, cebulę i róże. Ale jestem młody, pracowity i uczciwy. Wiem, że to, co powiem, może ci się wydać szaleństwem, lub co najmniej zuchwalstwem. Ponieważ jednak nazywają cię w Sydonie „Roztropnym“, ufam, że nie uniesiesz się gniewem. Oto pokochałem twoją córkę, cudną Thalestris, jestem przez nią wzajemnie kochany — i błagam cię, panie, ażebyś mi ją oddał za żonę.
Marhabal chciał w pierwszej chwili ogrzmocić Abdolonima laską z kości słoniowej, którą trzymał w ręku, albo zawołać niewolników, aby go zrzucili ze schodów; ale powstrzymał się, albowiem istotnie nie zwykł nic czynić bez namysłu. W Sydonie nazywano go nietylko „Roztropnym“, ale i „Dokładnym“, gdyż lubił rozprawiać, lubił wypowiadać swoje myśli obszernie i dowodzić wszystkiego w sposób niezbity i wykazujący jak na dłoni, o ile zdrowy i stateczny rozum kupiecki przewyższa wszelkie inne myślenie. — Z tego powodu umilkł na czas tak długi, jaki jest potrzebny do przesypania się piasku w klepsydrze, a potem tak zaczął zwolna mówić:
— Abdolonimie! Z córką moją, jeśli istotnie zapach twoich róż odurzył ją do zupełnej utraty rozumu, pogadam osobno i mam nadzieję wybić jej z głowy nieprzyzwoite myśli. Co się tyczy ciebie, mój sposób widzenia jest następujący. Ceniłem cię zawsze za twoje ogrodowizny. Rzodkiew, którą mi sprzedajesz, nigdy nie jest sparciała, a twoja cebula nietylko dobrze smakuje, ale i odbija się tak przyjemnie, że nieraz kupcy na Byrsie[3] pytają mnie, u kogo ją nabywam. To znaczy, że to, co robisz, robisz dobrze. Z tego powodu nie wybuchnąłem gniewem, gdyż zresztą nie widziałem nigdy, ażeby gniew przyniósł coś komuś w zysku. Ale zastanów się nad twem niebacznem żądaniem! Wiesz, że ja, Marhabal, należę do starszyzny sydońskiej; pięć moich okrętów krąży po morzu między Fenicją a wyspami i Grecją; dwa odwiedza brzegi Sycylji i Kartaginy. Mam stu trzydziestu niewolników, ten oto pałac w Sydonie, dom w Tyrze i dwa wielkie składy towarów, nie licząc fabryki szkła i farbierni. Taki jest mój majątek, który zczasem przejdzie na moją córkę, ponieważ jest ona jedynem mojem prawem dziecięciem. A teraz pytam się ciebie: z czem ty przystępujesz do interesu? co masz? ile ci przynoszą twoje warzywa i jak wielki jest naprawdę ten ogród, który uprawiasz?
— Ogród mój — odpowiedział Abdolonim — niewiele większy jest, o Marhabalu, od tej komnaty, w której przed tobą stoję! Ale prócz tego posiadam osła i serce, pełne miłości.
— Średni osieł wart jest pięćdziesiąt drachm fenickich, to jest trzy razy mniej, niż ta laska, którą trzymam w ręku i którą chciałem cię w pierwszej chwili obić, czego jednak nie uczyniłem, zarówno przez wrodzone mi umiarkowanie, jak i dlatego, żeby jej nie połamać. Co do miłości — miłość jest to ogień. Kto ma mąkę i patelnię, może przy nim upiec podpłomyki. Ale powiedz mi, Abdolonimie: gdzie jest twoja mąka i patelnia?
Abdolonim spuścił głowę i milczał.
A Marhabal, widząc w jego milczeniu triumf swego rozumowania, uśmiechnął się z zadowoleniem i mówił dalej:
— Córka moja posiada dostatek szat i klejnotów, lecz posiada to wszystko dlatego, że ojciec jej miał głowę na karku i umiał sobie dawać rady w życiu. Gdybyś ty jednak spotkał Thalestris nagą, na jednej z takich skał bezludnych, jakich jest wiele na naszem wybrzeżu, cóż byś w takim razie uczynił?
Abdolonim zaczerwienił się po uszy.
— O Marhabalu, jakże mam na to odpowiedzieć?...
— Ja nie o tem mówię — przerwał opryskliwie kupiec. — Chcę tylko ci dowieść, że gdybyś ją spotkał nagą, wówczas cała twoja miłość nie miałaby jej za co kupić nietylko naszyjnika i obrączek na nogi, ale nawet fartuszka na biodra. Przecie w twojej opończy są dziury, przez które przeglądają twoje kolana, powalane ziemią i zielenizną przy pieleniu warzywa. Szczęściem moja córka nie mieszka na pustej skale i nie jest tak goła, jak greckie boginie. — Ale wypadki chodzą po ludziach. Żebyś mnie lepiej zrozumiał, dam ci przykład. Oto miasto nasze i kraj zajęli Macedończycy, których monarcha, Aleksander, przewrócił do góry nogami państwo perskie i cały świat. Króla naszego, Stratona, przepędził na cztery wiatry jeden z jego wodzów, Hefestjon i podobno ma nam dać innego władcę... Zagrabił on już majątki kilku kupców, którzy przed przybyciem Macedończyków przemawiali za oporem. Spodziewam się wprawdzie, że mego mi nie skonfiskuje. Jestem człowiek trzeźwy i umiem liczyć się z rzeczywistością. Fenicja jest dziś słowem bez treści. Niech się Tyr broni, jeśli ma do tego ochotę, — Sydon ma własne interesy i o nich powinien myśleć. Wypowiedziałem taki pogląd na Byrsie i postarałem się, żeby słowa moje doszły do Hefestjona. Ale przypuśćmy, że stało się inaczej i że wskutek nieporozumienia lub fałszywej skargi majątek mój został skonfiskowany. Co w takim razie pomogłaby wam twoja miłość? Czy starczyłaby wam za dach nad głową i czy potrafiłaby was nakarmić? Co ty mógłbyś wnieść do spółki prócz rzodkwi i miłości? Mówisz, żeś młody? — dobrze! Ale czy to ty jeden masz w Sydonie skład z tym towarem? Mówisz, żeś pracowity? — także dobrze. Ale i każdy niewolnik, chce, czy nie chce, musi być pracowity. Coś ty lepszego, niż niewolnik? Żeś uczciwy? O wa! Dwa dni temu odniosłeś drachmę, którą ci za warzywo nadpłacił mój podstarości, boś myślał, że mnie tem ujmiesz. Ale dajmy na to, żeś uczciwy — i co? Dlaczego nie miałbym cenić więcej uczciwej nędzy od uczciwego bogactwa? Człowiek uczciwy, a przy tem bogaty, pachnie nardem, albowiem ma na to, by się nim codzień namaścić, twoją zaś uczciwość czuć nawozem, który do śmierci będziesz przewracał, gdyż nic innego nie potrafisz.
— Umiem grać na cytrze! — zawołał nieszczęśliwy Abdolonim.
— Lepiej dla ciebie byłoby o tem nie mówić — odpowiedział Marhabal. — To się podobać może mojej córce, nie mnie. Wiem, że u Greków, kto nie gra na cytrze, ten uchodzi za gbura i barbarzyńcę. Są tam ludzie, którzy nic innego nie czynią, a jednak otacza ich sława i — choć trudno temu uwierzyć — otacza ich szacunek większy, niż cieślów, którzy budują okręty, a nawet — niż kupców. Ale Grecy to naród dzieci, nasz zaś Sydon — to miasto poważne i zamieszkałe przez ludzi rozsądnych. Co do mnie uważam, że człowiek młody, zdrów i silny, który, zamiast pracować, gra na jakimś instrumencie lub pisze wiersze, — bo i tacy bywają u Greków — zasługuje na równą pogardę, jak wróbel, który ćwierka na dachu bez żadnego dla nikogo pożytku. To też, gdybyś był tylko muzykiem lub poetą, byłbym cię kazał odrazu zrzucić ze schodów, rozsądnemi bowiem słowami nie przemawia się do półgłówków.
— Więc nie mogę mieć żadnej nadziei! — zawołał Abdolonim.
— Nadzieję, jeśli ci się tak podoba, możesz mieć, ale nie możesz mieć i nie będziesz miał mojej córki. Sam powiedziałeś, że twoja prośba jest szalona, a ja dowiodłem ci, jak dwa a dwa: cztery, że jest prócz tego niedorzeczna, a nawet głupia, a zatem czegoż tu jeszcze czekasz?
— Marhabalu, — rzekł Abdolonim — nie chciałem mówić ci o tem, co nie jest moją zasługą, ale może słyszałeś, że, chociaż tak prawie ubogi, jak niewolnik, pochodzę jednak z rodu dawnych królów sydońskich i że w całej Fenicji niemasz człowieka, w którymby płynęła szlachetniejsza krew od mojej.
Na to Marhabal zastanowił się znów przez chwilę, poczem rzekł ze zwykłą sobie rozwagą:
— Słyszałem i jakkolwiek nie uważam tego za rzecz zupełnie pewną, przyznaję, że to jest coś. To tłumaczy poniekąd twoją zuchwałość i zarazem jest drugim powodem, dla którego nie kazałem cię zrzucić ze schodów. Jest zaiste w Sydonie wielu kupców, którychby olśniło twoje królewskie pochodzenie. Ale ja, chociaż sam nie należę do gminu i szanuję tradycję (przyzwoici ludzie powinni ją zawsze szanować), w interesach jestem, jak ci to już nadmieniłem, przedewszystkiem realistą. Powiem ci więc, że gdybyś ty pochodził z rodu ogrodników, a stał się królem, oddałbym ci bez wahania moją córkę, albowiem, po pierwsze, mógłbyś mnie zrobić dostawcą dworu, o co starałem się napróżno jeszcze za króla Stratona, a po wtóre, musiałbym przyznać, że ktoś, kto potrafił zmienić motykę na berło, ma głowę do interesów lepszą nawet od mojej. Ale jeśli ty, pochodząc z rodu królów, klepiesz taką samą biedę jak twój ojciec i jesteś tylko ogrodnikiem, to co ja mam o tem pomyśleć? Oto, że wśród przodków twoich były całe pokolenia niedołęgów i że ty jesteś także niedołęgą, skoro się losem swoim zadowalniasz. Z tych wszystkich przyczyn powtarzam ci jeszcze raz, że nie dam ci córki — i nadto zapowiadam, żebyś nie pokazywał się więcej w domu moim, chyba że przez wdzięczność za naukę, jaką ci dałem, opuścisz mi przynajmniej dziesięć procent na rzodkwi i cebuli.
Usłyszawszy to, Abdolonim rozdarł swoją i tak już podartą opończę i byłby niezawodnie posypał swą głowę kurzem i popiołem, gdyby nie to, że w domu porządnego kupca sydońskiego nie było na podłodze ani kurzu, ani popiołu.

∗             ∗

Lecz gdy w Sydonie księżyc zaszedł, a psy się uśpiły, różana Thalestris stanęła nagle w przebraniu młodego eunucha przed Abdolonimem, który płakał w swoim ogródku, grając na cytrze — i, załamawszy ręce, zawołała:
— O, Abdolonimie! — wszystko przepadło, cała nadzieja za nic!
— Za nic! — jęknął młodzian.
I, wydobywszy odpowiednio żałosny dźwięk ze strun cytry, odstawił ją na bok, a natomiast chwycił w objęcia dziewczynę i począł całować jej umalowane henną powieki.
A gdy słodycz pieszczoty ukoiła nieco ich zbolałe serca, zapytał:
— Czy mówiłaś z ojcem, Thalestris i czy gniew jego nie spadł na twoją lubą głowę?
— Ojciec nie gniewał się, — odpowiedziała — ale położył mnie na kolanie i osmagał do krwi łodygami róż twoich, żebym poznała, że w darach twoich mieści się nie radość dla mnie, lecz boleść!...
— Bogowie! — zawołał z rozpaczą, a zarazem i z zapałem Abdolonim — pozwól mi ucałować twe rany!
Lecz dziewica spuściła oczy:
— Nie, Abdolonimie, — na to nie mogę pozwolić...
Nastała chwila milczenia, tylko słowiki sydońskie, ukryte w cyprysach, posypywały jakby gradem pereł ogród i oboje kochanków.
— Abdolonimie... — szepnęła dziewica.
— Słucham cię, liljo Libanu.
— Oto przekupiłam stróżów i wykradłam się z domu, ażeby ci powiedzieć, że bez ciebie śmierć milszą mi będzie od życia.
— A więc umrzyjmy razem, Thalestris!
— Otrujmy się, Abdolonimie!
— Mam w piwnicy placki, przygotowane z cykuty i miodu na szczury, które niszczyły owoce pracy mojej. Spożyjmy je i zstąpmy razem w krainę cieniów!
— Niech się tak stanie — odrzekła Thalestris.
Więc Abdolonim wstał, ażeby pójść po zabójcze placki, lecz dziewica położyła mu rękę na ramieniu.
— Zorze wieczorne zgasły niedawno, — rzekła — do świtu daleko, a noc tak wonna i cudna. Wkrótce wieczysta ciemność pokryje oczy nasze, więc jeszcze popatrzmy na te światła niebieskie, które nad nami migocą.
I złożyła mu głowę na ramieniu, poczem, zwróciwszy źrenice na księżyc, poczęła do niego przemawiać głosem cichym i smutnym:
— Tanit, Tanit, o ty blada i czysta bogini, która płyniesz teraz, jak łódź srebrna nad sennym Sydonem, czemuż to świecisz nam po raz ostatni?
A Abdolonim:
— Ty, która co miesiąc umierasz i zmartwychwstajesz, uśpij nas, a potem zbudź do nowego życia.
— Albo obejmij nas srebrną siecią twoich promieni i pociągnij nas ku sobie...
— Albo zmień naszą miłość w twój blask własny, ażeby nie zmarła razem z nami, bo nie życia nam żal, lecz miłości...
— O Tanit!
— O Tanit!
Nastała znów cisza, tylko cyprysy trzęsły się od pieśni słowiczych.
Thalestris siedziała przez czas jakiś bez ruchu z przechyloną wtył głową i otwartemi ustami, rzekłbyś podając je księżycowi, lecz nagle drgnęła i rozbudziła się, jakby ze snu.
— Gdzie ja jestem? — spytała.
— Przy sercu mojem — odpowiedział młodzieniec.
— Wszakże my mamy umrzeć, Abdolinie?
— Tak jest, o piękna moja!
— Kochaszże ty mnie?
Abdolonim pociągnął ją ku sobie, wpił się ustami w jej usta i pozostali tak, póki im nie zabrakło oddechu.
Poczem zaszemrał znów głos Thalestris, podobny do szmeru strumyka:
— Abdolonimie, wszak śmierć wszystko rozwiązuje i od wszystkiego wyzwala?
— Wyzwala... — potwierdził młodzian.
A ona mówiła dalej:
— Więc, jeśli śmierć wszystko rozwiązuje i od wszystkiego wyzwala, to... to co? Abdolonimie?...
— Co chcesz powiedzieć, luba moja?
Thalestris przysłoniła oczy dłonią tak białą, jak kwiat jaśminu.
— Ach! nie myśl tylko nic złego!...
Wówczas on spojrzał na nią i choć niebawem mieli umrzeć, widocznie jednak zatroskał się o jej zdrowie, gdyż rzekł:
— Rosa pada...
— Rosa pada — powtórzyła, jak echo, Thalestris.
— I chłód nocy dojmować już poczyna. Czy widzisz ten szałas, ukochana, który osłaniają, jak płaszczem, bluszcze i wiciokrzewy. Pójdź, piękna moja! Pójdź, przyjaciółko moja! Tam dreszcz nie przejmie twego lubego ciała i umierać nam będzie zaciszniej.
Więc ona, posłuszna słowom kochanka, wstała i wsparta na jego ramieniu poczęła iść ku szałasowi, powtarzając jakimś dziwnym, sennym, nawpół do śpiewu podobnym głosem:
— Ro-sa pa-da, ro-sa pa-da...
I znikli pod płaszczem bluszczów. Słowiki umilkły. Natomiast wierny osiołek, którym Abdolonim rozwoził warzywo po Sydonie, jął niewiadomo dlaczego odzywać się wśród nocy swym przeraźliwym, do śmiechu podobnym rykiem:
— Hi-hau, hi-hau, hi-hau!

∗             ∗

Księżyc, który jakoś nie zauważył, gdzie się podzieli, szukał ich długo w ogródku. Pełzał po ścieżkach, schodził ze ścieżek, rozświecał grzędy kwiatów, zaglądał w brózdy między zagonami rzodkwi i cebuli, osrebrzył ściany szałasu i chciał nawet zajrzeć do wnętrza, ale, nie mogąc przebić się przez gęstwę bluszczów i wiciokrzewu, znudził się wreszcie próżnem poszukiwaniem i popłynął w stronę Tyru, ku morzu.
A oni, wśród wiązek wonnego szafranu, przygotowywali się na wspólną śmierć — i przygotowywali się dopóty, dopóki nie rozbudziły ich gromkie okrzyki, które rozległy się nagle przed bramą ogródka.
Wówczas wypadli z szałasu — i trwoga, a zarazem i zdziwienie ogarnęły ich na widok, jaki przedstawił się ich oczom.
Oto czerwony blask pochodni rozjaskrawił ulicę, kraty ogródka, palmy i cyprysy, a przed bramą roił się i kołysał tłum ludzi.
— To ojciec przysyła mnie szukać! — krzyknęła w przerażeniu Thalestris.
— Schroń się do szałasu — zawołał Abdolonim.
I porwawszy łopatę, jaka znalazła mu się pod ręką, stanął gotów do obrony dziewicy.
Tymczasem część tłumu napełniła ogródek, ale zatrzymała się w pewnej odległości, jakby przejęta strachem na widok groźnej postawy młodzieńca — i tylko dziesięciu ludzi, przybranych w mitry i uroczyste fenickie szlafroki, wysunęło się naprzód. Zdumiony Abdolonim poznał w nich dziesięciu najprzedniejszych sydońskich młodzieńców.
A oni, zbliżywszy się ku niemu, padli na twarz i przez chwilę leżeli bez ruchu, poczem podnieśli się i jeden z nich, trzymając na ręku płaszcz purpurowy, tak zaczął mówić:
— Witaj Abdolonimie Pierwszy, potomku krwi królewskiej, władco Sydonu i Libanu, a nas wszystkich panie i królu!
Tu znów przyklękli, a za ich przykładem tłum, stojący opodal, rzucił się także na kolana, powtarzając:
Witaj, witaj Abdolonimie Pierwszy!
Abdolonim patrzył czas jakiś osłupiałemi oczyma to na ich twarze, to na ich mitry, to na płonące pochodnie, aż wreszcie, opamiętawszy się nieco, pomyślał, że to zapewne panicze sydońscy, podpiwszy na jakiejś uczcie, postanowili sobie wyprawić igraszkę z biedaka, więc zapytał z goryczą i gniewem:
— Czego szukacie i czego chcecie, o dostojni, w moim ogrodzie?
— Panie, — odpowiedział ten, który przemawiał poprzednio: — Aleksander, monarcha świata, kazał Hefestjonowi, po wypędzeniu Stratona, mianować nowego króla w Sydonie. A ponieważ, na mocy odwiecznych praw sydońskich, ten tylko może nad nami panować, w czyich żyłach płynie krew dawnych władców, przeto, będąc w obozie u Hefestjona, wskazaliśmy na ciebie, albowiem zarówno ród twój, jak twoja skromność i twe wielkie cnoty czynią cię godnym sydońskiego berła i tronu.
Lecz Abdolonim, nie wierząc jeszcze słowom mówcy, odpowiedział:
— Ród mój istotnie jest królewski, przeto źle i niebacznie czynicie, jeśliście przyszli urągać biedakowi, który, wiedzcie o tem, ma śmierć w sercu, a łopatę w ręku.
Na to posłannik wyciągnął ku niemu płaszcz purpurowy i rzekł z wielką powagą:
— Abdolonimie, zbudź w swej duszy godne króla uczucia; porzuć zwątpienie i porzuć swą brudną opończę! Obmyj, panie, ręce i oblicze z prochu ziemi — i wdziej ten płaszcz, który ci w imieniu Aleksandra i całego narodu sydońskiego przynoszę. A gdy zasiądziesz na stolcu sydońskim, jako pan życia i śmierci wszystkich obywateli, wspomnij wówczas niekiedy na stan swój poprzedni, nie daj opętać się dumie i zachowaj te wszystkie cnoty, które cię dzisiaj na tron wyniosły[4]. Żyj nam i panuj, o źrenico Baala — i niech jutrzejsze słońce już nie w tym ubogim ogrojcu, ale w twoim królewskim zamku ci zaświeci!
— Żyj nam, źrenico Baala! — poczęły wołać głosy z tłumu.
— Wyniosły cedrze libański!
— Koziorożcu wspaniałomyślny!
— Baranie, przewodniku stada!
— Żyj i władaj!
— Rządź, karz i wynagradzaj!

