Dwie matki/Część trzecia/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Przebaczenie.

W pół godziny, dzięki opatrunkowi lekarza, którego sprowadzono, pani de Perny odzyskała przytomność. Przypomniała sobie również co zaszło między nią, a jej synem. Uczuła dreszcz w całem ciele. Ujrzała się otoczoną ludźmi obcymi; wodziła więc w około wzrokiem błędnym, pełnym trwogi śmiertelnej, jakby szukała czegoś. Na jej twarzy malowało się okropne cierpienie, tak fizyczne, jak i moralne. Skinęła ręką na swoją kucharkę.
— Cóż się to ze mną stało? — spytała słabym głosem.
Opowiedziała sługa, że zastała ją leżącą na schodkach kamiennych, w kałuży krwi skrzepłej.
— Jaśnie pani wypadła przez okno, po złamaniu ramy. Przeczuwałam nieszczęście, i zwracałam uwagę, że rama zmorszała; że trzebaby kazać wstawić nową w okno.
— Tak?.... pani de Perny lżej odetchnęła. Słowa jej sługi, uwolniły ją od okropnego ciężaru. Zrozumiała, że Sosten zdołał umknąć, nie dostrzeżony przez nikogo.
— Ja jedynie znam całą prawdę — pomyślała. — Nie będzie rozgłosu skandalicznego, w koło nazwiska margrabiostwa de Coulange.
Rzekła tak głośno, żeby ją usłyszeli wszyscy obecni:
— Prawda, spadłam z okna.... teraz przypominam sobie dokładnie cały wypadek. Chciałam spuścić żaluzję, a nie mogąc dostać się z dołu, wyszłam na okno, otwarte do połowy, opierając się całym ciężarem ciała o ramę. Złamała się nagle podemną i wypadłam głową na dół.
— Nie wiedzieliśmy adresu syna jaśnie pani — objaśniła służąca — poprosiłam więc jednego z lokatorów, żeby dał znać o wypadku panu margrabiemu.
— Bardzo dobrze — odrzuciła pani de Perny, z widoczną radością. — Jutro rano, da się znać o tem mojemu synowi.
Lekarz kazał rozebrać zranioną i położyć natychmiast do łóżka. Zaniesiono ją więc do pokoju sypialnego.
Kucharka z odźwierną, zaczęły rozbierać ostrożnie panią de Perny. Zdjęły z niej naprzód suknią, a służąca chciała rzucić ją na krzesło najbliższe. Chora wyrwała jej z rąk suknię, ruchem gorączkowym, mówiąc z rodzajem niecierpliwości:
— Połóż ją na łóżku od ściany, pragnę ją mieć przy sobie.
Nikt nie zwrócił uwagi na te słowa, biorąc je za prosty kaprys chorej, i jej widzimisię. Suknię złożono tam gdzie chciała, a za chwilę spoczęła na łóżku i pani de Perny.
Lekarz polecił zimne okłady przez całą noc, i odszedł. Rozeszli się również i lokatorowie z odźwierną. Została li jej córka przy chorej, do pomocy kucharce.
Skorzystała z chwili sposobnej pani de Perny, skoro ujrzała się samą, i zagłębiła rękę w kieszeń od sukni. Wydobyła z niej nabity rewolwer i dwa listy: Ten, który pisał do niej zięć, i bilecik odebrany od Sostena. W nim zapowiadał matce swoje odwiedziny, na dziś właśnie. Ukryła wszystko pod siennikiem.
Pan de Coulange wrócił był tylko co do domu, i zanim udał się na spoczynek, przeglądał raporta i sprawdził rachunki swoich rządców, odebrane dziś z poczty. Wtem ukazał się stary Firmin na progu, zapowiadając, że jakiś pan obcy, z ulicy Ternes, pragnie mówić z jaśnie panem.
— Przysyła go niezawodnie moja teściowa? — zmięszał się margrabia. — Proś go natychmiast!
— Nie byłem na tyle śmiałym spytać sam tego pana, z czem przybywa — odpowiedział stary służbista.
Margrabia przeszedł do gabinetu i tam przyjął gościa. Dowiedział się z bolesnem zdziwieniem, jak fatalnemu wypadkowi uległa jego teściowa.
— Czy rana jest niebezpieczną? — spytał z widocznem wzruszeniem.
