Dwie matki/Część czwarta/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Dwie Matki.

Spierunowała Gabryelę ta wiadomość. Wstała cała drżąca.
Chciała iść ku drzwiom, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Upadła nazad na krzesło, szepcząc głosem stłumionym:
— Margrabina de Coulange, tu! tu!
Melanja podbiegła żywo ku niej:
— Co mam z nią zrobić Ello?.... Co każesz jej powiedzieć? — spytała.
— Widzisz Meluniu, jak się trzęsę z nadmiaru wzruszenia.... Zostawcie mi chwilę czasu, abym mogła odzyskać siły i przytomność. Idź i przyjm sama panią margrabinę. Potem mnie przywołasz. Chyba, że będzie wołała potrudzić się sama do mnie na górę.
Melanja wzruszona również niesłychanie, pospieszyła na dół. Gabryela po jej odejściu, przycisnęła serce oburącz, jakby się bała, żeby z piersi nie wyskoczyło.
— Ona przychodzi do mnie pierwsza — pomyślała. — Dobrze czyni....
— Trzeba się zdobyć na siłę.... choćby za cenę najwyższą!....
Upłynęło kilka minut. Wtem usłyszała lekkie kroki na schodach.

— To oni! — szepnęła powstając. Już nie drżała. Wyglądała spokojnie, poważnie, a w jej oczach pałających było coś dumnego.
Otworzono drzwi, i weszła Matylda blada jak ściana, z twarzą wychudłą, z wzrokiem obumarłym, prowadząc za rączkę Genia. Zadrżała na nowo Gabryela, widząc przed sobą obraz boleści nie wysłowionej i cichej rezygnacji. Ukłoniły się jedna drugiej w milczeniu. Ponieważ jego dobra przyjaciółka, nie wyciągała do niego ramion jak zazwyczaj, chłopczyk nie ruszał się od progu, cokolwiek tem pomieszany. Matylda popchnęła go z lekka ku Gabryeli. Wtedy nie mogła biedaczka stłumić krzyku, który wyrwał się jej z łona macierzyńskiego. Pochyliła się, uniosła w górę chłopczyka, objęła miłośnie ramionami, przyciskając namiętnie usta do jego czoła. Pierś jej rozrywało łkanie. Stłumiła je przecież, opanowała wzruszenie, i pozostała na pozór spokojną, bez jednej łzy w oku.
Ktoś niewtajemniczony, byłby ją posądził prawie o obojętność. Zamknęła ona w głębi serca radość i upojenie, graniczące prawie z szałem! W końcu zdobywając się na nowy akt woli niezłomnej, wypuściła Genia z uścisku, stawiając nazad na podłogę.
— Ponieważ nie spodziewałam się, żebyś pani wybrała się do zamku — rzekła cicho Matylda — przyprowadziłam ci Genia, abyś mogła go uściskać i z nim się nacieszyć.
— Czy oznajmiła mu pani margrabina?....
— Dotąd jeszcze nie mówiłam z dzieckiem o tem. Musiano uprzedzić panią, że chwilowo nie ma w domu mego męża. Czekam na jego powrót z ostatecznem załatwieniem tej sprawy.
— Czy nie raczyłaby pani margrabina oddalić stąd.... dziecko.... na chwilę?
— Chciałam właśnie poprosić o to panią....
Skinęła Gabryela na Melanję, która została dyskretnie za drzwiami, do pół odchylonemi. Zrozumiała o co idzie, i weszła, biorąc Genia za rączkę.
— Pójdź drogie dziecię z panią Morlotową — odezwała się słodko Matylda. Pokaże ci ona ogródek.
Malec wahał się cokolwiek, dał się jednak wyprowadzić, skoro dodała margrabina.
— Pragnę zostać sam na sam z panią Ludwiką. Mam z nią o czemś ważnem do pomówienia.
Skoro zamknęły się drzwi za Melanją, wykrzyknęła margrabina:
— Ah! teraz możemy się uściskać.
Rzuciła się pierwsze na szyję Gabryeli.
— Oh! pani margrabino!.... szeptała Gabryela odurzona.
Rozpłakały się rzewnie, jedna, jak i druga.
Matylda przemówiła po chwili:
— Biedna matko, wiem ileś wycierpiała w twojem krótkiem życiu. Było ono tak jak i dla mnie, jednem pasmem ciężkich prób i boleści.... Jesteśmy ściśle złączone, i jakby siostry, tem, cośmy wycierpiały; możemy więc litować się i płakać jedna nad drugą!.... Ty bo Gabryelo, widzisz koniec twojej drogi męczeńskiej. Oddając ci dziecko, pomogę ci odszukać część bodaj straconych dotąd rozkoszy macierzyńskich. Przyszłość może ci jeszcze przynieść szczęście...
Urwała w pół, ocierając z łez oczy.
