Dwie matki/Część trzecia/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
Szczęśliwy dzień.

W dwie godzin później, Gabryela była już w ramionach Melanji. Ściskały się niby dwie siostry. Ich radość była tak rozczulającą, że wszyscy obecni temu ich spotkaniu, mieli łzy w oczach. Nawet sam Morlot ocierał je nieznacznie, odwrócony do okna.
Dzięki starannemu pielęgnowaniu, Gabryela odzyskała wnet siły. Chciała opowiedzieć szczegółowo Morlotom, co z nią uczyniono.
— Nie trudź się kochana pani — przerwał jej agent. — Jestem mniej więcej o wszystkiem powiadomiony, a reszty domyśliłem się sam. Gdy uczujesz się silną jak dawniej, posłucham cię z uwagą i przyjemnością; muszę bowiem dowiedzieć się dokładnie o tej nowej zbrodni. Chwilowo — dodał — jestem niesłychanie żądny obejrzeć z bliska ową opuszczoną ruderę, w której trzymano panią uwięzioną, i gdzie o mało nie zginęłaś z głodu.
— Jesteś sam kochany mężu wtrąciła z trwogą Melanja. — Mógłbyś i ty dostać się w sidła tych łotrów. Strzeź się błagam.
— Oh! tak, tak.... proszę i ja, nie idź tam panie Morlot! — rzekła Gabryela.
— Bądźcie zupełnie spokojne o mnie — uśmiechnął się ajent znacząco. Mam z sobą poczciwego towarzysza, który nie dopuści do mnie nikogo.
Odpiął surdut wierzchni, pokazując ukryty w zanadrzu.... rewolwer.
— Melanja zostanie przy pani — kończył Morlot. — Odpocznij należycie, abyś mogła odjechać z nami pod wieczór....
— Zabieramy cię do siebie, kochana Ello — dodała serdecznie Melanja.
— Chcę mieć cię przy sobie, abyś prędzej siły odzyskała.
— Do zobaczenia.... wkrótce! — Morlot rzekł na odchodnem.
Skierował się na przełaj przez pola, ku ruderze, opasanej murem, którą wskazano mu z daleka. Stanął niebawem u celu. Okrążając dom, dostrzegł ślady ciężkich, męskich kroków, i to po kilkunastu parach stóp rozmaitych. Odznaczały się szczególniej owe ślady, w wąskiej, bocznej uliczce. Wdrapał się na mur przez wyłom, z boku, i wkroczył do wnętrza rudery, w której, jak nam wiadomo, Princet i cała banda złodziejska, nie zostawili niczego po za sobą, prócz murów na pół rozwalonych.
— Nie podpada wątpliwości — pomyślał agent — że ta nora służyła za magazyn i miejsce zborne, szajce łotrowskiej. Trzeba zbadać kwestję nader ważną w tej sprawie. Czy wynajmywano od kogoś ruderę? Czy też właściciel odstąpił im ją z grzeczności? Nie wiele to warte, ale musi jednak do kogoś należeć. Jeżeli nie dowiem się o tem, od najbliższych sąsiadów, zasięgnę języka w samem Chatillon.... Przeczuli zbóje grożące im niebezpieczeństwo, wskutek zniknięcia biednej Gabryeli. Opuścili też czemprędzej swoją łotrowską norę, zabierając wszystko z sobą. Zostawili jedynie niegodziwcy po za sobą nieszczęśliwą Gabryelę, skazując na śmierć straszliwą.... Oh! łotry! zbóje bez sumienia!.... Oczekiwali niezawodnie odwiedzin i śledztwa policyjnego. Domyślali się, że nie może zniknąć bez śladu żyjąca istota, aby ktoś jej nie szukał. Ulotnili się wraz z manatkami, aby ich nie połapano, jak wilków drapieżnych w żelaza.... Hej! hej! byłby to połów nie lada!... kilkunastu ptaszków na jeden strzał.... Gdzie się też zaszyli? W którą stronę się udali?.... Ba! odszukamy ich prędzej czy później.... Moja w tem głowa.... Coś mi szepce do ucha, że pomoże mi wielce w tej sprawie, sam właściciel rudery.
Tak rozmyślając, Morlot wąchał wszędzie, niby wyżeł doskonale wytresowany. Mogło się zdawać, że nie traci nadziei znalezienia czegobądź, jakiego świstka, lub przedmiotu, któryby mu wskazał ślad szajki złodziejskiej. Daremnie jednak opukiwał ściany, grzebał w popiele, w każdym z kominków, podnosił z ziemi najmniejszy i najbrudniejszy strzępek papieru; nie natrafiał na nic ważniejszego.
Po starannem przeszukaniu dolnych ubikacji, poszedł na pierwsze piętro. Zobaczył drzwi odchylone, do wązkiej izdebki, tonącej w pomroku i oświetlonej skąpo, otworem w dachu.
— To więc jest owem sławnem więzieniem — mruknął.
