Dwie matki/Część czwarta/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Morlot odebrał naraz dwa listy, od żony i od Matyldy, w których donoszono mu, co zaszło w Mièran, i że Gabryela z Melanją, są obecnie w zamku Coulange.
W liście margrabiny, nadzwyczaj serdecznem było zaproszenie i dla niego, aby przyjechał do nich na dni kilka, skoro pozwolą mu na to jego mnogie zatrudnienia.
Zaczęto śledztwo z bandą złodziei. Zaraz na początku odkryto mnóstwo ciekawych szczegółów; co do organizacji całej szajki, co do sposobów działania tejże, karności wojskowej, jaka w niej panowała; stosunków z odbieraczami przedmiotów zrabowanych i licznego rejestru zbrodni popełnionych. Najbardziej obciążonym okazał się Princet. Ten miał na sumieniu, prócz ze stu rabunków z włamaniem, dwa morderstwa: staruszki Monnée, zaduszonej w łóżku, i nieznajomego mężczyzny zasztyletowanego, którego znaleziono w jednej z nor złodziejskich, leżącego przed progiem, w kałuży krwi skrzepłej.
Morlot mógł być dumnym z tak świetnego rezultatu swoich zabiegów. Nie był on jednak zupełnie zadowolonym. Jejmości Trélat nie było pomiędzy kobietami aresztowanemi. Nie dostał jej w ręce, pomimo starań najgorliwszych. Pozostała jak dotąd, cieniem nieuchwytnym. Zdawać się mogło, że posiada dar niewidzialności lub przemienia się jak niektóre owady, przybierając coraz nową postać.
Ludził się nadzieją, że któryś z uwięzionych wspomni podczas śledztwa o tej nędznicy i o herszcie bandy. Zaden z nich jednak nie wymówił nazwiska panny Solange, ani Blaireauta. O tym ostatnim zresztą, słyszano tylko z daleka.
Znało go zaledwie dwóch czy trzech z bandy.
Morlot czuł to przez skórę, że tak jejmość Trélat, jak i herszt bandy zbójeckiej, nie dostali się dotąd w ręce sprawiedliwości. Podzielali i sędziowie śledczy jego przekonanie; nadaremnie jednak próbowali przeróżnych sposobów, aby rozedrzeć zasłonę, po za którą ukrywał się ów człowiek tajemniczy i nieuchwytny. Milczenie zawzięte złoczyńców, zużyło wreszcie cierpliwość sędziów. Przestali badać łotrów w tej kwestji. Jakkolwiek podli, nie wahali się jednak ci ludzie poświęcić siebie, obciążając jeszcze bardziej własną sprawę upartem milczeniem, byle nie wydać „mistrza“ w ręce sprawiedliwości, zapewniając mu i nadal bezkarność.
W czasie tych wypadków, Solange ukrywała się w ustronnym domku w Joinville-le-Pont, kupionym przez Blaireauta. Ten nie był może zupełnie spokojny; wierzył jednak święcie, na wzór Napoleona I, w swoją gwiazdę szczęśliwą. Pomimo, że wszystko waliło się w koło niego, on spodziewał się odnieść tryumf raz jeszcze. Zawsze dumny z swego genjuszu, uważał się nietkniętym. Dorobiwszy się kilku miljonów, stał się skąpym, myśląc jedynie w jaki sposób zabezpieczyć się w posiadaniu pieniędzy nabytych tak zbrodniczo.
Ukończono śledztwo. Nowa kadencja „Sądu przysięgłych“ zapowiadała się nader interesująco.
Morlot pojechał na trzy dni do Coulange, i powrócił do Paryża razem z żoną.
Powiedziała Morlotom na odjezdnem Gabryela.
— Posiadam obecnie szczęście, o jakiem marzyłam.
Skoro wrócił margrabia z podróży, przedstawiła mu żona Gabryelę, mówiąc:
— Odkryłam w pani Ludwice skarb wiedzy. Zaproponowałam jej więc miejsce nauczycielki w naszym domu.
Na co odpowiedział mąż po prostu:
— Dobrze... zgadzam się i ja na to.
