>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Grajnert
Tytuł Dzielny Komorek
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski i S-ka
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIELNY KOMOREK.
Powiastka historyczna.
Napisał
Józef Grajnert.



ŁÓDŹ.
Skład główny w Łodzi u Gebethnera i Wolffa,
w Warszawie u Zaleskiego i S-ki, Szpitalna 5,
w Petersburgu u Grendyszyńskiego, w Kijowie u Idźkowskiego.
1900.

Дозволено Цензурою
Г. Лодзь, Мая 19 дня 1899 года.



Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski i S-ka, Złota 3.



Dużo papieru, bracia moi! spotrzebowaćby należało, żeby zapisać wszystkie czyny, jakiemi się odznaczyli nasi wojacy, pomagając w ustawicznych wojnach Napoleonowi pierwszemu, przed kilkudziesięciu laty. Bili się oni, zacząwszy od krajów, gdzie to pieprz rośnie, a ogromne pustynie, niby morze bałwanami piasku pokryte, aż do krajów, gdzie to w kościach człeka szpik krzepnie od mrozu. Otóż posłuchajcie, co jest zapisane o jednym prostym żołnierzu, który w tych czasach pod księciem Józefem Poniatowskim służył.
Było to w kwietniu 1806 roku, jak pod murami Gdańska tysiące armat nieprzyjacielskich bez ustanku grało, a tysiące bagnetów w codziennych bitwach kąpało się wo krwi ludzkiej. Niedaleko od tego miasta, które leży gdzie Wisła do morza Bałtyckiego wpada, czerniał się las sosnowy, a przezeń wiła się drożyna śród gęstych krzewin ku porębie, śród której stała samotna chałupa. Obok niej czerniała pochylona od starości stodółka, obórka i szopa z dachem zniszczałym; tak samo smutnie sterczały gruszo i jabłonki na oparkanionem podwórku. Tuż obok chaty błyszczały wzgórza żółtym piaskiem pokryte gdzieniegdzie sośniną. W całym pustkowiu było ci oho i głucho, jakby tam wymarli mieszkańcy, a których zapewne stąd wygnały grzmiąco opodal armaty; pies tylko zgłodniały, wierny stróż progów, gdzie się uchował, kiedy niekiedy skomleniem dawał znak życia w tem miejscu ponurem.
Dzień się już mroczył, czarne chmury przesuwały się po niebie, a gdy wiatr zaszumiał po gałęziach lasu, pochmurne niebo zapłakało rzęsistym deszczem i nic więcej nie przerywało głębokiej ciszy... Nagle od lasu dała się słyszeć wesoła pieśń mazura, jakby raźnemi dźwiękami swemi zagrzać chciała do skocznego tańca, jak to już wiecie, po naszemu! od ucha! Dziwnie to głosy się rozlegały pośród ciszy smutnej, głębokiej. Śpiewak coraz więcej zbliżał się do chaty; był to młody wiarus z pokrętnym wąsem; niósł karabin na ramieniu, tornister na plecach, a uśmiech krasił mu usta. Idąc w przyśpieszonym marszu z młodzieńczą swobodą, rozlaną na ogorzałej twarzy, niby na jakie wesele, nie dbając o to, czy go tam za chwilę, śmierć powita kulką ołowianą lub nie.
