<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dwie jagódki
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37
Redaktor Jan Skiwski
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dziewczynka spuściła główkę, obciążoną długim jasnym warkoczem i stała przez chwilę bez ruchu, oniemiała z przerażenia.
Trwało to wszakże krótko, wzrok jej znów zapłonął — błysnęła w nim energia i zarysowała się na czole wyrazem silnej woli.
Z ust wypadły słowa:
— Nie chcę! nigdy na to nie przystanę! Nigdy i za nic w świecie! Wolę umrzeć!
Strumienie łez popłynęły z jej oczu. Silna niby i zdecydowana, była jednak tylko dzieckiem rozpieszczonem. Umiała płakać.
Tę umiejętność posiada każde dziecko i rozbraja nią starszych łatwiej niż uporem. A tu szło właśnie o rozbrojenie, o podziałanie na uczucie, pobudzenie Bóg wie dlaczego wystygłej tkliwości. Rzecz okropna!.. łzy nie poskutkowały.
Czerwona od płaczu i zdziwiona jego bezsilnością, dziewczynka wybuchnęła łkaniem gwałtownem, rzucając od czasu do czasu spojrzenie w stronę biurka, przy którem siedział mężczyzna w średnim wieku i, spokojny na pozór, układał papiery.
Głośno zawodząc, ręce łamiąc, dziewczynka wołała:
— Czyja to myśl? czyja?! To ciocia podsunęła ją ojczulkowi! już ja wiem... Oddawna ma coś do mnie, strofuje, dokucza ile razy się spotkamy, radaby w łyżce wody utopić!..
— Przestań, Ludko — brzmiało krótkie, tonem ostrym wyrzeczone, napomnienie.
— Nie mogę! — krzyknęła dziewczynka. — Żal mnie dławi... pragnę umrzeć!.. Och, mamusiu!..
— Ludko!
Była już na piersiach ojcowskich — niezdolna oprzeć się akcentowi, z jakim wyrzekł jej imię. Nie wymówką, lecz smutkiem, cierpieniem przebytem drżał ten głos, przypomniał dziewczynce słodkie pieszczoty, jakiemi ojciec łagodził jej sieroctwo od chwili, gdy straciła matkę.
— Ojczusiu! — wołała żalem zdjęta — uraziłam cię, uraziłam — daruj mi! Już nie zrobię tego nigdy, już nigdy!..
Łzy przeplatane pocałunkami dopowiedziały resztę; wzrok w oczach ojca szukał zachęty, ale oczy były dziwnie spokojne, zdradzały silną wolę, niedającą się skruszyć ani pieszczotą, ani łzami.
— Czy nam źle w Malinkach? — pytała Ludka tonem coraz żałośniejszym. — Wszak mówiłeś, ojczulku, że jestem twą pociechą i jedynym celem życia. Niedawno jeszcze tak mówiłeś.
— Prawda.
— Cóż więc się stało, że dobrowolnie od siebie mnie oddalasz, do ludzi nieznajomych, na jakąś tam pensyę aż w Krakowie! Za jakie winy dotyka mnie kara?
— To mnie dotyka, za moje winy, za moje własne — odparł, usuwając Ludkę z kolan i prostując się całą postacią, nacechowaną w tej chwili wyrazem przygnębienia. — Nie umiałem cię wychować, moja córko... Nie wiedząc o tem, robiłem co mogłem, by wywiązać się z trudnego zadania, o ile można najlepiej. Wielką była zarozumiałość moja, szczęściem, w porę to spostrzegłem, by złe naprawić, i naprawię — dodał z mocą — tak zostać nie powinno!
— Cóż ja zrobiłam! — wyrzekła Ludka.
— Przestań — rzekł, przechadzając się po pokoju, który był obszernym, zbytkownie urządzonym gabinetem o dwóch oknach, z balkonem wychodzącym na ogród. Zapach kwiatów i śpiewy ptasząt napływały tutaj pełną falą wraz z potokami słońca; bujne życie natury służyło za tło najwspanialsze starożytnym meblom, miękkim dywanom, obrazom w ramach kosztownych i rzeźbom, których białość olśniewała.