∗             ∗

Abdolonim musiał uwierzyć.
Nie udał się jednak zaraz na zamek, oświadczył bowiem, że przedtem pragnie pomodlić się do bogów domowych, których opieka okazała się tak przemożną — i rozmówić się w ciszy i samotności z własnem sumieniem. Ale gdy ulica i ścieżki ogródka opustoszały, odłożył na czas dalszy rozmowę z bogami i sumieniem, a natomiast, objąwszy usta dłońmi, zawołał po dwakroć przyciszonym głosem:
— Thalestris! Thalestris!
Dziewica wybiegła z szałasu.
— Jestem, panie!
— Słyszałaś?
— Słyszałam i... padam na twarz przed królem moim.
Ale on zatrzymał ją i rzekł:
— O, Thalestris! Niepotrzebne nam już placki z cykutą.
— Tobie, panie, — odpowiedziała — nie wolno umierać, albowiem losy Sydonu złożone są w twoich rękach, jeśli jednak i mnie umrzeć nie pozwolisz, cóż się teraz stanie ze mną nieszczęsną?
A Abdolonim przygarnął ją i począł mówić z wielką słodyczą, lecz już i z powagą królewską:
— Słuchaj, Thalestris. Rozum kupiecki twojego ojca okazał się ślepy i głupi, ale twoja miłość była mądra i widziała przez zasłonę przeznaczenia. Wszelako, zanim powtórzysz ojcu swemu te moje słowa i zanim mu powiesz, że mu król Sydonu przebacza, wiedz o tem, że jesteś królową króla.
Usłyszawszy to, dziewica przechyliła się, jak kwiat podcięty, na rękach kochanka, albowiem czułe jej serce, nie mogąc znieść nadmiaru szczęścia, na chwilę całkiem bić przestało.
Więc Abdolonim wniósł ją znowu do szałasu, ażeby dołożyć tam wszelkich tkliwych starań, które mogły jej wrócić przytomność.

∗             ∗

Marhabal, który jako człowiek roztropny i dbały o zdrowie, chodził spać wcześnie, nic nie wiedział, co się stało podczas nocy w Sydonie. Ale gdy wieścionośna Ossa, obiegając od świtu całe miasto, zapukała z nowiną i do jego pałacu, zmartwiał tak ze zdumienia i trwogi, że siadł na ziemi, objął dłońmi wielkie palce swych nóg i pozostał w tej postawie tyle czasu, ile potrzeba do przerachowania pięciuset worów z wełną.
Aż gdy wreszcie przyszedł do siebie, przedewszystkiem zadał sobie pytanie:
— Co teraz będzie?
I ponieważ miał zwyczaj zastanawiać się nad każdem położeniem głęboko — i jasno zdawać sobie z niego sprawę, przeto, otrzeźwiawszy zupełnie, począł tak rozumować:
— Abdolonim pomści się na mnie, gdyż nazwałem go niewolnikiem i kazałem mu pójść precz z domu. Zatem skaże mnie na śmierć, zagrabi mój majątek, a jeśli Thalestris nie wywietrzała mu wobec nowej godności z głowy, to weźmie ją jako niewolnicę do swego zamku. — Próżnobym się też łudził, że tego wszystkiego nie uczyni, gdyż został królem i uczynić to może. Jest to rzecz okropna, ale nieunikniona. Życie bez majątku jest wprawdzie gorsze od śmierci, a jeśli przychodzą takie czasy, w których łokciem zdrowego rozumu nie można mierzyć ani wypadków, ani ludzi, to nic po mnie na świecie. Bo skądże ja mogłem przewidzieć, że ogrodnik zostanie królem? Znikąd. — Takich rzeczy może spodziewać się tylko ten, komu brak piątej klepki. Wszystko to jest prawda, jak również i to, że każdy człowiek musi umrzeć. — A jednak śmierci się boję i nawet boję się bardzo. Inaczej nie czułbym tych mrówek, które mi chodzą po plecach i nie słyszałbym tych głuchych odgłosów we wnętrznościach. Ale czy jest na to rada? Niema. — Są wszelako różne rodzaje śmierci. — Zapewne, że zaszczytniej jest być usmażonym w oleju, niż przybitym na krzyż, albowiem garniec oleju kosztuje pięć drachm fenickich, a krzyż można zbić z dwóch starych belek. Ale śmierć na krzyżu jest lżejsza; wskutek czego wolałbym być ukrzyżowanym, niż usmażonym. Fatalnie się też stało, żem mówił coś Abdolonimowi o patelni. Któż jednak mógł odgadnąć, że wczoraj będzie tak do dziś niepodobne? Wczoraj omal nie kazałem zrzucić Abdolonima ze schodów za to, że chciał się z moją córką żenić, a dziś wypada mi chyba prosić bogów, ażeby jak najprędzej zabrał ją, jako niewolnicę, bo może znalazłaby sposobność, ażeby się za mną wstawić. W każdym razie trzeba mi teraz pójść do niej, by ją pożegnać i pouczyć, co ma królowi powiedzieć. Oćwiczyłem ją wprawdzie wczoraj łodygami róż dość dotkliwie, ale jeśli odziedziczyła po mnie choć szczyptę rozsądku, powinna przecież zrozumieć, że ojciec, który jest niezadowolony z wyboru córki, ma prawo i obowiązek w jakiś sposób jej to okazać. Tak jest! Nie chcę się łudzić, ale cała moja nadzieja w Thalestris i trzeba jak najprędzej z nią się rozmówić.
Przemawiając tedy w ten sposób do własnej duszy stroskanej, udał się do pokoju dziewicy, która po wrażeniach ubiegłej nocy spała tak silnie, że zaledwie zdołał się jej dobudzić.
— Thalestris, dziecię moje, — rzekł uroczyście — otwórz oczy i uszy, albowiem nieszczęśliwy twój ojciec, który jest w obliczu śmierci, przychodzi pożegnać się z tobą i udzielić ci ostatniego błogosławieństwa.
Tu powiedział jej wielką nowinę nocy oraz to wszystko, o czem poprzednio w duszy rozmyślał. Lecz ona słuchała go jednem uchem, przeciągając się rozkosznie i leniwie, a wkońcu, rozbudziwszy się dobrze, ukryła nagle swą jasną twarz w poduszkę i wybuchnęła śmiechem tak dźwięcznym, jak gdyby kto rozsypał szklanne paciorki na marmurową podłogę.
— Wyrodna córko! — zawołał z oburzeniem Marhabal. — Ty śmiejesz się, gdy twój nieszczęśliwy ojciec, który jest w obliczu śmierci, przychodzi, ażeby pożegnać...
Ale nie zdołał skończyć, gdyż Thalestris zerwała się z purpurowej pościeli tak szybko, jak ptak zrywa się z pośród kwiatów i, objąwszy szyję ojca, cała różowa, do spłonionej jutrzenki podobna, poczęła jednym tchem mówić.
— Ojcze, król przebaczył ci wczoraj, a mnie powiedział, że jestem królową króla!
Marhabal zmienił się w posąg kamienny — i dopiero po długiej chwili rzekł:
— Wróć do łóżka, Thalestris, albowiem nogi mi tak osłabły, że muszę usiąść.
Więc Thalestris wskoczyła znów do pościeli, a on siadł przy niej, zdjął myckę, przeciągnął raz i drugi ręką po ogolonej głowie i zapytał:
— Toś ty widziała króla?
— Widziałam.
— Kiedy?
— Dzisiejszej nocy.
— Był u ciebie?
Dziewica ukryła znów twarz w poduszkę.
— Nie, ja byłam u niego!
Nowe milczenie.
— Przed obiorem, czy po obiorze? — zapytał zmienionym głosem Marhabal.
— I przed obiorem i po obiorze.
— Uf!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Thalestris!
— Słucham, ojcze...
— I ty... i ty powiadasz, że monarcha taki był łaskaw dla ciebie?..
— O! i jak jeszcze!
— Nie chowaj twarzy w poduszki... Czy on był łaskaw przed obiorem, — czy po obiorze?
— I przed obiorem i po obiorze.
— Uf!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Thalestris przestała istotnie kryć twarz w poduszki, albowiem spostrzegła, że oblicze ojca rozjaśnia się coraz bardziej w miarę rozmowy i staje się poprostu wesołe.
Jakoż Marhabal uśmiechnął się wkońcu nietylko wesoło, ale nawet figlarnie. Pogroził córce palcem, chwycił ją lekko za ucho i, pochyliwszy się ku niej, zapytał:
— A jak ty myślisz? — Kto będzie dostawcą waszego dworu?...
1907.



SĄD OZYRYSA
A gdy umarł w Egipcie syn Psunabudesa, Psunabudes, wielki minister któregoś tam Tutmesa[5] z którejś dynastji, panującej przed napadem Hyksów, dwie nieśmiertelne Ideje pokłóciły się o jego duszę tak zapalczywie i napełniły takim hałasem nieskończone przestworza cichej wieczności, iż wszechmocny Ozyrys kazał im stanąć przed sobą i zapytał:

— Kto wy jesteście, o duchy, kto jest ten grzesznik, którego me jastrzębie oko dostrzega między wami i dlaczego w krainie Ciszy kłócicie się, jak dwie przekupki z Memfis?
A na to tak odpowiedział pierwszy z duchów:
— Ja, panie, jestem nieśmiertelna Głupota. Opiekowałam się tu obecnym Ekscelencją Psunabudesem, jak kochająca matka. Dyktowałam mu wszystkie jego słowa, byłam mu przewodniczką we wszystkich czynach. Nie odstępowałam go ani na chwilę, a ponieważ i on trzymał się mojej szaty stale i wiernie, ponieważ całe życie był, wedle egipskiego przysłowia, głupi jak stołowe nogi, przeto chcę zabrać teraz jego duszę i umieścić ją w tej zaziemskiej krainie, którą ja władam, a która przeznaczona jest na wiekuiste siedlisko durniów.
Ozyrys zwrócił się do drugiego ducha:
— Mów ty teraz — rzekł, biorąc w ręce wagi, na których ważył wszelkie myśli, słowa i uczynki.
— Ja, o panie, jestem nieśmiertelna Niegodziwość. Nie przeczę wcale, że J. E. Psunabudes popełniał często na swem wysokiem stanowisku błędy godne osła, ale twierdzę, że przedewszystkiem był szubrawcem. Jeśli pozwolisz, panie, przytoczę ci na to tysiączne dowody, których Głupota, choćby dlatego, że jest Głupotą, nie potrafi nigdy obalić.
— Głupota — przerwał Jastrzębiooki, podnosząc do góry swój opatrznościowy palec — nie umie tylko budować, często natomiast umie obalać, co powiedziawszy nawiasem, pytam się następnie, czego żądasz?
— Chcę, panie, zabrać tę duszę i umieścić ją w tej zaziemskiej krainie, którą ja władam, a która przeznaczona jest na pośmiertne wiekuiste siedlisko dla łotrów.
To mówiąc, chwyciła za rękę Psunabudesa, ale w tej samej chwili Głupota chwyciła go za drugą i obie, tamując dech w piersiach, czekały na wyrok Sprawiedliwego.
A Sprawiedliwy wpił swój ptasi wzrok w Psunabudesa i przypatrywał mu się przez czas dłuższy, a wreszcie rzekł:
— Widzę, że obie macie do niego prawo, więc chętniebym was wysłuchał i rozsądził, ale zaprawdę, położenie jest dziwne. Oto twoje dowody, o Głupoto, będą głupie, a twoje o Niegodziwości niegodziwe. Wobec tego, nie mogę ich rozważać, a zatem żadnej z was nie mogę udzielić głosu. Jakaż więc na to jest rada? Oto zawołam Mądrości, która wszystko przenika i rozkażę jej, aby mi przedstawiła w krótkich, a mądrych słowach i żywot Jego Ekscelencji i waszą sprawę.
— O, panie — szepnęła Głupota. Mądrość jest moją osobistą nieprzyjaciółką.
Sprawiedliwy podniósł znów w górę swój opatrznościowy palec.
— Wierz mi, Głupoto, że prawdziwa Mądrość jest zarówno nieprzyjaciółką Niegodziwości, jak i twoją.
I w tejże chwili przywołał Mądrość, a ta stawiła się natychmiast i, spojrzawszy na Psunabudesa, nie zdziwiła się wprawdzie, albowiem Mądrość niczemu się nie dziwi, ale uśmiechnęła się jakby z pewnem zadowoleniem i rzekła:
— Ach, to Jego Ekscelencja, który tajnym okólnikiem do gubernatorów zabronił mi pobytu w Egipcie!...
— Dla dobra państwa, słowo uczciwości... — począł się tłumaczyć Psunabudes.
Lecz Ozyrys nakazał mu milczenie, sam zaś zapytał:
— Powiedz mi, Mądrości, czy ten zakaz był bardziej głupi, czy niegodziwy?
— Jednakowo, zupełnie jednakowo! odpowiedziała Mądrość.
Więc Sprawiedliwy położył równe ciężarki na szalach, opartych o stopień jego tronu.
— Mów dalej — rzekł — aby się stało wreszcie wiadomo, który z tych dwóch duchów ma pomyśleć o najwłaściwszem dla Ekscelencji osiedleniu.
Więc Mądrość poczęła streszczać całe życie Psunabudesa, od wczesnej młodości aż do ostatniej chwili jego ziemskiej podróży. Wspomniała, jak w akademji, w stubramnych Tebach, był zaciekłym liberałem, jak, wstąpiwszy następnie do urzędu, zapisał się niebawem do działaczy państwowych i drwił z zasad, które za studenckich czasów wygłaszał, jak pod hasłem: „Egipt dla Egipcjan“ pracował nad zjednoczeniem państwa pod władzą memfickiej biurokracji, jak wreszcie w ciągu długiego swego zawodu ustawicznie kogoś podejrzywał, coś wietrzył, przeciwko komuś wysyłał raporty, przed czemś ostrzegał, czegoś nie dopuszczał, coś zamykał, coś ukracał i zamiast rozszerzać ludzką działalność i ludzkie życie, ustawicznie je obrzydzał, krępował i ograniczał.
— Czy nie sądzisz, że to są szelmostwa — przerwał Ozyrys, dorzucając ciężaru na szalę niegodziwości.
— Nie przeczę, o Wszechtreściwy — odrzekła Mądrość — ale pozwolę sobie zauważyć, że była w tem i głupota, tak wielka, jak piramida Cheopsa, albowiem Psunabudes, pracując niby dla potęgi Egiptu, w gruncie rzeczy go osłabiał, pracując niby dla jego sławy, ostatecznie go zohydzał, pracując niby dla porządku w państwie, wtrącał je w bezład i tworzył mu wewnętrznych nieprzyjaciół, a przy tem nigdy w jego zakutej głowie nie postała ani na chwilę myśl, że cała jego robota może przynieść tylko szkody i klęski.
— Jeśli tak — rzekł Sprawiedliwy — to trzeba dorzucić i na szalę głupoty.
— Trzeba! — powtórzyła Mądrość — ale słuchaj mnie, panie, dalej. Został potem Psunabudes gubernatorem prowincji północnej Phath, zamieszkałej przeważnie przez Fenicjan i Greków i zarówno jednych, jak drugich począł gorliwie przerabiać na Egipcjan. Zabraniał im mówić i pisać na papirusach we własnym języku, prześladował ich wiarę i pozamykał ich szkoły, a przedewszystkiem kazał im nosić czepki, które, jak wiadomo, są narodowem egipskiem pokryciem głowy. W jego przekonaniu czepek stanowił Egipcjanina, jakie zaś myśli wrzały w tych głowach, którym narzucił czepki, nad tem nie był się zdolny zastanowić. Ci wszakże, którzy nie chcieli nosić czepków, mogli się od nich uwolnić łapówką, w ten bowiem sposób wzrastał majątek gubernatora.
Ozyrys podniósł po raz trzeci palec do góry i rzekł z powagą:
— Łapówki nie dowodzą głupoty.
— Zapewne, panie, ale nie dorzucaj ich na szalę niegodziwości, ponieważ w Egipcie wszyscy dygnitarze uważają łapówki za zwyczaj tak powszechny i tak zgodny ze starą tradycją egipską, że biorą je z zupełnie czystem sumieniem.
— Masz słuszność i, jako bóg egipski, nie powinienem był o tem zapominać. Nie dorzucę też nic na żadną szalę, póki nie powiesz, jak postępował Psunabudes, jako minister Faraona?
— Egipt, jak ci wiadomo, Sprawiedliwy, potrzebował wielkich i głębokich reform. Otóż Psunabudes, zostawszy ministrem, postarał się przedewszystkiem o to, by te reformy nie były wielkie i głębokie, ale drobne i płytkie. Egipt potrzebował nowych i mądrych ludzi, którzyby byli przyjaciółmi wyżej wspomnianych reform, Psunabudes zaś powierzył ich wykonanie dawnym, głupowatym urzędnikom, którzy byli ich wrogami. Jaka z tego powstawała karykatura i jaka szkoda dla Egiptu, to łatwo pojmie nietylko tak przenikliwy umysł, jak twój, panie, albo, jak umysł krokodyla, kota lub ichneumona, ale nawet zwykły, miałki rozum człowieczy. Psunabudes był zbyt tępy, by zrozumieć, iż państwo musi być od podstaw do szczytu przebudowane, a za mało uczciwy, by przeprowadzić sumiennie nawet te zmiany, których konieczność uznał i zrozumiał sam Faraon.
— Niech mnie ibis kopnie — rzekł Ozyrys, dorzucając na obie szale — jeśli wiem, która wkońcu przeważy!
A słowa Mądrości płynęły dalej:
— Oszukiwał zarówno Faraona, jak i lud. Faraonowi groził buntem ludu, ludowi wszczepił przekonanie, że Faraon chce go utrzymać w niewoli. Poderwał władzę Faraona, a nie rozszerzył wolności. Za jego czasów powiększyły się głody w Egipcie, a kraj napełnił się rozbójnikami.
— Chwała Bogu, to jest, chwała mnie samemu! — zawołał Ozyrys — tu już niema przynajmniej wątpliwości, że to są łajdactwa czystej wody!
— O! nietylko łajdactwa — odpowiedziała łagodnie Mądrość — gdyż Psunabudes okazał przytem mniej rozumu, niż go posiada pęcherz wielbłąda. Czyny jego były złowrogie, ale on sam był durniem i głupota jego była tem większa, że się uważał za mądrego. Niezdolny był zrozumieć, że, gdzie trzeba wielkiej twórczej polityki, tam szachrajstwo nie może wystarczyć i szachrował, szachrował bez końca.
— Prawda! masz słuszność, jak zawsze i tylko tak dokładne wagi, jak moje, wskazać nam mogą, co z nim uczynić należy.
— Kilka słów muszę jeszcze dodać, o Wszechkulisty! Psunabudes drwił sobie z Egiptu, nie dbał o Faraona, myślał zawsze tylko o sobie, więc możnaby mniemać, że był tylko szują. Ale zważ jednak, panie, że gdyby Psunabudes rządził mądrze i uczciwie, to zyskałby na tem Egipt, zyskałby Faraon, a on sam nietylko nicby z własnych korzyści nie uronił, ale stałby się jeszcze potężniejszym i sąd historji wypadłby o nim inaczej.
— Więc znów chcesz powiedzieć, że osieł przeważał w nim jednak nad łotrem?
— Podnieś, o Sprawiedliwy, wagi, a przekonamy się natychmiast.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ozyrys podniósł szale i trzymał je w górze, póki nie uspokoiły się zupełnie. Poczem spojrzał i zdziwienie, ale zarazem i zmieszanie odbiło się na jego boskiem obliczu.
— Na święty ogon Apisa! — zawołał — głupota i szelmostwo nie przeważają się wzajem ani na jeden włos z mej brody. Co teraz robić!...
Co robić!...
Jastrzębiooki odrzucił wagi, objął głowę dłońmi i przymknął oczy.
Po chwili jednak twarz rozjaśniła mu się promiennym uśmiechem i, zwróciwszy się do Psunabudesa, począł mówić zwolna i uroczyście:
— Ekscelencjo! Żaden z greckich, fenickich, ani z tutejszych młodszych bogów nie wiedziałby, co z tobą uczynić, gdyż widzisz, że nawet i Mądrość drapie się w tej chwili w głowę.
...Ale niepróżno zowią mnie bogi i ludzie Wszechmocnym, bo oto wszechmocą moją rozcinam, jak mieczem Faraona, wszelkie trudności i ogłaszam ci wyrok następujący:
...Wróć do życia i wróć na ziemię. Bądź do końca świata ministrem Faraonów i rozmaitych ludów: zabiegaj, kręć, prowadź, prezyduj, rządź...
...A gdy spełnią się wieki, musi się wkońcu pokazać, czy jesteś większym łotrem, czy osłem...
...Wtedy i ja będę wiedział, który z tych dwóch duchów ma ci przygotować wieczystą rezydencję.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To rzekłszy, obrócił Psunabudesa twarzą do niebieskich schodów i nagłym rozmachem swej boskiej stopy przyśpieszył jego powrót na ziemię.
W przepaściach wieczności zapadła głęboka cisza; natomiast Egipt zgotował widocznie owację zmartwychwstałej Ekscelencji, albowiem aż do bram nieba jęły dochodzić chóralne głosy, śpiewając radośnie:
— Psunabudes! O, Psunabudes!...
Mądrość poczęła się śmiać cicho.
1908.