— Co do mnie — dodała Matylda po chwili — nie mam przyszłości. Od kolebki widocznie, byłam skazaną na taki los fatalny! Muszę mu się poddać. Dla mnie nic się nie zmieni, tylko przyłączą się jeszcze nowe cierpienia, do bólów dawniejszych. Moja córka nie potrafi mi w niczem ulżyć; gdy przeciwnie, twój syn Gabryelo, da ci zapomnieć o smutnej przeszłości, swojem serdecznem przywiązaniem.
Upadła Matylda bezsilnie na krzesło.
— Czy pozwoli pani margrabina jedno pytanie? — odezwała się nieśmiało Gabryela.
— Ah! pytaj ile chcesz. Masz wszelkie prawo do tego.
— Co myśli uczynić z sobą pani margrabina, gdy wyznawszy prawdę panu margrabiemu, oddacie mi swego syna?
— Co pocznę?.... Ta myśl przygnębiająca, snuje mi się po głowie jak w dzień, tak w nocy. Postanowiłam była zrazu zamknąć się w klasztorze, zdala od świata. Mam jednak nadzieję....
— Czy wolno mi wiedzieć jaką?
— Od rozmowy z Morlotem — rzekła smutno Matylda — czuję tak wielką zmianę w sobie, że nie mogę pojąć, co się ze mną dzieje. Gasną we mnie po prostu siły tak fizyczne, jak i moralne.... Otóż pocieszam się nadzieją, że ta ostatnia straszna próba, wyczerpie do reszty siły żywotne, i śmierć uwolni mnie od dalszych męczarni.
— Nie, nie! — zaprotestowała żywo Gabryela — pani margrabina nie umrze!
Matylda potrząsła głową przecząco, z głuchym jękiem. Zapłonął wzrok Gabryeli. Wystąpił lekki rumieniec na jej twarz bladą jak chusta od lat tylu. Mówiła dalej z zapałem:
— Gdybym jednak powiedziała margrabinie, nie wspominaj o niczem przed mężem; nie chcę bowiem twojej śmierci, nie przyjmuję ofiary zbyt wielkiej?
Matylda zerwała się, z oczami wlepionemi w nią z niemem pytaniem:
— Wiem i ja, ileś wycierpiała pani margrabino. Padłaś i ty ofiarą nikczemnych ludzi.... Unieszczęśliwili ciebie na równi ze mną.... Słusznieś powiedziała żeśmy siostry przez wspólny ból i krzywdę nam wyrządzoną. Przez pamięć na twoje męczarnie i łzy wylane, nie chcę, aby moje przyszłe rozkosze macierzyńskie były okupione nowemi łzami pani margrabiny!... Nie zapomnę nigdy o naszem pierwszem spotkaniu w ogrodzie Tuilleryjskim. Coś podobnego zostaje w sercu na zawsze. Tego dnia, jak i dzisiaj, ukazałaś mi się pani margrabino, wspaniałą, szlachetną, słodką i uśmiechniętą, jak nadzieja szczęścia! Kochasz mego syna, przyjęłaś go za swego.... Wiem o wszystkiem.... bądź tego pewną. Dziś należy on prawie tak samo do ciebie, jak i do mnie.... Otóż zrzekam się praw moich do niego, i nie żądam, żebyście mi go oddawali!....
— Gabryelo, Gabryelo, co ty mówisz? — wykrzyknęła Matylda.
— Zostawiam Genia pani margrabinie. Nie zniosę, żebyś dla mnie siebie poświęcała! — zawołała z uniesieniem Gabryela.
Matylda spojrzała na mówiącą, z radosnem zdziwieniem:
— Jakto?.... Mogęż temu wierzyć?.... — szepnęła.
— Nie dopuszczę, żeby szczęście pani margrabiny było zniszczone na zawsze, a serce jej złamane! Nie mogę czuć się sama szczęśliwą.... jestem nią bowiem — dodała — dowiedziawszy się, że mój syn żyje, opływa we wszystko i kocha mnie troszeczkę.
Pokraśniała jeszcze bardziej jej twarzyczka. Wzniosła w górę czoło rozpromienione i oczy pałające. Była wspaniałą, w tem przemienieniu! Matylda wpatrywała się w nią z zachwytem, myśląc w duchu:
— Nazwała mnie przed chwilą, wielką i szlachetną. A to przed nią trzeba bić czołem; ona to bowiem jest godną czci i uwielbienia!
Spuściła wnet oczy skromnie Gabryela, dodając głosem przyciszonym:
— Wszak pozwolicie mi państwo widywać Genia kiedy-niekiedy, i nie zakażecie mu kochać mnie, nieprawdaż? O to proszę się nie bać, żebym nie umiała serca powstrzymać i pozwoliła mu przemówić zbyt głośno. Zapanuję nad sobą.... Nie dowie on się nigdy, że jestem jego matką! O! gdy chcę, potrafię być silną! Dla Genia i pana margrabiego, pozostanę nadal biedną, ubogą „figurą woskową“, skromną „panią Ludwiką“. Nie będę zresztą nadto wymagającą. Byłem uściskała go kiedy niekiedy.... póki będzie dzieckiem.... zadowolnię się tem zupełnie. Później.... gdy dorośnie, wystarczy mi wiadomość, że czuję się zadowolonym i szczęśliwym. Spodziewam się, że zostanie zawsze tak dobrym, jakim jest obecnie. Nie zapomni więc o mnie, jestem tego pewną. Trzeba jednak mówić mu o mnie, kiedy niekiedy.... bodaj po trochu....
