Dwie matki/Część trzecia/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
Ajent policyjny margrabiny.

Dla czego cofnął się Morlot i dążył do pawilonu? Co go tam pociągnęło?
Przeczuwając prawdziwy przebieg wypadku, chciał się przekonać w jaki sposób wypadła z okna pani de Perny, i co spowodowało jej śmierć? Obszedłszy pawilon naokoło, stanął przed kuchnią. Pomimo, że zmywano kilkakrotnie schodki kamienne, znać było na nich ślady rdzawe krwi zakrzepłej. Spojrzał w górę. Nikt nie tknął dotąd ramy w oknie. Wisiała w powietrzu, strzaskana w połowie jak w chwili wypadku.
— Nie bardzo wysokie piąterko — pomyślał Morlot. — Gdyby głowa spadającej, nie była natrafiła na ostry kant schodka kamiennego, możeby wyszła cało nieboszczka, z kilkoma tylko sińcami z potłuczenia. Ba! taka śmierć była jej widocznie przeznaczona tam, w górze.
Tonął w zadumie Morlot, targając wąs niecierpliwie. Posądzenie tkwiło uparcie w jego umyśle. Nie rozumiał, w jaki sposób mogła wypaść z okna pani de Perny i powtarzał w duchu:
— Musiała ją popchnąć brutalnie, czyjaś ręka. Miała u siebie dwadzieścia tysięcy — myślał. — Ciekawym, czy znaleziono u niej te pieniądze? Badałem dokładnie syna nieboszczki. Miał minę ponurą, wzrok niespokojny, twarz człowieka, który co tylko dopuścił się zbrodni. Odgadłem jego wzburzenie wewnętrzne. Dla czego tak wyglądał? Byłożby to objawieniem z góry?
Spojrzał znowu pomimowolnie na ramę złamaną.
— Aby przypatrzeć się jej dokładnie — szepnął — trzebaby zobaczyć ją wewnątrz, z pokoju.
Po chwili wahania, odrzucił w tył głowę ruchem energicznym, i rzekł z cicha, ale niemniej stanowczo:
— Chcę widzieć, i zobaczę!
Drzwi wchodowe od pawilonu, pozostały otwarte. Wytężył słuch, oglądając się szybko w koło. Nie było żywej duszy w ogrodzie, a i w domu panowała głucha cisza. Wszedł śmiało na schody i znalazł się niebawem w sypialnym pokoju pani de Perny.
Matylda była w salce jadalnej. Morlot wśliznął się jednak tak cicho, że nie usłyszała najlżejszego szelestu.
Wyszła po chwili na schody, aby zejść na dół i wrócić do pałacu Coulange. Przypomniała sobie atoli, że zostawiła coś ważnego w pokoju matki, i pchnęła drzwi tylko przymknięte przez Morlota.
Na widok nieznanego jej mężczyzny, stojącego pod oknem, nie mogła się wstrzymać Matylda od krzyku przeraźliwego z trwogi i niesłychanego zdumienia.
— Oh! przepraszam panią margrabinę. — Morlot skłonił się przed nią z uszanowaniem.
Młoda kobieta zapanowała szybko nad chwilowym przestrachem:
— Co pan tu robisz? — spytała ostro.
— Patrzę, pani margrabino.
— Cóż pana tak uderzyło i zaciekawiło?
— Coś nader ważnego....
— Czy mam prawo spytać?....
— Na co patrzyłem? — przerwał jej w pół agent. — Objaśnię to chętnie pani margrabinie. Proszę przystąpić bliżej. Pokażę natychmiast.
Zamiast posunąć się naprzód, Matylda cofnęła się cała drżąca.
— Oh! nie lękaj się niczego pani margrabino — rzekł Morlot uspokajająco. — Wszedłem do pokoju zmarłej, aby zbadać w jaki sposób wypadła z okna, co spowodowało jej śmierć. Teraz wiem, co mam o tem sądzić.
