Dwie matki/Część trzecia/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
Uwolnienie.

W ów wieczór nieszczęsny, kiedy to Sosten de Perny, chcąc okraść matkę, wyrzucił ją z okna na bruk, i stał się pomimowolnie jej mordercą, odgrywała się inna scena nocna po za murami fortecznemi Paryża, w domu ustronnym i na pół zawalonym, w którym zamknięto biedną Gabryelę.
Po nadaremnych próbach otworzenia furtki ogrodowej, jakiś mężczyzna wdrapał się na mur, i w ten sposób dostał się na dziedziniec, a ztamtąd i w głąb domu. Szedł zwolna, zachowując jak największe ostrożności, i stąpając jak mógł najciszej.
Znamy tego człowieka. Nazywa się właściwie hrabią Armandem de Grolles; zmuszony zaś ukrywać się, przezwał się Juljuszem Vincent.
Zaciągnięty świeżo do bandy złodziejskiej, na której czele stoi niby „Wielki mistrz“ Blaireau, osobistość zagadkowa i niewidzialna; Armand przychodził w miejsce zborne, odebrać hasło i rozkazy na tę noc z rąk Princeta.
Banda była doskonale uorganizowaną. Wszyscy słuchali na skinienie „Mistrza“; ten zaś miał swoich kapitanów. Jednym z nich był Gargasse, drugim Princet. Kapitanowie roskazywali pewnej ilości ludzi, należących do „Stowarzyszenia“. Oni wyznaczali im „robotę“, i płacili za nią. Armand był oddany Princetowi. Przychodził powiedzieć swemu kapitanowi, że potrzebuje pieniędzy, i nie wie zresztą do czego ma się wziąć tej nocy?
Zdziwiły go ciemności w domu panujące, niemniej jak i furtka zamknięta. Nie przestrzeżono go, że dom opustoszał, i że wszystko z niego przeniesiono gdzieindziej.
Pełen niepokoju, wszedł jednak Armand do wnętrza, wahając się przez chwilę. Wiedział gdzie stawiano zwykle lichtarz ze świecą i lampę. Zaczął szukać po omacku wśród ciemności, nie znajdując niczego pod ręką. Coraz bardziej zdumiony, stanął jak wryty. Przeszedł po kolei wszystkie cztery dolne pokoje, świecąc własnemi zapałkami, które miał na szczęście w kieszeni, i kawałkiem stoczka. Stoczek był krótki i cienki; aby więc wosk nie popiekł mu palców, owinął kawałek u dołu papierem, a raczej kopertą rozpieczętowaną. Przekonał się niebawem, że zabrano stąd wszystko. Dlaczego? Z jakiego powodu? Pomyślał, że zapewne znajdzie na pierwszem piętrze rozwiązanie tej zagadki. Przypomniał sobie, że w pokoju Princeta na górze, jest rodzaj deski, z jakiemś smarowidłem na wierzchu, a na której z odwrotnej strony, kapitan zwykł pisać kredką rozkazy dla swoich podkomendnych, jeżeli zmusi go sprawa niespodziewana a nagła, do wydalenia się z domu, przed godziną naznaczoną innym na schadzkę.
Wszedł do pokoju. I tu pusto. Obraz zdjęty ze ściany wraz z resztą przedmiotów, które tu się znajdowały. Teraz nie może wątpić dłużej. Coś zmusiło widocznie Princeta do wyniesienia się z domu najzupełniej.
Cóż to się znaczy, że jemu o tem nie doniesiono? Czuł się tem zapomnieniem dotknięty do żywego.
Zamierzał już zejść na dół, i ulotnić się również stąd czemprędzej, aby i jego przypadkiem nie przyłapano. Naraz stanął, jakby wrósł w podłogę. Usłyszał coś, niby jęk przytłumiony. Przestraszony, zaparł prawie oddech w piersi, pilnie nadsłuchując.