Rozpłakała się, a i po twarzy Matyldy spływały obfite łzy.
— Gabryelo! — przemówiła margrabina głosem stłumionym przez łkanie, ściskając ją za ręce — skoro nie chcesz mojej ofiary, przyjmuję twoją z wdzięcznością. Syn twój będzie miał dwie matki do kochania go i czuwania nad jego szczęściem. Po tak długiem rozłączeniu, nie powinnaś go więcej opuszczać. Postaram się o stałe umieszczenie ciebie w naszym domu, przy twojem dziecku.
W oczach Gabryeli odmalowała się radość bez granic.
— Oh! — wykrzyknęła — żyć razem z nim, słyszeć głos jego, i patrzeć nań co dzień, co godzina, byłoby to dla mnie szczęściem najwyższem! Ale to niemożliwe!
— Tak być musi, droga Gabryelo. Słyszałam, żeś ode brała nader staranne wykształcenie.
— Uczyłam się rzeczywiście gorliwie. Odtąd jednak zapomniałam bardzo wiele, pani margrabino.
— Umiesz po niemiecku i angielsku, jesteś również biegłą w muzyce, nieprawdaż?
— Tak.... dawniej umiałam to wszystko....
— Dla wszystkich, tak tu na wsi, jak i w Paryżu, pozostaniesz Gabryelo panią Ludwiką, nauczycielką naszej córki Loli. Dla mnie jednak będziesz Gabryelą Liénard, matką Genia, moją serdeczną przyjaciółką, moją siostrą!....
Zamilkła Gabryela, mocno zamyślona, z oczami w dół spuszczonemi.
— A więc wszystko ułożone pomiędzy nami Gabryelo? Przyjmujesz moją propozycję, nieprawdaż?
— Z radością, z upojeniem pani margrabino.... zachodzi tylko pewna okoliczność, o czem musisz się dowiedzieć.
— Mów śmiało Gabryelo.
— Nie będę opowiadała historji mego uwiedzenia, znana jest ona bowiem pani margrabinie. Nie dość czuwałam nad sobą, i to mnie zgubiło. Kochałam.... to moja jedyna wymówka. Inne bóle i zgryzoty, zatarły w mojej pamięci, krzywdę wyrządzoną mi przez owego człowieka. Przebaczyłam mu wszystko.... Nie wiem zresztą, czy mogłam mieć żal do niego. Według wskazówek pozbieranych przez pana Morlota, nie chciał on mnie zupełnie opuścić; szukał mnie gorliwie i chciał rzeczywiście poślubić, jak mi to obiecywał.
— Doprawdy? — spytała Matylda zaniepokojona, Gabryela mówiła dalej:
— Nie chciałam jednak niczego od mego uwodziciela. Postanowiłam sobie żyć odtąd wyłącznie dla mego dziecka, i kochać tylko moje maleństwo. Nie wiedziałam czem jest, gdzie przebywa, i jakie zajmuje stanowisko. Przestałam myśleć o nim od dawna, gdy wtem spotkałam się z nim niedawno.... oko w oko....
Matylda drgnęła przerażona.
— Oh! on mnie nie poznał wcale — dodała szybko Gabryela. — Chciałam tylko uprzedzić panią margrabinę, że jest on przyjacielem twego męża, a więc i twoim prawdopodobnie.
— Boże! Boże! — jęknęła Matylda, z sercem ścieśnionem i bolesnem przeczuciem.
— Uspokój się pani margrabino.... Powtarzam, że on mnie nie poznał.
— Możeś się omyliła Gabryelo? Powiedz mi jego nazwisko.
— Oktaw Longuet.
— Oh! coś strasznego! — Matylda zawołała z drżeniem nerwowem. — Tak Gabryelo, spotkałaś wtedy rzeczywiście nad brzegiem Marny, ojca twego dziecięcia w towarzystwie mego męża. Co za dziwny i przerażający zbieg okoliczności! Wpadam z jednego niebezpieczeństwa w drugie! Istne szaleństwo, chcieć walczyć z fatalnemi, a niezbadanemi wyrokami Opatrzności!.... A ty chciałabyś mnie wyratować z toni droga Gabryelo!... — zakończyła, załamując ręce.
— I uratuję panią margrabinę!
— W jaki sposób?
— Milcząc dalej.
— Oh! zgubiło mnie właśnie grzeszne milczenie Gabryelo.
— Dziś zaś będzie ono ratunkiem dla pani margrabiny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.