Wszedł do środka, oglądając się bacznie w koło:
— Do pioruna! — zgrzytnął zębami.
— Łotry przysposobili sobie skrytkę, na wzór dawnych ciemnic w Bastylji, do których wtrącano „na przepadłe“, więźniów niezbyt wygodnych!
Potrącił nogą jakiś przedmiot. Był nim koszyczek Gabryeli. Przewiesił go przez ramię.
— Dobrze i coś znaleść! — pomyślał.
Przypatrzywszy się dokładnie izdebce, przekonał się Morlot, że stanowiła ona część niedokończonej wieżyczki, którą chciano zrazu przyczepić do domu, nadając mu w ten sposób pozór zamku z epoki feodalnej.
Przypomniały się żywo Morlotowi owe czasy, w których popełniano z bezczelną zuchwałością, i najczęściej bezkarnie, zbrodnie ohydne, zatytułowane: „Prawami Pana“, władającego życiem, czcią, a nawet mordującego bez litości swoich poddanych.
Spojrzał machinalnie pod nogi, sądząc, że ujrzy jaką przepaść złowrogą, zapadającą się, dzięki desce ruchomej i pochłaniającą na wieki, nieszczęśliwą ofiarę.
Nie dostrzegł wprawdzie niczego podobnego, ale wlepił za to wzrok badawczy w jakąś kopertę zmiętą i nadpaloną.
— A to co takiego? — zawołał zdziwiony.
Schylił się i podniósł świstek dwoma palcami.
Drobnostka! Nie rzucił jej przecież Morlot z pogardą, tylko zatrzymał w dłoni zaciśniętej. Pomyślał, że człowiek rozsądny może czasem wyzyskać korzystnie, nawet i rzeczy najmniej znaczące na pozór.
Zwiedził następnie całe pierwsze piętro, zeszedł na dół, i opuścił ruderę, nie mając tu więcej nic do roboty. Znalazł się na nowo wśród pól.
Naprzeciw siebie, na jakie sto metrów odległości, zobaczył kryjący się pomiędzy drzewami dom piątrowy, schludny i doskonale utrzymany. Należał on widocznie do ludzi możnych i zamiłowanych w ładzie i w porządku. Udał się więc w tę stronę, mówiąc w duchu:
— Tam może opowiedzą mi szczegóły potrzebne i do kogo należy, owa rudera na pół rozwalona?
Wstrzymał się nagle Morlot w pół drogi. Przypomniał sobie nadpaloną kopertę, którą trzymał dotąd w ręce.
— Nie bardzom ciekawy tego świstka — mruknął — ale przypatrzmy mu się jednak trochę bliżej.
Wygładził kopertę. Dotąd nie zauważył nawet, że była, nadpaloną.
Oto ile zostało się z adresu:

„Pan
„Juljusz Vin....
„18, ulica Świętego
„w Paryżu.....“

Był w dodatku na kopercie, nietknięty stempel pocztowy. z Saint-Mande, z datą dwudziestego drugiego kwietnia.
Morlot wpatrywał się bacznie w charakter pisma, na kawałku adresu.
— Pismo kobiece — pomyślał. — Wzywała go może kochanka na schadzkę Mniejsza o to! Musiał on należeć niewątpliwie do szajki łotrów, odwiedzających w nocy, ową norę złodziejską. Może sam ten człowiek uwolnił wczoraj pomimowolnie biedną Gabryelę, otwierając drzwi od jej więzienia?... Na imię mu Juljusz.... To coś znaczy.... Ale jak tu się domyśleć nazwiska, z pierwszych dwóch liter V....i... z początkiem niby m.... niby n.... a może nawet u.... Na adresie: 18, ulica Świętego.... Jakiego świętego? Jest ich tylu po ulicach w Paryżu, że ledwie by się zmieścili w kalendarzu. Mam wprawdzie numer domu...., zawsze bodaj coś.... Ileż jednak trzeba będzie zwiedzić ulic ze świętymi, i domów pod numerem ośmnastym, zanim znajdzie się ptaszka? Daj go katu! wcale nie łatwe zadanie! Istna próba cierpliwości! Łotr nie wpadnie nam w ręce odrazu!
Morlot schował świstek najstaranniej do pularesu.
— Zajmiemy się niebawem jegomością Juljuszem Vin.... mruknął Morlot z cicha i poszedł dalej.
Doszedł do domu, który zauważył z daleka, jak prawie ogół willi, zbudowanych po za murami Paryża, i ten dom był otoczony drzewami. Furtka ogrodowa stała otworem. Prowadziła aleją lipową do domu, przed którym rozścielał się piękny, wzorzysty kobierzec kwiatowy. Ganek na słupach kamiennych, owijało gęstemi splotami dzikie wino i wonne clematis.