Przez kilka sekund zapanowało na nowo głuche milczenie naokół. W tem usłyszał powtórnie, tym razem o wiele wyraźniej ciche jęki, a nawet słowa niewyraźne, skargi bolesnej. Zbladł i zaczął trząść się z trwogi śmiertelnej. Czy ma uciec? Nie, on przecie nie stchórzy tak nikczemnie. Okaże się jak zawsze odważnym, i zajrzy w oczy z bliska niebezpieczeństwu.
Wlepił wzrok w drzwi naprzeciw, z po za których zdawały się jęki wychodzić. Może je otworzyć, klucz bowiem tkwi w zamku. Już wyciągnął rękę, schwycił klucz i puścił nagle, jakby się dotknął rozpalonego żelaza. Jęki były coraz głośniejsze.
Ciekawość i rodzaj ambicji, przemogły wreszcie trwogę w Armandzie. Pomimo upadku moralnego, pozostała w nim po dzielnych przodkach jakaś iskra, ich ducha rycerskiego. Zły sam na siebie, że waha się tak długo, zapanował nad lękiem, i przekręciwszy klucz, pchnął śmiało drzwi, do izdebki wąskiej i ciemnej jak grób.
Gabryela dogorywała nieledwie, trawiona głodową gorączką. Zerwała się jednak ostatnim wysiłkiem nerwowym, i stała oparta o mur. Zobaczywszy nagle światło na progu, zwróciła głowę ku drzwiom. Armand zatrzymał się patrząc na prawo i lewo.
— Przyszedł nikczemnik przekonać się czy żyję dotąd — pomyślała Gabryela. Odstąpiła od muru, idąc ku drzwiom krokiem chwiejnym, z ramionami rozkrzyżowanemi.
— Morderco! — zawołała głosem grobowym.
Armandowi zdało się, że widzi przed sobą widmo mściwe i złowrogie. Przerażony w najwyższym stopniu, prawie oszalały, wypuścił z ręki stoczek, krzyknął przeraźliwie i uciekł, jakby gonił za nim cały oddział żandarmów.
Stoczek palił się dalej na progu. Gabryela ujrzała przed sobą drzwi otwarte. Dowlokła się zwolna do nich, i wyszła z więzienia.
Wyczerpała jednak resztki sił, padając w sieniach zemdlona....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zostawiliśmy Morlota, zrozpaczonego i zniechęconego, nie wiedząc jak sobie tłumaczyć nagłe zniknięcie Gabryeli.
Przekonany, że nie przyaresztowano jej, i nie sprowadzono do żadnego biura policyjnego, domyślił się z łatwością, że dostała się w jakąś pułapkę. Łamał sobie głowę nad rozwiązaniem tej zagadki, aż naraz zrobiło się jasno w jego umyśle:
— Znalazłem! — wykrzyknął, uderzając się w czoło. Oh! łotry! oh! nędznicy!.... Gdzież ja głowę podziałem, że mnie nie przyszło to na myśl od razu? Wszak prawda bije w oczy, i wątpliwość wszelka jest wykluczoną najzupełniej. Tak było niezawodnie! Musiała spotkać się Gabryela z hultajką, która ukradła jej dziecko; rzuciła się na nią prawdopodobnie, żądając energicznie oddania syna ukochanego, i nazywając po prostu złodziejką, jak na to zasłużyła. Kłótnia dwóch kobiet, sprowadziła w koło nich grono ciekawych. Jejmość pani Trélat, znalazła się w nielada opałach. W tłumie byli przypadkowo dwaj jej godni kundmani i przyjaciele, na tyle zuchwali, aby śmieć udawać ajentów policyjnych. Wytłumaczyli rzecz całą obecnym, i niby to zabrali obie kobiety do powozu, w celu przedstawienia ich sprawy komisarzowi policji. Widzę całą scenę, jakbym na nią patrzał. Do pioruna! że też mnie tam nie było!.... Nie koniec na tem! — ścisnął pięście. — Trzeba wydobyć choćby z pod ziemi, biedną Gabryel.... Gdzie oni ją schowali? Co zrobili z nieszczęśliwą?