— Nie wiem tego, odszedłem bowiem przed przybyciem lekarza. Zagłębienie w czaszce, zdaje się być szerokie, i krwiotok był bardzo silny. Po lekarza pobiegła natychmiast córka odźwiernej. Musi już być przy rannej, i opatruje ją. Margrabia przywołał Firmina.
— Żona moja i dzieci śpią zapewne — rzekł — nie trzeba dziś budzić pani margrabiny. Napiszę kilka słów do doktora Gendron, a ty oddasz list do jego własnych rąk. Gdy ja będę pisał, każ zaprządz do faetonu, i zajechać przed bramę. Dziękuję panu — podał dłoń posłańcowi — a jutro będę miał zaszczyt być u niego, i podziękuję powtórnie za grzeczność wyświadczoną nam łaskawie. Gość odszedł.
Niebawem margrabia wchodził do pokoju sypialnego pani de Perny. Wyciągnęła do niego rękę.
— Wiedziałam, że mi nie odmówisz kochany margrabio.... Dzięki ci za to!
— Jakże mama się czuje?
— Oh! źle! bardzo źle!
— Czy nie dano znać Sostenowi?
Skinęła ręką, żeby pochylił się nad nią, i szepnęła do ucha:
— Na cóż by to się przydało? Nie zastano by go w domu, na pewno!
— Prawda! — pomyślał margrabia.
Doktor Gendron przybył około północy. Był on obecnie jednym z najsławniejszych lekarzów, w Paryżu. Praca wytrwała i genjusz wrodzony w obranym zawodzie, zapewniły mu sławę i dały wielki majątek. Ożenił się wkrótce po przyjściu na świat Loli de Coulange. Jak wiemy, był on w owej epoce zupełnie ubogi.
W dzień ślubu margrabia ofiarował młodemu lekarzowi śliczny pugilares, na którym widniał napis, wyryty złotemi literami:
— „Na pamiątkę od wdzięcznego do skonu przyjaciela“. — Gdy go otworzył, znalazł czek na sto tysięcy franków, i tych kilka słów napisanych przez margrabiego.
— „Wynagrodzenie za trudy podjęte w czasie mojej choroby. Za twoje zaś poświęcenie, kochany przyjacielu, mogę li sercem zapłacić. Wdzięczność też moja dla ciebie, dotrwa do końca życia“.
Takim był początek majątku, zdobytego przez Gendrona.
Spojrzał na zranioną owym wzrokiem rozumnym i na wskróś przenikającym, którym zgadywał od razu, co komu brakuje, w wielkiem skupieniu ducha. Pochwalił wszystko, co zarządził na prędce, jego poprzednik.
— I cóż? spytał margrabia, odprowadziwszy go na bok.
— Czekajmy.... chwilowo nie mogę wiedzieć stanowczo, panie margrabio.
Obydwaj czuwali przy chorej noc całą. Zaczęło dnieć. Pani de Perny słabła coraz bardziej. Dotąd nie miała jeszcze silnej gorączki, ale chwilami dziwny błysk zaświecił w jej oczach; zwiastun stanu groźnego.
— Położenie jest nader krytyczne — rzekł nad ranem lekarz margrabiemu. — Gorączka nadchodzi zwolna. Jest przekrwawienie mózgu, i nadwerężenie kości czołowej. Muszę zapowiedzieć panu margrabiemu, że niebawem nastąpi delirjum, utrata przytomności i omdlenia, poprzedzające sparaliżowanie mózgu.
W tej samej chwili kazała prosić do siebie zięcia chora.
— Cóż mówi pan Gendron? — spytała.
— Nie traci nadziei wyleczenia kochanej mamy.
Poruszyła głową przecząco, nie odrywając jej od poduszki.
— Nie mówi w takim myśli. Czuję się bardzo źle. razie drogi margrabio tego, co Sądzę, że zostaje mi zaledwie kilka godzin życia. Oh! nie przestrasza mnie śmierć wcale. Będzie dla mnie prawdziwem dobrodziejstwem.... wybawieniem!.... Widzę ją nadchodzącą!....
— Błagam mamę, nie oddawaj się tak smutnym myślom!
— Posłałam po księdza, kochany margrabio.... Kończy się wszystko ze mną!.... Chciałabym jeszcze o coś poprosić — dodała głosem zdławionym.
— Mów droga mamo!.... Spełnię jej życzenie natychmiast.
— Nie radabym zejść z tego świata, nie zobaczywszy mojej córki.
Oczy chorej napełniły się łzami.
— Przyjdzie Matylda.... Mama ją zobaczy! — rzekł margrabia tonem uroczystym.