Dodał grzecznie, zwracając się do Gabryeli:
— Kochałaś pani od dawna nasze dzieci. Nie wątpię, że znajdą one w tobie drugą matkę.. Uważam panią od dziś za należącą do naszej rodziny.
— Uczynię panie margrabio, co tylko będzie w mojej mocy — odpowiedziała Gabryela ze łzami w oczach, aby zasłużyć i nadal, na państwa uznanie i zaufanie.
Pewnego popołudnia wyprowadzono więźniów w Mazas na przechadzkę do ogrodu. Jedni siedzieli na ławkach pod drzewami, drudzy przechadzali się grupami, po dwóch i trzech razem.
Zbliżył się do jednego z nich dozorca więzienny ze słowami:
— Proszę iść za mną.
— Dokąd? — spytał więzień.
— Do rozmownicy.
— Po co?
— Jest tam ktoś, który pragnie z panem mówić.
— Ejże! — mruknął więzień.
Prowadzony przez dozorcę, wszedł do rozmownicy i znalazł się tam w obecności człowieka nieznanego mu zupełnie.
— Pan zatem chciałeś mówić ze mną? — spytał.
— Nieinaczej.
— Czy mnie pan zna? Ja bo widzę go raz pierwszy w życiu.
— Na wylot! Nazywasz się naprawdę hrabia Armand de Grolles; mieszkałeś pan zaś na ulicy Saint-Sauvenir, pod fałszywem nazwiskiem Juljusza Vincent.
— Mniejsza o to.... Czego pan chcesz odemnie?
— Zostałeś aresztowany w Gentilly, z Princetem, Cholardem i kilkunastu innymi.
— Wiem o tem.
— Śledztwo nie obciążyło pana zbytecznie. Będziesz skazany co najwięcej na dwa.... trzy lata więzienia.
— Spodziewam się tego.
— Gdybym ja jednak nadmienił sędziemu śledczemu o pewnym fakcie, wiadomym mnie, zmienionoby wyrok na jakie pietnaście lat galer.
Armand drgnął, blady trupio.
— W czynie, o którym wspominam — mówił dalej człowiek nieznajomy Armandowi.
....Morlot po prostu — byłeś nie tylko wspólnikiem w kradzieży zuchwałej z włamaniem, popełnionej w nocy, z bronią w ręku; ale i w morderstwie, które o włos byłoby spełnione na pani domu, gdzie weszliście w celu rabunku.
Morlot wyjął sztylet z kieszeni, błysnąwszy nim przed oczami Armanda.
Poznajesz go pan? — rzekł.
Nie odpowiedział nędznik, ale trząsł się jak w febrze...
— Tym oto sztyletem chciał pański wspólnik zabić margrabinę de Coulange, uśpioną z pomocą silnego narkotyku.
Tyś dostarczył trucizny Armandzie de Grolles, wręczając mały flakonik z płynem, pokojowej pani margrabiny, z rozkazem, aby go wlała do napoju zwykłego swojej pani.
Złoczyńca nie śmiał podnieść oczu na Morlota. Zdawał się spiorunowanym! Zmiażdżonym! — Morlot kończył:
— Wiem, że w tem wszystkiem byłeś tylko narzędziem biernem w rękach Sostena de Perny. To powód jedyny, dla czego nie wspomniałem przy śledztwie o zbrodni, popełnionej przez was dwóch w zamku Coulange. Mogę jednak każdej chwil, jak pan widzisz, wysłać cię na galery.
— Skoro dotąd tego nie uczynił — pomyślał Armand, ochłonąwszy z pierwotnego przerażenia — to z pewnością nie z przyjaźni dla mnie, tylko z przyczyn nader ważnych. Ma widocznie do mnie jakiś interes. Pozwólmy mu z nim wyjechać.
Spojrzał z pod oka na Morlota, i dodał głośno:
— Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, co się stało z Sostenem de Perny?
— Nie wiem.
— Dziwne! pan który wiesz tyle innych rzeczy.... Otóż ja wiem, że został on przytrzymany przez sługi w zamku.
— W jaki sposób mogłeś się pan o tem dowiedzieć?