Na myśl, że mogli ją zamordować, aby pozbyć się ofiary ich łotrostwa raz na zawsze, krew ścięła się z trwogi w żyłach poczciwego Morlota. Z ócz strzeliły złowrogie pioruny.
— Oh! — zasyczał przez zęby zaciśnięte z dziwnym naciskiem — jeżeli dodano nową zbrodnię, do szeregu dawniejszych; ty panie de Perny, zapłacisz mi za wszystkich!.... Działajmy jak najspieszniej, bo i tak straciliśmy wiele czasu drogiego!
Porwał za laskę i za kapelusz. Spotkał żonę na schodach, wracającą z miasta z zakupionemi wiktuałami.
— Lecę do dyrekcji — zawołał mimochodem.
— Cóż ci przyszło na myśl?
— Że Gabryelę zamknęli ci sami złoczyńcy, którzy wpierw uknuli plan szatański, wykradzenia jej dziecka.
— Boże wielki! Po co? Za co?
— Wytłumaczę ci to Meluniu w kilku słowach. Ella spotkała niezawodnie przed bramą cmentarną, ową złodziejkę, która kazała się jej nazywać panią Trélat.
— Masz słuszność zupełną kochany mężu! Cóż robisz dalej?
— Będę szukał Gabryeli, póki jej nie znajdę. A najprzód zapytam fiakra, który ją odwoził.
Tego samego wieczora, dyrekcja policji rozesłała kurendę do wszystkich właścicieli powozów dwu i jednokonnych do wynajęcia. Żądano, aby stawił się na policję fiakier, który wiózł tego dnia i o tej godzinie, dwie kobiety z dwoma mężczyznami, podającymi się za ajentów policyjnych, z przed bramy cmentarnej, w Mont-Parnasse. Po wysłaniu wezwania, wypadało czekać na skutek, wydanego rozkazu.
Nazajutrz od szóstej rano, Morlot siedział kołkiem w dyrekcji. Niecierpliwość gorączkowa, rosła w nim z każdą chwilą. Do południa nie stawił się żaden woźnica. Ajent powrócił do domu na drugie śniadanie.
— Nic i nic! — rzekł smutno do żony.
Zasiedli w milczeniu do śniadania. O godzinie pierwszej zerwał się Morlot od stołu, mówiąc z nerwowym niepokojem:
— Jestem niby na żarzących węglach! Wracam na policją.
W chwili, gdy brał za klamkę, z kapeluszem na głowie, zadzwoniono z drugiej strony drzwi. Otworzył czemprędzej. Stał na progu nieznany mu wyrobnik. Miał na sobie bluzę, na nogach grube trzewiki, mocno podkute, w rękach zaś czapkę.
— Czy zastałem pana Morlota? — spytał nieśmiało.
— Jestem, czem mogę służyć? — spytał szybko agent policyjny.
— Poseła mnie mój pan....
— Któż to taki?
— Właściciel realności, w Chatillon.
— A! Z czemże was posłał do mnie mój poczciwcze?
— Przychodzę powiedzieć, że pewna młodziutka dama, o którą jesteś panie Morlot bardzo niespokojny, znajduje się w domu mojego chlebodawcy.
Po tych słowach posłańca, nastąpił podwójny okrzyk zdziwienia i radości niewysłowionej.
Morlot uścisnął serdecznie dłoń szorstką i spracowaną rolnika:
— Odkądże jest ta pani u was w domu? — spytał agent głosem drżącym od wzruszenia.
— Od dziś zrana.
— Skądże się wzięła u was? Czemu do nas sama nie przyszła?
— Jest bardzo chora....
— Chora! — zawołała z trwogą Melanja.
— Właściwie strasznie wycieńczona i osłabiona; do tego stopnia, że nie może utrzymać się na nogach. Zdaje się, że nie jadła od trzech dni....
Melanja załkała:
— Mów dalej mój przyjacielu — rzekł Morlot.
— Jacyś zbóje niegodziwi, zamknęli tę młodą panią w pokoju bez okien, o jednych drzwiach.