Błysnęła radość nadziemska, w zamglonym wzroku chorej.
— Ale niech się spieszy margrabio kochany, bo może przybyć za późno.
— Pojadę po nią natychmiast....
— Może nie zechce?.... — chora westchnęła ciężko.
— Do matki umierającej?! — margrabia odrzucił żywo. — Gdybyś nie była nawet tego żądała, droga mamo; żona moja byłaby przyszła sama, czuwać przy twojem łóżku. Czy mam również uprzedzić i Sostena?
Drgnęły kurczowo usta chorej, a z ócz strzeliły błyskawice. Odpowiedziała jednak po chwili:
— Zrób jak ci się zdaje, kochany margrabio.
Powóz odesłał z wieczora pan de Coulange. Zastał na szczęście remizę, na tej samej ulicy, i kazał się zawieść najprzód do Sostena, na ulicę Bichepanse. Nie zastał go w domu, i powiedziano nawet margrabiemu, że nieraz nie pokazuje się i po trzy dni u siebie. Napisał więc kilka słów ołówkiem na papierze, wydartym z noteski, i polecił oddać bilet panu de Perny, skoro ten się w domu pojawi. Wsiadł nazad do powozu, podając swój adres woźnicy.
Zastał żonę już obudzoną. Miała przy sobie oboje dzieci. Nie wiedziała dotąd o niczem; była jednak dziwnie zaniepokojoną. Firmin pytany, powiedział jej tylko tyle, że jaśnie pan był zmuszony spędzić noc za domem.
Na widok męża, krzyknęła radośnie, rzucając mu się na szyję. Uściskał mąż ją i dzieci, a potem uprzedzając jej pytania, opowiedział co zaszło kilkoma słowami. Matylda zbladła trupio.
— Gendron jest przy twojej matce — kończył mąż — nie tai się z tem jednak, że rana może śmierć sprowadzić.
Stała sztywna, niema, bez ruchu, z oczami wlepionemi w męża.
Po chwili milczenia rzekł margrabia:
— Matka twoja Matyldo, nie dożyje może wieczoru.... Pragnie cię widzieć.... Nie pytam, co zaszło między wami, ale śmierć zaciera wszystko, i każę zapominać nawet o najcięższych krzywdach. Czyż ma cię wzywać i czekać na ciebie nadaremno? Nie wyświadczysz-że jej ostatniej przysługi, o którą błaga usilnie, i nie pójdziesz pocieszyć twoim widokiem umierającej?
Matylda drżała od wzruszenia.
— Przyjechałeś po mnie? — szepnęła.
— Nie inaczej.
— Idę więc ubrać się czemprędzej.
— To dobrze, to bardzo dobrze żoneczko! Wiedziałem, że jej tego nie odmówisz!
Przywołała pokojową, a mąż wyszedł, aby powóz był gotów.
Odjechała z mężem Matylda polecając usilnie dzieci dwom ochmistrzyniom.
Margrabia wszedł pierwszy do pokoju chorej, z którego wychodził właśnie ksiądz, udzieliwszy jej ostatnich Sakramentów i rozgrzeszenia z win popełnionych. Chora spojrzała z trwogą niewysłowioną, w oczy zięciowi.
— Matylda przyjechała ze mną — przemówił.
— Ah! dzięki Ci wielki Boże! — jęknęła, wznosząc wzrok w górę.
Wsunęła się i córka jednocześnie.
Uśmiech dawno nie widziany, rozjaśnił nagle twarz dogorywającej.
— Chciej łaskawie kochany margrabio, zostawić mnie na chwilę sam na sam z Matyldą — rzekła cicho.
Edward wziął pod ramię lekarza, i wyszli obaj do salki jadalnej. Córka zbliżała się zwolna, do łóżka chorej. Pomimo niesłychanego osłabienia, chora podniosła się cokolwiek na poduszkach, podparta na łokciu. Milczała dotąd młoda kobieta, patrząc na matkę z boleścią niewysłowioną.
— Baczyłaś przybyć do mnie pani margrabino? — rzekła matka głosem słabym i drżącym. — Dzięki ci za tę łaskę.
— Powiedział mi Edward, opisując twój fatalny wypadek, droga mamo, że pragniesz mnie widzieć. Czułam, żem nie powinna pozostać nieprzebłaganą, i.... jestem przy tobie.