— Przestań, Ludko — powtórzył z niechęcią. — Kwestyę tę poruszaliśmy już wiele razy i żałuję teraz, że nie zdobyłem się na jej rozstrzygnięcie.
— Od czasu gdy panna Julia wyjechała z Malinek, nie dałam ojczusiowi przyczyny do niezadowolenia.
— Tak sądzisz?
— Naprawdę, ojczusiu, niczem, niczem! — zapewniała Ludka z niewinną minką.
— A dlaczego panna Julia wyjechała?
— Ponieważ... — brzmiała krótka, po chwili wahania wyrzeczona odpowiedź — ponieważ nie chciała zostać dłużej.
— A dlaczego nie chciała? Czy warunki jej zmieniły się tak dalece, że nie potrzebowała już pracować, czy też zdrowie wymagało odpoczynku?
— Nie wiem.
— O, przepraszam. Wiesz doskonale, może nawet lepiej odemnie i dokładniej. Wiesz, jak trudno było pannie Julii wytrzymać z tobą, ile cierpiała, jakiemi wysiłkami broniła się przeciw zniechęceniu. To osoba wytrwała i dzielna, a przytem mająca obowiązki; nielada przeszkody musiały stanąć na jej drodze, by uznała się zwyciężoną i uległa.
— Istotnie, ojczusiu! Panna Julia miała ze mną niełatwe życie, przykro mi nawet... Ale doprawdy, nie mogłam zapanować nad sobą... od pierwszej chwili czułam do niej wstręt.
— Wstręt do osoby, którą wszyscy kochają i szanują!
Ludka milczała.
— Przypuśćmy wreszcie, że panna Julia, pomimo wielu najpiękniejszych zalet, nie umiała pozyskać twojej sympatyi — co jednak powiesz przeciwko pannie Zofii, pannie Helenie, pannie Florze, pannie Stefanii?
Dziewczynka zarumieniła się po same czoło — wzrok jej błysnął gniewem.
— Skarżyły się! — krzyknęła z dziką niemal gwałtownością.
— Broń Boże! Cierpiały biedaczki — dopiero gdy ostatnia powiedziała mi smutną prawdę, domyślam się, ile ten kawałek chleba, zdobyty w moim domu, kosztował je łez i upokorzeń.
— Ojcze!
— Tak, córko, byłaś dla nich twardym chlebem i gorzkim.
— Więc za karę wysłaną będę tam — tu głos dziewczynki się załamał — wyrzuconą z domu i z serca.
— Nie za karę, tylko abyś się nauczyła żyć z ludźmi, zdobywać ich sympatyę, zasługiwać na miłość.
— Nie chcę! — krzyknęła Ludka — niczyjej sympatyi nie chcę, ani miłości. Co mi po tem wszystkiem, po obcych ludziach, cudzych kątach i Bóg wie jakich wymaganiach! Nudzić mnie będą, morały rozmaite prawić, a ja nad nudną książką usypiam zaraz, nudnej rozmowy nienawidzę. Zostanę w domu, niedam się ruszyć stąd.
— Wyjedziesz w sobotę — rzekł ojciec chłodno. — Masz dosyć czasu pożegnać się ze znajomymi, osobiście czy też listownie. Dziś dopiero poniedziałek.
— Co powie „mademoiselle?“ Ona jedna zapłacze nad moim losem!
— Wątpię. Miała minę bardzo spokojną, gdym jej powiedział. Od wyjazdu panny Julii domyślała się pewno, że tak będzie.
— Nie, nie! Żeby nawet ona nie zapłakała, tego nie przypuszczam! Ona jedna mnie kocha, jedna na całym świecie! — powtarzała Ludka, biegając po pokoju z załamanemi rękami i od czasu do czasu wybuchając łkaniem.
Ojciec wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.