— Łotry! — wykrzyknął Morlot, dysząc z wściekłości.
— Moi państwo położyli biedaczkę do łóżka — raportował posłaniec. — Nakarmili ją najprzód dobrym rosołem, następnie dali kieliszek wina. Dbają o nią, niby o własne dziecko. Gdym odchodził, uczuła się trochę silniejszą i usnęła.
— I ten poczciwiec, kochana żono — zauważył Morlot — utrudził się setnie. Aż mu pot wystąpił na czoło. Potrzebuje się czemś ochłodzić i posilić. Przynieś no butelkę dobrego wina z piwnicy, i daj mu co przekąsić. Gdy go nakarmisz i wychyli szklankę wina, zaprowadzi mnie natychmiast do pani Gabryeli.
— Mężu, idę z tobą!
— Ależ nie mam nic przeciw temu. Tylko nie marudź długo żoneczko z ubieraniem.
Wieśniak nie kazał się prosić, tylko najadł się i napił do sytości.
— Ta młoda dama, była więc zamkniętą w pokoju skąd uwolnił ją twój pan, mój poczciwcze? — spytał Morlot.
— Zaraz opowiem to panu dokumentnie zaczął wieśniak. Dziś od siódmej z rana, mój pan, jego córka, i ja, zbieraliśmy szczaw na polu. W tem słyszymy gdzieś z boku słabe jęki. Oglądamy się w koło zdziwieni i zaciekawieni. Nie widzimy zrazu nikogo, aż nareszcie spostrzegamy za murem sąsiednim ramię wyciągnięte w górę, i rękę dającą znaki w powietrzu. Pędzimy w te miejsce, i zastajemy ową młodą damę na stosie kamieni. Przywlokła się aż tam z mozołem, ale nie miała już na tyle siły, aby dostać się za mur przez wyłom dość duży, w nim zrobiony.... Biedaczka dogorywa! — zawołała nasza panienka.
— „Trzeba przenieść ją natychmiast do domu“. Wziąłem więc bledziutką kobiecinę jak dziecko na ręce, i zaniosłem do moich państwa. Gdy wypiła buljon i wino, mogła opowiedzieć po trochu co się z nią działo. Chciano ją zrazu zadusić, a potem zamknięto w domu odludnym, skazując na śmierć głodową.
Morlot zadrżał. W jego ciemnych źrenicach migotał błysk złowrogi. Melanja zbierała się czemprędzej. Nie słyszała tych smutnych szczegółów.
— Nie było zatem nikogo, ktoby obronił nieszczęśliwą, od napaści łotrowskiej? — spytał Morlot.
— A któż mógł się tego spodziewać? — odpowiedział wieśniak dobrodusznie. — Dom na ustroniu, wśród pól, otoczony wysokim murem.
— Czy opowiedziała w jaki sposób uwolniła się z więzienia?
— Tak się rzecz miała: Zeszłej nocy zaszedł do domu jakiś człowiek i otworzył drzwi do jej więzienia. Sądzi, że przerażony jej widokiem, uciekł, zapominając nawet drzwi zatrzasnąć za sobą. Wtedy wysunęła się za próg, padając zaraz w sieniach, w omdleniu. Tak przeleżała aż do rana. Gdy dniało, nie mogąc stanąć na nogach, zeszła ze schodów na czworakach, i przyczołgała się aż do miejsca, gdzieśmy ją znaleźli. Na szczęście, miała jeszcze dość siły, aby ramię wyciągnąć i dać znać o sobie bolesnemi jękami.
Weszła w tej chwili Melanja, gotowa do wyjścia.
— Chodźmy! — zawołał Morlot. — Na rogu ulicy weźmiemy powóz na cztery osoby. Ale, ale! masz pieniądze przy sobie żoneczko?
— Wzięłam z biurka sto franków, na wszelki wypadek, drogi mężu.
— Doskonale. Dasz pieniądze Gabryeli, aby mogła wynagrodzić poczciwym ludziom za ich starania około niej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.