— I nazwałaś mnie słodkiem imieniem matki, córko moja, na które nie zasłużyłam!.... Oh! — ożywiała się chora coraz bardziej — jakżebym chciała zdobyć się na tyle siły, aby wstać i upaść ci do nóg Matyldo!....
Tylko w tej kornej postawie, powinnabym błagać cię o przebaczenie!
— Oh! mamo kochana!....
— Umieram córko moja; ale nie czekałam na tę ostatnią chwilę, aby poznać ile zbłądziłam wobec ciebie; ile ci wyrządziłam złego, żałując gorżko za moje winy.
Tyś anielsko dobra. Posiadasz wszelkie cnoty i przymioty, a jam cię nie kochała, zapoznawała; krzywdziła na każdym kroku! Ciebie, któraś jedynie wartą była mojej najwyższej miłości!.... Jestem nędznicą!... Bóg mi jednak przebaczył winy, przez usta kapłana.... Zmiłuj się i ty córko nademną!.... Nie daj mi umrzeć zrozpaczonej!.... Użycz mi i ty w chwili zgonu twego przebaczenia!....
Pochyliła się Matylda nad matką, całując ją w czoło: Dodała głosem dźwięcznym i słodkim:
— Przebaczam z całej duszy, i puszczam wszystko w niepamięć!
Oczy pani de Perny, zajaśniały radością. Odezwała się po chwili, łkając głucho:
— Jesteś moja córko aniołem zbawienia. Nie umrę przeklętą i potępioną!.... Twoje przebaczenie wyjedna mi i Boże miłosierdzie! Podaj mi twoją dłoń....
Włożyła rękę obnażoną, w matki dłoń wilgotną. Chora przycisnęła do niej usta, oblewając łzami. Zapanowawszy cokolwiek nad ogromnem wzruszeniem, mówiła dalej:
— Po to głównie chciałam cię zobaczyć Matyldo, aby otrzymać twoje przebaczenie. Nie będę się nad tem rozwodziła szeroko i długo, ile jest teraz w mojem sercu stygnącem, miłości i uwielbienia dla ciebie.... i to od dawna.... Nie.... nic ci nie powiem, bo już na wszystko za późno!.... Czemuż nie kochałam cię tak od razu?.... Przebaczyłaś mi!... Spodziewałam się tego, znając twoją dobroć i szlachetność.... Wobec jednak ogromu mojej zbrodni, tak trudnej do naprawienia, lękałam się, czy nie będziesz dla mnie do końca bez litości?.... Przybyłaś wezwana, usta twoje dotknęły się mego czoła, wymawiając wyrazy:
— „Przebaczam i puszczam wszystko w niepamięć“ — i radość zagościła w mojej duszy!... Muszę atoli korzystać z chwil ostatnich. Może utracę wkrótce przytomność, i już jej więcej nie odzyskam.... Mam ci się zwierzyć z czemś nader ważnem.... li tobie jednej.... Czy chcesz mnie wysłuchać?
— Mów droga mamo....
— Twój brat Matyldo, jest potworem!
— Niestety! — jęknęła margrabina — wiem o tem od dawna.
— Masz prawo Matyldo być dla niego bez litości. Skoro oczy zamknę na zawsze, a nawet i przed moją śmiercią, jeżeli chcesz. odkryj naszą zbrodnię twojemu mężowi. Był on dość długo niegodnie oszukiwanym. Niech się dowie, ileś ty przez nas wycierpiała. Niech wydali z domu cudze dziecię, ukradzione niegodziwie własnej matce przez Sostena.
— Po zbrodni dokonanej w Asnières — odpowiedziała margrabina — biedna, młoda matka, oszalała z rozpaczy za synem. Obecnie sądzę ze wszystkiego, że już nie żyje.
— Jakto? wiesz co o niej?....
— Tyle tylko doszło do mnie o tej nieszczęśliwej. Może kiedyś.... później.... jeżeli uznam to za stosowne.... wyjawię prawdę mężowi.... Biedna sierota, wydarta podstępnie matce, nie zostanie bez opieki. Przyjęłam go i ja za synu, całem sercem.... Zostanie więc i nadal w domu margrabiów de Coulange.
— Ab! wzrasta z każdą chwilą moje dla ciebie uwielbienie Matyldo! — zawołała pani de Perny z zapałem. — Twoje postępowanie jest wzniosłem! Sam Bóg natchnął twoją duszę, taką wielką dobrocią!.... Mniejsza zresztą o to, co zrobisz z tajemnicą owej zbrodni.... Sosten jest w stanie popełnić nową, nienawidzi ciebie!.... zapamiętaj córko moje słowa!... Strzeż go się jak ognia! Strzeż się jego nienawiści!.... Nie wypadłam z okna przypadkiem.... On to zepchnął mnie z pierwszego piętra na kamienie.... Złodziej, i matko-bójca, oto czem jest twój brat, moja córko!