Księżyc już błyskał kiedy niekiedy srebrzystym sierpem na wieczornem niebie, gdy nasz wojak wchodząc w podwórko, otoczone wysokim parkanem, usłyszał od przeciwnej strony tętent rozpędzonych w cwał koni. Opatrzył więc co tchu karabin, przygotował nowe ładunki, i zaparłszy wrota zatarasował je szybko dwoma popsutemi wozami, które przytoczył z pod szopy, a nastawiwszy bacznie ucha, przyczaił się pod parkanem, oczekując zjawienia się nieznanych mu gości i z ufnością spoglądał na wyciągnięty swój do obrony karabin. Nie czekał długo; dwudziestu kilku jeźdźców wychyliło się z poza sosien; ujrzawszy ich ubiór i uzbrojenie przy blasku, księżyca, poznał, że to podjazd nieprzyjacielskiej konnicy. Dowódca kazał się im opodal zatrzymać i wysłał dwóch jeźdźców przed wrota; ci przybywszy tam kłusem, zsiedli z koni i próbowali otworzyć wrota, gdy groźne: „kto idzie?” zatrzymało ich zapęd. W miejsce odpowiedzi posłali dwa strzały w stronę słyszanego głosu i dwie kulki świsnęły około uszu naszego wiarusa. Rozgniewany napaścią wpadł nagle na parkan i dwoma pchnięciami bagneta położył trupem dwóch nieprzyjaciół. Na strzały przypędził cały oddział przed wrota, ale nasz Mazur nie czekając ich ataków, wymierzył karabin, strzał się rozległ i jeden z jeźdźców spadł z konia. Tu nagle księżyc skrył się znów za chmury i gruba ciemność całą okolicę zaległa. Nieprzyjaciel utraciwszy trzech ludzi, myślał, że ma równych sobie co do liczby, a może liczniejszych od siebie przeciwników, zachwiał się więc zrazu; lecz po chwili uszykowawszy się w szeregi na rozkaz dowódcy, dotarł do samych wrót, by się przemocą na podwórko wedrzeć. Nasz wiarus położył znowu najbliższego trupem, a potem wpełznąwszy pomiędzy wozy z nastawionym bagnetem oczekiwał mężnie dalszego natarcia. Po chwili namysłu, dowódca kazał dać pierwszemu szeregowi ognia na oślep pomiędzy wozy; rozległo się kilkanaście strzałów na które nikt nie odpowiedział. Rozjątrzeni żołnierze zeskakują z koni i z groźnemi okrzykami przyskoczyli do wrót, z poza których rozległ się nowy strzał i przeszył pierś najśmielszemu z napastników. Nie pomogło gwałtowne natarcie na wrota, bo to zatarasowano mocno oparły się gwałtowi, a z poza wozów obrotny Mazur zadawał śmierć i rany następującym. Już kilku rannych obok czterech trupów tarzało się we krwi własnej, już i dzielny karabinier upadł na siłach, bo kilka razy od kul był ranny, gdy szturmujący żołnierze przekonali się w największym gniewie, iż tylko jeden śmiałek stawia im harde czoło. Zajadle więc rzucili się znowu naprzód, by zmazać własną hańbę i pomścić śmierć swych towarzyszy; ale zawsze ten sam dzielny napotkali opór. Mazur, dobywając sił ostatnich po godzinnej walce, o poddaniu się ani pomyślał. Wtem ni stąd ni zowąd, żołnierze owi jakby jakimś nagłym przestrachom zmieszani, dopadają koni i pędząc w cwał, znikają między sosnami ciemnego lasu.
Omdlały już prawie Mazur, oparty o parkan ze łzą wdzięczności, zwrócił oczy ku Niebu za tę niespodziewaną pomoc Opatrzności i nie mogąc przyjść do siebie z zadziwienia, spoglądał badawczo dokoła. Nabił potem na nowo karabin, uściskał tego wiernego przyjaciela swojego i utkwiwszy wzrok w jaśniejące gwiazdy, wpadł w głęboką zadumę... Pobiegł myślą na równiny Mazowsza, do swojej chaty, gdzie stęskniona rodzina wspomina go może w tej chwili a którą wątpił już przed chwilą oglądać w swem życiu.
Trzeba teraz wam wytłómaczyć, co to była z i przyczyna tej nagłej napastników ucieczki?
Oto przed chwilą właśnie ową drogą, którą, godzinę temu, nasz wojak postępował nucąc mazurka zbliżał się wspaniały poczet oficerów francuskich nr czoło szwadronu szaserów; między oficerami był san marszałek nazwiskiem Lefebr, który w tych czasach dowodził oddzielnym korpusem. Napastnicy spostrzegli i dla tego jak niepyszni umknęli.
— O! do kata, — zawołał marszałek, zbliżając się do wrót, — pięciu poległych i kilku rannych? Musiało tu być przed chwilą dosyć gorąco!
Spostrzegłszy potem wiarusa, jak zatopiony w myślach, oparty o słup, nic nie widział, co się wkoło niego dzieje, zapytał go:
— Iluż was tu było, kolego?
Słowa to wymówiono po francusku, przetłómaczył adjutant marszałka wiarusowi po polsku, ten więc sięgnąwszy do kaszkieta ręką, odpowiedział:
— Ja sam, panie jenerale! musiałem się bronić przeciw dwudziestu może napastnikom, którzy mnie tu zaskoczyli, jak szedłem za furażem.