WESELE
WESELE[6].
 

Pewnego razu członkowie areopagu w Atenach z archontami na czele, tudzież prytanowie, a wraz z nimi najznakomitsi sofiści, filozowie, przedniejsi kupcy, artyści i delegowani przez miasto właściciele nieruchomości stanęli przed Markiem Antonjuszem, poczem tak zwany eponim, czyli pierwszy archont, w ten sposób do niego przemówił:
— Bogom podobny i bogom równy Antonjuszu! Nie korzystać z twego pobytu w Atenach i nie złożyć ci czci przynależnej — byłoby z naszej strony zbrodnią, której dusze nasze nie zdołałyby odpokutować przez całą wieczność w Hadesie. Stajemy więc przed twojem obliczem i z tem większą radością, że w twej osobie, o boski, możemy uczcić zarazem Dionizjusza, którego jesteś wcieleniem — i Rzym, który jest naszym zwierzchnikiem, władcą i dobrodziejem. Wszyscy bowiem ludzie rozsądni i umiarkowani, — wszyscy, dla których drogi jest spokój i porządek, rozumieją, jaką wdzięczność winniśmy Rzymowi nietylko za to, że w swoim czasie uwolnił nas z pod przewagi macedońskiej, ale także i za to, że zagarnąwszy pod swe skrzydła całą Helladę, pozbawił nas w ciągu lat następnych zbytecznej niepodległości i położył koniec naszym wewnętrznym niesnaskom. Jeżeli bowiem zdarzyły się pewne nieprzyjemne wypadki Związkowi Etolskiemu, Achajskiemu, tudzież dawnemu Koryntowi, jeśli później i nas, Ateńczyków, pokarał Sulla za czasów Mitrydata, to przyczyną tego była nasza lekkomyślność, nie zaś rzymska surowość. Ale wspomnienia Mumjusza i Sulli pokryły się już pyłem lat ubiegłych, natomiast świeża jest pamięć nieograniczonego miłosierdzia boskiego cezara i twego, o prześwietny Dionizjuszu, którego sam pobyt między nami nową okrywa sławą nasz sławny i starożytny gród ateński. Mogliście nam odjąć wszystko i mielibyście zupełną słuszność, tak czyniąc, a jednak w łasce swej zostawiliście nam tyle wolności, ile właśnie dla naszego szczęścia i spokoju potrzeba. Są wprawdzie między nami żywioły wywrotowe, są niestety ludzie, którzy, nie mogąc zapomnieć o czasach Milcjadesa i Temistoklesa, marzą o zupełnej niepodległości i całkowitej wolności, — są demagodzy, którzy nie rozumieją, że przyszłość nasza da się utwierdzić jedynie pod hasłem: „państwowość rzymska przy samorządzie miejscowym“, — ale my, panie, którzy w tej chwili podnosimy wgórę ramiona, a schylamy przed tobą, jak przed Zeusem, nasze głowy, nie podzielamy tych zbrodniczych zasad i potępiamy je zarówno usty, jak sercem. Oceń, boski, naszą wierność i przebacz, jakoś przebaczył, że znalazło się kilku szaleńców, którzy poważyli się za czasów pobytu w naszem mieście Brutusa i Kasjusza wznieść im posągi, obok starych posągów Arystogitona i Harmodjusza. Ani wszyscy za niektórych, ani dobrzy za złych, ani roztropni za głupich odpowiadać nie powinni. To też, gdyś niedawno kazał osmagać twym liktorom warchołów, którzy ośmielili się zaśpiewać na Ceramiku wstrętną i niedorzeczną pieśń: „Jeszcze Grecja nie zginęła, póki my żyjemy“, poznaliśmy w tem twą mądrość, która umie winnych od niewinnych odróżnić — i twoje miłosierdzie, które ci nie pozwoliło za wybryk garstki motłochu obłożyć kontrybucją poważnych i prawomyślnych obywateli. Lecz właśnie z tego powodu miłość i wdzięczność wezbrały tak bezgranicznie w naszych sercach, że przez kilka dni i nocy namyślaliśmy się, jakby ci ją wyrazić — i oto wznieśliśmy dwa wielkie twe spiżowe posągi, z których jeden stanął na rynku, drugi na Akropolu. Będziem je wieńczyć, o boski, codziennie, a tymczasem lud nasz zbiera się już przed niemi tłumnie i od rana do wieczora, panie, czci cię pokrzykiem: Evoe saboi Dionisios!
Evoe saboi Dionisios! — powtórzyli członkowie areopagu, prytanowie, sofiści, artyści, kupcy i właściciele nieruchomości.
A Markus Antonjusz skinął w podzięce głową, przybraną w liście winogradu, pochylił się lekko na swojem krześle z kości słoniowej i, gdy okrzyki przebrzmiały, odpowiedział z dziwnym jakimś uśmiechem:
— Gdym za młodych lat bawił dla studjów w waszem mieście, zdumiewałem się już wówczas, Ateńczycy, nad waszą wymową i zdumiewam się nad nią dotychczas, albowiem, przy obrotności waszej myśli, czyni ona z was wzór, zaprawdę, niedościgniony. Podziwiam następnie w was i to, że mówiąc rzeczy, które tak mile głaszczą ucho słuchacza, umiecie zachować godność narodową i, jak przystało potomkom Milcjadesa i Temistoklesa, potraficie zawsze uniknąć przesady w pochlebstwie. Miło mi słyszeć o waszej miłości dla Rzymu i dla mnie, a jeszcze milej, że niepodległość uważacie za rzecz wam niepotrzebną i że potępiacie demagogów, którzy marzyć o niej nie przestali. Wiem zresztą, że ich jest już niewielu i że zdrowy rozsądek bierze górę nietylko w Atenach, ale i w całej Helladzie. Ten rozsądek widzę i w tem, że niedawno jeszcze uczciliście w bardzo praktyczny sposób posągami Brutusa i Kasjusza, którzy wówczas byli panami Grecji. O praktyczności tego sposobu wspomnę jeszcze za chwilę, tymczasem oświadczam wam, że wierzę w szczerość waszych intencyj, jakkolwiek nie wątpię, że jeśli w niezbadanych wyrokach przeznaczenia leży, abym i ja (czego się nie spodziewam) został w przyszłości przez kogo zwyciężony, — to wzniesiecie tak samo posągi i mojemu zwycięzcy. Ale nie biorę wam tego za złe, Ateńczycy, tem bardziej, że przyszłość wolno przepowiadać tylko wyroczniom, a tymczasem, w teraźniejszości, uczyniliście mnie waszym bogiem Dionizjuszem, który i w Rzymie pod nazwą Bachusa jest czczony. I zaiste, mili, jeśli Dionizjusza poznać można po miłości dla bachantek i wina, to ja nim jestem, albowiem nikt z potomków Deukaljona nie miłuje tak ładnych dziewcząt — i nie było jeszcze chyba człowieka, któryby do tego stopnia lubił się w dobrej kompanji zakropić!...
Tu roześmiał się potężny triumwir, a za nim roześmieli się wielcy urzędnicy, filozofowie, sofiści, właściciele realności i poczęli wołać zgodnym chórem:
— Rozkoszny! rozkoszny! najlepszy z bogów.
Lecz Antonjusz uciszył dłonią okrzyki i tak dalej mówił, zawsze z tym samym dziwnym na twarzy uśmiechem:
— Dzięki za te okrzyki — i niech mi wolno będzie wypłacić się za nie jeszcze jedną dla was pochwałą. Oto u żadnego innego narodu i w żadnem innem mieście zapał nie idzie tak ręka w rękę z tym właśnie praktycznym rozsądkiem, który przed chwilą wysławiałem i nie znajduje się w tak boskiej z nim harmonji. Często bywają to rzeczy przeciwne, — wy jedni umiecie je godzić. Kocham ci ja, jako Dionizjusz, wino, ale z powodu wczesnej godziny nic jeszcze nie piłem, przeto i pamięć moja nie chwieje się, jak statek na morzu, ale stoi silnie i prosto, jak kolumny waszego Partenonu. Wdzięczny wam tedy jestem, żeście uczcili mnie posągami, ale pozwólcie sobie powiedzieć, że te posągi pamiętam jeszcze z czasów mej wczesnej młodości i pierwszego pobytu w Atenach. Przedstawiały one wówczas Eumenesa II, króla Pergamu. Ale gdy przybyli tu Brutus i Kasjusz, odkręciliście głowy Eumenesa, a nasadziliście ich oblicza. Teraz znów ich głowy zastąpione zostały mojemi. W taki to sposób miłość, która kazała wam wznieść mi posągi, znalazła się w boskiej harmonji z rozsądkiem, który nakazuje oszczędność. Dzięki więc składam wam, Ateńczycy, raz jeszcze i proszę, abyście wierzyli, że kochać i podziwiać mnie więcej, niż ja was, nigdy nie potraficie.
Na chwilę zapadła cisza i zakłopotanie odbiło się na kilku twarzach, wnet jednak zaradziła temu przytomność wymownego eponima, który, mając w pogotowiu dalsze sposoby uczczenia nowego boga, tak odpowiedział triumwirowi:
— Niegotowa jeszcze była, o panie, mieszanina miedzi, cyny i złota, szlachetniejsza od tej, z której odlane zostały Eumenesy, więc tylko tymczasem przyozdobiliśmy te posągi twemi boskiemi rysami. Ale zaprawdę, gdybyśmy tylko z tem do ciebie przyszli, zasłużylibyśmy względem ciebie i Rzymu na miano niewdzięczników. Lecz gdy wysłuchasz nas do końca, prześwietny, sam uznać musisz, że uradziliśmy coś takiego, co jest ciebie i nas godnem zarówno.
— Słucham, — odrzekł Antonjusz — ale niech wymowa twoja nie okrąża całej ziemi wzorem nieskończonego Okeanosa.
— Brzydzimy się, panie, lakońską wymową, tak jak ty brzydzisz się spartańską polewką, postaram się jednak, aby okresy moje nie były tak długie, jak owe mury, które niegdyś łączyły Pireus z naszem miastem. Więc zwracam się odrazu do ciebie w imieniu naszego grodu, w imieniu wszystkich obywateli i mówię ci, najlepszy z bogów: oto miłość nasza dla ciebie tak niezgłębiona, jak wody tego Okeanosa, o którym przed chwilą wspomniałeś, dyktuje nam następującą prośbę: okaż nam jeszcze jedną łaskę, przyspórz sławy Atenom i wstąp, boski, u nas w nowy związek małżeński, a nam pozwól, abyśmy ci wyprawili godną ciebie uroczystość weselną.
Antonjusz, jakkolwiek byle czem zdziwić go było niepodobna, usłyszawszy te słowa, zdumiał jednak tak, że długo nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Osłupiałym wzrokiem wodził po twarzach swatów, którzy stali w głębokiem milczeniu.
Lecz, że Ateńczycy słynęli zawsze ze złośliwego dowcipu i skłonności do szyderstw, przeto wzburzyła się w nim dusza na myśl, że może i z niego chcą zadrwić. Złowrogie błyskawice poczęły wnet migotać w jego źrenicach.
— Obywatele Aten! — rzekł zmienionym głosem. — Jeśli to żart niewczesny, to odpokutujecie za niego nietylko wy, ale i nieurodzone jeszcze wasze przyszłe pokolenia. — Jeśli zaś przyszliście prosić mnie o to prawdziwie, to chyba Heljos zbyt palącym promieniem powarzył mózgi w waszych czaszkach.
Tu zgrzytnął zębami i dodał głosem, do grzmotu Zeusa podobnym:
— Żali nie wiecie, że żoną moją jest Oktawja i żali opuściła was pamięć, że jeszcze wczoraj ofiarowaliście jej białe gołębie i złote girlandy z jałowca?
To rzekłszy, powstał — ogromny, groźny, z lwiemi zmarszczkami na czole. Lecz niezmieszany wcale eponim podniósł głowę i, patrząc mu wprost w oczy, odpowiedział:
— Jako człowiek poślubiłeś siostrę twego wielkodusznego kolegi, Oktawję, którą wielbimy, ale jako bóg masz prawo poślubić boginię. Ofiarujemy ci, panie, w małżeństwo naszą Atenę Grodowładną i błagamy, ażebyś ją przyjął z rąk naszych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nastało długie milczenie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taki dowód czci przeszedł nawet wyobraźnię Antonjusza, więc znów począł spoglądać przed się zdumionym wzrokiem. Ale gniew znikał stopniowo z jego oblicza. Za chwilę wódz zwrócił się ku swym Rzymianom i, spostrzegłszy uśmiech legata, uśmiechnął się wzajem do niego, poczem siadł i przesłonił oczy dłonią.
Lecz gdy ją znów odjął, ukazał Grekom wesołe już i promienne oblicze.
— Poznaję was, Ateńczycy, — rzekł — a zarazem przyznaję, że więcej nie mógłby mi sam Zeus ofiarować. Żaden z bogów nie odmówiłby ręki Ateny, a zwłaszcza Ateny Grodowładnej, — przeto i ja, wasz Dionizjusz, przyjmuję ją z radością.
— Dzięki ci, przyszły zwycięzco Partów! — zawołał archont-basileus.
I podniósłszy dłoń, otworzył już usta, ażeby w obszerniejszem przemówieniu wyrazić całą wdzięczność, jaką były przejęte serca swatów, ale triumwir nie chciał słuchać dłużej. Był dotychczas na czczo, co nie wydawało mu się rzeczą przystojną, ani miłą. Może przytem miał dosyć Greków razem z ich wymową i pochlebstwami, więc wstał na znak, że przyjęcie skończone — i rzekł:
— Idźcie teraz, o Ateńczycy, oznajmić moją radość oblubienicy i ludowi, a na uczcie, jaką zamierzam wam wieczorem wyprawić, powiecie mi, w jaki sposób zamierzacie uświęcić moje gody weselne.

∗             ∗
Zatem swatowie, złożywszy Dionizjuszowi odpowiednie pokłony, dzięki i życzenia, udali się do domów swoich. Lecz zanim się rozeszli, przystanęli nieco na agora i mówili jedni do drugich, kiwając ku sobie siwemi brodami:

— Oto się nazywa polityka! Niechże przeciwnicy nasi zdobędą się na podobną!

∗             ∗

Gody weselne Dionizjusza z Ateną Grodowładną odbyły się w kilka dni później tak wspaniale, że nawet Panateneje nie mogły się z niemi porównać. Były uroczyste procesje z kapłanami wszystkich świątyń i z dziewicami w bieli — przeciągały gromady cudnych efebów i dziecięta, poprzebierane za amorków. Szły białe byki i białe jałowice ze złoconemi rogami — i wozy, zaprzężone we wspaniałe rumaki, o sterczących, przyciętych krótko grzywach. Porozsypywano tak świętą mąkę jęczmienną przy ofiarach, że stopy ofiarników obieliły się jak stopy młynarzy. Kwiaty, kwieciste tyrsy, wieńce z róż, lilij i sasanków, girlandy i zwoje na kolumnach rozjaśniły miasto jedną stubarwną tęczą. Zieleń mirtów i winogradu oplotła białe marmury. Bito na ucztę powszechną stada wołów i krętorogich baranów. Na agora tryskały purpurą i złotem fontanny wina. Lud jadł, pił i szalał. Ciskano kośćmi i kopytami spożytych zwierząt na „nieprzejednanych“. Mury drżały od śpiewów i okrzyków na cześć boskiej pary, a gdy słońce przetoczyło się w stronę morza Jońskiego i na niebo wszedł srebrny księżyc, zaświeciły tysiące i tysiące pochodni, jak gdyby pożar objął miasto.

