Dwie matki/Część trzecia/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Niegodziwy.

Na widok Sostena, zerwała się pani de Perny. Poznała na pierwszy rzut oka, że jest pijany. Cofnęła się ze wstrętem, upadając nazad na fotel, z głuchym jękiem. Był rzeczywiście po dobrym objadku i mnogich libacjach. Wyglądał okropnie; porozpinany, z krawatką na bakier, z twarzą rozpłomienioną absyntem, z wargami wilgotnemi, cały zaśliniony, a w oczach zamglonych, z dzikim, złowrogim wyrazem zbója gotowego i do popełnienia zbrodni. Posuwał się z wolna, z drganiem nerwowem i czkawką pijaka. Wlepił wzrok błędny w szafę z bielizną, jakby chciał ją na wskróś przeniknąć.
— Siadaj! — matka wskazała mu krzesło. — Czekałam na ciebie od rana, sądząc, że zjesz objad ze mną. Dlaczego przychodzisz tak późno?
— Nie mogłem przyjść wcześniej. Zatrzymano mnie w ostatniej chwili.
— Twoi przyjaciele? — pani de Perny wymówiła te słowa z naciskiem.
— Rzeczywiście....
— Źli to towarzysze, z którymi lecisz w przepaść bezmyślnie. Czyż nie opamiętasz się Sostenie, póki nie będzie za późno?
Wzrok nikczemnika stał się jeszcze dzikszym i bardziej ponurym:
— Dajmy pokój tym morałom! — tupnął gniewnie nogą. — Nie przychodzę wysłuchiwać matki kazań. Jestem dość wyrośnięty, aby chodzić samopas. Nie potrzebuję, żeby mnie wodzono na pasku. Zapowiadam z góry, że nie mam wcale humoru do znoszenia uwag jakichkolwiek i wyrzutów; a szczególniej nie od ciebie matko.
— Nieszczęsny zaślepieńcze! Jeżeli mnie zamkniesz usta, któż inny zdobędzie się na tyle odwagi, aby wytknąć ci twoje wady, i niecne postępki? Któż ci powie bez ogródek, że postępujesz w taki sposób, iż gorszysz wszystkich ludzi uczciwych? Któż ci przypomni twoje obowiązki wobec rodziny i całego społeczeństwa? Kto zwróci twoją uwagę, na to coś winien własnej godności?
— Nie przyznaję tego prawa nikomu, a najmniej tobie matko — odpowiedział tonem brutalnym.
— Ah! Sostenie, Sostenie, jakże mnie srogo karzesz za moją słabość grzeszną dla ciebie! Tak, żałuję obecnie, i gorzko to sobie wyrzucam, żem cię kochała zanadto!
— Nie trzeba było tak mi dogadzać i tak psuć — mruknął lodowato. — Czemuż matka nie wypełniła jak należało, swoich obowiązków względem mnie?
— Bez serca bez serca! — szepnęła boleśnie pani de Perny.
— Wiem czem jestem, i nie potrzebuję, żeby mi to tłómaczył ktokolwiek inny. Wiem również czego chcę! Jeżeli — wpadał w coraz większe uniesienie — prowadzę życie nędzne, nie stosowne do mego urodzenia, czyjaż w tem wina? Tylko twoja matko.
— Oh! słyszeć to z ust twoich Sostenie! — opuściła głowę na piersi.
— Twoja wina — mówił dalej głosem stłumionym i czkawką przerywanym. — Wyrzucasz mi, że nie wypełniam obowiązków wobec rodziny i społeczeństwa.... A ty, czyś spełniła świętą powinność matki wobec mnie?.... Jak mnie wychowywałaś? Czyś mnie karciła w latach dziecięcych? Czyś nakłaniała do pracy pożytecznej? Czyś stawiała mi na przykład mego ojca najzacniejszego? Jam cię nie prosił o taką miłość niedorzeczną. Nie miałem ojca, na tobie więc ciężył podwójny obowiązek wstrzymania mnie nad przepaścią, gdy to było w twojej mocy.... Dziś jam nie wiele wart, prawda!.... Ale jestem takim, jakim tyś mnie mieć chciała!
Pani de Perny osłupiała.
Szepnęła z rękami załamanemi:
— Oh! jaka straszna kara!
Niczemnik cały zapieniony, wyrzucał słowa bez ładu coraz gwałtowniej:
— Gdybyś była miała dla twojej córki uczucia macierzyńskie, gdybyś była kochała bodaj trochę Matyldę, nie byłabyś oszukiwała margrabiego, każąc tej udawać stan poważny nie byłabyś jej narzuciła pomimo woli i chęci dziecka ukradzionego w Asnières; ona zaś nie byłaby nas wypędziła z pod swego dachu, jak ostatnich nędzników, i byłbym dotąd u mego szwagra na świetnem stanowisku, jeneralnego rządcy, jego dóbr.
— Zapominasz nieszczęsny, żeś to ty namówił mnie i zmusił nieledwie do tej niegodziwości, do tej zbrodni ohydnej! — wykrzyknęła, odchodząc od przytomności.
