Dwie matki/Część trzecia/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
Przed pogrzebem.

Śmierć nagłą pani de Perny, opisano szczegółowo w rubryce „Wypadków nadzwyczajnych“, w jednym z dzienników wieczornych. Nazajutrz powtórzyły wszystkie inne dzienniki sensacyjną wiadomość, jako fatalny przypadek.
Morlot czytał o tem w Constitutionellu. Ów dziennik kończył doniesienie temi słowami w nawiasie:
„Ceremonja pogrzebowa odbędzie się jutro. Wyniesienie zwłok nastąpi o jedenastej przed południem, z domu żałoby przy ulicy Ternes“.
— Czytaj! — Morlot podał żonie dziennik, wskazując palcem ów ustęp.
— Istny wyrok Boskiej sprawiedliwości! — rzekła Melanja po przeczytaniu krótkiego sprawozdania, z nieszczęsnego wypadku, według słów samej nieboszczki.
Nazajutrz Morlot zjawił się w domu żałoby już o dziesiątej rano. Chciał należeć do orszaku pogrzebowego. Nie mógł pominąć tak dobrej sposobności, przypatrzenia się Sostenowi de Perny, margrabiostwu de Coulange, a może nawet i ich dzieciom.
Słudzy przysłani wraz z paradnym karawanem, ustawili właśnie trumnę na wysokim katafalku, wśród świec jarzących. Dwie zakonnice, po dwóch stronach katafalku, mruczały z cicha „Psalmy Pokutne“. Kilka kobiet klęczących tu i owdzie, udawały, że się modlą. Pokropiwszy zwyczajem francuskim trumnę wodą święconą, Morlot wszedł do ogródka, gdzie zastał już do dwudziestu osób. Kilku mężczyzn, tworząc oddzielną grupę przed pawilonem, rozmawiali o czemś nader żywo. Beszta obecnych przechadzała się w milczeniu, wzdłuż alei.
O kilka kroków od rozmawiających, stał mężczyzna młody, wzrostu słusznego, oparty plecami o drzewo. Z głową spuszczoną, wlepił wzrok w ziemię, zdając się głęboko zamyślonym, czy też mocno czemś przygnębionym. Morlot zauważył jego trupią bladość; w wzroku zaś ponurym, niepokój gorączkowy, nad którym nie był w stanie zapanować.
Agent nie widział w życiu Sostena de Perny, a jednak odgadł, że to on być musi, na pierwszy rzut oka. Zaczął go teraz badać jeszcze ściślej. Wyczytał w jego twarzy pozieleniałej, więcej strachu niż bólu. Co chwila wstrząsały nim dreszcze, a całe ciało drgało konwulsyjnie kiedy niekiedy. Nie, Morlot nie mylił się. Przed nim był raczej obraz trwogi śmiertelnej, niż smutku.
— Dziwna rzecz — pomyślał ajent — wygląda zupełnie na złoczyńcę, który tylko co popełnił zbrodnię.
W tej samej chwili Sosten podniósł głowę, wodząc w koło wzrokiem dzikim i pełnym przerażenia.
— Nie podpada wątpliwości — rzekł Morlot w duchu — że sumienie jego jest czemś mocno obciążone. Lęka się widocznie, ale czego?
Ponieważ nie radby był ściągnąć na siebie uwagi Sostena, oddalił się od niego Morlot, zbliżając ku grupie rozmawiających. Pomiędzy innymi był tam i stary Firmin, kamerdyner margrabiego de Coulange i dwóch jeszcze służących margrabiostwa. Mówili o nieboszczce, rzecz naturalna.
— Jak to życie ludzkie, zawieszone na cienkim włosku! — dowodził Firmin. — Kiedy jej się najmniej spodziewamy, uderza w nas śmierć, niby piorun z jasnego nieba.
— Nawet nam się nie przyśniło — wtrącił drugi lokaj — że będziemy nosili żałobę w tym roku.
— I na wsi w Coulange — odezwał się trzeci — nie będzie tego lata liczniejszych zebrań.
— Ma się rozumieć — potwierdził Firmin. — Nie wyprawia się uczt wspaniałych podczas grubej żałoby po matce. Nasza jaśnie pani szczerze zmartwiona śmiercią pani de Perny, więcej niż się spodziewałem, po tem, co zaszło dawniej między niemi dwiema. Nie wiem zresztą o co jaśnie pani miała tak ciężki żal do matki, musiało to być jednak bardzo ważnem, skoro przestała zupełnie widywać nieboszczkę. Przywołała ją dopiero matka w ostatniej chwili, błagając o przebaczenie.
— Cóż zrobiła córka?
— Przebaczyła.... Czyż nie jest aniołem dobroci?
— Bądź co bądź, straszna taka śmierć, nieprawdaż panie Firmin?
