Dwie matki/Część czwarta/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Odwiedziny w Mazas.

Morlot odebrał naraz dwa listy, od żony i od Matyldy, w których donoszono mu, co zaszło w Mièran, i że Gabryela z Melanją, są obecnie w zamku Coulange.
W liście margrabiny, nadzwyczaj serdecznem było zaproszenie i dla niego, aby przyjechał do nich na dni kilka, skoro pozwolą mu na to jego mnogie zatrudnienia.
Zaczęto śledztwo z bandą złodziei. Zaraz na początku odkryto mnóstwo ciekawych szczegółów; co do organizacji całej szajki, co do sposobów działania tejże, karności wojskowej, jaka w niej panowała; stosunków z odbieraczami przedmiotów zrabowanych i licznego rejestru zbrodni popełnionych. Najbardziej obciążonym okazał się Princet. Ten miał na sumieniu, prócz ze stu rabunków z włamaniem, dwa morderstwa: staruszki Monnée, zaduszonej w łóżku, i nieznajomego mężczyzny zasztyletowanego, którego znaleziono w jednej z nor złodziejskich, leżącego przed progiem, w kałuży krwi skrzepłej.
Morlot mógł być dumnym z tak świetnego rezultatu swoich zabiegów. Nie był on jednak zupełnie zadowolonym. Jejmości Trélat nie było pomiędzy kobietami aresztowanemi. Nie dostał jej w ręce, pomimo starań najgorliwszych. Pozostała jak dotąd, cieniem nieuchwytnym. Zdawać się mogło, że posiada dar niewidzialności lub przemienia się jak niektóre owady, przybierając coraz nową postać.
Ludził się nadzieją, że któryś z uwięzionych wspomni podczas śledztwa o tej nędznicy i o herszcie bandy. Zaden z nich jednak nie wymówił nazwiska panny Solange, ani Blaireauta. O tym ostatnim zresztą, słyszano tylko z daleka. Znało go zaledwie dwóch czy trzech z bandy.
Morlot czuł to przez skórę, że tak jejmość Trélat, jak i herszt bandy zbójeckiej, nie dostali się dotąd w ręce sprawiedliwości. Podzielali i sędziowie śledczy jego przekonanie; nadaremnie jednak próbowali przeróżnych sposobów, aby rozedrzeć zasłonę, po za którą ukrywał się ów człowiek tajemniczy i nieuchwytny. Milczenie zawzięte złoczyńców, zużyło wreszcie cierpliwość sędziów. Przestali badać łotrów w tej kwestji. Jakkolwiek podli, nie wahali się jednak ci ludzie poświęcić siebie, obciążając jeszcze bardziej własną sprawę upartem milczeniem, byle nie wydać „mistrza“ w ręce sprawiedliwości, zapewniając mu i nadal bezkarność.
W czasie tych wypadków, Solange ukrywała się w ustronnym domku w Joinville-le-Pont, kupionym przez Blaireauta. Ten nie był może zupełnie spokojny; wierzył jednak święcie, na wzór Napoleona I, w swoją gwiazdę szczęśliwą. Pomimo, że wszystko waliło się w koło niego, on spodziewał się odnieść tryumf raz jeszcze. Zawsze dumny z swego genjuszu, uważał się nietkniętym. Dorobiwszy się kilku miljonów, stał się skąpym, myśląc jedynie w jaki sposób zabezpieczyć się w posiadaniu pieniędzy nabytych tak zbrodniczo.
Ukończono śledztwo. Nowa kadencja „Sądu przysięgłych“ zapowiadała się nader interesująco.
Morlot pojechał na trzy dni do Coulange, i powrócił do Paryża razem z żoną.
Powiedziała Morlotom na odjezdnem Gabryela.
— Posiadam obecnie szczęście, o jakiem marzyłam.
Skoro wrócił margrabia z podróży, przedstawiła mu żona Gabryelę, mówiąc:
— Odkryłam w pani Ludwice skarb wiedzy. Zaproponowałam jej więc miejsce nauczycielki w naszym domu.
Na co odpowiedział mąż po prostu:
— Dobrze... zgadzam się i ja na to.