— Zapewne.... Tyś jednak powinna była odtrącić z odrazą, mój zamiar. Czemuż nie oparłaś mi się, tylkoś została moją powolną we wszystkiem wspólniczką.
Dodał z gryzącą ironją:
— W każdej okoliczności, zawsze twoja wielka miłość dla mnie, i słabość nie do przebaczenia, gubiły i wtrącały w otchłań występku.
— Tak, tak Sostenie! — zawołała głosem rozdzierającym. — Bądź bez litości dla twojej matki! Smagaj ją biczem szyderstwa; ciskaj w oczy jej wstyd i sromotę!
....Masz słuszność. Nie przysłużą mi prawo wyrzucania ci czegokolwiek, bo tak samo jak i ty, jestem nikczemną!.... Cierpię straszliwie, ale zasłużenie. Ol wielu lat ból mnie pożera. Lepiej od ciebie, karci mnie i stawia przed oczy własne sumienie, zbrodnią, której się dopuściłam.... Sprawiedliwość Boska jest nieubłaganą. Aby stało się jej zadość, musi przyjść kara z twojej ręki!
Wybuchnęła gorżkim płaczem, zakrywając twarz oburącz. Po chwili milczenia, zaczął Sosten mówić na nowo:
— Co się stało, nie odstanie!
Pojmuję, że radabyś wymazać tę zbrodnię z twego życia. Ale na nic tu się nie przydadzą twoje łzy, choćbyś nie wiem ile ich wylała. Poco więc rozczulać się w ten sposób? Nie przyszedłem również, aby cię widzieć płaczącą, niby pokutująca Magdalena!
— Okropność! okropność! — jękła.
— Ba! raczej śmieszne! — ściągnął miłosiernie ramionami.
— Milcz! milcz! — krzyknęła. — Jesteś potworny!
— Powtarzam, że wiem kim jestem. Chwilowo nie o to idzie. Potrzebuję pieniędzy.
Pani de Perny podniosła nagle głowę:
— Chcesz pieniędzy? — spojrzała na syna z przestrachem.
— Potrzebuję.... nieodwołalnie!
— Wiesz przecie, żeś zabrał mi przed kilku dniami, ostatnie sto franków Sostenie!
— Dziś, to nie wczoraj.... Muszę mieć pieniądze.
— Słyszałeś moją odpowiedź.
— Wiem że masz pieniądze, i to nawet znaczne!
— Mylisz się....
— Powtarzam matce, że wiem doskonale! — wybuchnął gniewnie.
— Skąd je wziąć miałam? Znasz aż nadto dobrze dni, w których odbieram moją rentę.
— Ile też matka sobie trudu zadaje, aby mnie okłamywać! — wykrzywił usta uśmiechem szatańskim. — Masz dwadzieścia tysięcy, przysłane ci przez margrabiego.
Zadrżała, pomieszana okropnie.
— Skądże mogłeś dowiedzieć się o tem?
— Mniejsza o to, skoro wiem! — szepnęła.
— A więc tak — przemówiła głosem stłumionym. — Byłam zmuszoną udać się z prośbą do mego zięcia, a on jak zawsze szlachetny i dobroczynny, nie odmówił mi pomocy.... Nie należą one jednak do mnie te pieniądze.... Pożyczyłam od przyjaciółki, roku zeszłego w listopadzie, aby zapłacić niemi twój dług Sostenie. Jutro odniosę jej pietnaście tysięcy.
— Oddasz później....
— Nie mogę.... czeka na nie.... przyrzekłam....
— Wielkie rzeczy! Nie dotrzymasz matko słowa, i koniec.
— Byłoby to niegodziwością z mojej strony Sostenie. Pożyczyła mi na słowo.
— Ależ ja muszę dostać te pieniądze!
— Nigdy!
— Żądam stanowczo!
— Jesteś nędznikiem!
Wyprostował się z piorunami w oczach:
— Strzeż się! — krzyknął gromko.
— Idź sobie! idź precz! — wskazała mu drzwi. — Lękam się ciebie!
Pozieleniał z wściekłości.
— Daj mi matka klucz od tej szafy — dodał głosem zdławionym, zgrzytając zębami.
I ona stanęła przed nim z groźbą w pałających gniewem źrenicach, odpowiadając energicznie:
— Nie dostaniesz go!
— Chcę klucza! klucza.... natychmiast! — zapienił się cały.
— Nigdy!... wolę umrzeć!
Rzucił się na matkę, jak dziki zwierz, i powalił na fotel. Wydała krzyk okropny.
— Jeżeli chcesz uczynić ze mnie mordercę — rzekł głucho — to krzycz tylko dalej i zwołuj ludzi na ratunek. Widzisz ten rewolwer? Zabiję jak psa, pierwszą osobę, która ten próg przestąpi!
Błysnął bronią matce przed oczami, i położył obok na nocnym stoliczku.
