<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Łoś
Tytuł Dziennikarz
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIENNIKARZ.


Z uderzeniem godziny trzeciej po południu otwierające się drzwi od handlu Stępkowskiego na placu Teatralnym, wyrzuciły na ulicę młodzieńca lat trzydziestu, który wyglądał, jak gdyby dopiero co wychyli? ostatni kieliszek, zalewającego wyśmienite śniadanie burgunda.
Spieszyło mu się i biegł przez ulice, nie zatrzymując się nigdzie, aż w bramie domu, nad którym była ogromna tablica z napisem: „Redakcja“.
Minął kilka sieni i zakrętów i uchylił drzwi, nad któremi też widniał mniejszych rozmiarów napis „Redakcja“.
Wszedł. Trzy nizkie i zadymione pokoiki były w tej chwili puste i mieściły w sobie tylko stoły i biura, zawalone dziennikami i papierami, książkami i popielniczkami. Okopcone ściany, przykrywały mapy i olejodruki, drzeworyty powycinane z pism, przeróżne obrazki.
Zrzucił ze siebie palto ruchem pełnym znudzenia i spojrzał na zegar, którego wskazówki dochodziły do wpół do czwartej. Ziewnął przeciągle i usiadł przy biurze, w jednę rękę uchwycił dziennik, noszący napis „Figaro“, a w drugą ołowek. Czytał... Ale to czytanie mu nie szło, bo co chwila przeciągał się na krześle, to ziewał, to wzdychał ciężko, jak skazaniec, to przerabiał nogami, jak zniecierpliwiony siedzeniem student, to się poprawiał w siedzeniu, jak człowiek, broniący się gwałtownie od ogarniającej go senności. Wreszcie przeczytał całą jednę czwartą część kolumny, zatytułowanej „Chronique mondaine“, rzucił pismo z furją za siebie i napisał na leżącej przed nim ćwiartce białego papieru z ośmnaście wierszy.
Straszliwie westchnął, ziewnął i zerwał się. Podbiegł do tuby, umieszczonej w kącie pokoju.
— Jest tam chłopieeec?
W odpowiedzi coś zaszumiało w rurze i młodzieniec w nią dodał:
— Niech tu przychodzi.
Sam zaczął chodzić po pokoju.
— Co za wściekła robota... zabijatyka! — mruczał.
W tem wyrostek, jakich zawsze kilku w redakcjach do posyłek, wpadł do pokoju.
— Co pan każe?
— Dmuchaj i przynoś mi czarnej kawy!
Chłopak pobiegł, a młodzieniec upadł na fotel.
— Tak mi się nie chce, tak mi się nie chceee... zawołał, wyciągając się, jak długi.
Ale się przemógł i uchwycił dziennik „Le Temps“. Przerzucał go, gdzieniegdzie zatrzymując się oczami.
— Nic niema w tych bibułach! — mruknął z niezadowoleniem — i on mi z tego każe zrobić sto pięćdziesiąt rubli miesięcznie... osioł!.. niech spróbuje! Katorżna robota...
Czytał... Wtem chłopak wpadł z kawą i postawił ją przed zaczytanym. Młodzieniec z pośpiechem jednakże zaczął pisać w dalszym ciągu swych ośmnastu wierszy, zacząwszy a capite i od słów „Straszny skandal“, które dwa razy podkreślił. Napisał znów wierszy piętnaście i rzucił dziennik, a kartę papieru odsunął z przed siebie gestem pełnym utrudzenia. Wypił kawę dwoma haustami, oparł się o poręcz krzesła, zasłonił twarz dłonią i zaczął mruczeć:
— Czemu ja taki niewyspany? Wczoraj żegnaliśmy Julka; to węgierskie — to djabła warte... przedwczoraj... raut u Frania... niegdyś posiedzenie „Gwiazdy“, urżnął się też ten Oleś... hi hi hi...
Długo dumał, by nagle się zerwać i uchwycić nowy dziennik, noszący tytuł „Le journal des débats“.
— Aaa... ta dziennikarska robota... katorżna robota... siedzę tu trzy godziny i kilkanaście wierszy...
Zaczął rachować wiersze...
— Trzydzieści i trzy! po cztery kopiejki... jeden rubel i coś — ot zarobek! pióro! pracuj!! jak wół! u licha...