Dodał grzecznie, zwracając się do Gabryeli:
— Kochałaś pani od dawna nasze dzieci. Nie wątpię, że znajdą one w tobie drugą matkę.. Uważam panią od dziś za należącą do naszej rodziny.
— Uczynię panie margrabio, co tylko będzie w mojej mocy — odpowiedziała Gabryela ze łzami w oczach, aby zasłużyć i nadal, na państwa uznanie i zaufanie.
Pewnego popołudnia wyprowadzono więźniów w Mazas na przechadzkę do ogrodu. Jedni siedzieli na ławkach pod drzewami, drudzy przechadzali się grupami, po dwóch i trzech razem.
Zbliżył się do jednego z nich dozorca więzienny ze słowami:
— Proszę iść za mną.
— Dokąd? — spytał więzień.
— Do rozmownicy.
— Po co?
— Jest tam ktoś, który pragnie z panem mówić.
— Ejże! — mruknął więzień.
Prowadzony przez dozorcę, wszedł do rozmownicy i znalazł się tam w obecności człowieka nieznanego mu zupełnie.
— Pan zatem chciałeś mówić ze mną? — spytał.
— Nieinaczej.
— Czy mnie pan zna? Ja bo widzę go raz pierwszy w życiu.
— Na wylot! Nazywasz się naprawdę hrabia Armand de Grolles; mieszkałeś pan zaś na ulicy Saint-Sauvenir, pod fałszywem nazwiskiem Juljusza Vincent.
— Mniejsza o to.... Czego pan chcesz odemnie?
— Zostałeś aresztowany w Gentilly, z Princetem, Cholardem i kilkunastu innymi.
— Wiem o tem.
— Śledztwo nie obciążyło pana zbytecznie. Będziesz skazany co najwięcej na dwa.... trzy lata więzienia.
— Spodziewam się tego.
— Gdybym ja jednak nadmienił sędziemu śledczemu o pewnym fakcie, wiadomym mnie, zmienionoby wyrok na jakie pietnaście lat galer.
Armand drgnął, blady trupio.
— W czynie, o którym wspominam — mówił dalej człowiek nieznajomy Armandowi.
....Morlot po prostu — byłeś nie tylko wspólnikiem w kradzieży zuchwałej z włamaniem, popełnionej w nocy, z bronią w ręku; ale i w morderstwie, które o włos byłoby spełnione na pani domu, gdzie weszliście w celu rabunku.
Morlot wyjął sztylet z kieszeni, błysnąwszy nim przed oczami Armanda.
Poznajesz go pan? — rzekł.
Nie odpowiedział nędznik, ale trząsł się jak w febrze...
— Tym oto sztyletem chciał pański wspólnik zabić margrabinę de Coulange, uśpioną z pomocą silnego narkotyku.
Tyś dostarczył trucizny Armandzie de Grolles, wręczając mały flakonik z płynem, pokojowej pani margrabiny, z rozkazem, aby go wlała do napoju zwykłego swojej pani.
Złoczyńca nie śmiał podnieść oczu na Morlota. Zdawał się spiorunowanym! Zmiażdżonym! — Morlot kończył:
— Wiem, że w tem wszystkiem byłeś tylko narzędziem biernem w rękach Sostena de Perny. To powód jedyny, dla czego nie wspomniałem przy śledztwie o zbrodni, popełnionej przez was dwóch w zamku Coulange. Mogę jednak każdej chwil, jak pan widzisz, wysłać cię na galery.
— Skoro dotąd tego nie uczynił — pomyślał Armand, ochłonąwszy z pierwotnego przerażenia — to z pewnością nie z przyjaźni dla mnie, tylko z przyczyn nader ważnych. Ma widocznie do mnie jakiś interes. Pozwólmy mu z nim wyjechać.
Spojrzał z pod oka na Morlota, i dodał głośno:
— Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, co się stało z Sostenem de Perny?
— Nie wiem.
— Dziwne! pan który wiesz tyle innych rzeczy.... Otóż ja wiem, że został on przytrzymany przez sługi w zamku.
— W jaki sposób mogłeś się pan o tem dowiedzieć?