— Co chcesz pan przez to powiedzieć? — zawołała Matylda z widocznem pomięszaniem. Morlot spojrzał na nią przenikająco, i zobaczył że blednie jak chusta.
— Wie o wszystkiem! — pomyślał.
— Pani margrabino — odpowiedział — nie potrzeba na to nadto bystrego wzroku, aby dopatrzeć, że rama nie dlatego się złamała, iż zawisło na niej całym swoim ciężarem czyjeś ciało. Nie podobna więc przypuścić, aby pani de Perny wypadła z okna, chcąc spuścić żaluzję.
Raczej zaniepokojona, niż zdziwiona Matylda podeszła do okna.
— Jednak matka moja, tak nam opowiedziała przed skonem, ów nieszczęsny wypadek — rzekła głosem drżącym nieco.
— Czytałem o tem w dziennikach pani margrabino.
— I cóż dalej?....
— Pozwól pani spytać, czy wierzysz słowom zmarłej?
— Skoro słyszałam takowe z ust umierającej, muszę przywięzywać do tych słów wiarę zupełną.
Morlot potrząsł głową przecząco.
— Czy ośmieliłaby się pani margrabina de Coulange złożyć na to przysięgę, że zmarła powiedziała szczerą prawdę? — spytał.
— Cóż pan więc przypuszczasz? — zawołała Matylda, gorączkowo rozdrażniona.
— Racz przypatrzeć się sama pani margrabino — Morlot wskazał ręką ramę — Nie w środku, ale skośno, opierano się o nią. A więc obca ręka naciskała w tym kierunku ciało pani de Perny, nie jej własne utracenie równowagi. W dodatku, proszę spojrzeć na te mnogie rysy na posadzie. Idą w rozmaitych kierunkach, dowodząc, że podczas walki zaciętej, szurowano z całej siły nogami po posadzce. Są takie same rysy na gipsie, w oknach framudze.
— Cóż pan z tego wywnioskowałeś? — spytała Matylda mięszając się coraz bardziej.
— Ze pani de Perny ukryła starannie prawdziwy powód fatalnego wypadku.
— Ależ panie!....
— Jestem przekonany pani margrabino, że stoczyła się tu zacięta walka, w której uległa jako strona słabsza, twoja sędziwa matka. Zakończyła się zaś wyrzuceniem za okno nieszczęśliwej staruszki.
Matylda była spiorunowaną. Wpatrywała się w ajenta z przerażeniem.
— Jeżeli zmarła uznała za stosowne — dodał Morlot — złożyć przed śmiercią fałszywe zeznanie, musiała mieć do tego bardzo ważny powód. Szło jej zapewne o odwrócenie posądzenia od winnego i uchronienie zbrodniarza od kary zasłużonej.
Matylda schwyciła kurczowo agenta za ramię:
— Tłumacz się pan jaśniej! — krzyknęła głosem zdławionym: — Co sądzisz o tym wypadku?
— Że pani de Perny została zamordowaną! — odpowiedział Morlot bez namysłu.
Cofnęła się trupio blada, szepcząc błagalnie:
— Oh nie wierz panie! nie przypuszczaj czegoś takiego!
— Pani de Perny otrzymała w dniu wypadku, od pana margrabiego de Coulange dwadzieścia tysięcy franków — odrzucił agent. — Czy znaleziono u niej tę sumę?
Matylda spuściła głowę w milczeniu.
— Nie odszukano.... prawda? — mówił dalej Morlot. — Pieniądze zniknęły, ulotniły się.... Skradziono je po prostu.... Rabunek poprzedził zapewne wyrzucenie przez okno pani de Perny. A zatem popełniono tu kradzież i zabójstwo, pani margrabino.
Zadrżała, jęcząc głucho.
— A teraz — Morlot zniżył głos do szeptu. — Czy mam wymienić nazwisko złoczyńcy?