— Matka naszej jaśnie pani, ani przeczuwała tak rychłego końca — rzekł drugi służący. — Widziałem ją na kilka godzin przed wypadnięciem przez okno. Rozmawiała ze mną, nawet dość wesoło.
— Prawda, żeś to ty Józefie zanosił jej pieniądze tego dnia — wtrącił Firmin.
— A tak.... jaśnie pan margrabia posełał jej przezemnie dwadzieścia tysięcy franków.
Słowa te uderzyły Morlota, niby objawienie z góry. Przeniósł wzrok mimowolnie na Sostena, który stał w miejscu nieruchomo, wodząc dalej oczami błędnemi i niespokojnemi. Drgnął nerwowo i agent, a dziwne posądzenie wkradło się do jego serca. Teraz słuchał już tylko pół uchem, rozmowy służących. Naraz wyszedł z pawilonu człowiek dość jeszcze młody, postawy pięknej i wyniosłej, wielki pan, od głowy aż do stóp. Służba rozstąpiła się z uszanowaniem, odkrywając przed nim głowy.
— To zapewne pan margrabia de Coulange? — spytał Morlot kamerdynera.
— On sam — staruszek spojrzał na Morlota z pewnem niedowierzaniem. — Czyż go pan nie znasz?
— Widzę pana margrabiego, po raz pierwszy w życiu.
Czoło starca zachmurzyło się mocno.
— Zostałeś pan więc zaproszony przez syna nieboszczki? — odburknął sucho i szorstko.
Odczuł Morlot ile było niechęci, a nawet pogardy, w tonie przywiązanego sługi. Pospieszył też z odpowiedzią:
— Nie jestem właściwie przez nikogo zaproszonym. Nie znam bowiem ani syna, ani zięcia nieboszczki. Dowiedziałem się z dziennika o tym smutnym wypadku, a że poważam wysoko państwa de Coulange, miałem sobie za powinność należeć do orszaku pogrzebowego.
Zmienił się natychmiast wyraz fizjonomji starca poczciwego.é — Chociaż nie miałem dotąd zaszczytu panie Firmin, znać twoich państwa, słyszałem o nich od dawna bardzo wiele. Wiem ile rozsiewają dobrodziejstw w koło siebie. Nie zdziwi to pana, gdy mu powiem, żem ożenił się w Mieran, a Rouget’y i Blaisois z Coulange i Miéran, to najbliżsi krewni mojej żony.
— A! teraz jestem w domu! — uśmiechnął się Firmin.
I podał rękę Morlotowi. Co miało znaczyć: — „Witam cię całem sercem! należysz do nas!... Morlot postanowił wyzyskać natychmiast tę pomyślną zmianę, w starca usposobieniu:
— Widziałem pana margrabiego.... Czy będę miał szczęście ujrzeć i jego żonę?
— Jaśnie pani jest tu już od dziewiątej z rana. Ona przyjmuje osoby zaproszone na pogrzeb. Nie pojedzie za pogrzebem, bo jaśnie pan boi się dla niej nadto silnego wstrząśnienia. Stojąc blisko pawilonu, sądzę, że będziesz pan mógł przypatrzeć się jej z bliska, w chwili, gdy wyprowadzi na ganek znajomych.
— Ma zapewne i dzieci przy sobie pani margrabina?
— Nie, zostawiono dzieci w pałacu. Chciał je zabrać pan margrabia, ale jaśnie pani była temu przeciwną. Spowodowało to nawet scenę familijną, nader rozczulającą. Gdy o niej myślę, to jeszcze teraz cisną mi się łzy do ócz.
— Gdybym się nie bał popełnić niedyskrecji, poprosiłbym cię panie Firmin o opowiedzenie mi tej histerji.
— Oh! i owszem. Abyś pan jednak zrozumiał dokładnie, muszę go uprzedzić, że nasza pani nie mogła znosić syna przez kilka lat.
— Wiem o tem panie Firmin. Miało to nastąpić wskutek jakiejś choroby, z której wyleczyła się szczęśliwie pani margrabina.
— Skoro wiesz pan o tem, zajmię cię to, co ci chcę opowiedzieć.
— Z pewnością panie Firmin.
— Oto jak się rzecz miała. Wczoraj wieczór, rzekł pan margrabia:
— „Genio i Lola, pojadą ze mną na obchód pogrzebowy ich babki“. — Dziś, już o ósmej rano, hrabia Eugenjusz czekał ubrany, kiedy go ojciec zabierze z sobą. Zdawał się uradowany tą obietnicą. O wpół do dziewiątej czekali pan margrabia z synem na jaśnie panią, w wielkim salonie. Przyszła nareszcie.
— „A Lola?“ — spytał mąż.
— „Została z swoją ochmistrzynią“ — odpowiedziała jaśnie pani.