— Wysunąłem się pierwszy z zamku, czekając w parku na Sostena. Nie chciałem opuścić go w niebezpieczeństwie. Gdy nie nadchodził, podeszłem nazad pod bramę. Usłyszałem krzyki kilku ludzi i szamotanie z kimś. Zrozumiałem, że Sosten musiał zdradzić swoją w zamku obecność, i służba obudzona, pochwyciła go na gorącym uczynku. Wtedy wziąłem i ja nogi za pas; moje bowiem poświęcenie dla przyjaciela, nie sięgało znowu tak daleko, żebym chciał dobrowolnie podzielić jego los.
— Tak było rzeczywiście.... Udało się było służbie pochwycić zbrodniarza — bąknął Morlot. — Potrafił jednak umknąć i prawdopodobnie znajduje się obecnie za granicą.
— Dobrze.... dobrze — zaśmiał się Armand szydersko. Pomyślał zaś w głębi ducha.
— Rozumiem, nie chciano oddać Sostena w ręce sprawiedliwości, obawiając się nadto wielkiego skandalu. Ułatwione mu więc ucieczkę za granicę. Nie jestem ja idjotą! nie łatwo mnie w pole wyprowadzić. Będą i nadal milczeli w tej sprawie. Z tej strony nie potrzebuję obawiać się niczego. Sosten służy mi za tarczę.
— Teraz powiedz mi pan — zaczął Morlot na nowo — co się stało z kuferkiem miedzianym, skradzionym z biurka margrabiny do Coulange?
— Otóż mamy! — pomyślał Armand. — Idzie mu o kuferek.... Przypominam sobie ów kuferek — dodał głośno.
— Są w nim jedynie papiery i rzeczy bez żadnej wartości dla pana — rzekł Morlot.
— Nie byłem na tyle ciekawy patrzeć do środka. — Armand wzruszył ramionami. — Wiedziałem zresztą, że nie znajdę tam złota, ani banknotów.
— Zależy komuś bardzo na odzyskaniu owych papierów — mówił Morlot dalej. —Jeżeli oddasz mi pan kuferek, obiecuję zachować i nadal milczenie co do tej sprawy, kradzieży i usiłowanego morderstwa w zamku Coulange.
Armand przybrał minę nader smutną.
— Gdzie jest ten kuferek? Komuś go pan oddał? — badał Morlot.
— Nikomu
— Ukryłeś go więc gdziekolwiek?
— Ah! przykro mi naprawdę! — szepnął Armand na pozór całkiem szczerze.
— Dlaczego?
— Bo nie mogę zwrócić panu owego kuferka.
— Z jakiego powodu?
Morlot zmarszczył brwi gniewnie.
— Może mógłbyś go pan zresztą odszukać?....
— Gdzie?
— W rzece....
— W jakiej rzece?!
— Marnie....
— Tam zatem wrzuciłeś go?
Morlot wpatrzył się przenikliwie w twarz Armanda.
— Nie inaczej....
— Nie do uwierzenia!
— A jednak tak jest szanowny panie.
— Poco? Naco?
— Aby go się pozbyć po prostu.
— Hm! hm! — mruknął Morlot, na pół przekonany o prawdzie słów złoczyńcy.
— Przerażony hałasem w zamku, uciekałem co tchu, czemu pan szanowny nie będziesz się dziwił. Kuferek nie był duży i ciężki; zawadzał mi niemniej. Cisnąłem go więc bez zastanowienia w sam środek rzeki.
— Czy to tylko prawda? — bąknął Morlot.
— Zamkną mnie co najmniej na dwa lata — tłumaczył Armand — dlaczegóż nie miałbym panu prawdy powiedzieć?.... panu, który możesz zwiększyć potrójnie moją karę.
Rozwiały się ostatnie wątpliwości Morlota. Wydawało mu się to zresztą dość prawdopodobnem.
— Czy przypominasz sobie pan mniej więcej, w którem miejscu wrzuciłeś kuferek? — spytał Armanda.
— Trudno by mi było oznaczyć dokładnie takowe — potrząsł głową nędznik. — Było to, o ile pamiętam, o kilka kroków od parku.
Nie miał więcej o co pytać Morlot Armanda. Wyszedł zatem z rozmownicy zupełnie niezadowolony ze swoich odwiedzin w Mazas.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.