— Mieszka tu widocznie wielki miłośnik kwiatów — pomyślał Morlot. Widząc przed sobą bramę otwartą, nie zapowiedział się zadzwonieniem, tylko szedł prosto przed siebie i znalazł się wkrótce przed siwym staruszkiem, polewającym starannie swoje klomby kwiatowe. Ukłonił mu się, przepraszając, że wszedł tak bez ceremonji do cudzego ogrodu:
— Ta cała realność jest zapewne pańską własnością? — spytał Morlot.
— Nie inaczej. Czem mogę panu służyć?
— Mógłbyś pan może dostarczyć mi potrzebnego wielce objaśnienia. Czy nie wiadomo ci przypadkiem, do kogo należy ta tam rudera, na pół rozwalona?
— Lokator tego domu powinienby wiedzieć o tem lepiej odemnie — odpowiedział staruszek wymijająco.
— Zapewne.... trzebaby na to jednak znaleść w całym domu, bodaj jedną żywą duszę. Tymczasem dom jest zupełnie pusty.
— Przekonałeś się pan o tem? — wtrącił staruszek.
— Wracam właśnie stamtąd szanowny panie, zwiedziwszy dom, od dołu do góry.
— A więc lokator wyniósł się niedawno?
— Sądzę, że zaledwie od dwóch.... trzech dni. Czyś go pan znał osobiście?
Staruszek potrząsł głową:
— Widziałem go z daleka kilka razy, ale nie wiem nawet jak się nazywa, a tem mniej, czem się zajmował. Żyjemy tu, na ustroniu, bardzo cichutko, nie troszcząc się i nie zajmując sąsiadami, którzy tak są oddaleni, że nie mogą nam w niczem zawadzać. Osobistość zamieszkująca ową ruderę, otaczała się zresztą nieprzeniknioną tajemnicą. Żył on samotnie; tylko w nocy zbierało się u niego częstokroć sporo ludzi, dość podejrzanych.... Oznajmiasz mi pan, że dom opustoszał. Wyznaję, żem temu rad i bardzo.... Powiem szczerze, że mnie mocno niepokoiło to sąsiedztwo. Widziałem nieraz snujących się tędy i podpatrujących ludzi, którym źle z oczów patrzało. Należeli oni zaś niezawodnie do gości conocnych, lokatora, zamieszkującego ruderę.
— Sądzę i ja szanowny panie, żeś miał wszelki powód do niepokoju.
— A! — odrzucił staruszek. I pan więc podzielasz en do tego moje zapatrywanie?
— Nie inaczej, przekonałem się bowiem, że dom służył za miejsce zborne szajce łotrów w najgorszym rodzaju.
— Przeczuwałem i ja coś podobnego; odsunąłem jednak to posądzenie, nie usprawiedliwione niczem dotąd. Czy pan chciałbyś dom ten wynająć?
— Ani mi się śni! — uśmiechnął się Morlot. — Radbym tylko dowiedzieć się do kogo należy, aby zapytać właściciela, jak się nazywa jego lokator, przemieniający wynajętą mu ruderę, w jaskinię złodziejską?
— Teraz rozumiem.... Pan jesteś agentem policyjnym?
— Tak szanowny panie.... jednym z inspektorów.
— Otóż nie znam panie inspektorze tak samo właściciela domu, jak i jego lokatora; mogę jedynie wymienić nazwisko i rodzaj zatrudnienia owego jegomości. Nazywa się Joblot. Ma przytem magazyn z meblami i rozmaitemi innemi starzyznami, przy ulicy Bretanji.... Numeru domu, w którym znajduje się magazyn, nie pamiętam.
— Nic nie szkodzi. Znajdę z łatwością magazyn, według wskazówek, danych mi przez pana szanownego. Bądź co bądź, ów Joblot zaniedbuje swój dom niesłychanie.
— Chcąc ruderę odnowić, trzebaby włożyć w nią znaczny kapitał — rzekł staruszek. — To go odstraszyło prawdopodobnie od wszelkich naprawek.
— Zanim zaś rudera rozsypie się w gruzy — Morlot zauważył — wynajmuje ją pierwszemu lepszemu.
— Gdy posiada się dom na tem pustkowiu — wtrącił staruszek — jest się zmuszonym mieszkać w nim samemu. Tak właśnie ja robię.
Morlot pożegnał serdecznie staruszka i odszedł.
— Ten zacny człowiek pomyślał — dał mi objaśnienie nader drogocenne. Powinno się iść zawsze za pierwszem natchnieniem.
....Ten Joblot djabelnie mi podejrzany, z całą swoją starzyzną! No, no! mogę śmiało powiedzieć, żem dnia dzisiejszego nie stracił, a nawet porobiłem w ciągu niego ważne odkrycia na przyszłość.
Wrócił najkrótszą drożyną, wydeptaną przez ogrodników, niosących i wiozących na targ do Paryża, kwiaty i jarzyny. Słońce zachodziło; pragnął więc znaleść się jak najprędzej w domku poczciwych wieśniaków, gdzie zostawił żonę obok łóżka Gabryeli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.