∗             ∗

I w taki to sposób, w obliczu Ateńczyków, tudzież i innych Greków, którzy zbiegli się z Eubei, z Eleusis, z Megary, z nowo odbudowanego Koryntu i z innych miast achajskich, wyszła zamąż dziewicza Grodowładna Atena.

∗             ∗

Zaś w tydzień później, gdy wszyscy swatowie triumwira dostali wezwanie, aby stawili się przed nim powtórnie, zebrali się naprzód na agora i tam, ustawiając się wedle godności w pary, tak wzajem do siebie mówili:
— Serce Antonjusza wezbrało radością, jak Illisus wzbiera od deszczów wiosennych, a że hojny jest, jak kopalnie Cypru, więc niechybnie obdarzy miasto niezmiernie. Co najmniej podaruje Atenom kilka większych wysp, a i nas osobiście uczci również wielkiemi podarkami.
I pełni otuchy stanęli przed obliczem Antonjusza.

∗             ∗

Lecz ze zdziwieniem, a zarazem i z trwogą zauważyli, że oblicze to było posępne, surowe i nie zapowiadało im nic dobrego. Toż i słowa, któremi do nich przemówił, twarde były i zimne, jak rzymskie miecze.
— Obywatele Aten! — rzekł. — W dowód miłości dla mnie, a zarazem przez wdzięczność dla Rzymu, oddaliście mi w małżeństwo waszą Atenę Grodowładną. W chwili, gdyście mi ją ofiarowali, sądziłem, że czynicie to szczerze, obecnie jednak przekonałem się, że jesteście ludźmi pozbawionymi bojaźni bożej i wiary...
Struchleli, słysząc to, Ateńczycy i wyciągnęli błagalnie ręce, triumwir zaś powtórzył z większym jeszcze naciskiem:
— Tak jest! — bez bojaźni bożej i bez wiary. Wasi przodkowie skazali na śmierć za bezbożność najmędrszego z ludzi, Sokratesa, ale was stokroć słuszniej możnaby nazwać bezbożnikami. A jeśli wy, nibyto ojcowie miasta, dajecie taki przykład, do czegóż dojdzie gmin ateński i na co wyrośnie wasza młodzież? Na szczęście, nawet i w Atenach istnieją kary na bezbożników, drżyjcie zatem, albowiem zawisła nad wami zemsta praw boskich i ludzkich!
A oni istotnie drżeć poczęli, gdyż dusze ich ogarnął „boski popłoch“, a przytem i kolana nie miały już dawnej siły młodzieńczej.
— Panie! — zapytał eponim głosem do jęku podobnym — wiemy, iż jako Bóg mylić się nie możesz, ale racz nam oznajmić przyczynę twego słusznego gniewu, bo oto chitony stały się na nas mokre od zimnego potu, który wystąpił na nasze ciała.
— Pytacie o przyczynę? — odrzekł z gorzką ironją Antonjusz. — Więc do tego stopnia doszła wasza zatwardziałość, że sami nie możecie się jej domyślić? Na Styks i wszystkie czeluści Hadesu, do których dziś jeszcze zstąpicie! Toż gdybym ja, Antonjusz-Dionizjusz, pojął za małżonkę córkę ostatniego chłopa ateńskiego, jeszczeby ten chłop pomyślał dla niej o posagu. A wy! — wy daliście mi w małżeństwo boginię, patronkę waszego miasta i daliście mi ją tak, jak nigdy nie poważył się jej przedstawić żaden rzeźbiarz, to jest gołą, jak owe posągi, które nawet figowego liścia nie mają. Atena Grodowładna! Ha! pięknie Grodowładna! Ani złamanej drachmy! Ani dziurawego obola! O hańbo! o wstydzie! o bezbożności! Znieważyć tak córkę Zeusa! ubliżyć tak jej, mnie i Rzymowi! W dziejach świata niema przykładu, ażeby kto zniewagę taką bogom wyrządził, jak również chyba w Hadesie znajdą się dostateczne za taką zbrodnię kary!
„Boski popłoch“ ogarniał coraz bardziej dusze swatów.
— Zgrzeszyliśmy! zgrzeszyliśmy! panie, ale daj nam czas na pokutę i pozwól się poprawić! — zawołało kilkanaście stłumionych głosów.
Po tych słowach oblicze Antonjusza stało się mniej lodowate, a czoło jego poczęło się nieco rozchmurzać. Czas jakiś przeszywał jeszcze wzrokiem skulone i przelękłe postacie ateńskiej starszyzny, poczem rzekł:
— Mamże znów okazać wam miłosierdzie? Ha, niech tak będzie! Idźcie tedy do domów waszych i pomyślcie o ofierze pokutnej. Ale biada wam, jeśli ta ofiara będzie wynosiła mniej, niż sześć miljonów drachm attyckich, albowiem mniejszy posag dla Ateny byłby tylko nowym dowodem waszego braku wiary i waszej bezbożności.
To rzekłszy, wstał z krzesła i, zwróciwszy się do swych Rzymian, przymrużył jedno oko, a areopagici, prytanowie, filozofowie, kupcy i właściciele realności powolnym krokiem i z opuszczonemi głowami udali się do domów.
Lecz przystanęli nieco na rynku i, odetchnąwszy głęboko, poczęli kiwać siwemi brodami, poczem jeden rzekł:
— Ha! — trzeba dać!... Lud zapłaci i lud będzie szemrał, ale historja odda nam sprawiedliwość, albowiem tylko nasza polityka może nam zjednać i zachować łaskę Rzymu.
1908.



JAKO SIĘ P. LUBOMIRSKI NAWRÓCIŁ
I KOŚCIÓŁ W TARNAWIE ZBUDOWAŁ
JAKO SIĘ PAN LUBOMIRSKI NAWRÓCIŁ
I KOŚCIÓŁ W TARNAWIE ZBUDOWAŁ.
WEDLE PODANIA LUDOWEGO[7]

Kiedy się Pan Jezus w Betleem narodził, pan Lubomirski z Tarnawy był jeszcze lutrem. — Ale że człek był mądry i przemyślny, a zasłyszał, że Dzieciątko Jezus bardzo nierade widzi lutrów i rozmaitych innych heretyków, zaczął więc w głowę zachodzić, jakby się przekonać, czy to prawda.
Stangret, Krakowiak, co go w cztery konie woził, mówił mu, że najprostsza rzecz będzie do bryki założyć, pojechać do Betleem i tam dokumentnie Najświętsze Dzieciątko wypytać. Na nieszczęście pan Lubomirski długo przedtem z Turkami wojował i tyle pieniędzy na wojsko wydał, że wkońcu i Tarnawę u Żydów zadłużył, z której to przyczyny nie miał na drogę nietylko do Betleem, ale nawet i do Krakowa.
Myśli tedy i myśli, jakby tu sobie poradzić, aż jednego dnia przychodzi do niego stary, wędrowny dziad i powiada mu tak:
— Daleko stąd — powiada — na zachód słońca, jest Babia Góra, taka wysoka, że cień od niej na siedem mil pada. Na samym wierzchu tej góry mieszka okrutnie bogata czarownica, która dla Jancychrysta koszulę szyje. Co rok jeden tylko ścieg wolno jej zrobić, ale kiedy koszulę skończy, wtedy się Jancychryst z niej narodzi i ze świętą wiarą wojować zacznie. Puścić, — powiada — to wiedźma każdego sobie puści i pieniędzy pozwoli mu zabrać, ile dźwignie, jeno nigdy ludzie nie widzieli, żeby kto wrócił.
— Czemu tak? — pyta pan Lubomirski.
— Dlatego, — mówi dziad — że jej straszne smoki i rozmaite gady strzegą, więc, jak kto wraca, to go gonią, a jak dogonią, nim z cienia wyjedzie, to na drobne szmaty go rozedrą.
Począł się pan Lubomirski w głowę drapać, bo bardzo mu się te smoki i gady nie spodobały, a pieniądze chciał mieć. Ale po odejściu dziada przyszło mu do głowy, że skoro są tacy, którzy i samego djabła potrafią w pole wywieść, to przecie na tę gadzinę z Babiej Góry musi być jakiś sposób. Głowił się dzień, głowił drugi i trzeci, wreszcie powiedział sobie: „Albo starosta, albo kapucyn“ — i pojechał.
Wziął siedem koni dobrych, ścigłych i pierwszego przywiązał do drzewa w tem miejscu, w którem się cień od Babiej Góry kończy, drugiego o milę wyżej, trzeciego znowu o milę — i tak aż do szóstego — dopiero na siódmego wsiadł i ku czarownicy na nim pojechał.
Jedzie tedy i rozgląda się na prawo, rozgląda na lewo, aż tu leżą, jak kłody, między kosówką, to smoki paskudne o trzech głowach, to węże ogromne, to rozmaite żmije i padalce. Ten i ów podniesie czasem łeb, zasyczy, zębami kłapnie, ale nie mówią mu nic.
— Hej! — myśli pan Lubomirski — żeby to były zwyczajne smoki i wężary, możnaby im mieczem łby porozwalać, ale przeciw piekielnym mocom szabla nanic — i trzeba będzie chyba z babą coś wskórać, bo inaczej żywy nie wrócę.
Dojechał wreszcie do szczytu i patrzy: siedzi straszna jędza piekielnica, koszulę szyje. Zsiadł pan Lubomirski z konia, pokłonił jej się po kawalersku i tak grzecznie do niej powiada:
— Jak się masz, — powiada — stary wiechciu od butów! Przyjechałem tu po twoje skarby, bom swoje na wojnę wydał, a teraz mi na drogę potrzeba. Dasz, dobrze — nie dasz, też dobrze — jeno nie marudź, bo mi okrutnie pilno.
Rozśmiała się na to baba tak, że aż pan Lubomirski ostatni jej jedyny trzonowy ząb zobaczył — i mówi:
— Oj-jej, dlaczego nie, oto widzisz tu w workach koło mnie złoto, perły i diamenty, bierz, ile chcesz, ale pierwej napij się ze mną wina prze zdrowie.
I wzięła zaraz dwie szklenice, nalała z jednego gąsiora do jednej, z drugiego do drugiej i powiada:
Chaim!
Ale pan Lubomirski, któren, jako się rzekło, był człek mądry i przemyślny, (wnet pomiarkował, że skoro baba)[8] nie z tego samego gąsiora w obie nice leje, to musi być w tem jakaś podrywka. Począł tedy głową kręcić i patrzyć tak, jakby co za babą zobaczył.
— Czego się rozglądasz — pyta baba.
— Bo się mgły rozstąpiły i krzyże na kościołach w jakowemś mieście widać.
Zlękła się wiedźma. — Gdzie? — pyta.
— A za twojemi plecami.
Baba obróciła się całkiem i przykryła oczy ręką, a pan Lubomirski prędko przemienił szklenice.
— Ej, co też gadasz? — mgła, jak żur gęsta — mówi jędza, a on na to:
— Tak mi się uwidziało.
Wzięła jędza znów szklenicę.
Chaim.
Siulim.
Wypili. Ledwo wypili — bęc baba na plecy i usnęła twardym snem.
A pan Lubomirski łap za złoto, cap za perły i diamenty, na koń i w nogi. Leci, leci, dopada do tego konia, co był o milę uwiązany — hop na siodło — i w cwał dalej.
A tymczasem rozbudziła się piekielnica, bo dla niej trzeba było mocniejszej jeszcze przyprawy — i nuż się drzeć:
— Huź, smoki, huź, węże, huź, żmijce i padalce! gońcie i rwijcie tego rycerza, co ze skarbami mego przyszłego syna Jancychrysta ucieka.
Dopiero kiedy nie zakłębi się w górach, kiedy nie ruszą się potwory, aż się bór począł, jak od wiatru, kołysać. Dopadają pierwszego konia, rwą go na drobne szmaty, że tylko kości w zębach im chruszczą, — zjadły.
Pędzą dalej, bo baba krzyczy na mitręgę — aż oto drugi koń. Rozerwały go też, jako mogły najprędzej — i zżarły razem z siodłem. Widzą potem trzeciego — zżarły, widzą czwartego — zżarły. Ale że zamarudziły coś niecoś przy każdym, więc, gdy zżarły szóstego, już pan Lubomirski wyskoczył na siódmym z cienia, który Babia Góra na siedem mil od południa ku północy rzuca.
Obrócił się tedy ku nim i nuż drwić:
— Całujcież teraz psa w nos.
A one wspinają się, kłębią, szczerzą zęby, charczą, ale im za cień nie wolno. Jedna tylko żaba hycnęła z takim rozpędem, że już się nie mogła wstrzymać i skoczyła panu Lubomirskiemu na ramię. Ale on się jej bynajmniej nie przestraszył, naprzód dlatego, że się wcale żab nie bał, a po wtóre, że, gdy słońce na nią padło, poczęła napoczekaniu dębieć.
— Tuś, ropucho — powiada do niej pan Lubomirski.
A ona jęła go prosić pokornie:
— Wrzuć mnie — prawi — do cienia, bo inaczej skamienieję zeszczętem, a ja ci zato powiem prawdę na każde pytanie, które mi zadasz.
Zamyślił się więc rycerz przez chwilę, a potem rzekł do niej:
— Z piekłaś jest?
— Z piekła.
— Powiedz mi tedy, jakiej wiary najbardziej się w piekle boicie?
— Taką rzecz do ucha ci tylko mogę powiedzieć, bo gdyby to gadziny usłyszały, to choćbyś mnie potem w cień wrzucił, zarazby mnie zagryzły.
I poczęła mu szeptać do ucha, a pan Lubomirski słuchał, słuchał, poczem, wziąwszy żabę, rzucił ją napowrót do cienia i tak rzekł do swojej własnej duszy:
— To już teraz nie potrzebowałbym do Betleem jechać, Dzieciątka o prawdziwą wiarę pytać, ale pojadę, by Mu się czołem do świętych nóżek pokłonić.
Po drodze obaczył, że i trzej królowie na piechotę tam idą, więc im się do kolaski przysiąść pozwolił, za co podziękowali pięknie i obiecywali syna, co mu się miał narodzić, do chrztu trzymać.
A w Tarnawie, za skarby, Babie-Jędzy zabrane, stanął wielki kościół, w którym dotychczas nabożeństwo na chwałę bożą się odprawia.
1909.



ONGI I DZIŚ
BITWA POD KORONOWEM[9].