— Jak się nazywasz? — zapytał znowu w imieniu jenerała adjutant.
— Komorek się nazywam.
Marszałek, mając to wszystko wytłómaczonem sobie po francuzku, nie posiadał się z radości i podziwienia nad taką wielką odwagą polskiego piechura i uścisnąwszy mu rękę przyrzekł, że nie zapomni o nim, a tymczasem polecił opatrzeć mu rany, jako też i rannym nieprzyjaciołom, którzy na piasku jęczeli. Zostawiwszy potem część szwadronu z oficerem, który wziął w opiekę Komorka i rannych, sam z resztą szaserów udał się śpiesznie drogą pod Gdańsk oblegany przez nieprzyjaciół.
W kilka tygodni potem prosty żołnierz, Komorek, za waleczność, został podporucznikiem.
Następnie, gdy polskie chorągwie, towarzyszące wszędzie armii francuskiej, biły się ciągle walecznie, o czem świat cały wie, odznaczał się i nasz podporucznik Komorek po wielokroć w krwawych bitwach; a podczas wojny z Austryą dosłużył się stopnia kapitana. Wszyscy bliżsi mu towarzysze broni szanowali i kochali kapitana Komorka, bo Komorek był prawym i na każdym kroku mężnym wojakiem. Sam książę Józef Poniatowski, który tak dobrze Niemców kropił, za waleczność przedstawił go do krzyża Legii honorowej.
W kilka lat od powyższego zdarzenia Napoleon ustanowił Księstwo Warszawskie, a potem zawarł chwilowy pokój.
Wtedy po całym kraju rozłożono wypoczywające wojska; do Warszawy wraz z innemi pułkami ściągnął i ten pułk, w którym służył kapitan Komorek. W stolicy było huczno i wesoło; na placach odbywały się częste musztry i parady. Sapery brodate z toporami w ręku, grenadyery francuskie z ogromnemi bermycami na głowie i polscy wojacy; brzęcząc szablami przebiegali ochotnie ulice miasta.
Odbywała się raz parada, na której kompańja, którą dowodził kapitan Komorek, odznaczała się szczególniej przykładną, czystością, porządkiem i umiejętnymi obrotami. Po skończonej mustrze książę Poniatowski, mocno uradowany, pochwalił głośno oficerów tej kompanii i ująwszy Komorka pod rękę, rzekł:
— Kochany kolego! dosłużyłeś się na polu walki stopnia kapitana i zaszczytnego krzyża Legii, zyskałeś swem zacnem postępowaniem przyjaźń i szacunek tych, co cię otaczają; twe męztwo potwierdzają jeszcze zaszczytne blizny, które otrzymałeś na placu boju; masz więc wszystko, co potrzeba, aby cię towarzysze broni i nadal niezmiernie kochali. Ale rodzina twoja biedna, urodzenie twoje chłopskie, przyjm więc mą radę przyjazną i przemień swoje nazwisko Komorka na Komorowskiego, a ja ci przyrzekam, że ci szlachectwo wyrobię.
Książę umyślnie tak powiedział, bo wiedział, że niektórzy włościanie, jak wyjdą na piśmiennych i przejdą do innego stanu, to z ochotą przekręcają swoje nazwiska, niby dla pokazania, że do wiejskiego ludu nigdy nie należeli. Ale waleczny Komorek nie był taki; na ostatnie słowa księcia schmurzył się i rzekł:
— Dziękuję Waszej Książęcej Mości za przyjaźń i przychylne słowa, lecz proszę mi wybaczyć, że nie dopuszczę, aby się Komorowski tem szczycił, na co Komorek zasłużył! Nigdy się niskiej chaty nie powstydzę, w której się z chłopskich urodziłem rodziców, bo zły to człowiek, co się wstydzi swoich ojców.
Rozrzewniony tą otwartą odpowiedzią książę, uściskał serdecznie dzielnego Mazura i obracając się do obecnych oficerów, którym zdarzenie całe opowiedział, rzekł:
— Oto wojak waleczny! którego dziś bardziej kocham, niż kiedykolwiek.
Koledzy otoczyli wieńcem szlachetnego Komorka, wyprawili potem na cześć jego ucztę; w całej Warszawie zachwycano się poczciwością i przywiązaniem do wieśniaczego stanu kapitana Komorka.
Bodaj nasza ziemia kochana takich ludzi jak najwięcej rodziła!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Grajnert.