Dziadunio/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziadunio |
Podtytuł | Obrazki naszych czasów |
Wydawca | Nakładem J. K. Żupańskiego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | Druk J. Buszczyńskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczór już był gdy niepomału zdziwiony tak nagłem wezwaniem Szymbor się do Rajwoli przystawił. Na twarzy jego malowało się to uczucie zadowolnienia źle ukrywane, które cechuje niepoczciwych gdy się z cudzej cieszą niedoli. Grom po gromie spadający na Dziada... dawał mu nadzieję że Szambelan upokorzony, znękany wreście zbliży się doń nie mając nikogo i da się zawojować.
Przybywał więc z tą dobrą miną, i lisią pokorą, które najbardziej starca draźniły. Na pierwszy
jednak rzut oka postrzegł zaraz że Dziad przybitym nie był — owszem zdawał się rozgorączkowanym i gniewnym.
— Jużciż nie na mnie, powiedział sobie w duchu, bom mu żadnego nowego figla niespłatał...
Powitanie zimniejsze było niż kiedykolwiek.
— Co mu to jest? myślał przybyły.
— No, rzekł głośno — chwała Bogu, pan Władysław lepiej się ma, Dziadek by powinien być w lepszym też humorze...
— A tak! ma się lepiej i jest już w Berlinie, więc bezpieczny, pociesz się i Asindziej — odezwał się szydersko Szambelan...
— Cieszę się — odezwał się Szymbor.
— Mamy z sobą na osobności do pomówienia, rzekł Dziad, proszę do mnie...
Samo to uroczyste zawezwanie tchnęło Szymbora, który zwykle poufnych rozmów z Dziadem nie miewał...
Wpuściwszy do gabinetu p. Apollinarego, stary nie dał mu drzwi zamknąć.
Niech stoją otworem, mógłby nas kto podsłuchać, a interesem jest waszym więcej niż moim, ażeby ta rozmowa nasza progu domu nie przeszła.
— Na coś strasznego się zanosi — odparł niemal szydersko przybyły.
Dziad stanął naprzeciw obrazu Stanisława, wlepił w niego oczy i ponuro ozwał się do Szymbora.
— Kainie! coś zrobił z Ablem bratem swoim?
— Co to jest? przerwał blednąc Apollinary — nie pierwszy to już raz spotyka mnie ta obelga... Jakkolwiek szanuję i wiek i węzły które nas łączą... przecież z zimną krwią takiej potwarzy nie mogę znieść.
Dziad jakby nie słyszał, mówił dalej:
— Nękałeś go całe życie, zatrułeś mu je... Naostatek zabiłeś go... Uwziąłeś się wszedłszy w rodzinę naszę aby do niej wnieść wszystko złe którem cię życie napoiło... Nie dość ci było tego trupa i rzuconego nań samobójstwa, prześladowałeś dziecko, znęcałeś się nademną... ale mówiłem ci niegdyś — że jest Bóg — że zbrodnia nie pozostanie na wieki zakrytą a dziś z pomocą Opatrzności wyrzec mogę tak jakbym sam patrzał na morderstwo — Ty go zabiłeś, ty!
Szymbor zmięszał się, drgnął, zdawało się że przerażony myśli uciekać, obejrzał się w około..... Była długa chwila milczenia..... Krew mu uderzyła do głowy i zawołał zuchwale.
— Ale to dowieść mi musisz jeszcze! Dziadunio zapewne radził się jasno-widzącej, czy gadającego stolika?
— Milcz morderco... mam świadka żywego który na to patrzał... Mogę ci powtórzyć słowa któreście do siebie mówili... całą kłótnią waszę, w której śmiałeś tego anioła dobroci, nazwać obelżywym wyrazem — psa...
Tak! on podniósł broń aby cię odegnać — a ty...
Aż do tej chwili Apollinary miał minę niedowierzającą, szyderską acz niespokojną, usłyszawszy ostatnie wyrazy, dowodzące że Dziad się na pewnej wiadomości wypadku opierał, — Szymbor zachwiał się, zbladł, zczerwienił, zgrzytnął zębami — i trzęsąc się cały padł na sofkę... Ale chwila strachu prędko w gniew się zmieniła.
— Stary szalbierzu — zawołał — doszedłeś więc nareście do tego czegoś pragnął? Idź, spiesz, oddaj męża wnuczki swej w ręce sprawiedliwości, na szubienicę... Może już sprowadziłeś pachołków? napij się krwi mojej i ukój zemstę!...
Nagle błysk jakiś trwogi dźwignął go, rzucił się rozpaczliwie ku oknu, jakby chciał uciekać.
— Stój i słuchaj, nikczemny, zawołał Dziad, ucieczką byś mnię zmusił do tego czego niechcę... Wracaj do Zarębia... weź co ci się podoba... i zejdź mi z oczów a nie powracaj. Jestem dosyć pomszczonym upokorzeniem twojem... sumienie za mnie ci zapłaci...
Szymbor zdawał się namyślać.
— Więc jeśli wiesz wszystko, zawołał, wiesz i to że on wprzódy zmierzył do mnie?
— Wiem, odparł stary — ale nie podniósł kurków, nie myślał o strzale, odpędzał cię tylko.
— Któż wie? strzeliłem w obronie życia własnego...
— I utaiłeś występek... układając trupa tak abyś go samobójcą uczynił.??
Szymbor głowę spuścił.
— Ale któż to widział? krzyknął unosząc się gniewem... szatan?
— Bóg — rzekł stary.
— Więc jest ktoś co wie o tem, co mógłby świadczyć?
— Jest i mam go w ręku...
— Dla czegoż milczał lat tyle?
— Bo znał ciebie... bo wiedział że byłbyś i jemu życie wydrzeć potrafił...
Apollinary zamilkł, stał jak rażony piorunem.
— Mniejsza o to — rzekł, i mnie z wami nie tak było słodkiem życie abym go do zbytku żałował...!
Postąpił krokiem do progu...
— Skończone wszystko między nami — odezwał się śmiejąc, skończone... słuchajże stary, nie myliłeś się, nienawidziłem ciebie, twojego rodu!... robiłem com mógł aby ci odebrać pociechę, nadzieję, aby cię osierocić... Jak rdza wpiłem się wam i żarłem... zostaną po mnie ślady! Zemściłeś się... Któż wie? może ja jeszcze mścić się potrafię?
Nie mówmy sobie — na wieki... ale do miłego widzenia!
Szedł już i odwrócił się jeszcze...
— Zostawuję ci wnuczkę... bez żalu... wziąłem ją czystą i poczciwą, oddaję taką że jej nic nie poprawi i nie oczyści. Dałem się jej napić życia z tej kałuży, jak ty nazywasz, z której ja piłem... Weź ją teraz... weź... to łachman kobiety... który ci mnie przypominać będzie... to moje dzieło...
Rozśmiał się znowu. Szambelan stał milczący; a usta mu drżały jakby cichą, wewnętrzną modlitwą...
— Do zobaczenia stary!
Plunął na podłogę...
— Dobrze mi tak! wlazłem w nikczemną dorobkowiczów rodzinę... wynoszę z niej pocom sięgnął — żal i wstyd...
Niech was pioruny spalą...
Cisnął gwałtownie drzwiami, przebiegł pokój pierwszy i rzucił się na bryczkę, bijąc woźnicę po szyi.
— Trutniu! w czwał do domu! słyszysz... niech konie popadają, — ruszaj na złamanie karku... I jak burza wyleciał z dziedzińca...