Liczne posiłki, ciągnące w pomoc krzyżakom od króla węgierskiego Zygmunta i z dalszych ziem niemieckich, nie zdążyły na walną rozprawę pod Grunwaldem. Ale właśnie dzięki temu zakon, mimo niesłychanego pogromu, zdołał jeszcze zebrać wcale poważne siły do rozpaczliwej obrony przeciw zwycięskim Polakom. Nauczony jednak doświadczeniem, nie chciał stawić wszystkiego na jedną kartę w wielkiej bitwie z rycerstwem polskiem. Biegły niemiecki wódz, znany z okrucieństw Michał Kochmeister, wójt Nowej Marchji, wolał zaprawiać do wojny przybyłych gości przy oblężeniu zamków i zameczków polskich, nie opatrzonych dostateczną załogą, lub podnosić ich ducha w małych utarczkach, zwłaszcza w takich, w których nie brały udziału chorągwie rycerskie, jeno złożone z mieszczan i wieśniaków mieszane drużyny, które w owych czasach nazywano „tańszym ludem“.
A czynił to przezorny Kochmeister nie dlatego, aby nie marzył o wielkiej bitwie, ale rozumiał, że bitwa ta musi być zwycięską, gdyż inaczej, gdyby nowa próba nową tylko klęskę miała sprowadzić, upadnie całkiem duch w rycerskich gościach i zbudzi się w nich żądza rychłego powrotu do domowych pieleszy. Owoż podczas oblężenia Tucholi doszły do obozu krzyżackiego wieści, że w Koronowie stoją jakoweś zaciągi królewskie, wśród których niemasz pogromców z pod Grunwaldu, tylko właśnie „lud tańszy“, przeważnie pieszy, niezbyt liczny i niezbyt z wojną obyty.
Uśmiechnęło się Kochmeistrowi łatwe zwycięstwo, więc, zostawiwszy niewielki zastęp pod Tucholą, aby utrzymać na wodzy tamtejszą załogę, ruszył z całą siłą pod Koronowo. Szli z nim słynni w świecie zapaśnicy z cesarskiego dworu, szli Niemcy ze Śląska, szli Sasi, Bawarowie, Turyngowie, Frankowie i Szwaby, nie licząc gości z dalszych jeszcze krajów, — rycerstwo świetne, od stóp do głów w stalowe i srebrzyste zbroje zakute, żądne boju i sławy, śmiercią gardzące. Wszystko zdawało się sprzyjać wyprawie. Przednie straże niemieckie pochwyciły na grząskich błotach dwóch szlachty, którzy potwierdzili, że niema pod Koronowem walnych hufców królewskich i tem większą napełnili Kochmeistra wiarą w zwycięstwo.
Krzyżacy, rozumiejąc, że brańcy prawdę przed nimi zeznali, przyśpieszyli pochód i rankiem w październiku, w dzień świętego Gereona[10], 1410 r. stanęli pod miastem, a przypuszczając, że im wśród jego ulic walczyć przyjdzie, pozsiadali z koni i, zostawiwszy je pachołkom, gotowali się pieszo uderzyć na nieprzyjaciół.
Lecz niecałkiem zdołali zaskoczyć Polaków, którzy, lubo nierychło spostrzegli wojska zakonne, mieli wszelako dość czasu, by skoczyć hurmem do klasztoru, w pobliżu nad rzeką Brdą położonego, tam przywdziać zbroje, siąść na koń i sprawić szyki bojowe.
Ujrzawszy to, krzyżacy poniechali zdobycia miasta i co prędzej wrócili do koni — tak, że po krótkim czasie stanęły naprzeciw siebie dwa potężne, żelazne zastępy.
Hufce niemieckie płonęły żądzą boju, lecz w okrutnym Kochmeistrze upadło serce na widok polskich chorągwi, zmiarkował bowiem zbyt późno, że pojmani na błotach szlachcice zwiedli go chytrze, że nie mieszaną drużynę ma przed sobą, ale straszliwe „przedchorągiewne“ rycerstwo z pod Grunwaldu. Poznał ich zdala po olbrzymich koniach, po zbrojach, po znakach na tarczach, po rodowych „zawołaniach“, które rozlegały się jak grzmoty wśród szyków — i zadrżał. Nie o własne życie mu chodziło, gdyż serce kipiało mu dziką odwagą, ale zadrżał na myśl, co się stanie, jeśli nowa klęska przygniecie zakon i jeśli ci świeżo przybyli „goście“ z Zachodu, którzy nie zaznali jeszcze siły polskiego ramienia, rozniosą wieść po świecie, że oprzeć się jej niepodobna... Posiłki przestaną wówczas napływać z Niemiec, a z zakonu wyciekną resztki krwi.
I przerażony tą myślą Kochmeister, lubo wojska jego przewyższały liczbą polskie zastępy, postanowił bitwy nie przyjmować.
Więc po chwili trąby niemieckie dały znak do odwrotu, wojska zaś, zastawiwszy się od Polaków wozami, poczęły się cofać pośpiesznie.
A Polaków ogarnęło zdumienie: „Jakoż jest?“ mówili między sobą: „Sami k’nam przyszli, a teraz tyły podają? Zaprawdę jest w tem jakowyś podryw, który udaremnim, następując na nich bez zwłoki“.
Tak mówiąc, ruszyli naprzód i rozpoczął się pościg, który wkrótce okazał się zgubnym dla krzyżaków. Nie mieli już oni owych przesławnych, na wagę niemal złota opłacanych łuczników angielskich, którzy legli prawie wszyscy pod Grundwaldem. Natomiast w wojsku królewskiem był cały oddział Mazowszan puszczańskich, od dziecka do łuku przywykłych. Ci, wysuwając się naprzód, razili konie pod rycerstwem i samych rycerzy; gdy chciano na nich uderzyć, cofali się szybko, a na ich miejsce występowała gotowa do boju konnica. Lecz wówczas Kochmeister znów nakazywał odwrót i zgubny dla Niemców pościg rozpoczynał się w dalszym ciągu.
Aż wreszcie opadli swego wodza co najprzedniejsi rycerze niemieccy i poczęli mu gorzkiemi słowy przyganiać, że hańbi ich i gubi i że nie poto z dalekich krajów przybyli, aby przed Polakami uciekać, jeno dlatego, by w równym boju się z nimi potykać i sławę, choćby za cenę życia, pozyskać.
Więc Kochmeister, widząc, że nanic dalsza ucieczka i że łucznicy królewscy bez bitwy mu wojsko wytracą, zatrzymał się we wsi Łącko i, stanąwszy na wysokiem wzgórzu, postanowił stawić czoło Polakom. Lecz owi, widząc przed sobą stromą wyniosłość, a pewni już, że im się nieprzyjaciel nie wymknie, obeszli ją dokoła i, zajechawszy od strony najmniej pochyłej, poczęli z wielką radością ustawiać się do walnej rozprawy.
Ale zanim rozpoczęła się bitwa, przybył przed szyki polskie herold z oznajmieniem, że Konradus Nyempcz, rycerz cesarza Zygmunta, sławny ze zwycięstw w licznych bitwach i turniejach, wyzywa na pojedynek rycerski każdego z polskich rycerzy, któryby ośmielił się z nim zmierzyć. Na to z szeregów wyjechał natychmiast Jaśko Szczytów, herbu Doliwa[11] i podjąwszy ostrzem kopji rzuconą rękawicę, ruszył między dwa wojska. Wyskoczył ku niemu Nyempcz z wielkim pośpiechem i zderzyli się na środku pustego pola, jako dwie burze, które z przeciwnych stron nadciągną. Lecz dzień zapowiedział się złą wróżbą dla Niemców, gdyż zwalił Jaśko z konia odrazu cesarskiego rycerza — i pojman jest przesławny Konrad Nyempcz w obliczu obu wojsk.
Zaczem wielu Polaków i Niemców chciało się potykać o konie, o zbroje, albo też na śmierć lub niewolę, lecz już nie było na to czasu, gdyż serca zakipiały takim warem po obu stronach że, nie czekając już dłużej, ruszyły na siebie żelazne ławy i zwarły się w śmiertelnych zapasach.
„Z obu stron — pisze kronikarz[9] — równe męstwo i równa zawziętość przeciągnęły bój do kilku godzin — i długi czas wątpliwy był los bitwy, gdy jednaki dobór rycerstwa, jednaki upór i jednaka sprawność bojowa przechylały to na tę, to na ową stronę zwycięstwo“. Rozgorzała bitwa tak zapalczywa, jakiej nie pamiętano od początku wielkiej wojny. Groźni i słynni wśród rycerstwa całego świata „przedchorągiewni“ rycerze polscy: Toporczykowie, Powałowie, Sulimczycy, Nałęcze, Oksze, Półkozice, godnych znaleźli siebie „sąpierzy“ w niemieckich Herdwardtach, Reidburgach, Trukleszach i Elkingerach. Po skruszeniu ogromnych „drzew“, jak wówczas zwano kopje rycerskie, bito się na miecze i oksze. Krew z ran ludzkich i końskich spływała obficie na ziemię; coraz większa liczba poległych zaścielała krwawe pobojowisko. Ciężkie podkowy rumaków miażdżyły piersi i głowy rycerskie: ziewały ostatnim tchem na krwawem polu zczerniałe usta, gasły orle, młodzieńcze oczy, śmierć powłóczyła bladością oblicza, stratowana ziemia odzywała się jednym jękiem.
Lecz bój trwał dalej: biły obuchy, dźwięczały miecze i tarcze, a wrzawa bojowa i okrzyki „zawołań“ rodowych głuszyły ów jęk przyziemny. Wieśniakom z Łącka, którzy spoglądali z wysokich drzew na bitwę, wydało się, że widzą walczących z sobą olbrzymów.
Łoskot starcia rozlegał się na całą okolicę. Szał bojowy ogarniał dusze, rozgorzały oczy i serca, jak pochodnie, ramiona zamieniały się w pioruny i bój trwał dalej.
Parły na się wzajem dwie ławy tak uporczywie, że wkońcu uczynił się ścisk straszliwy. W tym ścisku pomieszały się konie, tarcze, zbroje. Tu i ówdzie niedość już było miejsca na rozmach miecza, lub toporu, więc chwytano się za ramiona, wbijano sobie w piersi i w gardła krótkie mizerykordje, bito się złamkami i rękojeściami mieczów. Tysiące zaległy już pole; ochrypłe gardła zamilkły, — lecz bój trwał ciągle, straszny jak płomień, ponury jak śmierć.
Aż wreszcie brakło oddechu w piersiach ludziom i koniom. Bitwa poczęła mdleć, albowiem omdlały ręce i zdrętwiały ramiona. „Wówczas stało się, — mówi kronikarz[9] — że jakby za wzajemną zgodą przerwano bój i oba wojska wykrzyknęły, aby chwilowy uczynić rozejm“. Jakoż, za znakiem trąb, rozjechały się wrogie zastępy na parę stajań, każdy ku swoim wozom. Tam rycerze, zsiadłszy z koni, pozdejmowali potrzaskane zbroje i nastała chwila spoczynku.
Lecz wkrótce całe ich gromady pośpieszyły z obu stron na pobojowisko, aby oglądać własne czyny i nieść ratunek swoim rannym. Tam, zbliżywszy się, Niemcy i Polacy poczęli przypatrywać się sobie wzajem, potem podziwiać się, potem podchodzić jeszcze bliżej, aż nareszcie z jednej i z drugiej strony wyciągnęły się ku sobie, prawie mimowoli, drżące jeszcze z wysiłku prawice.
— Cześć Niemce, waszemu męstwu! — huknęli polscy rycerze.
— Cześć wam! — odpowiedzieli Niemcy. Lwie serca biją wam w piersiach i nie znajdziecie równych w chrześcijaństwie.
— Naleźliśmy równych, potykając się z wami.
— Chwała wam!
— Chwała i wam!
Tak wysławiwszy się z obu stron, poczęli szukać rannych, zbierać ich, cucić i oddawać przyjaciołom i krewnym. A gdy pachołkowie odwieźli rannych i omdlałych do dwu obozowisk, rycerze pozostali jeszcze by dalej świadczyć sobie usługi — i nuż poznawać się: „Tyś walczył ze mną!“ — „Ja z tobą“..., nuż ściskać się, obwiązywać co lżejsze rany, obcierać jedni drugim pot i kurzawę. Posłano po konie zdobyczne, by oddać je sobie wzajemnie, a potem po jadło i wino. „Rzekłbyś — mówi kronikarz — dwa bratnie wojska się zeszły, które łączyły przyjaźń i miłość“...
Aż trąby przerwały nagle biesiadę, dając znać, że rozejm skończony. Rycerze zamienili ostatnie uściski, poczem rozbiegli się ku wozom. Tam, gdy giermkowie podociągali im rzemienie na zbrojach i pozamykali im głowy w hełmy stalowe, siedli znów na koń i ruszyli do nowej bitwy. Bój rozgorzał tym razem jeszcze straszliwiej, albowiem każda strona usiłowała dowieść, że godna jest pochwał przeciwników. I trwała mordercza rzeź, póki znów nie zabrakło piersiom oddechu, ramionom siły, a po rzezi nastąpił drugi wypoczynek — i nowa schadzka na pobojowisku, nowe okrzyki na cześć wzajemną, nowy ratunek i nowe dowody przyjaźni.
Aż dopiero w trzeciem spotkaniu, gdy po długich straszliwych wysiłkach potężny Jaśko Naszan Toporczyk zwalił wraz z koniem chorążego i zdobył dwupolną krzyżacką chorągiew, — pękła ściana niemiecka, rozszczepiły się zastępy i poczęły cofać się bezładnemi kupami z pola. Lecz niepohamowany zapęd „przedchorągiewnych“ rozbił owe kupy i bitwa zmieniła się dla Niemców w klęskę straszliwą.
Legli po większej części dzielni „goście“ zakonni, przybyli z dalekich niemieckich krajów; osiem tysięcy Sasów, Bawarów, Szwabów i Nadreńców zaległo pole. Pojman wódz główny, Kochmeister, pojman Nyempcz i Konrad Elkinger i Truklesz i Lebel i Baltazar i wielu baronów i grafów; wzięto wozy, namioty, dostatki, konie, a krwawy pościg trwał dopóty, dopóki noc nie powlokła ciemnością ziemi.
I tak skończyła się ta krwawa bitwa pod Koronowem, o której kronikarz powiada, że pod względem chwały rycerskiej, uporu i dzielności obu wojsk przewyższyła nawet grunwaldzką[11].
Zwycięskie rycerstwo polskie przywiodło jeńców do Inowrocławia przed majestat króla Władysława Jagiełły, który nie jako niewolników, ale jako miłych gości ich przyjął, w strapieniu pocieszył, hojnie obdarzył i do domów bez okupu wrócić pozwolił[12].
Lecz przedtem wyprawił dla nich jeszcze ucztę wspaniałą, na której znów zwycięzcy zwyciężonych, a zwyciężeni zwycięzców męstwo i chwałę pod niebo wynosili.
Oto, jak ongi, w średnich wiekach, które dziś za wieki mroku, okrucieństwa i barbarzyństwa poczytujemy, walczyli ze sobą pod Koronowem Niemcy i Polacy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziś walka ma inne oblicze.
1910.



BAJKA
BAJKA[13].
 

Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królewną na czele.
I gdy, otoczywszy księżniczkę, patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:
— Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem wedle swej możności i chęci!
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
— Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że, kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
— Ja — rzekła druga — dam ci oczy przezrocze i głębokie, jak toń wodna.
— Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy — ozwała się trzecia.
— A ja — mówiła czwarta — dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, poczem, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
— Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postaci. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
— Cóż jest trwałego w człowieku? i czemże ty ją obdarzysz, o królowo nasza! — pytały wróżki.
A na to królowa:
— Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tem, czem ciepło słońca: ona daje życie... Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni, albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tem więcej ci jej napłynie. Więc dobroć — to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy, królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i, dotknąwszy rękami jej serca, rzekła:
— Bądź dobrą! —
1912.



AUTORKI
Marynia i Irka, siostry cioteczne, uczyły się razem, a po skończonych lekcjach i obiedzie odwiedzały się codziennie, nietylko wówczas, gdy na niebie świeciło słońce, ale nawet i w razie niepogody, albowiem mieszkania ich dzieliła tylko szerokość ulicy. Irka mieszkała u rodziców, Marynią zaś, która w trzecim roku życia straciła ojca i matkę, opiekowała się pani Aniela Ocieska, bezdzietna wdowa, a zarazem wcale ładna i zupełnie młoda ciocia, licząca zaledwie dwudziesty ósmy rok życia, a szósty wdowieństwa. Była ta młoda ciocia tak przywiązana do swej siostrzenicy, że, jakkolwiek miała dużo sympatji do pewnego poety, który podpisywał się pod sonetami pseudonimem „Lemiesz“, dawała mu jednak nieraz do zrozumienia, że za nic w świecie nie zgodziłaby się na rozstanie z Marynią.