Młoda kobieta podniosła nagle głowę:
— Nie! nie czyń pan tego! — zawołała dziko, jakby obłąkana. — Oh! lękam się pana!....
Dodała dumnie wyprostowana.
— Kimże pan jesteś? Skądże masz prawo przemawiać do mnie w sposób podobny? Proszę o odpowiedź!
— Nazywam się Morlot pani margrabino, jestem inspektorem policji... Jako człowiek podziwiam ją, i mam dla niej cześć najwyższą.
— Ah! rozumiem! — szepnęła Matylda.
Upadła na fotel, kryjąc twarz w dłonie.
— Nie pani margrabino — przemówił smutno Morlot. — Nie możesz ani zrozumieć, ani odgadnąć moich zamiarów. Powtarzam, że z mojej strony nie potrzebujesz obawiać się niczego. Nie tylko nie jestem jej wrogiem, ale gdyby groziło pani margrabinie jakiekolwiek niebezpieczeństwo, broniłbym jej z całą gorliwością.
Matylda spojrzała nań zdumiona. Agent kończył żywo:
— Wiem jak jesteś miłosierną pani margrabino. Nazywają i ciebie „Opatrznością ubogich, i matką nieszczęśliwych“, jak i inne margrabiny de Coulange. Znam nie jeden twój czyn wzniosły. Dowiedziałem się z boku i o tem, żeś wiele wycierpiała, i cierpisz dotąd jeszcze. Chciej uwierzyć że posiadasz we mnie szczerego, oddanego ci sługę i przyjaciela. Byłbym niepocieszony, sprawiając ci ból czemkolwiek. Wyrzucałbym sobie jako grzech ciężki, gdybyś wylała z mego powodu bodaj łzę jedną.
— A więc chcę w to wierzyć panie Morlot; nie pojmuję tylko, w jakim celu jesteś tutaj?
Zmięszał się po trochu agent policyjny. Namyśliwszy się przez chwilę, odpowiedział:
— Domyśliłem się zbrodni, i chciałem nabyć dowód tejże.
— Po co? Na co to może ci być potrzebnem panie Morlot?
— Wkrótce poznasz pani margrabino, mój cel i plan cały.... Chwilowo muszę jeszcze zachować wszystko w tajemnicy....
— Wzbudziłeś pan we mnie niepokój wielki.... Jestem okropnie przestraszona.... Po strasznem odkryciu, zrobionem przez ciebie, nie mogą dodać mi otuchy twoje słowa uspokajające.
— Nie wypierasz się zatem pani margrabino, że to co ukrywała przed innymi, wyznała ci matka przed skonem?
— Czyż mogę?! — wykrzyknęła Matylda głosem rozdzierającym.
— Zaprzeczać, znaczyłoby tyle, co kłamać!
Nie mogła dłużej zapanować nad wzruszeniem, i wybuchnęła gorzkim płaczem.
— Proszę mi zaufać, i nie oddawać się rozpaczy pani margrabino — rzekł Morlot. — Powtarzam, że ją czczę i podziwiam!
— Nie wiem co sądzić o panu — odpowiedziała słowami przerywanemi łkaniem nerwowem.
— Pańska obecność w tym pokoju, ma dla mnie znaczenie nader złowrogie. Jesteś inspektorem policyjnym, mogę więc obawiać się i najgorszego! Odkryłeś pan to, co pragnęłyśmy ukryć przed całym światem, tak moja biedna matka, jak i ja. Dla czegoż przeniknąłeś tę straszliwą tajemnicę? Ah! grozisz nam wszystkim; mnie, moim dzieciom i memu mężowi!
— Pozwól sobie powiedzieć pani margrabino, że w tej sprawie jest tylko jeden winowajca.