— „Nie jedzie więc z nami?“
— „Lola za mała, żeby ją zabierać na pogrzeb, drogi mężu“.
— Wymawiając te słowa, wpatrywała się dziwnie jaśnie pani w hrabiego Eugenjusza. Było widocznem, że czuje się niezadowoloną z tego, iż jaśnie pan zabiera z sobą syna.
— „Skoro zostawiamy Lolę“ — odezwał się jaśnie pan — „nie mamy potrzeby czekać dłużej. Siadajmy“. — Mówiąc to, schwycił syna za rączkę. Dziecko aż skakało z radości. Jaśnie pani nagle pobladła.
— „Wierzaj mi Edwardzie“ — rzekła smutno — „zostawmy dzieci w domu“.
— „Dla czego? — zaprotestował żywo jaśnie pan. — Obiecałem Geniowi i zabieram go z sobą“.
— „Oh! tak tatusiu, tak, bierz mnie!“ — wykrzyknął chłopczyna.
— Jaśnie pani stanęła biała jak płótno, i sądziłem, że rozpłacze się na dobre.
— „Jeżeli nie zostaniesz Geniu z twoją siostrzyczką“ — odezwała się tym słodkim głosem, którym jedna sobie serca nas wszystkich — „sprawisz mi tem wielką przykrość“.
— Chłopczyna wysunął rączkę natychmiast z dłoni ojcowskiej ku matce, mówiąc z powagą dojrzałego mężczyzny.
— Nadto cię kocham i czczę mamo droga, abym mógł sprzeciwić się w czemkolwiek twojej woli. Zostanę z Lolą.
— Natychmiast rozjaśniło się czoło jaśnie pani, nadziemską radością. Pochyliła się, porwała chłopczyka w ramiona, obsypała go pocałunkami, powtarzając kilkakrotnie: — Oh! kocham cię synu! kocham!
— Dziecko załkało, szepcząc niewyraźnie: — Oh! mateczko moja!
— Rzeczywiście panie Firmin, scena była nader rozczulającą.
— Nieprawdaż kochany panie? — wtrącił stary sługa. — Pierwszy raz wobec całej służby, jaśnie pani, obeszła się z synem tak serdecznie.
Ogród napełniał się zwolna zaproszonymi. Na ulicy zebrał się prócz tego tłum ciekawych. Nie było już Sostena pod drzewem, gdzie go widział Morlot przed chwilą. Daremnie szukał go, wodząc wzrokiem dokoła. Zniknął w tłumie.
Margrabia de Coulange wszedł nazad do pawilonu. Wkrótce zaczęto wychodzić z pomieszkania na ulicę, szczególniej kobiety. Powozy prywatne, i sprowadzone przez przedsiębiorcę pogrzebowego, ustawiały się szeregiem wzdłuż ulicy. Wszyscy słudzy pogrzebowi stali gotowi na skinienie. Miano wynieść trumnę z domu, aby ją umieścić na wysokim i wspaniałym karawanie. Firmin dotknął lekko ramienia Morlota:
— Chciałeś pan pozuać naszą jaśnie panią — szepnął — oto wychodzi właśnie.
Młodą kobietę okrywał kir żałobny. Ukazała się na progu pawilonu. Mąż stał tuż przy niej. Matylda ściskała po kolei ręce, które do niej wyciągano. Czarna suknia i długi welon żałobny przy kapeluszu, podnosiły jeszcze bladość matową, jej zawsze prześlicznej twarzyczki. Smutek rozlany w całej fizjonomji, dodawał pewnego uroku dziwnie pociągającego i tajemniczego, jej piękności olśniewającej. Co uderzyło szczególniej agenta policyjnego, to wyraz dobroci i słodyczy niewysłowionej, w jej twarzy. Nie mógł oderwać od niej wzroku.
— Idziesz pan za pogrzebem? — spytał Firmin.
— Ależ.... ma się rozumieć! — odpowiedział szybko Morlot.
Margrabia rzekł czule do żony, całując ją w czoło:
— Nie jesteś tu już potrzebną droga Matyldo. Za chwilę będziesz mogła wrócić do dzieci.
Służba pociągnęła za swoim panem. Morlot poszedł razem z innymi. Margrabina zaś weszła nazad w głąb pawilonu. Ruszył z miejsca wóz pogrzebowy, za nim długi szereg powozów i tłumy ciekawej a żądnej każdego podobnego widowiska.... ulicznej gawiedzi.
Było z razu zamiarem Morlota, iść aż na cmentarz za trumną pani de Perny. Rozmyślił się jednak, i zamiast postąpić naprzód, stanął pod domem. Nie czekając, aż tłum przejdzie i przejadą powozy, cofnął się ajent nazad do ogrodu, kierując się szybko ku pawilonowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.