A zaś p. Lemiesz, recte pan Stefan Okniński, dawał jej do zrozumienia, że w żadnym razie nie nalegałby na coś podobnego, albowiem kocha z całego serca i Marynię. Ciocia rumieniła się mocno z powodu tego „i“, a pan Stefan, kładąc osobliwy nacisk na tę literę, mówił rzeczywiście prawdę, gdyż kochał szczerze i ciocię i śliczną Marynię, a nawet i Irkę.
Małe kobietki, to jest Marynia i Irka, były rówieśnicami, a urodziny ich przegradzało tylko kilka dni majowych. Obie skończyły po lat jedenaście i, oczywiście, obie były przekonane, że osoby w tym wieku mają już dość znajomości świata i ludzi, by się obejść bez zbyt ścisłej opieki starszych i rządzić się własnem zdaniem. Na nieszczęście, jakkolwiek jest to niezaprzeczenie wiek wielce poważny, starsi mają ten brzydki zwyczaj, że go lekceważą i z tego powodu przychodzi często do rozmaitych nieporozumień.
Na takie nieporozumienie między Marynią a młodą ciocią, trafiła właśnie pewnego razu Irka.
W pierwszej chwili nie zauważyła jednak zmartwienia przyjaciółki, raz dlatego, że Maryni z pod opadniętych na twarz włosów wyglądał tylko nosek, a po wtóre, że przez otwarte okna mieszkania widać było ogród, a w nim krzewy, pokryte białym kwiatem, jak śniegiem.
— Ach, jak tu pachnie! — zawołała Irka.
— Jaśminy rozkwitły — odpowiedziała strapionym głosem Marynia.
Wówczas dopiero Irka spojrzała na nią uważniej:
— Czemuś ty taka stroskana? Co ci jest?
— Jak nie mam być stroskana, kiedy zawsze jest to samo?
— Co jest to samo?
— To, że ciocia ciągle uważa mnie za dziecko.
— Myślisz, że mój tatuś i mamusia patrzą na mnie inaczej?
Marynia rozgarnęła obu rękoma jasną czuprynę i, poruszając ramionami, poczęła narzekać:
— Mieć dwunasty rok i być strzeżoną, jak pięcioletnie bébé, tego człowiek, doprawdy, nie może już wytrzymać. Cioci do głowy nie przyjdzie, że ja już wszystko wiem, a czego nie wiem, tego się domyślam.
Na to Irka zbliżyła się szybko i, odrzuciwszy wtył warkocz, pytała z miną rozciekawioną i przejętą:
— Domyślasz się? — czego? czego?
— Różnych rzeczy — odpowiedziała Marynia. — A ty nie?
— Naturalnie... ale żeby tak zupełnie na pewno...
— Na pewno, to i ja nie. W każdym jednak razie wiem już tyle, że mogę wszystko czytać, a tymczasem ciocia chce, żebym czytała powiastki dla dzieci.
— Na to stanowczo nie można się zgodzić — odpowiedziała z godnością Irka.
A po chwili zaś:
— Dostałaś burę za czytanie?
— I jaką! Przed godziną wyciągnęłam z szafy bardzo zajmującą powieść, pod tytułem Syn naturalny i zaczęłam czytać. Ledwie jednak przeczytałam kilka stronic, nadeszła ciocia, odebrała mi książkę i zmyła głowę, co się nazywa.
— Okropność! Syn naturalny... to musi być strasznie ciekawe! Ale co to jest syn naturalny?
— Naturalny to jest... to jest... widzisz... No!... tego tak dokładnie znów nie wiem, ale się zaraz domyśliłam, że jeśli może być naturalny, to może być i sztuczny.
— A co to sztuczny?
Brwi Maryni podniosły się w górę. Nietylko jej twarz, ale i cała postać zdradzała głęboki wysiłek umysłowy.
— Sztuczny, to jest, widzisz... to jest...
— Nie wiesz, a mówiłaś, że wszystkiego się domyślasz?
— Poczekaj. Otóż się domyślam. Naturalny jest to niezawodnie taki, co się urodzi po ślubie, a sztuczny, to taki, co przedtem.
— Może być! może być! Ale w takim razie my obie, naprzykład, mogłybyśmy mieć tylko synów sztucznych.
— Chyba.
— Ot, to byłby dopiero wypadek!
Jednakże tego rodzaju wypadek wydał się widocznie Irce czemś bardzo wesołem, albowiem parsknęła nagle śmiechem, poczem spytała z rozjaśnionemi oczyma:
— Powiedz, chciałabyś mieć sztucznego syna?
Lecz Marynia podniosła do góry swe śliczne oczy, koloru błękitnego barwinku i, jak przystało na poważną osobę, która nie wypowiada żadnych życzeń bez dojrzałego namysłu, odrzekła:
— Wolałabym mieć foxterjera.
Po chwili zaś dodała:
— ...Białego, z jednem czarnem uchem i z czarną łatą na grzbiecie.
— A ja chciałabym mieć odrazu parę.
— Prawda, że byłoby to jeszcze weselej.
Tu westchnęła i dodała z melancholją kobiety, przywykłej do zawodów:
— Ale nam się to pewno nigdy nie zdarzy.
Lecz Irkę ogarnęły innego rodzaju wątpliwości:
— Słuchaj, Maryniu, a jeśli ty się źle domyślasz — i jeśli sztuczny syn to jest poprostu lalka?
— To niech go sobie ma jaka inna. Ja jestem nato za duża, żeby się bawić lalkami.
— Zwłaszcza przy ludziach.
— Zwłaszcza przy ludziach. Rozumie się.
— Koniec końcem, my jednak nic nie wiemy.
— Gdyby ciocia pozwoliła mi przeczytać tego Syna naturalnego, to domyśliłabym się, co jest sztuczny, ale tak!... Kobieta, choćby nie wiem jak dorosła, nie potrafi przecie wszystkiego odgadnąć.
— To się zakradnij do szafy i przeczytaj.
W małem sercu Maryni krył się jednak, widocznie, rzetelny i prawy człowiek, albowiem, rozłożywszy bezradnie ręce, odrzekła:
— Aha! — kiedy musiałam dać słowo, że bez wiedzy cioci nie zabiorę z szafy żadnej książki.
— Skoro dałaś słowo, to co innego — odpowiedziała niemniej uczciwa Irka.
Nastała chwila milczenia.
— Bieda z tą ciocią — ozwała się wreszcie Marynia. — Żeby to była jaka inna, tobym ją znienawidziła.
— Ale cioci Anielki nie potrafisz nienawidzić.
— Bo jak miałam odrę, to przez cały czas przesiadywała w fotelu przy mojem łóżku... I nietylko jest ładna, ale w innych rzeczach bardzo dobra.
— Jak mój tatuś.
— A jednak w naszym wieku niepodobna pozwolić, żeby nam kto wydzielał, co mamy czytać, jak dzieciom wydziela się cukierki z obawy, aby się nie przejadły.
— Ogromnie przykro i całkiem niestosownie.
— A powiedzieć, że niema na to rady!
Lecz Irka, która była żywsza i zaradniejsza od Maryni, poczęła chodzić szybko po pokoju, rozdymać swój różowy nosek, potrząsać ciemną główką, nakoniec, wskoczywszy obiema nóżkami na szezlong, jęła bujać się na poduszkach i powtarzać z radością:
— Jest rada! jest! jest!
— Jaka? — dopytywała Marynia.
— To poskutkuje z pewnością!
— Mów zaraz.
— Napiszmy powieść.
— Powieść?
— Tak, ale taką powieść, że to okropność i poślijmy ją przez posłańca do druku. Słyszałaś, jak pan Stefan mówił raz do ciotki Anielki, że gazety potrzebują ogromnie i długich i krótkich powieści, więc, cokolwiek im poślemy, to zaraz wydrukują, zwłaszcza, jeżeli nikt w redakcji nie domyśli się, że nie jesteśmy jeszcze całkiem dorosłe.
Teraz i poważna Marynia zaczęła podskakiwać.
— Ślicznie, doskonale! napiszemy powieść.
— Duży romans, w którym się kochają.
— Jeden pan, w jednej pannie!
— Tak!
W tej chwili jednak Marynia przestała podskakiwać.
— Ale — zapytała — co to ma do pozwolenia na czytanie innych powieści?
— Nie rozumiesz? Jak nasza powieść zacznie wychodzić, twoja ciocia i moi tatusiowie powiedzą, że to książka nie dla nas i nie pozwolą nam jej czytać, a wtedy weźmiemy się pod boki i oświadczymy, że autorkami jesteśmy my.
— Cudownie! O to będzie zabawa! Potem oczywiście będziemy mogły już wszystko czytać.
Tu przyszłe autorki chwyciły się z radości za ręce i, obracając się z największą możliwą szybkością, poczęły wykręcać tak zwanego „młynka“. Ale ponieważ stateczne umysły nie mogą oddawać się długo płochym igraszkom, przeto, jak tylko zakręciło im się w głowach, pofolgowały zaraz, poczem Irka rzekła:
— Nie traćmy czasu! siadajmy!
— Piszmy — zawtórowała Marynia.
I w mgnieniu oka znalazły się po dwóch bokach stołu, przy którym Marynia odbywała zwykle lekcje. Atrament, papier, pióra, wszystko było gotowe. Należało tylko wezwać w pomoc natchnienie i zacząć.
Dlaczego natchnienie znajduje się zawsze pod sufitem, na to dość jest trudno odpowiedzieć. To tylko jest pewne, że jakkolwiek Maryni i Irce nikt o tem nie mówił, obie poczęły patrzeć na sufit.
Na stole przez dłuższy czas panował zupełny spokój, natomiast pod stołem czarne pończoszki i żółte trzewiczki kiwały się to naprzód, to wtył, tym jednostajnym ruchem, który w pospolitym języku nazywa się „robieniem garnków“. Ściśle biorąc, nie jest to może ruch zbyt poważny, ale trudno go brać za złe osobom, które w postawie siedzącej nie dostają jeszcze stopami do ziemi.
Milczenie i „robienie garnków“ przerwała pierwsza Marynia:
— Czy można pisać powieść we dwie?
— Można — odpowiedziała Irka. — Pan Stefan rozmawiał raz o tem z moimi rodzicami, kiedy czytał im jakąś powieść, pisaną przez dwóch autorów francuskich. A skoro można pisać we dwóch, to można i we dwie.
— Więc jedna będzie pisała, druga dyktowała?
— Nie; będziemy komponowały razem, a pisać będzie każda na swoim arkuszu. Potem ja zabiorę swój arkusz, ty swój, będziemy myślały o tem, co jest napisane, a jeśli której przyjdzie co nowego do głowy, to nazajutrz drugiej powie.
— Dobrze, więc zaczynajmy.
Robienie garnków pod stołem rozpoczęło się na nowo, ale nie trwało już długo.
— Jak się będzie nazywał bohater? — spytała Irka.
— Kto?
— Nie rozumiesz? — ten, który się będzie kochał.
— Rozumiem wybornie. Niech się nazywa Stefan.
— A ona Aniela, tak, jak ciocia?
— Ale nie... Może lepiej będzie wymyślić inne imiona, bo nużby ciocia się rozgniewała, że opisujemy ją i pana Stefana. Powiem ci jedną tajemnicę. Oto słyszałam, jak służba mówiła, że pan Stefan się z ciocią ożeni. I zaraz zapytałam cioci, czy to prawda, ale ciocia tylko się zaczerwieniła i kazała mi być cicho.
— Słyszałam i ja, jak mój tatuś mówił do mamusi tak: „On w każdej chwili gotów, a i ona nie od tego“. Ogromnie byłam ciekawa, co to znaczy, ale także powiedzieli mi, żebym się nie wdawała w nieswoje rzeczy.
— Więc nie może być: Stefan i Aniela?
— Nie, ale jakże się mają nazywać?
— Niech on będzie Juljusz.
— Owszem. Śliczne imię. A ona?
— Idalja.
— Pysznie. Ty widocznie masz talent.
— Może i trochę mam — odrzekła skromnie Marynia.
Pióra nie zaczęły jednak odrazu skrzypieć po papierze, natomiast końce obsadek znalazły się, jak na komendę, w ząbkach autorek. Towarzyszyło temu ustawiczne spoglądanie na siebie, oraz rozmaite inne oznaki niepewności.
Nagle Marynia złożyła pióro:
— Dobrze, ale co będzie, jeśli nam pozwolą czytać naszą powieść?
— Jest i na to rada.
— Powiedz.
— Mówiłam już, że powieść musi być taka, że to strach, to znaczy, że musi być okropnie nieprzyzwoita.
— Ach, tak! — prawda.
— Niech moi tatusiowie i ciocia Anielka wiedzą, że przed nami nie trzeba już niczego ukrywać.
Chwila skupienia, poczem twarz Irki rozpromienia się, widocznie pod wpływem genjalnego pomysłu.
— Ja — mówi — proponuję tak zacząć: „Juljusz i Idalja, zaledwie się na balu poznali, zaraz zaczęli być okropnie nieprzyzwoici!“...
— Doskonale! — odpowiada Marynia. — Z pewnością nie pozwolą nam tego czytać.
I pióra poczynają tym razem skrzypieć na dobre, ale po tak szczęśliwym początku Marynia przerywa znowu pracę:
— Widzisz... dobrze... tylko pierwej musieli się poznać, rozmawiać ze sobą i pokochać się. Wiem na pewno, że w powieściach nie dla dzieci zawsze się kochają.
— O i ja to wiem wyśmienicie. Więc niech będzie tak: „Juljusz i Idalja naprzód się na balu poznali, potem rozmawiali, a jak się tylko pokochali, zaraz zaczęli być ogromnie nieprzyzwoici!“...
— Tak jest lepiej, ale trzeba się namyślić, co oni nieprzyzwoitego mogą zrobić.
— Niech... niech się, naprzykład, pocałują.
— A czy tego będzie dosyć? Pan Stefan całuje mnie w głowę, a ciocię Anielkę w rękę — i to zawsze trzy razy.
— A jeśli Juljan i Idalja pocałują się odrazu w usta?
— Na balu? To byłoby dość nieprzyzwoite. Ale co dalej?
— Jakto: co dalej?
— Bo to wszystko stanowi co najwięcej trzy wiersze... niechby pięć — a powieść musi mieć przecie najmniej tom.
— Prawda. Pomyślmy, co można dalej nieprzyzwoitego zrobić?
Natchnienie, zawieszone pod sufitem, okazuje się tym razem zupełnie nieczułe na rozpaczliwe spojrzenia autorek i w pokoju trwa milczenie.
— Można się potem uściskać... — mówi Marynia.
Ale Irka potrząsa główką.
— Nie! Gdy ludzie się całują, to przecie nie zakładają rąk w tył, tylko się zarazem i ściskają. To się robi zawsze za jedną drogą.
— Tak — potwierdza Marynia. — Tu trzeba wymyślić coś takiego, co się robi po pocałowaniu się i po uściskaniu.
Poczem zamyśla się głęboko, następnie podnosi oczy i odzywa się nieśmiało:
— A gdyby zabrali do siebie cały tort, przygotowany dla wszystkich gości?
— Fe! — odpowiada Irka — jak małe dzieci!... To byłoby łakomstwo, nie miłość.
— Masz słuszność. Trzeba koniecznie, ażeby zrobili coś nieprzyzwoitego z miłości.
— Ale co?
Z piersi Maryni wydobywa się westchnienie.
— To wcale niełatwo pisać powieść.
— Powieściopisarze jednak sobie z tem radzą.
Marynia wpada na nowy pomysł:
— A gdyby zapytać pana Stefana? Jak on przychodzi, to ciocia, zanim do niego wyjdzie, zawsze poprawia włosy, więc byłby czas go spytać. Nie powiem mu, że piszemy powieść, tylko zapytam, co się robi z miłości po pocałowaniu się i uściskaniu.
Irka poczyna trzeć czoło:
— W głowę zachodzę, co jeszcze potem można zrobić. Ale pan Stefan nie jest powieściopisarz, tylko poeta, a poeci może także nie wiedzą. Zresztą pewnoby się domyślił, że my coś majstrujemy... Ale czekaj! wiem!
— Co? co?
— Napiszmy tak: „Juljusz i Idalja naprzód się poznali i pokochali, potem zaczęli być nieprzyzwoici, a następnie on ją uwiódł“.
— Co to znaczy?
— Tego już dokładnie nie wiem, ale powiem ci, jak to było. Raz tatuś czytał mamusi głośno jakąś powieść, a ja siedziałam w drugim pokoju i wyraźnie słyszałam takie zdanie: „Po nieszczęsnym dniu, w którym Edward uwiódł Magdalenę...“ A mamusia zaraz przerwała czytanie i powiada: „Uważaj, Irka jest obok“. I tatuś wyprosił mnie do dalszych pokoi. Z tego miarkuję, że to jest coś, czego nam wiedzieć nie wolno.
— A mnie się zdaje, że uwieść to jest to samo, co wywieźć, czyli pojechać gdzieś razem.
— Myślę, że to musi być coś gorszego.
— Wiesz przecie, że państwo młodzi wyjeżdżają prawie zawsze po ślubie zagranicę. To znaczy, że on ją bierze i wywozi. To taki zwyczaj.
— Więc w najgorszym razie możemy napisać tak: „Juljusz i Idalja, po poznaniu się, po pokochaniu i różnych nieprzyzwoitościach, pożenili się, a potem on ją uwiódł“.
— Ale jeśli to taki zwyczaj, to niema w tem nic osobliwego.
— A pocóżby mama mówiła: „Uważaj, Irka jest obok“?
— Tak, to jest dziwne i trzeba się nad tem zastanowić.
Po tej słusznej uwadze następuje chwila zastanowienia, podczas której pokazuje się coraz jaśniej, że pisanie powieści połączone jest z rozmaitemi nieprzewidzialnemi trudnościami.
— Ach, — odzywa się Irka — żeby to kto chciał przy nas kogoś uwieść!
— Wiedziałybyśmy przynajmniej, co to znaczy — odpowiada Marynia.
Dalszą rozmowę przerywa dzwonek, poczem w drzwiach ukazuje się pan Stefan Okniński czyli „Lemiesz“. Pan Lemiesz, jakkolwiek jest autorem trzech tuzinów sonetów, jednakże podobny jest do człowieka wogóle. Nie spogląda ponuro, myje się co rano, nie nosi peleryny, nosi koszulę, nie nosi długich włosów, co sam tłumaczy tem, że swego talentu nie chce sztukować ani peleryną, ani czupryną. Ponieważ ma przytem majątek, znacznie większy od talentu, przeto nikt mu nie zazdrości sonetów i jest mile widziany i niemal podziwiany przez kobiety. W tej chwili trzyma w ręku bukiet kwiatów i obwiązane różową wstążeczką pudełeczko. Po wejściu wita się poufale z autorkami, całując każdą w główkę.
— Niech pan siada — zaprasza Marynia. — Jakie śliczne kwiaty.
I, tak mówiąc, wpatruje się pilnie w pudełko.
— Kwiaty są dla cioci, pudełko z cukierkami dla was — mówi pan Stefan. — A ciocia jest?
— Jest. Musiała słyszeć dzwonek, ale nadejdzie dopiero za chwilę, bo jak pan przychodzi, to ciocia zawsze poprawia włosy, a czasem zmienia krawatkę i nawet się trochę pudruje, żeby ją twarz nie paliła.
Pan Stefan rzuca na stół pudełko, następnie chwyta obie ręce Maryni i, potrząsając niemi silnie, mówi z rozpromienioną twarzą:
— A, moja ty droga terkotko, żebyś wiedziała, jak mi to miło słyszeć i jak cię za to kocham.
Marynia zaś, uwolniwszy rączki, pochyla swą śliczną główkę i, patrząc z przymileniem na pana Stefana, pyta, kręcąc warkocze:
— Naprawdę, pan mnie kocha?
— Jak mało kogo w świecie.
— I odpowie pan szczerze na jedno pytanie?
— Z największą pewnością.
— Bo — mówi nieśmiało Marynia — to jest może trochę nieprzyzwoite, ale nam właśnie o to chodzi — i mnie i Irce.
— No? no?
— Oto i ja i Irka chciałybyśmy wiedzieć, co to jest, jak jakiś pan uwodzi jakąś panią?
Ktoby chciał wnosić o inteligencji pana Stefana z wyrazu, jaki przybrała narazie jego fizjognomja, nie posądziłby go nigdy nietylko o trzy tuziny sonetów, ale nawet o trzy sonety, albowiem nieszczęśliwy poeta ma w tej chwili minę tak zdumioną i tak poprostu głupią, że podobnej niełatwo byłoby znaleźć na całym Parnasie.
— Na miłość boską!... Maryniu!... Co ty?...
Więc Marynia, sądząc, że nie zrozumiał, o co chodzi, powtarza pytanie inaczej.
— Chciałybyśmy wiedzieć, czy się uwodzi przed ślubem, czy po ślubie i co to jest?
— Maryniu!!! — woła z rozpaczą pan Stefan.
I minę ma już nietylko gapia, ale zupełnego matołka.
— Niech pan odpowie, — nalega Marynia — pan obiecał!
— Cicho! nic nie powiem! ani myślę!
— To chyba pan sam nie wie.
Na to Irka wydyma pogardliwie usteczka:
— Mówiłam, że poeci takich rzeczy nie wiedzą.
— Widocznie — dodaje Marynia: — a to przecie wie każdy powieściopisarz!
— Z pewnością.
I oburzenie, graniczące z pogardą, ogarnia obie autorki, zarówno na poetów wogóle, jak na pana Stefana w szczególności.
Tymczasem w otwartych drzwiach ukazuje się ciocia. Marynia biegnie natychmiast ku niej i pod wpływem oburzenia, zawodu i rozczarowania woła:
— Ciociu, niech ciocia nigdy nie wychodzi za pana Stefana, bo on tego nawet nie wie, co znaczy: uwieść.
Ale tu następuje jeszcze gorsza katastrofa, albowiem zdumionej, niemniej od poety, cioci przychodzi widocznie do głowy, że w takiem położeniu bez wyjścia młodej kobiecie nie pozostaje nic innego, jak zemdleć! Pada więc ciężko na kanapę, składa głowę na oparciu, zamyka oczy i pozostaje bez ruchu.
Pokój napełnia się przerażeniem. Pan Stefan rzuca się na ratunek, krzycząc: „wody! wody!“ głosem tak dzikim, jak gdyby cały dom objęty był pożarem. Marynia i Irka lecą po karafki. Ciocia nie otwiera oczu, przeto pan Stefan siada koło niej, obejmuje ją wpół, opiera jej głowę na własnych piersiach i, pochylając się nad nią, poczyna powtarzać w sposób, zarazem czuły, trwożliwy i patetyczny:
— Zbudź się aniele! zbudź się aniele!
Przytem wąsy jego zbliżają się coraz bardziej do twarzy cioci.

∗             ∗

Na czem się skończyło i kiedy anioł się zbudził, to już do tego opowiadania nie należy.
Trzeba natomiast uprzedzić czytelników, że romans pod tytułem „Juljusz i Idalja“ nigdy nie ujrzał światła dziennego i że młode autorki, z wielką zapewne szkodą dla literatury, porzuciły pisanie powieści na czas dłuższy.
1912.



WE MGLE
Podczas burzliwego roku w Warszawie[14] naprzód przyszedł do Zawady list, tak ogromnie smutny i stroskany, jak smutne i pełne troski jest ubogie, wdowie życie. Brzmiał on jak następuje:

„Kochany Marjanie! Piszę do Marjana z wielką i nieśmiałą prośbą, czyby nie był tak dobry, zamiast tych stu pięćdziesięciu rubli, które mi Marjan wypłaca od kapitaliku, wziąć moich chłopców na jakiś czas do Zawady. Bóg widzi, że robiłam, co mogłam, ale już mi ręce opadają. Strajk ciągle trwa w szkołach rządowych, a o prywatnych, które są drogie, nie mogę myśleć dla jednego nawet, a cóż dopiero dla obu. Marjan wie, z jakim ja wysiłkiem wiązałam od śmierci męża koniec z końcem, ale wszystko ma swoją granicę. Gdybym nie potrzebowała myśleć o chłopakach chociaż do lata, to za te czterysta rubli emerytury, które mi po mężu wypłaca prokuratorja, jeszczebym jakoś z Julką wyżyła, ale we czworo — ani sposób! Tu co chwila robią się rozmaite nowe strajki, a z tego drożyzna, jakiej nigdy jeszcze nie bywało. Po wyjeździe chłopców najęłabym w tym samym domu jeden pokoik z kuchenką, toby zaraz pół kosztu na mieszkanie odpadło. Mówią niektórzy, że od lata i szkoły rządowe będą polskie, a i ja myślę, że może Bóg zmiłuje się nad nami. Gabrjel jest bardzo zdolny, a Felicjan miał już tylko rok do skończenia. Obaj zarabiali trochę lekcjami, ale teraz to się stanowczo urwało. Wiem, co Marjan pomyśli: że chłopcy rozpróżniaczą się na wsi. Ale oni wezmą ze sobą książki — a zresztą czyż nie gorzej rozpróżniaczą się w Warszawie? Jeśli szkoły rządowe będą od lata polskie, to łatwiej będzie o uwolnienie od wpisów i o stypendja, bo przecie swój swego prędzej zrozumie i wspomoże. Adwokat Krasucki, którego Marjan zna, mówił parę dni temu, że wkrótce wszystko się zmieni. Dajże to, Boże miłosierny, gdyż naprawdę już oddychać trudno. Chłopcy tymczasem mogliby w Zawadzie pomagać czyto w rachunkach, czy przy dozorze ludzi. Może i w okolicy znalazłoby się dla nich jakie zajęcie, a jeśli nie, to w każdym razie będzie im w Zawadzie zdrowiej niż tu — i bezpieczniej. Młodym potrzebne jest powietrze, obfity posiłek i sen i spokój — zwłaszcza Gabrjelowi, który jest bardzo delikatny i nerwowy, a w mieście tego wszystkiego mu brak, gdyż na lepszą kuchnię mnie nie stać, a co do spokoju i spoczynku, to jeszcze gorzej. Oni obaj ciągle chodzą na jakieś narady z kolegami, z których często wracają ogromnie późno. W Zawadzie będą się mogli przynajmniej dobrze wysypiać, bo co do tego, co mi ktoś mówił, że w domu u Marjana zaczęło straszyć, to chłopcy z tego się śmieją; Feliś także niebardzo jest silny, ale szczególniej na Gabrjela trzeba uważać. Przepraszam kochanego Marjana, że, nie wiedząc jeszcze, czy moja prośba naco się przyda, już zgóry tak wszystko wypisuję, ale ośmiela mnie do tego ufność w poczciwe serce Marjana i jego dla nas życzliwość. Co do procentu, to stanowczo nie trzeba mi go przysyłać, bo ja przecie rozumiem, że w Zawadzie złoto się nie kopie. Niech tylko Marjan chłopców teraz przygarnie, a będę mu wdzięczna do śmierci.
Wreszcie powiem już szczerze, że, choćbyśmy mieli za co żyć, to i tak wolałabym, żeby chłopcy wyjechali teraz z Warszawy. Tu jakieś dziwne wiatry wieją — Bóg wie czego nawiewają, zwłaszcza do młodych głów. Wahałam się, czy wszystko otwarcie napisać, żeby Marjana nie zrazić, ale trzeba powiedzieć prawdę. Chłopcy są poczciwi i mają złote serca, ale z wielkim bólem wyznaję, że oni jakoś inaczej już myślą, a pozornie, to nawet inaczej czują, niż my. Ja się na nich nie skarżę, niech mnie Bóg broni, tylko powiadam, jak jest i jakie jest to dzisiejsze pokolenie, które musiało chodzić do rządowych szkół. Oni opierają się wpływom szkoły z całej duszy, a jednak coś w nich wsiąkło, jakby obcego — a jak potem przyszły jeszcze te wypadki i te wszystkie pojęcia i przekonania, naniesione Bóg wie skąd i przez kogo, to się dzieciom całkiem głowiny pozawracały. Wiem, że inteligentniejsi otrząsną się z tego prędzej-później, zwłaszcza tak zdolne chłopcy, jak moje, ale tymczasem niech się Marjan nie gniewa, jeżeli mu się czasem wyda, że im nie chodzi już tak o to, o co nam chodziło i za co wylało się tyle krwi i łez. Jak przyjdzie między nami do takiej rozmowy, to i ja przekonywam, ile potrafię, a potem w nocy modlę się za nich i popłaczę trochę do poduszki. Ale Marjan — to co innego. Marjan był w Czechach na praktyce, widział świat i ludzi, więc potrafi w niejednem ich przekonać i w niejednem im zaimponować — byle cierpliwie, byle łagodnie, bo to dzieci. Oj, co za okropne czasy przyszły, mój Marjanie, co za bieda! I przedtem było źle, ale dawniej, jeśli się nieszczęście z dziećmi zdarzyło, to przynajmniej dla Ojczyzny, a teraz można je stracić dla byle czego — i wtedy żadnej już niema pociechy. Więc ja także i z tej przyczyny proszę, żeby Marjan Felisia i Gabrjela na ten najgorszy czas przygarnął — i po ojcowsku ich, w tem co potrzeba, oświecił. Dobrocią można ich do wszystkiego doprowadzić, a ja się będę modliła, aby Bóg dał Marjanowi jak najlepsze zdrowie. Mała Julka ręce stryjaszka całuje, a ja proszę jeszcze, w razie gdyby były mrozy, o przysłanie jakich ciepłych rzeczy, bo chłopcy mają tylko szynele. Dziękuję Marjanowi zgóry za wszystko i pozostaję z wdzięcznością