— Wysunąłem się pierwszy z zamku, czekając w parku na Sostena. Nie chciałem opuścić go w niebezpieczeństwie. Gdy nie nadchodził, podeszłem nazad pod bramę. Usłyszałem krzyki kilku ludzi i szamotanie z kimś. Zrozumiałem, że Sosten musiał zdradzić swoją w zamku obecność, i służba obudzona, pochwyciła go na gorącym uczynku. Wtedy wziąłem i ja nogi za pas; moje bowiem poświęcenie dla przyjaciela, nie sięgało znowu tak daleko, żebym chciał dobrowolnie podzielić jego los.
— Tak było rzeczywiście.... Udało się było służbie pochwycić zbrodniarza — bąknął Morlot. — Potrafił jednak umknąć i prawdopodobnie znajduje się obecnie za granicą.
— Dobrze.... dobrze — zaśmiał się Armand szydersko. Pomyślał zaś w głębi ducha.
— Rozumiem, nie chciano oddać Sostena w ręce sprawiedliwości, obawiając się nadto wielkiego skandalu. Ułatwione mu więc ucieczkę za granicę. Nie jestem ja idjotą! nie łatwo mnie w pole wyprowadzić. Będą i nadal milczeli w tej sprawie. Z tej strony nie potrzebuję obawiać się niczego. Sosten służy mi za tarczę.
— Teraz powiedz mi pan — zaczął Morlot na nowo — co się stało z kuferkiem miedzianym, skradzionym z biurka margrabiny do Coulange?
— Otóż mamy! — pomyślał Armand. — Idzie mu o kuferek.... Przypominam sobie ów kuferek — dodał głośno.
— Są w nim jedynie papiery i rzeczy bez żadnej wartości dla pana — rzekł Morlot.
— Nie byłem na tyle ciekawy patrzeć do środka. — Armand wzruszył ramionami. — Wiedziałem zresztą, że nie znajdę tam złota, ani banknotów.
— Zależy komuś bardzo na odzyskaniu owych papierów — mówił Morlot dalej. —Jeżeli oddasz mi pan kuferek, obiecuję zachować i nadal milczenie co do tej sprawy, kradzieży i usiłowanego morderstwa w zamku Coulange.
Armand przybrał minę nader smutną.
— Gdzie jest ten kuferek? Komuś go pan oddał? — badał Morlot.
— Nikomu
— Ukryłeś go więc gdziekolwiek?
— Ah! przykro mi naprawdę! — szepnął Armand na pozór całkiem szczerze.
— Dlaczego?
— Bo nie mogę zwrócić panu owego kuferka.
— Z jakiego powodu?
Morlot zmarszczył brwi gniewnie.
— Może mógłbyś go pan zresztą odszukać?....
— Gdzie?
— W rzece....
— W jakiej rzece?!
— Marnie....
— Tam zatem wrzuciłeś go?
Morlot wpatrzył się przenikliwie w twarz Armanda.
— Nie inaczej....
— Nie do uwierzenia!
— A jednak tak jest szanowny panie.
— Poco? Naco?
— Aby go się pozbyć po prostu.
— Hm! hm! — mruknął Morlot, na pół przekonany o prawdzie słów złoczyńcy.
— Przerażony hałasem w zamku, uciekałem co tchu, czemu pan szanowny nie będziesz się dziwił. Kuferek nie był duży i ciężki; zawadzał mi niemniej. Cisnąłem go więc bez zastanowienia w sam środek rzeki.
— Czy to tylko prawda? — bąknął Morlot.
— Zamkną mnie co najmniej na dwa lata — tłumaczył Armand — dlaczegóż nie miałbym panu prawdy powiedzieć?.... panu, który możesz zwiększyć potrójnie moją karę.
Rozwiały się ostatnie wątpliwości Morlota. Wydawało mu się to zresztą dość prawdopodobnem.
— Czy przypominasz sobie pan mniej więcej, w którem miejscu wrzuciłeś kuferek? — spytał Armanda.
— Trudno by mi było oznaczyć dokładnie takowe — potrząsł głową nędznik. — Było to, o ile pamiętam, o kilka kroków od parku.
Nie miał więcej o co pytać Morlot Armanda. Wyszedł zatem z rozmownicy zupełnie niezadowolony ze swoich odwiedzin w Mazas.