Wtem drzwi się otworzyły, wpadł do pokoju młody mężczyzna.
— Jesteś? — zawołał — to dobrze!..
Siedzący przy biurze podchwycił, podając gościowi rękę:
— Siadaj i nie przeszkadzaj mi... mam kupę roboty... za godzinę muszę oddać do drukarni... która tam?
— Wpół do piątej.
Gość usiadł, a młodzieniec zaczął wertować trzymany dziennik. Nagle ziewnął i zawołał:
— Wściekła praca! mówię ci — to dziennikarstwo... siedzę tu już pięć godzin.
— Pięć godzin? Przed chwilą widziałem cię na mieście.
— Aaa...
Ucichło. Jeden czyta, drugi notuje coś przy swem biurze. Naraz ten ostatni znów się zerwał i pobiegł do tuby, w którą dmuchnął:
— Przysłać mi tu chłopaka!
Odwrócił się do gościa.
— Zaprosił mnie na śniadanie ten Władzio... za dużo piłem... ja nie znoszę wina...
Zwrócił się do chłopaka.
— Herbaty!
Upadł na kanapę i mówił:
Nie uwierzysz, jak nas ci redaktorowie wyzyskują. Za pół dnia takiej wściekłej, szalonej pracy, pobieram sto pięćdziesiąt... to jest gwarantuje mi tyle, ale gdzieby człowiek zdołał tyle zarobić! Siedzę tu sześć godzin i mam zaledwie trzydzieści i kilka wierszy...
Po ustach gościa przebiegł niedostrzegalny uśmiech, a dziennikarz dalej prawił:
— Człowiek się zapracowuje... trzeba przejrzeć kilkanaście dzienników, wyciągnąć co warto, a wszystko prędko... zaraz... bo już nad tobą stoją z drukarni. Podła robota! Ja się z redaktorem muszę rozmówić. Nie podobna się tak zabijać. Ot... Aaaaa... Haaaa... Uuuuu... jakie ziewanie, takie nerwowe ziewanie z nadmiaru pracy! Nie masz pojęcia, jak to dziennikarstwo wycieńcza...
Przyniesiono herbatę.
Wstał, znów usiadł przy biurze i, popijając herbatą, to przeglądał dziennik, to pisał w dalszym ciągu swych trzydziestu i kilku wierszy, a pisząc, mruczał:
— Nic w tej bibule niema... marna robota... Sara Bernhardt... to dobre... hahaha!.. trzeba napisać... katorżna praca... Aa! jak mi się też nie chce... niech jasne pioruny!
Rzucił pióro i wstał, chwytając za papier:
— Ot i masz! nie zarobiłem na obiad, ledwo na tę herbatę! a siedzę tu... która godzina?
— Kwadrans po piątej.
— Od dwunastej! pięć godzin! czterdzieści wierszy, rubel sześćdziesiąt! to mi zarobek!! bo też i w tych dziennikach nic niema. Powiedz! czy to możliwe? Siedzieć tu codzień, jak zegarek, od południa, pół dnia za taki marny pieniądz. Aż dreszcze ze zmęczenia przebiegają po ciele i takie nerwowe wycieńczenie...
Zaczął znów straszliwie ziewać, a ziewając zawezwał chłopaka i kazał mu odnieść papier do drukarni.
— Cóż tak dziś ziewasz? — zapytał gość.
— Ot, bo, widzisz, szedłem do redakcji i spotkałem tego Felka... naturalnie, poszliśmy do Stępka... burgund mi nie służy... Ledwie się wytrzeźwiłem.
— Tą herbatą?
— Ba! piłem i kawę! i zdrzemnąłem się chwilę...
— Gdzie?
— Ano tutaj! Od czegóż redakcja!
Włożyli paltoty na ramiona i wyszli.
— Brrr... — zamruczał dziennikarz, gdy go owiało mroźne powietrze — aż lepiej w mózgu po takiej pracy. Ta dziennikarska robota — to zabijatyka... kilka godzin — kilkanaście wierszy i tak człowieka z nóg zwali... Już nic nie będę mógł dziś robić, tylko spać!..

Ożarów.Wincenty hr. Łoś.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Łoś.