Przywiązana
Zofja Nowicka.

P. S. Niech Gabrjel przeczyta w Zawadzie Marjanowi swoje wiersze. Ja, jako matka, nie mogę o nich wydawać sądu, ale Krasucki także powiada, że chłopiec ma ogromny talent“.


∗             ∗

Marjan Nowicki, właściciel Zawady, był to starzejący się kawaler, zasiedziały na wsi, zapracowany na małym i mało intratnym kawałku, trochę egoista, a zresztą człowiek niezły i niegłupi. Dla bratowej, o której mawiał: „zacna, ale egzaltowana kobieta“, — żywił w głębi duszy nadzwyczajny, lubo trochę bezwiedny szacunek, a o jej ciężkiem życiu i o niej samej myślał zawsze z pewnem rozczuleniem. Byłby się może z nią po śmierci brata nawet ożenił, gdyby nie to, że już był zbyt ociężał i bał się ciężaru nad siły, zmiany życia, a nawet i tych zabiegów, które są konieczne przed małżeństwem. Rzadko też bywał w Warszawie, trochę z powodu kosztów, a trochę z obawy, aby mu postać bratowej, mająca jeszcze, mimo siwiejących włosów, jakiś panieński urok, nie napędzała „niepraktycznych“ myśli do głowy. Kochał jednakże szczerze małą Julkę. Dla chłopców, których zwał basałykami, był dość obojętny.
Po przeczytaniu listu naprzód skrzywił się, potem zatroskał, a wkońcu wzruszył — i począł chodzić po pokoju, namyślając się, czy przystać na przyjazd chłopaków, czy też — po wyszukaniu przyzwoitych pozorów — odmówić. Nie odpowiedział jednak tego samego dnia, gdyż odwołano go do furmanek, któremi wyprawiał drzewo do pobliskiej fabryki giętych mebli. Następny dzień zeszedł mu także na rozważaniu sprawy i namyśle — i dopiero trzeciego odpisał, co następuje:
„Kochana Bratowo! Niech Feliś i Gabrjel przyjeżdżają. W przyszły czwartek konie będą na stacji. Co do procentu, o którym Bratowa pisze, to przecie ja tu za mieszkanie nie płacę, więc i wynajmować go nie mogę — a za wikt chłopców także nie wezmę, bo Zawada to nie restauracja. W domu jest dość miejsca, a co sam jadam, tem się z nimi podzielę. Nie miałbym też sumienia, gdybym się w taki sposób z Kochaną Bratową liczył. Prawda, że o gotówkę trudno, ale w najgorszym razie to się z wiktuałów coś niecoś przy okazji podeśle. Miło mi będzie chłopców na najcięższe czasy przygarnąć, a jeszcze milej Kochanej Bratowej wygodzić.
W zimie przy gospodarstwie roboty niema prawie żadnej, a w okolicy przepytam, ale też wątpię, bo teraz już i tu pokazują się jakieś zakazane figury, które ludzi bałamucą i o strajkach im gadają. Wieczory obecnie długie, więc niech chłopcy wezmą książki i sami się uczą, ażeby, jak przyjdzie co do czego, mogli pozdawać egzaminy. Pomyślę i o tem, żeby im oczy na różne rzeczy otworzyć, ale to sobie wymawiam, żeby ani mnie, ani ludziom głowy nie zawracali, bo na wsi mamy co innego do roboty. Niech Kochana Bratowa będzie spokojna, że znajdą tu opiekę i serce, a co do zdrowia, to dom jest suchy i ciepły. O strachach też nieprawda, bo straszy nie w domu, ale jakoby w lesie, a i to tak tylko ludzie bają. Zresztą takie liberały w strachy nie powinny wierzyć, śniegi u nas duże i sanna dobra, ale, że spadły na niezamarzniętą ziemię, jest obawa, aby oziminy nie wyprzały. Daj Boże wczesną wiosnę, to i Bratową z Juleczką zaproszę do Zawady, tymczasem całuję ręce Kochanej Bratowej, a moją małą gospodynię ściskam serdecznie.

Przywiązany
Marjan Nowicki“.

Następnego dnia po tej odpowiedzi Felicjan i Gabrjel znaleźli się na kolei, którą jechało się do Zawady. Godzina była późna, gdyż pociąg wychodził niewiele przed północą. Na sali panował jednak duży natłok, a wagon trzeciej klasy, do którego dostali się chłopcy, zapchany był podróżnymi, po największej części Żydami. Obaj Nowiccy wybierali się w tę drogę z największą niechęcią, która odbijała się wyraźnie w ich zmęczonych twarzach. Woleliby byli sto razy pozostać w Warszawie, aby w dalszym ciągu naradzać się i działać. Ale zrozumieli, że była to konieczność, którą stwierdzał w okrutny sposób widok wychudzonej i stroskanej twarzy matki. Przytem, gdy od kilku dni jakieś dziwne i plugawe figury jęły chodzić za nimi po mieście i przechadzać się pod ich mieszkaniem, matka poczęła tak rozpaczliwie nalegać na ten wyjazd, że nie było możności zwlekać dłużej.
Ale właśnie ten zbieg biedy domowej z niebezpieczeństwem z zewnątrz i ten przymus, któremu trzeba się było biernie poddać, były dla ich hardych dusz czemś jakby upokarzającem. Towarzystwo, w którem jechali, nie raziło ich w teorji bynajmniej, czuli jednakże, że między ich własną wewnętrzną egzaltacją, a tym napełniającym wagon ohydnym szwargotem, którego treścią mogły być tylko zyski pieniężne, leży przepaść. Odrapane i brudne wnętrze wagonu, mdłe światło okopconych olejnych lamp i duszna atmosfera napełniały ich nawpół świadomem, ale gnębiącem poczuciem lichoty życia. Z tych wszystkich powodów noc zapowiadała im się męcząca i nieznośna. W tłoku, hałasie i zaduchu nie mogło być mowy o śnie. Poczęli więc rozmawiać o tem, co będą przez pół roku robili w Zawadzie, a w rozmowie tej gorycz splatała się z ironją. Stryj oto wymówił sobie, aby nie zawracali głowy ani jemu, ani ludziom, a jednak sam nie omieszka na pewno rozwieszać przed nimi rozmaitych spłowiałych chorągwi i jałowych ideałów. Na tę myśl rodził się w nich bunt niepohamowany i tem dokuczliwszy, że zarazem podobny jakby do wyrzutów sumienia, albowiem pamiętali, że takie same chorągwie rozwieszała ze łzami w oczach przed nimi ich matka. Że zaś kochali ją ogromnie, więc zdawało im się, że buntując się słusznie, buntują się jednakże przeciw tym łzom. I to była nowa, niewypowiedziana gorycz. A prócz tego tylko ich mózgi pod wichrem nowych doktryn odjęły się dawnym ideałom, ale gdzieś tam, w głębi i na dnie serca, była ukryta, jak owad w kokonie, mimowolna dla tych ideałów cześć i jakaś wobec nich utajona trwoga, podobna do trwogi, jakiej ludzie doznają wobec zaświatowych duchów, albo świętokradcy nocą w kościele. I od tego nie mogli się uwolnić. Nie czuli się też wcale szczęśliwi. Zdawało im się, że w głowach ich pali się światło jasne i jedynie prawdziwe, ale, że nie promieniuje, nie rozświeca im życia i że chodzą jakby w zmierzchu. Widywali wszakże kolegów z takiemi samemi latarkami w głowach, ale były to poczęści tępaki — prawdziwe gramofony, w które nagadano radykalnych frazesów, — a poczęści charaktery niezmiernie liche. — Wprawdzie i w nich obu te stany duszy były tak zamącone i niewyraźne, że nie umieli się nawet wzajem o nich rozmówić, — odczuwali wszelako coś, jakby wielki niepokój, który nie opuszczał ich ani na chwilę, a obecnie towarzyszył im w drodze do Zawady.
Tymczasem noc wlokła się: godzina płynęła za godziną, przynosząc coraz większe utrudzenia. Pogrążone w półmroku, w półświetle postacie ludzkie zaczęły się kiwać. Wrzaskliwy z początku szwargot cichł i ustawał. Zrywał się tylko znów na chwilę wówczas, gdy przez zapocone okna błysnęły latarnie stacyjne i gdy jedni podróżni wychodzili z wagonów, drudzy, poprzedzani falą zimnego powietrza, wchodzili i zajmowali miejsca. Te fale trzeźwiły chłopców, którzy nie mogli wprawdzie spać, ale których zmysły pod wpływem znużenia i jednostajnego odgłosu maszyny poczęły dębieć. W ten sposób przebyli sporą ilość stacyj — większych, pełnych gwaru — i mniejszych, tak cichych, że prócz nawoływań urzędników kolejowych, chodzących po peronie — i świstawki konduktora, nic nie przerywało milczenia. Nareszcie jednak okna z czarnych poczęły się robić sine, a potem blade. Na świecie wstawał ociężale zimowy, niewyraźny, posępny dzień. W wagonie wychylały się z cienia mroczne kąty i siedzący w nich z pochylonemi głowami ludzie. Zakopcone lampy pogasły.
— Gabrjel, widno już! — ozwał się Felicjan.
— I niedaleko — odpowiedział młodszy.
— Bardzoś zmęczony?
— Dosyć. A ty?
— Ciasno było i niewygodnie.
Poczęli przecierać powieki, a następnie spoglądać, to na się wzajem, to na swoje tobołki, umieszczone w siatkach nad głowami. Obaj mieli twarze zmięte, podkrążone oczy i nieco gorączki, jak zwykle bywa po bezsennie spędzonej nocy. Jednakże, gdy minęli przedostatnią stację, wagon opustoszał prawie zupełnie. Tylko na przeciwległej ławce siedział jakiś stary człowiek, z twarzą suchotnika, który kaszlał okrutnie przez całą noc, a obecnie otrząsnął się z odrętwienia i począł z nimi rozmawiać. Po zwykłych początkowych pytaniach i odpowiedziach rozmowa rychło przeszła na ostatnie wypadki warszawskie i krajowe. Stary człowiek potępiał niektóre objawy bardzo surowo, chłopcy zaś poczęli ich bronić, skutkiem czego odsłonił się ich sposób myślenia. Ale nie zaniepokoili się tem, albowiem z zapadniętych, mistycznych oczu suchotnika patrzyła nie zdrada, lecz jakby głęboka melancholja człowieka, który jest u brzegu życia i który w dalszą nieznaną drogę wybiera się w trosce i niepokoju. Jednakże sam on po pewnym czasie zmienił przedmiot rozmowy — a następnie, dowiedziawszy się, dokąd chłopcy jadą, oświadczył im, że pana Nowickiego i Zawadę zna oddawna, a jeszcze lepiej zawadzki las, gdzie w sześćdziesiątym trzecim roku odbyła się bitwa, a raczej zagłada powstańców, otoczonych przez siły dziesięćkroć większe.
Chłopcy w czasach wakacyjnych słyszeli nieraz o tej bitwie, ale niedobrze, gdyż stryj ich nie był wówczas w domu, tylko wraz z rodzicami na emigracji w Czechach, gdzie oddano go na praktykę gospodarską. Teraz dopiero usłyszeli o niej dokładnie i z tego powodu szczegóły, które opowiadał podróżny, wydały im się czemś ogromnie żywem. Czuć w nich było jakby zapach prochu i krwi. Mówił, że wskutek wilgotnego dnia strzały karabinowe i armatnie tak wówczas zadymiły cały borek, iż stało się w nim ciemno. Powstańcy potracili się z oczu i, błądząc pojedynczo lub niewielkiemi kupkami poomacku, z krzyków tylko poznawali, gdzie kogo mordowano. Wkońcu wybito też prawie wszystkich. Na chłopców dziwne wrażenie robiło to, że podróżny, który widocznie brał udział w bitwie, choć o tem wyraźnie nie wspomniał, opowiadał o całej tej tragedji spokojnie, głosem zupełnie beznamiętnym, bez skargi na dowódcę, który pozwolił się otoczyć — i bez żalu, a nawet jakby z tęsknotą za rzeczami, które przeszły i zasunęły się w cień przeszłości. Zdziwienie ich wzrosło jeszcze bardziej, gdy wkońcu oświadczył, że były to jednak czasy od dzisiejszych lepsze, a zwłaszcza szlachetniejsze.
— Dlaczego? — zapytał Felicjan.
— Naprzód dlatego, — odpowiedział wolno i z naciskiem podróżny — że drzewo nie próchniało od środka, powtóre dlatego, żeś wiedział, kto swój, kto cudzy, a wreszcie, że ludzie wiedzieli, dla jakiej sprawy i z czyich rąk giną.
Chłopcy chcieli rozpocząć spór, ale on wśród nowego napadu kaszlu machnął tylko ręką na znak, że zgóry wie, co chcą powiedzieć, a potem odetchnął głęboko, popatrzył na nich jakimś szczególnym wzrokiem i, zniżywszy głos, zapytał:
— Powiedzcie mi, czy wy się nigdy nie boicie?
— Czego?
— A choćby tych, co leżą po wszystkich polach, lasach i ot tu także, w Zawadzie, pod chojarami?
Nastało milczenie. Felicjan i Gabrjel spojrzeli po sobie ze zdumieniem, a następnie oczy ich zwróciły się na towarzysza podróży, ale on widocznie wyczerpał się kaszlem i rozmową, albowiem oparł głowę na worku, stojącym w kącie ławki — i przymknął powieki. Wychudzona i zmięta jego twarz podobna była do twarzy nieboszczyka. Przykre i dziwne wrażenie, jakie uczyniły na chłopcach ostatnie jego słowa, rozproszył dopiero świst lokomotywy.
Chory towarzysz widocznie jechał dalej, bo nie poruszył się i nie otworzył oczu, wysiedli więc bez pożegnania. Na stacji czekały już konie z Zawady. Ale pokazało się, że stary furman pana Marjana przyjechał z całym rejestrem sprawunków, a przytem musiał pilnować furmanek, które przywiozły drzewo do fabryki giętych mebli. Z tego powodu oznajmił paniczom, żeby poczekali „z godzinkę, ze dwie“, albo, żeby, jak to już nieraz robili, sami powieźli się do Zawady, on zaś po załatwieniu sprawunków wróci z furami po drzewie. Paniczom wcale nie śpieszyło się do Zawady, ale po całonocnem kołataniu się w wagonie jeszcze mniej chciało im się czekać bez końca w nędznem miasteczku, oznajmili więc, że wolą jechać sami. Jakoż w kwadrans później, napiwszy się herbaty, ruszyli w drogę.
Koło stacji i fabryki było trochę ruchu, ale samo miasteczko, leżące o wiorstę od stacji, nie rozbudziło się jeszcze całkiem, gdyż godzina była wczesna. Na rynku przejechali koło kilku fur chłopskich, zaprzężonych w chude konie, z torbami, uwiązanemi u głów; pod ścianami domostw przesuwały się tu i ówdzie pojedyncze postacie, gdzie niegdzie otwierano dopiero skrzypiące drzwi domów i okiennice sklepów. W senną szarość dnia i wilgotne powietrze wpadał głos sygnaturki — uporczywy, ale jakby zmartwiony nędzą lichych domów i marnością tego życia, do którego budził ociężałą mieścinę.
W ulicy, na którą wjechali z rynku młodzi Nowiccy, pustka była jeszcze większa — i psy poszczekiwały, jak na wsi. Minęli ją wkrótce i znaleźli się na gościńcu, wiodącym do Zawady. Śnieg leżał duży na polach i na drodze, ponieważ jednak była odwilż, więc zmiękł i płozy sań sunęły się bez szelestu. Dzień uczynił się już zupełny, ale mglisty. Zbliska można było widzieć dobrze drzewa przydrożne, natomiast dal majaczyła, jakby przesłonięta muślinem. Miejscami gęstsze tumany wstawały na rozległych białych polach i wlokły się ku drodze — długie, leniwe, popychane nie wiedzieć jaką siłą, gdyż nie było żadnego wiatru. Chwilami zakrywały całkiem okolicę, to znów rzedły, odsłaniając bliższe zadmy śnieżne, zasute krzaki i polne grusze, śpiące na dalekich miedzach pod okiścią. Kiedy niekiedy rozlegało się w górze stłumione, smutne krakanie wron, lecących stadami od lasu ku miasteczku.
Smutek był jednak nietylko w tych głosach, ale wszędy, w posępnem świetle dnia, w śnieżnych, milczących rozgłosach, we mgle i w duszach chłopców. Wydało im się, że z wrzącego życiem, walką i upojonego nadzieją zwycięstwa otoczenia wysłano ich w jakąś bezkresną krainę odrętwienia i śmierci, która zniemrawi ich, ubezwładni, zmorzy i uśpi. Ale właśnie dlatego ów przenikliwy smutek zmienił się w taki sam gorzki, wewnętrzny protest, z jakim wyjeżdżali z Warszawy, a następnie w taki sam ostry bunt przeciw tym warunkom, w jakich musieli żyć — i przeciw tej konieczności, która ciągnęła ich, jak na powrozie tam, dokąd nie chcieli iść. Opanowała ich silniej, niż kiedykolwiek, myśl, która stale tkwiła w ich głowach, że jeśli to wszystko, co się nazywa dzisiejszem życiem ludzkości i jego światłem przewodniem, nie da się przewrócić i zdeptać, to lepiej niech przepadnie samo życie. Poza tem zadaniem istniały w ich pojęciu tylko rzeczy marne lub zmurszałe, równoznaczne z pleśnią i zgnilizną. Po bezsennie spędzonej nocy wpadli ze zmęczenia jakby w gorączkę, która potęgowała tę wewnętrzną rozterkę. Próbowali o tem rozmawiać, ale im nie szło, Felicjan bowiem powoził z kozła i musiał uważać na drogę. Nie przeszkadzało mu to jednak szarpać się wewnętrznie i protestować przeciw wszelkim wiązadłom, które tak unieruchomiają duszę ludzką u pewnych brzegów, jak łańcuch kotwicy unieruchomia lotną łódź w przystani.
Było zaś to targanie się tem cięższe, że od tych pól zimowych, od tej mglistej przestrzeni, od tej białej pustki, od grusz, śpiących na miedzach i od tego okolnego smutku coś szło i wołało na obu chłopców, jakby po imieniu, coś ogarniało ich, jak swoich, coś wchłaniało ich w siebie. Gabrjel, który był wrażliwszy od Felicjana, odczuwał to mistyczne jakieś prawo przynależności silniej, a nie zdając sobie z niego jasno sprawy, walczył z niem jednak uparcie i męczył się tem więcej oporem. Wreszcie wyczerpał się. Myśli i wrażenia poczęły mu bezładnie napływać do głowy, drgać, zbiegać i rozbiegać się, mieszać i przeskakiwać się nawzajem. W uszach huczał mu turkot kół wagonu, oddech lokomotywy, szwargot podróżnych Żydów, a w te głosy wplatała się rozmowa ze starym suchotnikiem. Słyszał teraz wyraźnie jego kaszel i jego opowiadanie. Oto wjeżdżają właśnie w ów zawadzki borek, niegdyś zadymiony od wystrzałów, pełen nawoływań się, krzyków i jęku. A teraz jak tu cicho i mglisto! Zdawałoby się, że tu nikt nigdy nie krzyczał, prócz wron i pastuchów — i niktby się nie domyślił, że tu leżą powstańcy.
A jednak ten dziwny suchotnik mówił, że to były szlachetniejsze czasy, że ludzie wiedzieli, za co giną. A dziś co? — czy to niby nie wiedzą, czy dusza ludzka nie rozokoliła się dziesięć razy szerzej? Tamto była przecie wojna o jakąś jedną dość ciasną sprawę, a teraz chodzi o cały świat i o wolność, tak rozlewną i bezbrzeżną, jak morze. Ej! stare dzieje niech śpią, a stare ideje niech się nie włóczą, jak zmory, po świecie. „Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe“.. Dziwny wszelako ten zakaszlany pan ze swemi pytaniami: „Czy wy się nie boicie tych, co tam leżą pod chojarami?“ — Jakie głupstwo! — Są czasem wrażenia niewytłumaczone i męczące. Od niczego się łatwo nie odchodzi, a gdy się coś przyrośniętego odcina, to zawsze boli, zwłaszcza gdy i ktoś drugi na tem cierpi. Każdy miewa też chwile jakiegoś niepokoju — i... dobrze, że się ten borek już kończy, bo takie wspomnienia, jakie się z nim łączą, to także swego rodzaju zmora.
Tu nagle ocknął się, albowiem sanki stanęły.
— Feliś, czemuś stanął? — zapytał.
Ale głos jego zabrzmiał we mgle jakoś dziwnie, jakby mówił ktoś obcy i zdaleka.
A brat zwrócił ku niemu twarz i odrzekł równie nieswoim, zająkliwym głosem:
— Nie wiem... konie sta... nęły...
Nastała chwila ciszy, tylko konie zaczęły przysiadać na zadach i chrapać głośno.
Byli już u samego wylotu zawadzkiego borku i w pierwszej chwili nie ujrzeli nic, coby dać mogło powód do niepokoju, a tem bardziej do strachu, a jednak w mgnieniu oka włosy z jeżyły się im pod czapkami, zęby poczęły szczękać, a źrenice rozszerzyły się z trwogi.
Jakieś niepojęte przerażenie napełniło las, powietrze i mgłę, której białawy, wydłużony obłok przesuwał się wpoprzek drogi, wzdłuż sosen.
Nastała chwila zakrzepłej, trupiej ciszy.
A wtem, z owej mglistej otoczy wychylił się oddział kosynierów   — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Szli chłopi w sukmanach, z drągami osadzonych sztorcem kos na ramionach. Przechodzili polem, tuż na skraju lasu i niedaleko od sanek. Ale kroki ich, lubo strudzone i ciężkie, nie wydawały najmniejszego szelestu. Nie było słychać ni brzęku kos, ni gwaru rozmowy. W pierwszym szeregu szedł ksiądz w kapturze na głowie i z krzyżem w ręku. I on i ci, których wiódł, mieli głowy pochylone na piersi i przeciągali — nie jak żołnierze w pochodzie, ale raczej tak, jak ludzie idą na procesji lub za pogrzebem. Zdawało się, że wcale nie widzą sanek i nie słyszą chrapiących koni, albowiem żaden nie odwrócił ku nim twarzy. I w tej obojętności, w tych pochylonych postaciach, w tem zaświatowem milczeniu było coś tak martwego, że patrzącym na nich chłopcom ani na chwilę nie powstała w zlodowaciałych mózgach myśl, że to mogą być ludzie żywi, nie zaś widma zmarłych, którym jakaś tajemnicza siła kazała wrócić na świat — i iść przez śniegi — w pośmiertnem zamyśleniu.
A jednak zjawa miała przeraźliwe pozory rzeczywistości. Tuż po kosynierach martwych, przejechał na koniu, widocznie dowódca. Chłopcy widzieli, że biegł przy nim pies, który zdawał się wietrzyć po śniegu. Poczem począł przeciągać oddział strzelców z bagnetami na lufach karabinów i z chorągwią, w której zwisłych fałdach zaginał się orzeł biały. Ci szli również powolnie, zatopieni w ciszy i śmiertelnym smutku. Szereg za szeregiem przekraczał drogę leśną, a z nimi razem przetaczała się cicha, przezrocza mgła, ledwie przesłaniająca kształty widziadeł. Doszedłszy do krańca borku, naprzód kosynierzy, a potem strzelcy zawrócili na rozległe pola i poczęli się oddalać, a zarazem stopniowo zacierać. Tuman, gęstszy przy ziemi, jął pokrywać od dołu ich postacie, tak, że wkrótce tylko ramiona i głowy widoczne były nad białawą topielą; potem ostrza bagnetów i kos zamajaczały, jak ciemniejsze kreski w odległym oparze, a wreszcie wzięła ich w siebie dal milcząca — i śnieżna przestrzeń i pustka polna   — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Pęd powietrza rozbudził chłopców, jak ze snu. Nie było wcale wiatru, ale konie poniosły i pędziły w szalonym, dzikim biegu do Zawady. Felicjan dlatego tylko nie wypuścił lejców, że mu się dłonie zacisnęły konwulsyjnie. Nie zdołał jednak powstrzymać pędu i pochylony na koźle, nawpół przytomny, z oczyma w słup, słuchał słów Gabrjela, który, targając go za ramiona, powtarzał zdyszanym, łkającym głosem:
— Feliś!... widziałeś?...
— Feliś! to krew woła!...
I nagle wybuchnął ogromnym płaczem.

