Dziennik wygnańca/3-ci dzień po drugim nowiu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik wygnańca |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom XIII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały dziennik |
Indeks stron |
Słońce już zaszło. Tumany kurzu czerwoniawą od brzasku przybierały barwę — hałas dzienny w szmer się zamienił — wszystko dążyło do spoczynku. Stanisławie, rzekła Marya głosem wymówki; nachyliła głowę, by mi zajrzeć w oczy, aż gęste pierścienie włosów jak kwef czarny zakryły twarz anielską. Zrozumiałem ją — ścisnąłem rękę, spojrzałem ku zachodowi i milczałem daléj — milczałem długo, aż łza gorąca padła mi na rękę. Maryo, droga Maryo, rzekłem, ujmując ją pieszczotliwie ramieniem, czegóż te łzy?... Czy wątpisz o mojéj miłości? — Ach, gorzéj, odpowiedziała Marya, wątpię o twojem szczęściu. — Ach, nie, nie czyń tego, zawołałem, jeśli widzisz mnie zamyślonym, nie przypisuj to smutkowi — nie, chwila to wieczorna zawsze na mnie tęskne czyni wrażenie. — Dzień obrazem życia całego — ranek, południe, wieczór. Kiedy jaskrawe zaświecą zorze, jaśniejącem okiem spoglądam przed siebie. Dzień przedemną! Pęka zawiązek, rozwija się nadzieja, działaniu otwarte pole, wszystko marzyć, wszystkiego spodziewać się mogę. Nic dość wielkiego, nic dość śmiałego — życie przedemną! Gdzież metę kto postawił, gdzie kamień graniczny chęci i działaniu człowieka! Niepodobne podobnem się staje. Człowiek wiele może! Ale kiedy wieczór krańce widocznego nam świata z trzech stron powoli zasuwa, koniec, kres działania mam przed okiem, myśli od niego zwrócić nie mogę, lub w miejscu stoi, lub wstecz sięga. — Przechodzę, śledzę, com zdziałał i zawsze widzę za mało, bo tylko nadzieja dostateczną być może. Co otwiera działalność, to mnie cieszy, co zamyka — smuci. Każdy wieczór przypomina mi, żem jeszcze nic w życiu nie uczynił, coby się stało pożytkiem dla mojego kraju, chlubą dla mojéj rodziny. — Zamilkłem i rzuciłem okiem na wschód, jakby już dzień nowy mógł po dopiero skończonym zaświtać. — Marya wzniosła oko niebieskie, w którem się malowało uniesienie duszy z istniejącego zakresu, i zrazu nieśmiałym, potem zachwyconym rzekła głosem: Stanisławie, z siebie tylko myśli wywijasz, nie przypuszczasz udziału drugich. Nikną w twoim zapale ludzie, siebie tylko widzisz. Wieczór, powiadasz, jest kresem działania, ależ jest także kresem ciężkiéj pracy. — Kiedyż rolnik odetchnie w rodzinnem kole, jeżeli nie przy wieczornem ognisku? Kiedyż przestają brzęczyć kajdany, jeżeli nie z gwiazdą wieczorną? Zazdrościszże tego spoczynku nieszczęściu? Zazdrościszże snów, które zwiędłą strapieniem odświeżą duszę? Z dziennem światłem ubogiemu wstaje razem i troska, skąd gdzie kawałek chleba zarobi, na który nagie dzieci wieczorem czekać będą — nadzieja go nie złudzi — nie pierwszy to poranek w jego życiu, dzień dzisiejszy będzie jak i wczorajszy: taż wzgarda możniejszych, bogatszych nieczułość, toż wymaganie próżnujących pracy nad siły, wszystko jak wczoraj tak dzisiaj. Wieczór to kończy, jest chwila, w któréj myśl staje, ale staje, by spocząć wraz z ciałem. Ach, i boleść często snem dobroczynnym ukoić się może. I matka nawet przy chorem dziecięciu zadrzemie na chwilę. Stanisławie, te obrazy z zachodzącem słońcem przed duszę wychodzą. Błogosławię wieczór, bo czuję, czem jest, nie, do czego potrzebny. Rano błagam, wieczór dzięki składam najwyższéj Istocie i spokojniéj własnego szczęścia używać mogę. — Któż z nas dwojga czuł piękniéj, czuł lepiéj? Niema porównania. Dla ciebie Karolu to pisałem.