— Boże wielki! — zadrżała margrabina.
— Słuchaj mnie tylko dalej uważnie. — Tu chora przytoczyła najprzód rozmowę z margrabią, jego dar szlachetny z dwudziestu tysięcy franków:
— Pożyczyła mi na słowo piętnaście tysięcy, pani de Lorge, droga mamo — odpowiedziała Matylda.
— Dzięki stokrotne! Nie żądam od ciebie zachowania tego czynu haniebnego w tajemnicy. Jeżeli uznasz za stosowne i potrzebne, wyjaw co do słowa twojemu mężowi, co ja ci powierzę.
Opowiedziała córce dokładnie, co zaszło wczoraj między nią a synem. Zakończyła temi słowy:
— Popatrz córko do szały z bielizną. Pieniądze wsunęłam pod stos serwet, na trzeciej półce. Wszak niema ich tam? Porwał kopertę i uciekł z nią! Po morderstwie, rabunek!
Margrabina osłupiała z trwogi i oburzenia.
— Umieram, zabita przez syna! — dodała pani de Perny. — Niebo zesłało mi tę straszną karę, jako zadośćuczynienie za moje ciężkie winy.
— Uratuje cię droga mamo nasz przyjaciel, doktór Gendron.
— Nie ma on tej nadziei, moja córko; dał mi to poznać w sposób jak najdelikatniejszy. L:st twego męża, bilet Sostena, i jego rewolwer, znajdziesz razem pod siennikiem w mojem łóżku. Musisz ukryć, lub zniszczyć te przedmioty, mogące wyjawić obcym ludziom straszną prawdę. Zrób z niemi, powtarzam, co uznasz za stosowne.
Matylda wsunęła rękę w miejscu wskazanem przez chorą, i wydobyła listy wraz z rewolwerem. Włożyła to wszystko do własnej kieszonki.
Pani de Perny upadła nazad na poduszki, zdyszana i ubezwładniona. Zużyła resztki sił, na wypowiedzenie okropnej tajemnicy. Oczy rozszerzone nadmiernie, błyszczały złowrogo i dziwnie. Nadchodziła gorączka, zapowiedziana przez lekarza.
— Dziecko moje — szepnęła głosem omdlewającym — oczy zachodzą mi gęstą mgłą, w głowie powstaje zamęt, plączą się myśli.... nadchodzi śmierć.... Przybliż twoje czoło do moich ust....
Córka usłuchała. Chora przycisnęła gorące usta do jej czoła.
— Daję ci pierwszy i ostatni pocałunek macierzyński — szepnęła chora. Dodała głosem donośniejszym: — Bądź na zawsze błogosławioną!
W tej samej chwili jęknęła boleśnie, i pozostała nieruchoma, z oczami w słup obróconemi, bez żadnego wyrazu, prawie martwa.
Matylda sądziła, że matka już nie żyje. Rzuciła się ku drzwiom, z krzykiem rozdzierającym.
Przybiegli natychmiast, mąż razem z lekarzem.
Gendron przystąpił do chorej, udzielając jej szybko pomocy. Nachylił się ku margrabiemu, mówiąc z cicha:
— Pierwszy atak.... przewidziany z góry przezemnie.
— Uratuj ją doktorze! — zawołała błagalnie margrabina. — Zaczęłam ją kochać na nowo.... Oh! ratuj moją matkę!...
Lekarz potrząsł smutno głową:
— Jestem tylko człowiekiem, pani margrabino.... Trzeba zaś być Bogiem, aby działać cuda.
— Niema zatem nadziei?....
Gendron milczał z głową spuszczoną.
Młoda kobieta załkała gwałtownie, przyciskając usta chusteczką. Gendron podszedł ku jej mężowi:
— Gorączka postępuje z niesłychaną szybkością. Nastąpi delirjum i.... skon.... Wyprowadź stąd żonę panie margrabio. Nie ma tu już więcej co robić.
Edward ujął pod ramię Matyldę rozszlochaną spazmatycznie. Nie opierała mu się wcale, bezprzytomna, z żalu; a wkrótce po ich odjeździe, skonała pani de Perny w rękach Gendrona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.