Zerwała się Matylda z fotelu:
— Tak! — zawołała głosem drżącym z bólu i oburzenia — zawinił jeden, jedyny, ale w koło niego jest skandal niewysłowiony, wstyd i potępienie, dla zupełnie niewinnych! Noszę panie Morlot nazwisko niczem dotąd nieskalane.... Na jego tarczy herbowej, plama żadna nie postała.... Gdybym była samą, mniej bym się obawiała hańby, mogącej spaść i na mnie. Ale mam córkę.... syna!.... Mająż być skazane te drogie mi istoty, na piętno hańby nie zatarte przez resztę życia? Na dźwiganie ciężaru, wskutek tego wyklętego.... tego nędznika? A mój mąż, ten człowiek najlepszy, najszlachetniejszy, jaki istniał kiedykolwiek na tej ziemi, czy zasłużył na taki wstyd? Powiedz pan sam, czy ma być shańbionym na wieki ród jego wielki i nieskalany, za to tylko, że połączył się ze mną nieszczęsną?
Morlot spuścił głowę, pomieszany niesłychanie.
— Nie odpowiadasz mi panie inspektorze? — szepnęła Matylda.
— Rozmyślam nad jej słowami pani margrabino.
— Cóż zamyślasz dalej czynić panie Morlot? Powiedz mi wyraźnie.
— Chwilowo.... nic.... nic.... zupełnie.
— Nic! Ależ to wprost niemożliwe!
— Nie wezmę się do niczego, póki nie otrzymam z łaski pani margrabiny rozmowy tajemnej. Spodziewam się, że prośba moja nie zostanie odrzuconą.
— Wszak jesteśmy sami. Dla czegoż nie mówisz panie Morlot.
— Mógłbym zacząć i dziś.
Mam jednak wzgląd na świeżą żałobę pani margrabiny, na jej ciężki smutek. Zatrzymam się z tem jeszcze przez dni kilka.
— Żądasz więc panie Morlot rozmowy sam na sam ze mną?
— Tak być musi, w własnym interesie pani margrabiny.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia?
— Bardzo wiele.... w sprawach nader ważnych, pani margrabino.
— Znowu mnie przestraszasz panie Morlot.
— Chciej widzieć we mnie pani margrabino, nie inspektora z policji, ale twego sługę najwierniejszego. Od dziś za tydzień, jeżeli otrzymam na to przyzwolenie, będę miał zaszczyt odwiedzić pałac de Coulange.
— Udzielę panu chętnie rozmowy w cztery oczy; tylko wprawia mnie w kłopot nie lada jedna okoliczność.
— Cóż takiego pani margrabino?
— Odjeżdżamy jutro na wieś. Sama zadecydowałam ten rychły odjazd, nie wiem więc pod jakim pozorem mogłabym go odwlec teraz o cały tydzień?
— Proszę nie zmieniać w niczem zamiaru przeniesienia się na wieś wcześniej niż co roku, pani margrabino. Od dziś za tydzień, stawię się punktualnie w zamku Coulange, zamiast tu w pałacu.
Morlot oddał jej ukłon głęboki i wyszedł. Matylda pozostała nieruchomą na środku pokoju, z wzrokiem zamglonym, z piersią ścieśnioną bólem. Nie słychać już było kroków Morlota.
— Odszedł! — szepnęła. Dodała po chwili milczenia, z drżeniem nerwowem w całem ciele! — Cóż się ze mną dzieje? Chciał mnie uspokoić, a rozdrażnił przeciwnie w stopniu najwyższym. Wzbudza we mnie ten człowiek, trwogę niewysłowioną! Przeczuwam coś okropnego, krew ścina mi się w żyłach, serce z trwogi zamiera!... Oh! lękam się!....
Westchnęła ciężko; nagle strzeliły z ócz jej błyskawice:
— Czegóż on może chcieć odemnie ten człowiek? — wykrzyknęła.
Podniosła z dumą głowę z wspaniałą, malującą się w jej wzroku rozpłomienionym, szlachetną energją. Zdawało się, że wyzywa w szranki, w przeświadczeniu o swojej czystości i niewinności, grożące jej niebezpieczeństwo.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.