Nieszczęśliwa przerażona nie śmiała odezwać się więcej. Czyniła jednak co mogła, aby bronić się przed napaścią.... Syn atoli, trzymając jej nogi pomiędzy kolanami, jedną ręką dusił matkę, schwyciwszy za gardło, a drugą szukał klucza po kieszeniach. Znalazł go wreszcie i podniósł w górę z dzikim tryumfem w oczach krwią nabiegłych, i z rykiem nieludzkiej radości.
Uwolniona z jego rąk i kolan, podniosła się pani de Perny, przez pół zaduszona, nie mogąc tchu złapać w pierś ściśniętą.
— Rabusiu! — wybełkotała z trudem. Sosten nie zdawał się słyszeć głosu matki. Otworzył szafę, przewracając stosy bielizny. Roznamiętniony, nieprzytomny, pchał rękę do wszystkich pudełek, a tymczasem koperta z pieniędzmi, leżała na półce, zupełnie odsłonięta.
Pani de Perny, nie czuła się dość silną do walki z synem. Nie zaniechała przeto zamiaru, przeszkodzenia mu w rabunku przysłanych jej pieniędzy. Porwała rewolwer ze stoliczka, wsuwając szybko do kieszeni. Potem skoczyła do drzwi, chcąc widocznie zbiedz na dół i przywołać z tamtąd kogokolwiek na pomoc. Straciła biedaczka głowę najzupełniej. Nie zastanowiła się, że tym czynem wyda niejako syna jako złodzieja, wobec obcych ludzi, stawiając go w położeniu arcydrażliwem. Sosten odgadł jednak myśl matki. Z twarzą konwulsyjnie wykrzywioną, z pięściami zaciśniętemi, z szaleństwem w oczach, zastąpił jej drogę odedrzwi.
— Nie wyjdziesz stąd! — ryknął.
Cofnęła się ku oknu, otwierając część dolną. Chciała krzyknąć, ale nie dopuścił Sosten do tego. Rzucił się powtórnie na matkę, kneblując jej usta jedną ręką, a drugą przyciskając do ramy w oknie, po nad pierwszemi szybami. Rozpoczęła się na nowo walka straszliwa i brutalna, pomiędzy matką a synem. Rama była zmorszała i nie dość silnie w mur wprawiona. Nagle, przy gwałtownem szamotaniu się obojga, złamała się pod naciskiem ciała pani de Perny, a nieszczęśliwa kobieta, tracąc równowagę, wyleciała przez okno na bruk, głową w dół.
Dał się słyszeć krzyk przytłumiony i głuche uderzenie o kamienie, ciała staruszki.
Sosten wytężył słuch. Nie usłyszał niczego więcej.
— Ba! przekoziołkowała się cokolwiek — mruknął niegodziwiec. — Drobnostka piętro nie wysokie, nic się jej nie stanie! Podniesie się i wróci na górę.
Skoczył nazad do szafy. Tam razem spostrzegł natychmiast kopertę, poznał podpis margrabiego, i policzył na prędce banknoty. Wsunął je w zanadrze i zatrzasnął szafę, a w chwilę później znikał w furtce ogrodowej. Odchodził potwór! nie spytawszy nawet, czy matka nie zraniona ciężko, spadając z pierwszego piętra.
W kwadrans może, służąca pani de Perny, nagadawszy się do woli, wracała na górę, aby udać się na nocny spoczynek. Spostrzegła swoją chlebodawczynię leżącą na dziedzińcu tuż pod schodami, prowadzącemi do kuchni na dole. Krzyknęła z trwogi, i schyliła się, aby ją podnieść. Teraz dopiero zobaczyła, że biedna kobieta ma twarz i głowę krwią zbroczoną. Upadła czołem na kant schodka kamiennego, i w tem miejscu, pękła kość w czaszce. Tam, gdzie jej głowa spoczywała, utworzyła się już kałuża skrzepłej krwi.
Oszalała z trwogi, służąca zaalarmowała wrzaskiem całą kamienicę. Przybiegł kto żyw. Dwóch mężczyzn dźwignęło z ziemi panią de Perny, niosąc ostrożnie na górę. Złożono ją zrazu w salce jadalnej. Sądzono, że już nie żyje, tak była zlodowaciała wskutek ogromnego upływu krwi, przez ranę w głowie. Spostrzeżono jednak, że dotąd oddycha. Po chwili nawet wydała cichy jęk.
— Leć po doktora! — zawołała odźwierna na swoją córkę.
Młoda dzieweczka spełniła natychmiast rozkaz matki.
— Trzeba-by również dać znać synowi o tym wypadku — rzekł jeden z lokatorów.
— Zapewne — potrząsła głową odźwierna — tylko że pana de Perny, nigdy w domu nie można zastać! Raczej by oznajmić o tem co się stało, zięciowi, margrabiemu de Coulange, na ulicy Babilońskiej.
— Idę natychmiast! — ofiarował się jeden z obecnych.
— A weź pan doróżkę, aby być prędzej u niego — poleciła odźwierna.
Nie spadła rzeczywiście pani de Perny z wielkiej wysokości, ale na nieszczęście, trafiła głową na ostry kant schodu kamiennego. Skutek był fatalny. W czaszce dziura się zrobiła, przez którą krew lała się obficie, nie dając się zatamować.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.