Dziecię Symchy (1905)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecię Symchy |
Pochodzenie | Liote (nowele) |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały tekst |
Indeks stron |
— Ja się tak bardzo nie boję — kiedyś do mnie mówiła Esterka. — Czasem sama chodzę. W piątek mamy trochę więcej domowej roboty u siebie, więc — żeby prędzej załatwić się z roznoszeniem chleba — mama idzie w jedną stronę — do Lisówki, a ja w drugą, na Czarny Borek.
— Nigdy się nic Esterce nie przytrafiło?
— Nie. Raz jeden gonił mnie jakiś pijak. Była wtedy po deszczu wielka woda na drodze — przebrnęłam na drugą stronę, a tam trafił mi się kawał cegły, który podniosłam i pogroziłam nim temu człowiekowi. Dał mi spokój. Pewnie się nie tyle zląkł kamienia co wody.
Bardzo była zabawna i milutka, gdy to opowiadała.
— Gdyby jednak i on zdecydował się przebrnąć kałużę, czy też Esterka ugodziłaby go tą cegłą, czy potrafiłaby się bronić?
— Ale gdzie tam, możebym odrazu umarła ze strachu, albo bym prosiła żeby mnie już prędzej zabito.
— To źle. Nigdy nie potrzeba odrazu dawać za wygrane; broniąc się, można chociaż zyskać na czasie, może ktoś nadejść z pomocą.
Esterka chwilę milczała namyślając się.
— Zapewne — rzekła potem — zresztą czy ja wiem, gdyby naprawdę było już źle — może strachu by się nie czuło, możebym potrafiła się bronić jak kotka zaczepiona — pazurkami i zębami. Ale Bogu dzięki nikt mnie nie zaczepia, nikt nie patrzy nawet na mnie. Myślą — ot, stara jakaś baba z zawianą głową.
Jednak przykro to robić z siebie zawsze coś niby straszydło — wtrąciłem.
Roześmiała się wesoło.
— No, nie zawsze. W sobotę ubieram się trochę inaczej.
Jakoż, gdy wypadła mi którejś soboty potrzeba udania się na stacyę w N., spotkałem tam Esterkę w jej świątecznem ubraniu.
Było to przed nadejściem pociągu, czyli w godzinie, kiedy oczekiwanie na przelotne wrażenia rozprasza chwilowo całodzienne nudy letników w N. Kto żyw ściąga wtedy ku stacyi.
Na peronie, pod werandą i w poblizkim lasku roili się czasowi mieszkańcy owych domków, tak mało okazujących wesela latem i zimą.
Przeważnie byli to spółwyznawcy Esterki, liczny zbiór żydowskich typów drobnomieszczańskich. Mężczyzn niewielu, kobiet i dzieci dużo. Są to żony kupców mniej zamożnych, komisantów, subiektów — które, nie mogąc pozwolić sobie na droższe letniska, ściągnęły do N. dla taniości, w towarzystwie wszystkich swych sióstr, kuzynek, ciotek i dalszych krewnych, tak potrzebnych do spólnego spędzania czasu, a może i dla rozłożenia kosztów mieszkania na większą ilość płatników.
Dziwnie był jednostajnym typ twarzy kobiet — twarzy bardzo białych i pulchnych z mięsistymi, wydatnymi nosami, grubemi wargami. Wolne szlafroczki mężatek nie czyniły tajemnicy z obfitości ich ciała, z obwisłych piersi i czegoś nalanego i ociężałego w całej postaci.
Kilku dziewczętom jednak nie można było zaprzeczyć urody, mającej wybitnie zmysłowe piętno. Były ładne, świeże, ponętne z falującemi jędrnemi piersiami, biła od nich jakaś szczerość zdrowia, otwarcie wyznana przewaga ciała nad duchownością. Kibici ich — zdawało się, iż naiwnie chwalić się chcą macierzyńskiem przeznaczeniem kobiety.
Śród nich Esterka w czarnej spódniczce i staniku blado różowym, gładkim, zdaje się, jedwabnym, chwaliła się tylko wdziękiem. Ileż go w niej było! Jak trudno było dziś ją poznać, jak trudno uwierzyć, że jej powszedni, odrażający strój mógł ukrywać tak śliczne stworzenie. Wdzięk osiadł w kształcie jej główki i zgrabnym jej osadzeniu, w upięciu włosów, owalu twarzy, zaokrągleniu ramion, w zarysie piersi dziewiczych, drobnych, wstydliwie ukrywających swą kobiecość — równie jak w lekkości ruchów. Był też w naiwnem rozradowaniu oczu i półdziecięcej chęci przypodobania się, tkwiącej w uśmiechu Esterki.
Na ławce, w kącie werandy, siedziała Symchowa w odświętnym czepcu z wstążkami.
Dobra wdowo Symchy, jakże mi łatwo było odgadnąć jedyną myśl, która snuła się wtedy po twej nielubiącej długich rozważań głowie.
Myślałaś wtedy:
— Albo moje oczy już nic nie warte, albo to dziecko moje jest najśliczniejsze z tych wszystkich pań i panien.
Chętnie ci przyznałem słuszność.
Nazajutrz zrana, spotkawszy Esterkę w zwykłej jej postaci czarno-szarej, nędznej poczwarki, nie mogłem się powstrzymać od powiedzenia jej, jak ładnie wczoraj wyglądała i jak korzystnie dla niej wypadało porównanie z innemi paniami.
— Doprawdy? Bardzo dziękuję panu. Jeszczem tego od nikogo nie słyszała.
Biedactwo, — więc to był pierwszy komplement w jej życiu.