Dopiero przed samą Zawadą potrafił Felicjan pohamować rozhukane konie. Chłopcy przyjechali bladzi, milczący, z gorączką i tajemnicą w oczach. Ale napróżno pan Marjan wypytywał się, co im jest i dlaczego konie przyszły w pianie. Usłyszał tylko odpowiedź, że przestraszyły się czegoś w lesie i poniosły. Bracia nie mówili przez kilka dni o zjawisku nawet ze sobą.
Felicjan, który miał umysł trzeźwiejszy i bardziej badawczy, chodził czas jakiś głęboko zamyślony i wreszcie doszedł do przekonania, że to były zapewne ich własne wrażenia i uczucia, które jakąś tajemniczą i niezbadaną jeszcze przez naukę drogą wyszły z nich i zmieniły się w widzialne zjawisko zewnętrzne. Ale myślał zarazem, że krew przelana, budząc takie uczucia i złudy, może istotnie woła, że nie wolno o niej zapominać.
Lecz widzenie zapadło jeszcze głębiej we wrażliwą duszę Gabrjela; więc, gdy go nieco ukoiła zimowa cisza Zawady, począł pisać wiersz: „Do Matki Bolesnej“, pod nagłówkiem zaś umieścił, jako motto, następujące słowa Dawida:
„O Jeruzalem! Jeruzalem! jeśli cię kiedy zapomnę, niech będzie zapomniana prawica moja“...
1912.



Z DAWNYCH DZIEJÓW
Mesyńczycy, wedle zdania Greków, bitniejsi byli nawet od Spartan. Ale po drugiej wojnie mesyńskiej ulegli ostatecznie ich liczebnej przewadze. Nanic nie przydało się bohaterstwo Arystomenesa, nanic morze przelanej krwi. Zwyciężonym zagroziła niewola, ziemi zabór. Lecz dola spartańskich helotów była zbyt straszna, by się mógł zgodzić na nią wolny i dzielny naród; więc mieszkańcy Mesyny, Menote, Pylos i innych miast nieszczęsnej krainy, zabrawszy żony i dzieci, siedli na statki i nie oparli się aż w Sycylji, w mieście Zankle, które jeszcze przedtem zajął ich rodak, Anaksylos. Była to drobna dotychczas kolonja, ale położona wybornie, nad zatoczonem w półksiężyc wybrzeżem, które tworzyło głęboką i zaciszną morską ostoję. Jednakże pierwsze pokolenie wychodźców dużo zaznało biedy. Miasto było zbyt ciasne, a okolica nie mogła mieszkańców wyżywić. Brakło im dachu nad głową, brakło chleba, brakło oliwy. Niektórym tęsknota za utraconą ojczyzną wyssała siły i życie. Natomiast znacznie lżej było już ich dzieciom, a wnukom wiodło się wcale niezgorzej. Zankle przybrało zczasem zupełnie odmienną postać. Ludność wzrosła dziesięciokrotnie; miasto zabudowało się szeroko wzdłuż wybrzeża. Wyrastały rok rocznie coraz okazalsze domy, a nim upłynęło lat pięćdziesiąt, wspaniałe gmachy, otaczające agora, poczęły budzić podziw przybyszów z Syrakuz, z Panormu i z Agrygentu, którzy w sprawach kupieckich, lub przez ciekawość, odwiedzali nową osadę. Ocembrowano wybrzeże i pogłębiono zatokę. Okręty greckie i z greckich osad azjatyckich, okręty z Tyru, z Sydonu i Kartaginy poczęły zapełniać bezpieczną przystań. Las masztów przesłaniał mieszkańcom błękitną roztocz morską. Zakwitnął handel i przemysł, Zankle przezwano Mesyną. Bitna ludność odparła kilkakrotnie napady syrakuzańskich tyranów i chciwych a okrutnych Kartagińczyków. Dla osłony miasta zbudowano na cyplu twierdzę, która broniła zarazem wejścia do przystani. Przyszło bogactwo, przyszedł spokój i życie powszechne poczęło bić równem a potężnem tętnem.

Zaś z biegiem lat zakwitły i nauki. Lekarze mesyńscy zasłynęli w całej Sycylji i osiadali częstokroć w obcych nawet miastach, w których ludność witała ich z radością i tłumnie szukała ich porady. Do syrakuzańskich kamieniołomów wzywano inżynierów i górników z Mesyny, opłacając na wagę złota ich trudy. Budowniczych wyrywały sobie liczne grody w osadach greckich, leżących na południu Italji. Rolnictwo rozkwitało tak, że oliwy i pszenicy mesyńskiej poszukiwano na wszystkich targach Wielkiej Grecji. Statki kupców mesyńskich krążyły od słupów Herkulesa aż do Archipelagu i azjatyckich wybrzeży. Bogactwo rosło z każdym rokiem.

∗             ∗

A za bogactwem przyszła i moc. Kilka tysięcy peltasów i hoplitów strzegło miasta i kraju, sto galer — przystani. Sparta, która niegdyś skrzywdziła bez miary ten lud, zaniepokoiła się jego potęgą i wysłała tajnych posłów do Sycylji, aby naocznie przekonali się, czy flota i falangi mesyńskie mogą być groźne dla Lakonji.
Lecz gdy posłowie wrócili, gdy zdali sprawę z wielkości miasta, z jego bogactw, z zysków, które tam zewsząd napływają, z dostatku i wygód, w jakich żyją mieszkańcy, uspokoili się starce z geruzji i zrzuciwszy troskę z serca, mówili do siebie wzajem:
— Zaiste, zbyt im tam dobrze, aby nie mieli zapomnieć o dawnej ojczyźnie.

∗             ∗

Ale mylili się starce z geruzji, wspomnienia bowiem dawnej ojczyzny ani na chwilę nie zatarły się w duszach Mesyńczyków. Nie zasypało tych wspomnień złoto, nie zniweczyły zyski kupców, ni zarobki lekarzy, inżynierów i budowniczych. Pokolenie przekazywało pokoleniu miłość i tęsknotę. By zaś myśl nie odwracała się ani na chwilę od krainy, w której leżały prochy ojców — i aby miłość dla niej była tak trwałą, jak bronz i kamień, weszło wygnańcom w zwyczaj ryć na architrawach świątyń, na przyczółkach gmachów publicznych, na utwierdzeniach i wieżach następujące słowa:
„Pamiętajcie o starej ziemi“.
Więc pamięć przetrwała niedolę. Lata poczęły płynąć. Odbudowało się z sąsiedzką pomocą miasto. Przystań zaroiła się znów od masztów. Rozbłysły w powietrznych błękitach i w słońcu marmury nowo wzniesionych świątyń i pałaców. Wracała zwolna dawna pomyślność.

∗             ∗

Ale oto pewnego dnia „wieścionośna Ossa“ przyleciała przez morze z Hellady i jęła głosić w Mesynie, że Teby porwały się do śmiertelnego boju z tą Spartą, która niegdyś podbiła Mesenję, a której stopa zaciężyła kamieniem na wojnie peloponeskiej na piersiach wszystkich Greków. Imiona Epaminondasa i Pelopidasa rozegrzmiały od północnych granic Tesalji i Epiru do skalistych krańców Peloponezu i od wybrzeży Azji aż do Słupów Herkulesa. Za Tebami powstały inne miasta helleńskie, Grecja rozerwała pęta.
I wieść biegła za wieścią, a każda do gromu podobna. Leukra!... Mantynea!... Niezwyciężona dotychczas Sparta pobita, wojska jej rozproszone, siła na zawsze złamana, wyludniona Lakonja, opuszczone przyległe, niegdyś zagarnięte krainy!...
W Mesynie rozgorzały serca i głowy. Tłumy ludu rozkołysały się jak fale morskie i jak fala zalewały agora i wybrzeża, wyglądając gońców z Peloponezu. Na rynkach i ulicach, przed świątyniami i areopagiem, w przystani i w ogrodach miejskich rozebrzmiały pieśni na cześć Arystomenesa, na cześć dawnych bojów i dawnej ojczyzny.
Aż wreszcie przybyli gońce z najnowszą wieścią, iż Spartanie, broniąc ostatkiem sił Lakonji, opuścili starą Mesenję i że cała kraina zmieniła się w nawpół bezludną pustynię.
Wówczas lud zebrał się na wielki wiec, archontowie zaś zwołali radę, złożoną ze starców i znakomitych obywateli.

∗             ∗

A w miesiąc później mniejsze i większe statki pokryły tysiącami morze i zwróciwszy dzioby ku wschodowi, wyciągnęły się w jeden nieskończony łańcuch na cichych rozpływach Jońskiego Morza. Na statkach widać było prawie całą ludność Mesyny. Mieszkańcy kwitnącej osady porzucili domy, porzucili sklepy, zyskowne prace, wielkie zarobki i wracali do opuszczonej przed wiekami ojczyzny, do Mesyny, do Pylos, do Menote, do dawnych siedzib, do wiosek, ukrytych w górskich dolinach, do pastwisk na połoninach Tajgetu, do dawnych cmentarzy, do prochów ojców.
Wracali do krainy mniej żyznej, na jałowe pola, na nowe trudy w niedostatku i ubóstwie, ale wracali tam, skąd nigdy nie oddalały się ich serca.
To też, gdy po długiej żegludze wylądowali wreszcie w przystaniach peloponeskich, padli na twarze i, obejmując ramionami starą ziemię, wołali ze łzami, jak dzieci, które po długiej rozłące obejmują matkę kochaną:
— Ziemio-Rodzicielko, nie zapomnieliśmy o Tobie!

∗             ∗

Tak to przed wiekami kochali Mesyńczycy swoją pierwotną ojczyznę.
1915.





  1. Patrz Fedros Platona.
  2. Sallustjusz.
  3. Byrsa była w Kartaginie, autor przypuszcza jednak, że Kartagińczycy przenieśli rozmaite nazwy fenickie do swej nowej ojczyzny.
  4. Przemówienie powyższe jest niemal dokładnym przekładem z Kwintusa Kurcjusza, który w dziele De rebus gestis Alexandri Magni opisuje w ten sposób powołanie na tron sydoński młodego i ubogiego ogrodnika Abdolonima.
  5. Liczby porządkowe nieczytelne.
  6. Fakt poniżej opisany, datujący się z czasów głębokiego upadku moralnego Aten, jest w najdrobniejszych szczegółach autentyczny.
  7. Rzeczywiste to podanie było w pierwotnej formie i w ludowym języku podane przez p. Kaczmarczyka w „Materjałach Antropologiczno-archeologicznych“, w wydaniu Akad. krakowskiej. (Przyp. autora). Ob. tom VII, str. 122 nast. Podania ludowe w Wiśniczu i okolicy. (Przyp. wyd.).
  8. Wyrazy, ujęte w nawias, dodał wydawca: w pierwodruku kilku wyrazów braknie. (Przyp. wyd.).
  9. 9,0 9,1 9,2 Długosz, Hist. Pol. Lib. XI.
  10. T. j. 10 października.
  11. 11,0 11,1 Długosz.
  12. Z wyjątkiem Kochmeistra, którego za liczne okrucieństwa skazał król na więzienie w zamku chęcińskim.
  13. W albumie panny Wandy Ulanowskiej.
  14. T. j. roku 1906, po wojnie japońsko-rosyjskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .