<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Upominek |
Podtytuł | Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891) |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1893 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków – Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Od chwili, gdy w literaturze polskiej po raz pierwszy zwrócono uwagę na jeden z najpiękniejszych przejawów twórczości ludowej, na jedną z nitek owej „przędzy myśli i kwiatów uczuć“ ludu, na przysłowia, upłynęło już przeszło trzy wieki. Jakkolwiek Proverbia polonica Rysińskiego, uważane w literaturze polskiej za pierwszy zbiór, wyszły dopiero w 1618 r., to jednakże wiadomo, że już w drugiej połowie XVI wieku autor zbieraniu ich się poświęcał i tylko skromność Rysińskiego i obojętność na sławę autorską sprawiły, iż z wydrukowaniem ich się ociągał.
Dzieło Rysińskiego jako osobne, samym tylko poświęcone przysłowiom, niewątpliwie może być uważane za pierwsze; wszakże wiele wokabularzy XVI w., między innemi dwa znane mi z lat 1580 i 1608, zawierają tak znaczną liczbę przysłów, iż niepodobna wątpić, że rozumiano już wówczas wartość przysłów dla języka i nauki, a przedewszystkiem ceniono je na równi z aforyzmami i przestrogami dla sentencjonalnej, pouczającej ich treści. W lat kilkanaście po Rysińskim ukazały się Adagia Knapskiego, później nieco po nich prace Zawadzkiego i Żeglickiego. Od chwili wydania tych dzieł, które dla badacza przedmiotu tego za podstawowe uważane być muszą, literatura paremjologiczna rozszerza się i wzbogaca już to mnóstwem prac oddzielnych, już to przyczynków, umieszczanych najczęściej w gramatykach i podręcznikach, nauce języka poświęconych.
Gdy się rzuci okiem na tę tak obszerną literaturę, której bibljografja (wliczając i artykuły w pismach) uczyniłaby z parę set pozycji, zastanawia niezmiernie mała liczba prac naukowych, poświęconych historji powstania przysłów, zwłaszcza historycznych i obyczajowych, wyświetleniu ich źródła, znaczenia i zastosowania, dziś bardzo często różniącego się od dawnego, i wogóle objaśnieniom tych przysłów, których źródło zostało zaciemnione pomroką wieków i zasłonięte nieprawdziwemi podaniami, nie już z fantazji ludowej zaczerpniętemi, ale przeważnie utworzonemi przez autorów bezkrytycznych, niemniej jednak rwących się do wyświetlania kwestji niejasnych niefortunnemi domysłami, bez zrozumienia, iż taka działalność jeszcze bardziej je zaciemnia.
Pierwszą obszerniejszą próbą naukowego opracowania przysłów było dzieło K. W. Wójcickiego (Przysłowia narodowe, Warsz. 1830 i 31 r.). Mimo wielkiego zasobu pracy, jaką autor w to dzieło włożył, jest to jednakże próba tak słaba, nierozwinięta i bezkrytyczna, iż więcej rozpowszechniła błędnych objaśnień niektórych przysłów, niż wyświetliła stron ciemnych. Upłynęło lat kilkadziesiąt, zanim na niebie literackiem ukazała się silniejsza i trwalszym blaskiem świecąca gwiazdka; była to praca A. W. Darowskiego (Przysłowia od nazwisk i miejscowości. Poznań, 1874). Dzieło to założeniem, opracowaniem źródłowem i krytycznem, a nie silącem się na rozwiązanie ciemnych zagadek drogą bałamutnych domysłów i fałszywych twierdzeń, wywołało wiele cennych a uzupełniających przyczynków i komentarzy: Walickiego, Karłowicza, Lubicza, i jest dotąd jedynem głębszej wartości naukowej dziełem, które można śmiało postawić obok niejednego z lepszych specjalnych opracowań którejkolwiek obcej literatury. Darowski wyświetlił w swem dziele początek niektórych najpowszechniejszych przysłów, dotąd nieznany lub opacznie tłómaczony.
Lecz zamiarem moim nie jest skreślenie choćby pobieżnego rysu bibljograficzno-krytycznego, gdyż wymagałoby to obszernego studjum; chciałbym tylko zwrócić uwagę na widoczną u nas pewną, że się tak odważę nazwać, opieszałość w pozbywaniu się z literackiego inwentarza etnologicznego wielu przestarzałych, bałamutnych, a żadnej, choćby najlżejszej krytyki naukowej nie wytrzymujących bajeczek, podań lub mylnych twierdzeń, przywiązanych do źródła powstania niektórych przysłów polskich i na potrzebę zastąpienia ich nowemi komentarzami, uznanemi przez powagi naukowe i bezsprzecznie, na ściśle naukowej podstawie, rozwiązującemi węzły wielu ciemnych kwestji, węzły, rozplątywane dotąd tak niezręcznie, że bywały jeszcze bardziej zacieśniane.
Przed dwoma laty prof. Józef Przyborowski, rozbierając obszernie początek wyrażenia „do siego roku“ (Bibl. Warsz. r. 1889), niezmiernie bałamutnie i na tle podaniowem wysnuwany, zauważył z naciskiem, iż pomimo wyświetlenia etymologji tego życzenia przez Karłowicza już w r. 1882 w Kalendarzu Wileńskim, dotychczas jednakże fałszywy komentarz błąka się jeszcze po pismach i dziełach. Czemu przypisać, że pomimo uznania i rozpowszechnienia, jakiego doczekała się praca Darowskiego, znaczenie wielu przysłów, których prawdziwy początek wyświetliła, ignorowanem jest przez naszych pisarzy, a mylne komentarze dawniejsze wciąż za prawdziwe są podawane. Czyż to nie godne zastanowienia, że tak nieudolną i wprost z pierwotną treścią przysłowia niezgodną bajeczkę o Filipie ze wsi Konopie, o owym szlachcicu, który jakoby miał na sejmie się wyrwać, a w rzeczywistości nigdy się nie „wyrywał“, dotąd znaleźć można we wszystkich prawie książkach dla młodzieży, w wypisach polskich; że niedawno spotkałem się z nią nawet w przypiskach do „Pana Tadeusza“, (wyd. Macierzy polskiej), pomimo, że treść tej bajeczki jest w logicznej sprzeczności z pisownią w „Panu Tadeuszu“, Mickiewicz bowiem wyraz konopie pisał przez małe k, nie poczytując wcale wyrazu tego za nazwę miejscowości. Ileż to jeszcze razy słyszeć i wyczytać dziś można, że „Sas“ w przysłowiu: „jeden do sasa, drugi do lasa“ oznacza Augusta II Sasa, a „las“ Stanisława Leszczyńskiego, chociaż to nie ma żadnego związku z historją, czego dowiódł niezbicie już przed 20 laty Darowski cytatami z autorów XVI w.
Nie rozbierając przyczyn tego bądź co bądź ciekawego zjawiska, o którem prof. J. Przyborowski mówi, że „ma ono do pewnego stopnia znaczenie psychologiczne, bo pokazuje dotykalnie, jak trudno jest wydrzeć ludziom wyobrażenia najprzewrotniejsze, jeśli one pochodzą ze szkoły lub zaszczepione zostały przez osobistość uchodzącą za powagę naukową“, przejdę pobieżnie historję kilku powyżej wzmiankowanych przysłów, zestawiając mylne dawniejsze komentarze z obecnemi prawdziwemi, i odsyłając po obszerniejsze i wyczerpujące wywody do źródeł.
Życzenie do siego roku do zbiorów przysłów polskich wprowadził pierwszy Wójcicki (Przysł. nar. I. 200) i objaśnił (cytując z kalendarza polskiego na r. 1714, której to jednakże cytaty w żadnym kalendarzu na rok ten nikt odszukać nie zdołał), że powstaniu życzenia tego dała powód niejaka Dorota, czyli zdrobniale Dosia, niewiasta niezwykłej bogobojności i cnoty, która doczekała się przeszło stu lat wieku. Życzono więc sobie wzajemnie, aby takiego podeszłego wieku, w szczęśliwości spędzonego, doczekano, czyli Dosiego (!) roku. Prócz tego wyjaśnienia, a raczej zaciemnienia kwestji, dzięki Wójcickiemu najbardziej rozpowszechnionego, krążą jeszcze i inne, niemniej fantastyczne, wszystkie jednak fałszywe.
Tymczasem w wyrażeniu do siego roku, siego jest dopełniaczem staropolskiego zaimka wskazującego si, spotykanego w najstarszych pomnikach języka polskiego. Życzę ci do siego roku znaczy więc: życzę ci doczekania tamtego przyszłego roku, a nie Dorociego lub Dosinego roku. O życzeniu tem pisali obszernie: Karłowicz (w Kalendarzu Wileńskim E. Orzeszkowej na r. 1882), a najbardziej wyczerpująco prof. J. Przyborowski („Dosia“ wobec nauki, Bibl. Warsz. r. 1889).
Pana Filipa z Konopi wcielił do zbiorów Rysiński, jednakże w formie zupełnie różnej od obecnie używanej. W centurji XVI jego „Przypowieści“ z r. 1618 czytamy: „wymknął go, jak Philipa z konopi“. W tej formie i zastosowaniu przysłowie to należy już do rzędu t. zw. zmarłych; w dzisiejszej zaś t. j. „wyrwał się, jak Filip z Konopi“, znajdujemy je po raz pierwszy w bardzo cennem a prawie nieznanem dziele niewiadomego autora p. t. „Flores trilingues“, wydawanem w r. 1702 w Gdańsku. Niefortunną bajeczkę zaś o szlachcicu Filipie zawdzięczamy ks. Bened. Chmielowskiemu, autorowi Nowych Aten (Lwów, r. 1745, cz. I), który ją albo własnym stworzył konceptem, albo też ze słyszenia zapisał. Chcąc objaśnić powstanie przysłowia, mówi on na str. 75: „Filip ze wsi własnej Konopie, będąc za Augusta I posłem na sejmie piotrkowskim, w swoim odezwał się interesie; krzykniono: Panie Filipie z Konopi, wyrwałeś się, jako pisze Cnapius in Adagiis“. Powoływanie się Chmielowskiego na dzieło Knapskiego naprowadza na myśl, iż bajeczkę tę podsunął mu ktoś, zapewniając, iż ją w Knapskim wyczytał, gdzie, jako żywo, niema śladu ani przysłowia, ani jego wykładu. Mimo tak widocznego fałszu, koncept Chmielowskiego powtórzył Ambr. Grabowski (Przypow. dawnych Polaków), później Wójcicki (Przysł. III. 146), a z ich dzieł rozpowszechnił się on po całej literaturze.
Prawdziwym ojcem tego przysłowia nie jest jednakże sejmikowy krzykała Filip, ale najpospolitszy, tchórzliwy szarak, czyli zając, przezywany w wielu okolicach Filipem, w wielu zaś Jaśkiem, Maćkiem, Szczepanem, tak samo jak bociana zowie lud Wojtkiem i t. p. Wskazuje to sama pierwotna forma przysłowia, mianowicie: „wymknął go...“ t. j. spłoszył, wygnał, wypędził tak, jak zająca, ukrywającego się w konopiach przed okiem psów i myśliwych. W tem samem znaczeniu i tejże formie używa przysłowia tego, bodaj czy nie pierwszy, Rej w „Zwierzyńcu“, str. 110, pisząc:
Cóż wżdy się z nami dzieje, iż tak nic nie dbamy,
Jako Philip w konopiach prawie ulegamy.
Powszechnie dziś używana forma „wyrwał się“ powstała ze stopniowej zmiany pierwowzoru: „wymknął go“ zamieniło się na „wymknął się“, a to ostatnie na synonim „wyrwał się“. Dzisiejsze zastosowanie przysłowia jest zupełnie odmienne od pierwotnego: mamy tedy tutaj dwa przysłowia różnego znaczenia, choć wyszłe z jednego źródła. Tak więc widzimy, że „Filip“ nie był posłem sejmowym, ani „konopie“ nazwą wsi, jak to dotąd jeszcze słyszeć można. Przeciwko panu Filipowi o niezasłużony rozgłos walczył piórem pierwszy Darowski (str. 110), po nim obszerniej i wyczerpująco dr. Józef Rostafiński (Legenda o Filipie z Konopi).
„Jedno sa sa, a drugie do lasa“, tak brzmi u Rysińskiego (cent. V) przysłowie, które dzisiaj zamieniło się na: „jeden do sasa, a drugi do lasa“. U Zawadzkiego (Gemmae latinae, str. 52) czytamy: „jeden sasa, drugi do lasa“. Przysłowie to nie mogło powstać za czasów Augusta II i St. Leszczyńskiego, czego szeroko, bo aż na 18 stronicach dowodził Wójcicki (III, str. 84—102), a za nim inni, z tej prostej przyczyny, iż jest od wypadków owej doby daleko starszem. Jedna cytata z autora XVI w., który przysłowia tego użył, wystarczy do zrozumienia, skąd wzięło początek. Ks. Gilowski w „Postyllach“ czyli kazaniach, drukowanych w roku 1579, pisze na str. 127: „trudno ma wóz dobrze iść, kiedy jeden stary wół ciągnie dobrze sa sa, a drugi młody do lasa, potrzeba sworności“. — O przysłowiu tem pisał obszerniej Darowski (str. 45).
Taką jest historja trzech powyższych przysłów, których początek rozmaicie, a zawsze fałszywie dotąd wykładano, nie zwracając uwagi na wyniki nowszych, ściślejszych poszukiwań, które na nie prawdziwe światło rzuciły. Ramy artykułu tego nie pozwalają mi przytaczać więcej przykładów; to pewna wszakże, iż między przysłowiami polskiemi mało jest takich, których nieznanego początku nie strojonoby w podaniowe lub historyczne szaty, gwałtem do danego przysłowia przykrajane, chociażby wcale do niego nie pasowały. Mniej lub więcej zręcznie utworzone podanie, z ust do ust podawane, przez wieki krążyć może w narodzie i za prawdziwe uchodzi; z chwilą jednakże, gdy umiejętna i sumienna krytyka niezbitemi dowodami je obali i odmówi mu wpływu na powstanie jakiej myśli lub wyrażenia, ujętego później w przysłowie, winniśmy starać się o zastąpienie go wykładem nowym, uznanym i czyste ziarno prawdy zawierającym.
Pan „Filip“, który nigdy światła nie widział, a więc i sejmu; „Dosia“, która, jeśli sto lat przeżyła, doznała już przez to nie małego dowodu łaski opatrznościowej, i inni tym podobni bohaterowie za wykreślenie ich z ksiąg pamięci ludzkiej żadnego do nas żalu mieć nie będą.
Nic zmienniejszego, nic lekkomyślniejszego, nic bardziej nieuchwytnego, nic wreszcie mniej mającego podstaw, nad to, co się nazywa opinją świata.
Ci, którzy wyrokują o żyjącym człowieku, sądzą go najczęściej zaślepieni uczuciem przyjaźni lub niechęci, sympatji lub antypatji, powodowani miłością własną, wspólnością lub sprzecznością interesów, lub mierzą go miarą swojego ja; bardzo często świat ocenia człowieka według kilku faktów lub jednego tylko, najpospoliciej z powierzchownych i pozornych cech i oznak, a nawet z form zewnętrznych.
Wszystko staramy się zbadać, nim sąd o czem wydamy, pragniemy nawet rzetelnie nasze badanie przeprowadzić, uczynić jaknajgruntowniejszem, bo z wielu powodów chodzi nam o gruntowność sądu. Tylko żyjący człowiek wyjęty jest z tej ogólnej zasady i rzadko kto, nim sąd wyda, stara się bezinteresownie samą istotę ocenianego człowieka poznać.
I taki to jest sąd bliższych.
Dalsi zaś, ci, którzy nie znają osobiście pacjenta opinji, sądzą go z odgłosu odgłosów, z tego, co wydobędzie się na jawnię publiczną, sądzą według prądów chwili, zmiennych i chyżych jak czas, według stronnictwa frakcji, towarzystwa, kółka, do którego należą, według warstwy spółecznej i towarzyskiej, stanu, rzemiosła i t. d.
Możnaż się spodziewać sprawiedliwego sądu opinji świata? Można; ale trzeba umrzeć i czekać tysiąca lat... a i to jeszcze...
Niema wdzięczniejszej roli nad serce naszego chłopa, aby tylko umiejętna, kochająca i wytrwała ręka wzięła się do jej uprawy, a zaiste stokrotny plon wyda.
Literatura pamiętnikowa, a w szczególności autobjograficzna, dostarcza materjałów niezbędnych dla historyka, cennych, aczkolwiek nie tak często, ani szczęśliwie uwzględnianych, dla psychologa. Jestto wszakże materjał zarazem pociągający i zdradny; aby z niego prawdę istotną wydobyć, obadwaj: psycholog i historyk, winni sobie ręce podać do tej roboty. Zachodzi tutaj mianowicie taka komplikacja nieunikniona, szczególne koło błędne, że im wybitniejszą jest osobistość pamiętnikowa a tem samem ciekawsza jego opowieść, z tem większym rozmysłem, logiczniej bodaj lub barwniej, lecz zarazem dowolniej, układają się w niej wypadki.
Jedno jest przecie miejsce w tego rodzaju utworach, gdzie i z bezpieczeństwem większem i z przyjemnością wolno zaufać pamiętnikarzowi: kiedy do młodych lat swoich sięga po wspomnienia. Bywa wtenczas i szczerszy i dokładniejszy nawet, a co za tem idzie, prawdziwszy. Sprawdzał to każdy, ktokolwiek często karty pamiętnikarza przerzucał, bez względu na kart tych pochodzenie. Tak, nigdzie nie jest bardziej pouczającym św. Augustyn, niż kiedy w upokorzeniu kreśli obraz burzliwej w Kartaginie młodości, i pierwszej przyjaźni, i duchowych walk pierwszych. Grzeszny Jan Jakób, jeśli wolno zestawić dwa kontrasty również blizkie może jak jaskrawe, we wstępnych wyznaniach najmniej kłamie. Zapalony jego wielbiciel, Józef Wybicki, że swojskich poszukam sprawdzianów, niezbyt często pobieżny, szczegółowo rozpowiada, jak za Plutarchem zasiadywał się u Załuskich, lub też zatrzymuje się z lubością nad pobytem berlińskim i pierwszem z piękną Kunegundą spotkaniem. Ośmdziesięcioletni Koźmian nie zapomina o medalu diligentiae, jaki mu na egzaminie publicznym przypięto do piersi; szary i mało sympatyczny Matuszewicz żywo maluje szkolne sprawy i sukcesy. Podobnież sztywny Talleyrand przyjemną sprawia niespodziankę czytelnikowi „Pamiętników“, kiedy z upodobaniem do lat dziecinnych powraca i opisuje fotel i suknię koronkową swojej babki, pani de Chalais, u której się chował, kiedy miał lat pięć. Zgrzybiały i zgnębiony ks. Adam rozgrzewa się i wypogadza, gdy pałacyk powązkowski staje mu w pamięci; wielomównie wspomina wówczas zabawy chłopięce, wyraźniej od współczesnych maluje minioną generacją i daje, mimo woli prawie, niezrównany obraz obyczajowy.
W poważnem spostrzeżeniu ułamkowem, do którego bezliku możnaby mnożyć przyczynków, kryje się może jakaś racja wyższa i niepospolita. I czyż właśnie nie kryje się ona pod tą prawdą banalną, że młodość jest przyjemna? Albowiem wydaje się być własnością ogólną wrażeń przyjemnych, za jakimś może wyjątkiem, potwierdzającym regułę, że są słabsze a bardziej długotrwałe od równoległych wrażeń przykrych, które posiadają natomiast wyższy stopień napięcia i łatwiej zacierają się w pamięci. Może to nawet jedyna między niemi nieuchwytna różnica przedmiotowa. Tym sposobem pamięć nasza, zwłaszcza, gdy we własną, osobistą, przeszłość spoglądamy, staje się jak owe krzywe zwierciadła, w których odleglejsze przedmioty łagodniejszemu ulegają skrzywieniu.
Szkoda, że tu niema mojego wieszczbiarza, onby mi wytłómaczył sen tej kobiety, sen też mój, który śniłem ja przed godziną. Kobieta śniła, że mnie chcieli zabić... słudzy moi! wierni moi! Czemuż to nie?
Mnie się śniło, że trzymałem świat na swojej dłoni — ot tak. I plułem na niego i podrzucałem go w górę, niby tacę jaką, tacę czerwoną, bo był od śliny mojej cały krwawy. Na tacy stał Aecjusz i wziąwszy się pod boki, śmiał się ze mnie, ach śmiał się wołając: „Atla głupi!“ Aż ten świat i Aecjusz, i co było na tacy, wszystko to mi spadło, niby skała na głowę i zmiazdżyło mnie, spłaszczyło samego tak, że stałem się jako taca owa duża, płaski!... i pluć na mnie zaczęli drudzy potem tak, że stałem się jako taca owa cały krwawy. Co ten sen znaczy? Co sen tej kobiety? i wróżby wczorajsze mojego wieszczbiarza?
Ha, ha, ha!... Atlo, ty bać się zaczynasz,
Aecjusz miał ci prawo powiedzieć, żeś głupi,
Boś głupi! głupi! naprawdę głupi!
— Tobie bać się? Atli bać się?...
— A czemu nie?
— „Atlo, strzeż się“, mówił mi wczoraj mój wieszczbiarz. „Żmija jakaś wkoło szyi twojej się obwinie i ukłuje cię żądłem swojem w tej chwili, gdy się ty nachylisz ku niej ustami“.
Wyczytałem to w pergaminach i słyszałem od mądrych ludzi, że na świecie ciągle było jedno i jedno: burza i cisza naprzemiany... nic więcej. Burza, to znow cisza!... znow burza! znów cisza!...
Tfy! paskudztwo!... A tożby powinno coś być w pośrodku. Jakieś połączenie! Żeby człek nie zwarjował!...
Nic z tego niema... Jedno tamto tylko... Tfy...
No, to i może... po burzy, czem ja jestem — po tym świście bicza, którym ja świat smagam — ta Roma, którą smagam, ten świat, który smagam, doczekają się, że Atla król Hunnów się zwali?
He, he, he, i Świnia, co się zwie Romą, znów ryj swój z pod krwi tej, com ją rozlał, podniesie? Ten szlam brudny, wodnisty, który ja zamiatam, znowu pod nogi ludzi podpłynie, obejmie ich do pasa, do szyi, pod gębę — i... i będzie znów cisza, jako była przedtem?
I moje zdrowe drzewo, o zdrowych gałęziach, które chciałem, zniszczywszy ten szlam, zaszczepić, padnie samo w te brudy... w tę Romy kulturę... i... i będzie znowu cisza, jak głosi pergamin.
— „Atlo, strzeż się!“...
A czegóż ja się strzedz mam, niech mi kto powie?...Toć rzecz jasna, te sny wszystkie, te wróżby wieszczbiarza. Owa żmija przecie, co mnie ma ukąsić, toć nic innego, jak ta dziewka moja, ta Ildyka, ślicznotka, którą wraz sobie biorę! Oj, obwinież się ona wkoło szyi mojej!... obwinie jako żona!... i będzie mnie całować! Miłość ma żądło... tem żądłem chuć jest... zwyczajnie kobieta... to i widzisz, mój mądry!... Wieszczba twoja się spełni... rzetelnie spełni!... Tylko... czego ja strzedz się mam tego wszystkiego? I owszem, i owszem... niech mnie ona ukłuje! tem żądłem niech mnie najmocniej ukłuje! I owszem, owszem wcale ja nie od tego...
Znów kobiecie tej tam śniło się, tej wieszczce, że mnie słudzy moi, moi blizcy zabiją.
Rzecz dobra!... kto zabije? Czy czasem nie mój Ernak?... mój synek maleńki? mój konik drogi. A jak on mnie dziś ściskał, jak mnie całował, kiedym wrócił z drogi, a on mnie witał. (Z dziwną czułością) Mój Ernaczek!... mój szczurek!... moje pocieszenie!... (Po chwili) Więc... kto zabije, jeżeli nie on? Bo on, kiedy zły jest, a ja się z nim bawię, to mi grozi zawsze, że mnie uśmierci... I bije mnie — tak bije — po głowie bije! Ha, ha, ha, więc kobiety tej sen znów się ziści.
Tysiąc miast jeszcze stoi niezburzonych. Tysiąc zburzyłem. Lecz tysiąc stoi jeszcze.
Aecjusz jeszcze żyje...
Żyć nie powinien.
I Roma jeszcze zdrowa...
Zdechnąć powinna!...
Nie! ja nie umrę... mnie jeszcze nie pora... Jutro zaraz się zbiorę na nowe łowy. Krwią zaleję znowu cały ten chlewek, co od Słupów Herkulesa aż po morze Egejskie się ciągnie... Pokaż Atlo, jak ty umierasz!... Pokaż!
Ot... róg wezmę — zatrąbię — znak dając, żem wstał już. I kiedy lud mój granie to posłyszy, powtórzy je najpierw w tem mojem mieście. Pójdzie ono potem od siedziby do siedziby, koleją przez ziemię, aż do brzegów morza, gdzie je już tylko same morskie foki i białe niedźwiedzie na lodach pojmą.
I Aecjusz je usłyszy i spyta: kto trąbi?
— „Atla — odpowiedzą mu tam w Rawennie — Król Hunnów wstał ze snu, na swoje wesele, więc taki znak dają, że on się zbudził“.
Kiedy mi, małemu dziecku, opowiadano o królu Kraku, że miasto nasze uwolnił od strasznego smoka, pożerającego setki ówczesnych baranów, czułem się zobowiązanym do wielkiej wdzięczności dla tego pana głównie ze względu na baranów, do których już od wczesnego wieku miałem wielką sympatją i życzliwość.
Później jednak przekonałem się, że nie miałem znowu tak wielkiego powodu być wdzięcznym IMci Panu Krakowi, bo jakkolwiek dzięki jemu smok już nie pożerał moich ulubionych baranów, ale je za to pożerały inne smoki mieszkające w mieście, ubrane w surduty, kapelusze i, o zgrozo, w jedwabne suknie i mantyle.
Dla nich to setki baranów padały w szlachtuzie pod rzeźnickim nożem. Różnica była tylko ta, że gdy dawniejszy smok miał siedem czy dziewięć głów (bo tego jeszcze nowsze badania historyczne nie skonstatowały dokładnie), to dzisiejszy smok ma tysiące głów, a co gorsza tysiące żołądków, w których, jak w grobowcach, spoczywają ciała poćwiertowane moich ulubionych niewiniątek.
Gdym podrósł trochę i dojrzał na umyśle, dowiedziałem się ze zgorszeniem, że oprócz owych czworonożnych ulubieńców moich, istnieją także barany dwunożne, stworzone na obraz i podobieństwo boskie, a które także mają swoich amatorów, co je strzygą i zarzynają dla własnej korzyści.
I dla tych baranów uczułem w sercu wielką litość, jak wogóle mam ją do wszystkich istot słabszych, uciemiężonych i wyzyskiwanych. A czyż jest stworzenie bardziej wyzyskiwane od barana? Począwszy od owego biblijnego barana, pradziadka wszystkich późniejszych baranów, którego anioł przedstawił Abrahamowi do zarznięcia w miejsce jego syna, Izaaka. Bardzo to ładnie było ze strony anioła, że nie pozwolił dla jakiegoś widzimisię zabijać, tak mir nichts dir nichts Izaaka, skoro ten był całkiem niewinny. Ale, pytam się, co zawinił ten poczciwy baran, że go na śmierć skazano.
Od tego czasu tak weszło w modę poświęcanie baranów za inne stworzenia, że nawet taki świątobliwy patryarcha jeden, drugi, jak przeskrobał co Panu Bogu, to dla przebłagania Go, zamiast siebie ukarać: uciąć sobie kawał nosa, ucha albo bodaj końca palca, lub zrobić coś podobnego, — brał sobie barana i dawaj, rznąć go Panu na ofiarę za swoje winy.
Za przykładem patryarchów panowie królowie Judy i Izraela, także, jak się posprzeczali ze sobą, zamiast się wyzwać na rękę, ubierali w szyszaki i pancerze trzody dwunożnych baranów swoich i pędzili je na siebie, żeby się wzajem zarzynali.
No a u nas? Iluż to baranów na sejmikach i elekcjach na skinienie tego lub owego smoka, brało się do szabel i kaleczyło sobie baranie głowy. I teraz gdzie spojrzeć, czy na polityczne stronnictwa, czy na literackie obozy, artystyczne upodobania, wszędzie spotykamy trzody baranów, które pędzą na oślep za swojemi przewódcami i gotowe się rzucić naprzód i tratować, bo taka już natura barana, że tchórz w pojedynkę, w kompanji gotów pędzić nawet w ogień. Widziałem raz takie stado baranów pędzące w płomienie. Chwyciłem najbliższego za kudły i przytrzymałem, aby choć jego jednego ocalić. Ale kopnął mnie w piersi kopytami tak mocno, że się przekopystrzyłem na ziemię, a mój baran, jak się nie wyrwie, jak nie poleci — prosto w ogień. — Od tego czasu, miły Boże, iluż-to dwunożnych baranów kopało mnie, gdy im chciałem zrobić dobrze! To mnie jednak nie wyleczyło ze słabości do tych poczciwych stworzeń i dziś jeszcze, gdzie mogę, chwytam je za kudły, za ogon, gdzie się da, i odciągam od ognia i smoków.
A że w pismach Twoich, zacna Pani, wyczytałem także dużo współczucia dla biednych baranów i chęci ratowania ich, więc pozwól, że w dwudziestopiątą rocznicę Twojej zacnej i skutecznej działalności przeciw różnym smokom społecznym, ośmielę się poświęcić Tobie tych kilka słów o moich baranach.
Słowami Józefa Szujskiego, (Wydanie zbiorowe, Serja III, Tom I, str. 146) wypowiem myśl, której pracą życia całego usiłowała służyć autorka „Meira Ezofowicza“, „Nad Niemnem“ i t. d.
„Pierwszym artykułem wiary naszej jest powołanie wszystkich do pracy obywatelskiej, bezwzględna kompetentność każdego stanu, stronnictwa, wyznania. Siła narodu albowiem polega na przyjmowaniu i asymilowaniu, a nie na wyłączaniu i odrzucaniu. Chlubą narodu jest pozyskiwanie nowych obywateli“.
Każdy człowiek jest żywym kwitem, wydanym jego matce na przebyte przez nią cierpienia.
Z dziesięciu ludzi, śpieszących na głos wołającego: „ratunku!“ dziewięciu podąża tam przez ciekawość.
Jeden ze współczesnych poetów hiszpańskich powiedział: „todos los justos por un bueno“ (wszystkich sprawiedliwych za jednego dobrego). Miał on naturalnie na myśli fanatyków sprawiedliwości, a więc szaleńców, w których mniemaniu, nie sprawiedliwość istnieje dla ludzi, ale ludzie dla sprawiedliwości. Ponieważ zaś życie samo jest wielkiem okrucieństwem tak dla „sprawiedliwego“, jak i dla jego bliźnich, i ponieważ konsekwencje „sprawiedliwości“ są tylko przepełnieniem miary okrucieństw, więc prawdziwie sprawiedliwym może być tylko człowiek dobry i przebaczający, przebaczający, stosownie do swego charakteru, albo nietylko sobie, ale także innym, albo też nietylko innym, ale także sobie.
Poczucie sprawiedliwości może być właściwe tylko człowiekowi, na wskróś demokratycznie usposobionemu.
Prawdziwe wolnomyślicielstwo, prawdziwa demokracja, prawdziwy altruizm — możliwe są tylko we wzajemnem połączeniu.
Dążność do zachowania właściwości plemiennych i wstręt do tępienia narodowości są polem, na którem mogą się zejść i podać sobie po bratersku ręce szlachetni konserwatyści ze szlachetnymi postępowcami: jedni pragną istotnie zachowywać, konserwować; drudzy szanują wolność jednostek i plemion.
„Wielcy ludzie“, z gatunku kanibalów, są dla narodów bardzo kosztowną zabawką. Dobrobyt, zdrowy rozsądek, moralność... wszystko to składa im się w ofierze.
Akcje z głupoty ludzkiej są najpewniejszemi. Stowarzyszenia, oparte na takich akcjach, będą istnieć wiecznie.
Gawiedż (t. j. ludzkość) najłatwiej daje się porywać i entuzjazmować gienjalnym egoistom, t. j. indywiduom, które tylko swoją korzyść mają na widoku. Motywa egoistyczne są dla niej odrazu zrozumiałe; dla jakich zaś tam idej abstrakcyjnych ma ona zmysły zamknięte. To nam objaśnia powodzenie Napoleonów i innych tego rodzaju opryszków, dla których miljony ludzi poświęcały życie i wszystkie dobra swoje.
Za największych w oczach tłumu uchodzą ci, co streszczają w sobie dzikość awanturniczą i dezorganizacyjną końca przeszłego i początku bieżącego stulecia, Bismark zaś — dzikość uorganizowaną współczesnej nam epoki.
Są dwa egoizmy: egoizm zadowolenia z siebie i egoizm smutku. Pierwszy jest wrodzony, drugi rozwija się wskutek cierpień i nieszczęść. Pierwszy robi ludzi szczęśliwymi, drugi nieszczęśliwymi.
Pochlebstwo jest potęgą.
Nasza obecna nerwowość jest krokiem do zdziczenia... Rozwój umysłowości daje tylko wtedy rękojmię postępu w uspołecznieniu, kiedy towarzyszy mu uspokojenie temperamentu i wzmocnienie charakteru.
Najbardziej imponuje ludziom powodzenie. Miarą powodzenia mierzy ogół wartość człowieka.
Pewnik filozofji polskiej: Tańczę, więc jestem.
Najbezmyślniej bywają oceniane wyroby literackie: od wiersza lub stronicy. Perła, ziarno, kawałek złota lub kawałek kału są jednakowo opłacane, mają jednakową wartość, byle posiadały te same rozmiary.
Jeżeli, pod względem zdolności zainteresowywania żądnych coraz nowych wrażeń czytelników, Eliza Orzeszkowa ustępuje niektórym innym mniej lub więcej głośnym opowiadaczom, to za to pod względem głębokości myśli, pod względem obywatelskości, pod względem poważnego pojmowania zadań społecznych, stoi ona bez zaprzeczenia najwyżej z pomiędzy wszystkich powieściopisarzy polskich.
Gdyby taki n. p. Meir Ezofowicz był napisany w jednym z języków bardziej rozpowszechnionych, zostałby bez wątpienia zaliczony do pierwszorzędnych arcydzieł literatury wszechświatowej.
W czasach ostatnich urządzano niejednokrotnie pochody historycznych grup i postaci dla uczczenia chwil ważnych; wskrzeszały one widomie pamiętną przeszłość. Gdybyśmy mogli w dniu dzisiejszym utworzyć pochód podobny, jakażby wspaniała procesja rozpostarła się przed naszemi oczami! Powstałe z myśli twórczej przepływały-by w orszaku świetnym antyczne postaci cezarów, patrycjuszów i wodzów, iskrzyłyby się zbroje legionów, nadchodziłby tłumny plebs, i zamyślone dzieci rzymskiej Judei, i harde załogi wolnych synów morza — piratów, i niewolnicze szeregi atletów...
A dalej — zalegliby szeroko gościniec posłańcy od światów naszych: Z „Nad Niemna“ i z „Nizin“, z „Onwilu“ i „Ongrodu“, z szlacheckich dworów i chaty „Chama“, z dzielnic żydowskich i magnackich pałaców, ze stron sercu blizkich i z dalekiej obczyzny.
Płynęłyby i płynęły te wielkie fale ludzkie w szeregu zwartym, a tak szerokim i długim, że ledwieby go oko olśnione dosięgło.
„Wielcy ludzie“, mówi przypowieść indyjska, „są jak wielkie drzewa: dają cień innym, a same stoją w słonecznej spiekocie; dla innych rodzą owoce, ale nie dla siebie“. I my mamy potężne drzewo takie w Nadniemeńskiej krainie; cześć mu więc, wdzięczność i chwała!
...Byłto dom arystokratyczny, po mieczu i po kądzieli, a zwłaszcza po kądzieli chwalebnie bardzo zapisany w naszych dziejach. Było w tym domu dwóch chłopców, od dziesięciu do dwunastu lat mniej więcej; mieli guwernantkę, Angielkę i guwernera starego Francuza, umieli zatem mówić po angielsku i po francusku, każde z nauczycieli wlało w nich mowę swego narodu, tylko, na nieszczęście, ani ojciec, ani matka, ani nikt inny, nie wlał w nich mowy ojczystej. Żaden z tych chłopców nie umiał po polsku, albo raczej, żeby w niczem prawdzie nie uchybić, trzeba powiedzieć, że ci potomkowie dawnych hetmanów i kanclerzy mówili trochę po polsku, ale z wielką trudnością i z takim akcentem, jakby mówił jakiś cudzoziemiec, który dla osobliwości kilka wyrazów naszego języka wymawiać się nauczył.
Otóż ja miałem tych małych Polaków oswoić trochę z językiem polskim, przyzwyczaić ich do dźwięków, które dotychczas prawie obce były dla ich ucha. Nie myślano jednak z tym językiem polskim wielkich robić ceremonji, ani zaprzęgać chłopców do porządnej nauki. Broń Boże! O dwunastej w południe kończyli oni swoje lekcje z nauczycielami, którzy ich w rozmaitych przedmiotach i rozmaitych językach europejskich kształcili, i o tym czasie aż do śniadania mieli godzinę wolną, przeznaczoną na wypoczynek i użycie świeżego powietrza w domowym ogrodzie. Na tę godzinę wolną miałem ja przychodzić i rozmawiać z nimi po polsku. Jak widzicie, nie wiele się tem zaszczytu mowie ojczystej robiło i malcy nie wielkiego też mogli nabrać wyobrażenia o przedmiocie naukowym, który tak na szary koniec się spychało.
Obaj chłopcy byli ładni, jak amorki, i tem chwycili mię odrazu za serce. Ale przy tem byli żywi, jak iskry, i swawolni jak młode źrebki. Kiedy w południe wybiegli na ogród, ani sposób było utrzymać ich choć chwilę na miejscu. Naturalnie, wysiedzieli się już i pewnie wynudzili przez parę godzin, więc teraz chcieli sobie powetować i pobujać swobodnie na wolnem powietrzu. W każdym kącie było ich pełno, tylko nie przy mnie, biegali na wszystkie strony, gonili się, bawili z psem, przez sztachety zaczepiali ogrodniczków od sąsiadującego z ich domem ogrodnika, odzywali się do guwernera lub do guwernantki, gdy się które z nich na chwilę pokazało, tylko mnie unikali, jak zapowietrzonego. Byłem przeszkodą w ich zabawie i mówiłem do nich językiem, który im sprawiał trudność i którego pewnie z tej tylko przyczyny nie lubili. To wystarczało, ażeby się trzymali odemnie jak najdalej. Rozumiałem to i po części usprawiedliwiałem ich przed sobą w duszy, ale mimo to sytuacja moja była arcy-nieprzyjemna. Byłem tam po to, ażeby z nimi rozmawiać, a nie mogłem tego robić, bo mi prawie zawsze brakowało interlokutorów. Nawoływania nie pomagały, bo albo ich nie słyszeli, albo nie chcieli słyszeć, albo, w najlepszym przypadku, odpowiedziawszy mi jedno lub dwa słowa, znikali w drugiej stronie ogrodu. Męczyłem się bezczynnością i niemożnością wypełnienia swego obowiązku, jak każdy człowiek, który widzi, że wszelkie jego usiłowania na nic się nie zdadzą. Guwernantka i guwerner przychodzili mi czasem w pomoc, upominając chłopców, by ze mną rozmawiali, ale i to nic nie pomagało, a ten stary Francuz, który często siadywał zdaleka pod drzewem i w milczeniu coś rozpamiętywał, musiał sobie nieraz pomyśleć:
— Ci Polacy to bardzo lichy naród; ich cywilizacja, język i literatura muszą być djabła warte, jeśli ci, których stać na to, chcąc dzieci swe wykształcić na ludzi, robią je najprzód cudzoziemcami...
Czy to prawda, co niektórzy arystarchowie głoszą, że „poezji oryginalnej przed Mickiewiczem w Polsce nie było,“ że on pierwszy czarodziejskiem dłoni swej dotknięciem z lutni narodowej potężne a niesłyszane dotąd wydobył dźwięki? Tak... edycja wileńska pism Adamowych (1822—1823) jest w dziejach poezji, a szczególniej liryki naszej, nader ważną epoką. Słusznie widzimy w niej poranek owego dnia, który bogactwem barw a harmonją tonów kołysał ducha przez pół wieku blizko i podartą siermięgę nędzarza blaskami purpury królewskiej złocił. Cała spuścizna po Zygmuntowskiej, Jezuickiej i Stanisławowskiej dobie nie wytrzyma porównania ze żniwem dwunastolecia, które trwa od r. 1822 do 1834. Pomniki tej chwili, mnogie a okazałe, wznoszą się wysoko, niby świątyń szczyty, ponad skromne budowle długich łanów przeszłości. Nie będziemy się tu zastanawiali nad czynnikami, które w zaraniu XIX wieku uskrzydliły ducha poetów. Powiemy tylko, że tak zwany romantyzm, jaskrawa przeciwstawnia encyklopedyzmu, był u nas nietylko prawowitym jego następcą w porządku dziejowo-psychicznych zjawisk, ale i bezpośrednim wykwitem silnego uczucia, zrodzonego na łożu katastrof. Ziemia, krwią uznojona, bujne wydała plony... Myliłby się jednak ten, ktoby sądził, że liryka nasza od roku 1822 jest już nawskróś oryginalna, a skromne trzech stuleci ubiegłych wiano żadnych pereł drogocennych w sobie nie kryje. Związek między dniem wczorajszym a dzisiejszym jest zawsze ścisły, potęga umysłów ludzkich rozmaita, a jak z dodatnich warunków nie korzystają mierności, tak nad ujemnemi odnoszą przewagę natury wyjątkowo uzdolnione.
Gdyby nam szło wogóle o potężne wyrazy głębokiego uczucia, znaleźlibyśmy ich niemało w kronikach, dyjarjuszach sejmowych, płodach publicystyki, w różnych, jednem słowem, odgłosach piśmiennych dalekiej przeszłości; ale mając na względzie zarówno treść jak i formę, szukać będziemy najwyższych tonów liryki wyłącznie pośród dzieł, ujętych w pewne karby artystyczne. Przejrzyjmy kolejno zwierciadełka, odbijające w sobie najsilniej sferę uczuć erotycznych, rodzinnych, religijnych, socjalnych i patryjotycznych.
Jako śpiewak miłości, ze szczególną mocą przemawia do nas językiem starej Romy Jan Kochanowski w elegji trzeciej księgi pierwszej. Uwikłany w sieci zdradliwej syreny, żywemi kolorami maluje stan swego ducha:
„Miłości, za cóż mię udręczasz tylu klęski?
I tu i owdzie pchniesz, tak silnie, tak zdradziecko!
................
Pod twardą dolą twą zniszczało życie moje,
Bez folgi jarzmo rznie i ciśnie kark żelazem...
Niechże zapomnę mąk, niech serce uspokoję!
Ja nienawidzę jej! — dlaczegóż kocham razem?“
Był czas, kiedy młody pieśniarz doznawał wzajemności. Chwila ta minęła. Płocha córa Francji na kogo innego czułe rzuciła spojrzenie, a poetę trawi ogień niezaspokojonej żądzy. „Stoi za progiem drzwi i próżno w nie kołace“... To gniew, to miłość miota nim naprzemiany. Ucieka z miasta na wieś, kryje się w gęstwinę leśną, napróżno:
„Do miasta wrócę znów, — żegnaj zielony lesie!
Przykro mi w gajach żyć — precz wioski, — precz mi zdroje!
I miasto nudzi mię — i życie — umrzeć chce się —
Zdradny miłości bóg zamroczył chwile moje“...[1]
Współczesny Kochanowskiemu, o dwadzieścia kilka lat młodszy, a wcześniej zmarły, Mikołaj Sęp Szarzyński, przekazał potomności jeden tylko jęk zranionego serca — głęboki, choć tajemniczy i eklezjastycznym okrzykiem stłumiony:
„I niemiłować ciężko i miłować
Nędzna pociecha, gdy żądzą zwiedzone
Myśli cukrują nazbyt rzeczy one,
Które i mienić i muszą się psować“.
Żywsze odgłosy namiętnych wzruszeń (bez przymieszki uczuć religijnych) dobywają się od czasu do czasu z piersi Szymona Zimorowicza (wiek XVII), któremu „wściekła Lachezys“ w wiośnie żywota „kosą podcięła nogi:“
„Rozyna mi w taneczku pomarańczę dała,
A potym i wianeczek dać przyobiecała;
Ale gdym jej pomagał wesołego tańca,
W ogień się obróciła ona pomarańcza“...
................
Teraz wiem, co jest miłość: nie Wenus łaskawa
Spłodziła ją, lecz lwica na pustyni krwawa“...
Szczęśliwe chwile w miłości — miękkim idylicznym językiem opiewa Szymon Szymonowicz (1558—1629) w swoich Kołaczach i Zalotnikach. Andrzej Morsztyn (w. XVII) jest najpłodniejszym i najstrojniejszym z pośród erotyków staropolskich; ale nie znajdujemy u niego ani jednej strofy, któraby nas wzruszyła. Braku istotnej siły uczucia i siły wyrazu, żaden dowcip, żadne nie zastąpi pozowanie. Wiek XVIII nie dostarczył Polsce erotyka, nietylko Kochanowskiemu i Zimorowiczowi, ale nawet Morsztynowi równego; Karpiński i Kniaźnin jużto ckliwe, jużto wątłe z lutni swej wydobywają tony.
Uczucie rodzicielskie natchnionego znalazło wieszcza w osobie Jana z Czarnolasu. „Treny na śmierć Urszulki“ opromieniają swemi blaskami cały widnokrąg poezji staropolskiej. Na traktat nie mamy tu miejsca. Tyle ich już zresztą napisano! Powiemy tylko, że gdyby żale Kochanowskiego dla pamięci ludzkiej zginąć miały bezpowrotnie, a jakie dwadzieścia wierszy ze skarbca pieśni-łez wolno było uratować, to wybralibyśmy, jako najwymowniejszy „tren VII“ („Nieszczęsne ochędostwo, żałosne ubiory“...) i zakończenie X-go (od słów: „Gdzieśkolwiek jest...“).
Zpomiędzy licznej drużyny lenników Jana Kochanowskiego Wacław z Potoka (w. XVII) jako twórca Perjodów (pieśni żałobnych na śmierć poległego pod Międzybożem w roku 1673, syna, Stefana) jest najsamodzielniejszy. Treny autora Wojny Chocimskiej, przeciążone balastem erudycji szkolnej, monotonne, suche, pełne niesmacznych metafor, wadliwemi wreszcie rymami grzeszące, zdumiewają niekiedy bezdenną głębią uczucia rozpaczy i wielką potęgą słowa:
„Ach, Stefanie, mój synu, łzami i okupem
Niewrócony! — Tyści to domu mego słupem!
Niechajże razem z tobą, tak straszną ruiną,
Żywot, zdrowie i wszystkie me pociechy giną.
Ślepym jest: śmierć mi twoja wyłupiła oczy;
Trudno patrzeć, komu śmierć źrenice wytoczy;
Nic nie widzę przed sobą — tylko grób i mary;
Próżno mi przyjaciele kładą okulary
Świeckich pociech“...
..................
„Bo żywot i bez niego mej fortuny koła —
Próżność nad próżnościami — próżność, — próżność zgoła“.
Na bladej kanwie echa eklezjastycznego snuje poeta, nietylko właściwe trenodje, ale i chłodne refleksje filozoficzno-religijne, daleko wyraźniej, niż u Kochanowskiego cechą wyznaniową napiętnowane.
Czysta, monoteistyczna ekstaza, niezależna od pobudek egoistycznych, rodzinnych, narodowościowych, znalazła potężny wyraz w jednym hymnie pięknym: „Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?“ Wzniosłe pojęcie Boga-ojca, którego żaden „kościół nie ogarnie“, obok dziewiczej prostoty duchowej a pokory, rodzącej uczucie wdzięczności za otrzymane od niego „łaski“, odbija się tu jasno i wspaniale w przejrzystych kryształach języka i pełnych akordach wiersza trzynastozgłoskowego.
Szczera stanów uciśnionych obrona, właściwa wielu satyrom i różnego nastroju pracom publicystycznym, uwydatnia się ze szczególną siłą: u Modrzewskiego, Skargi, Opalińskiego, Leszczyńskiego, Staszyca, Niemcewicza i Kołłątaja. W sferze właściwej liryki znajdujemy uroczy jej wyraz u Szymonowicza. Kwieciem, który tu wypada uszczknąć do wieńca, jest słynny przyśpiewek Pietruchy:
„Słoneczko, śliczne oko, dnia oko pięknego,
Nie jesteś ty zwyczajów starosty naszego“.
Zmienia on kształt swój pięciokrotnie, a błyszczy niby zwierciadło kryniczne zdrowej logiki prostego człowieka, — brzmi śpiewem uwięzionej ptaszyny, mknącej ze skargą ku słońcu.
Innym tonem, odmiennym stylem, ale podobną skalą uczuć społecznych i tym samym nawet rytmem przemawia później Karpiński („z okoliczności wyzwolenia poddanych“).
„W nędznej chacie zrodzeni, nędzę spadkiem wzięli;
Chlebem łzami skropionym zła dola je dzieli, —
Chlebem, który tysiącznym okupują trudem:
Pracują równo z bydłem, a zowią się — ludem“.
Zarówno przyśpiew Symonidesowy, jak podana dopiero co strofa, graniczą pod względem osnowy i celu z satyrą; ale nastrój i efekt stawiają je w rzędzie płodów czystej liryki.
Pozostaje nam jeszcze podkreślić najwyższe w literaturze staropolskiej tony pieśni narodowościowej. Niwa ta przeróżnem zbożem, kwieciem i chwastem bujnie zarasta. I nic dziwnego: atmosfera Rzeczypospolitej szlachecko-gminnowładnej usposobić musiała odpowiednio całą rzeszę piśmienniczą; stąd pierwiastek państwowy na wskroś poezję naszą przenika, tak dalece, że zaledwo można zacytować pieśniarza, któryby się w politykę nie bawił. Charakterystyczną cechą tej przędzy jest nadmierne wysławianie dalekiej przeszłości i satyra chwili obecnej, przeplatana odami ku uczczeniu świeżych tryumfów bojowych. Najpiękniejsze kwiaty na łanach liryki patryjotycznej wyrosły przy schyłku XVII wieku i w ciągu pierwszych lat po trzecim rozbiorze państwa. Mamy tu głównie na myśli „Psalmodję“ (1693) i „Barda polskiego“ (1795). Autorowie — Wespazjan Kochowski i ks. Adam Jerzy Czartoryski — oddaleni od siebie na przestrzeń całego stulecia, różni wychowaniem, sferą towarzyską, potęgą umysłu i charakteru, wiedzą i przekonaniami filozoficznemi, wiernie tłómaczą ducha swego czasu i równie wysoko naród swój w pieśni podnoszą. „Psalmodja“ przedstawia nieujętą w karby wiersza, według wzoru starohebrajskiego skreśloną, wiązankę trzydziestu sześciu ustępów. Autor mówi w niej o Bogu, o przeznaczeniu człowieka, o swym narodzie i o sobie samym. Jest to pod względem myślicielskim utwór metafizyczno-moralno-historyczny. Jako poemat (schodzący nieraz do poziomu prozy) stanowi połączenie pierwiastku epicznego z lirycznym i dydaktycznym. W związku tym przeważa liryzm. Znaczna ilość psalmów służy za wyraz uczuciu patryjotycznemu w ścisłej harmonji z ekstazą religijną. Noszą one na sobie wymowne piętno mesjanizmu, poglądu, według którego naród-wybraniec, zależny od woli bożej, kroczy po szlakach mistycznych do wytkniętego przez Opatrzność celu. Tu i owdzie napotykamy przebłyski szczerego natchnienia. Gdy w szóstym dziesiątku XVII wieku straszna a pełna powikłań burza srożyła się nad Rzecząpospolitą, autor pisał:
W dobie najazdu Osmanów, zakończonego wzięciem Kamieńca i traktatem buczackim, wyciąga dłoń błagalną ku sferom nadziemskim i woła o pomoc głosem, który chce przeniknąć do tronu Jehowy, wzruszyć go i do działania pobudzić:
Czytając to, wyobrażamy sobie, że Kochowski (który zresztą, jako twórca wiersza p. t. „Bando na Arjany“, nie zasłużył na wdzięczne u potomności wspomnienie), olbrzymim krokiem przeskakuje przestrzeń, dzielącą go od poetów epoki Mickiewiczowskiej, podaje im dłoń braterską i słowem, niby chlebem się dzieli.
Rzućmy wreszcie okiem na „Barda polskiego“, najpiękniejszą z liryk w literaturze staropolskiej. Autorem jego jest ks. Adam Jerzy Czartoryski (syn generała ziem podolskich), mąż, którego życie streszcza w sobie niemal całą historję wstrząśnień politycznych i zarazem dolę odrodzenia umysłowo—moralnego naszej społeczności w ostatnich latach XVIII i pierwszych XIX stulecia. „Bard Polski“ zostaje z natchnieniami drużyny filareckiej w daleko bliższej niż „Psalmodja“ łączności[2]. Autor żywemi barwami kreśli obraz skonu Rzeczypospolitej, boleje nad niedolą swego społeczeństwa, pyta: dlaczego, za co cierpimy, i w głębi umysłu wzburzonego żadnej nie znajduje odpowiedzi; bo teraźniejszość grobowym przytłacza pierś kamieniem, a dalsza przeszłość przed oczyma ducha w obłoku jaśnieje świetlanym.
„Za cóż to, rzekł, — za jakież ojców ciężkie zbrodnie
Gniew Jehowy dosięga nas, nieszczęsne syny?
Porwawszy w dłoń bezbożną zniszczenia pochodnię,
Czyśmy kiedy szli gnębić bezbronne krainy?
Śmierć bladą i głód, i grzech, i rozpacz, i łkanie,
Okiść smoły piekielnej, potrząsając na nie?
Czy niewinny w kajdanach, czy ufny zdradzony?
Czy przeciw nam cierpiących powstały miljony
I rzekły: Oni z bliźnich śmieją się męczarni —
Podbijacze bez serca, tyrani bezkarni
Zabójcę szczęścia ludów — prawa ich zdeptali —
Niech się piorun kar boskich nad Polską zapali!?
Lecz nie, — to nasza ziemia; tu naród nasz stary
Żył od wieków; tu ojców groby i obszary!
Cudzego nigdy chciwi, swojego zbyt hojni,
Żyć, przestając na swoim, chcieliśmy spokojni“
Od czasu do czasu w sercu „Barda“ i jego towarzysza „Młodzieńca“, którzy odbywają wędrówkę po ziemi krwawej a nagiej, budzi się słaba iskierka nadziei; tylko w rozdziale piątym („Starzec“) rozpacz straszna, śród potopu gwałtownych klątw i żalów, huczy orkanem bezwzględnej zagłady. Ostatnie słowo poematu zdradza zwrot ku mistycznym kresom, ku „wyższemu życiu, co górnie na świat spoziera, do nieba tęskni, na niebie się wspiera“... Uczucie głębokie o kolorycie mesjanicznym, styl barwny i fantazja wcale nie uboga, na gruncie realnym przędzę swą snująca, oto charakterystyczne cechy „Barda polskiego“.
Regiestr najwyższych tonów liryki staropolskiej możnaby jeszcze kilku wybitnemi zjawiskami uzupełnić; ale nie pozwala na to szczupłość miejsca. Najwcześniej (jak z powyższego przeglądu widzimy) zdobyło się na potężny wyraz w poezji uczucie rodzicielskie — wiek XIX dorzucił do tej skarbnicy jedną tylko, droższą od poprzednich perłę, „Ojca zadżumionych“. Znacznie później zamanifestował swą siłę zapał patryjotyczny w związku z religijnym. Erotyzm, pilnując głównie Teokrytowych i Tybullowych torów, błądzi w zaklętem kole wrażenia zmysłowego lub cichym świergotem skowronkowi przedrzeźnia. Wyzwolą go dopiero z tych szranków „promieniści“. Czysta ekstaza religijna (trudna do uprawy i zaniedbana niemal przez potomnych) nie stwarza nic lepszego nad dziękczynny hymn Jana z Czarnolasu, a współczucie dla „roboczego brata“ (jak nazywa włościanina ks. Adam Jerzy Czartoryski) w zarodkowych dopiero i drobnych pojawia się kryształkach. Bądź co bądź, lutniści na gruncie starej Rzeczypospolitej zrodzeni i wychowani, przekazali wyzutym z dziedzictwa materjalnego potomkom dość okazałą natchnień lirycznych spuściznę, a praca ich zostaje w ścisłym związku z pracą następców.
Wiadomo powszechnie, że do czasu wynalezienia druku, przepisywaniem dzieł historycznych i naukowych zajmowali się przeważnie księża. Mozolnej tej pracy podjął się zwłaszcza zakon Benedyktynów, założony w pierwszej połowie VI-go wieku, krzewiąc w taki sposób wiedzę za pośrednictwem licznych swych klasztorów. Już reguła rzeczonego zakonu wkładała na alumnów obowiązek skromnego przepisywania i przyozdabiania dzieł, jako „pracy miłej Bogu“. Wywiązywali się Benedyktyni z owego obowiązku nadzwyczaj gorliwie, a mnóstwo rękopisów, przechowanych do dziś dnia w cenniejszych bibljotekach publicznych, świadczy o niezmordowanej ich pilności i rzeczywistym artyzmie.
Mało przecież komu znanem jest, że żmudnemu zawodowi przygotowywania rękopisów, w odległych nawet wiekach, z równem zamiłowaniem i starannością poświęcały się także i kobiety. Ślady ich działalności w tym kierunku napotykamy już u Greków i Rzymian. Strabon, Polux, Diogenes Laertius i inni pisarze wspominają, że niewiasty podejmowały się często honorowej tej czynności. Cajus Plinius starszy, który zginął podczas wybuchu Wezuwiusza w Pompei (79 roku po N. Chr.) nadmienia, że słynne dzieło Varrona „Alebdomades“, zawierające życiorysy sławnych ludzi, ozdobione było około 700 portretami, malowanemi po większej części przez niewiastę, nazwiskiem Lalia, z miasta Cisie, w Azji Mniejszej, wykształconą w tym zawodzie w Grecji i Rzymie.
Nie ulega wątpliwości, że w V i VI stuleciach wiele kobiet uprawiało sztukę pięknego pisania i przyozdabiania ksiąg miniaturami. Za dowód tego może np. służyć, założony przez św. Cezarjusza (zm. 542 r.) w mieście Arles, klasztor dla zakonnic, w którym, pod przewodnictwem siostry założyciela jako ksieni, istniała formalna szkoła pisania i malowania. Przebywające w tym klasztorze zakonnice obowiązane były codziennie po parę godzin zajmować się przysposabianiem dzieł liturgicznych. Wzmiankowana szkoła nabyła wkrótce wielkiego rozgłosu.
W XIII wieku z klasztoru zakonnic w mieście Alascyk wyszło również dużo rękopisów treści religijnej.
Nawet niektóre klasztory męskie zaopatrywane były w tego rodzaju prace, ręką zakonnic przygotowane. Z owego jednak i z dalszych okresów, aż do XII wieku, zbyt mało można obecnie napotkać rękopisów kobiecych, zaledwie pojedyńcze z nich kartki pargaminowe posiadają bogatsze bibljoteki. Natomiast, z późniejszej epoki, okazy dzieł pisanych i iluminowanych przez zakonnice, w znaczniejszej liczbie przechowane są dotychczas w wielu bibljotekach i skarbcach kościelnych. Z pomiędzy nich, zasługuje na uwagę, znajdujący się w księgozbiorze kościoła św. Bartłomieja w Frankfurcie nad Menem, prześliczny rękopis pergaminowy z r. 1154, zawierający homelie, cały pisany i ozdobiony miniaturami przez zakonnicę, Gudę, z klasztoru Schwartzenthaum, o czem przekonywa napis zamieszczony obok jej wizerunku w literze O „Guda pecatrix mulier scripsit et pinxit hunc librum“ Prawie jednocześnie, wsławiła się jako znakomita artystka-iluminatorka inna zakonnica, mianowicie Herrada z Landsberga, która od 1167-1195 r. była ksienią klasztoru Hohenburg w Alzacji. Napisała ona i ozdobiła licznemi miniaturami wielką encyklopedję p. t. „Hortus deliciorum“. Herrada, poczytywaną była za jedną z najuczeńszych niewiast i najdzielniejszych artystek owego czasu. Powyższe dzieło jej służyło w ciągu kilku wieków za główne źródło, w celu obeznania się z obyczajami, życiem domowem i uzbrojeniami, istniejącemi w XII wieku. „Hortus deliciorum“ zdobił słynną bibljotekę strasburską, lecz w 1870 r. podczas bombardowania Strasburga przez Niemców, zniszczony został wraz z całym prawie księgozbiorem tamtejszym.
Do nader pilnych i wydoskonalonych w sztuce ozdobnego pisania i malowania zaliczyć także należy żyjącą około 1215 r., zakonnicę klasztoru w Mallerstorf, Lenkardję. Znała ona dokładnie języki: niemiecki, grecki i łaciński i napisała ozdobnie wiele dzieł w tych językach dla swego klasztoru.
Sławę wzorowej kaligrafki i miniaturzystki zjednała sobie w XIV wieku Margarita Scheiffarts, zakonnica klasztoru w Schillinx. Napisała ona dla swego klasztoru wielki mszał, odznaczający się wytwornem pismem i prawdziwie artystyczną malaturą. Że dzieło to było rzeczywiście jej utworem, przekonywa wzmianka skreślona własną jej ręką na ostatniej karcie: „omnis pictura ac floratura istius libri depicta ac florata est per Margaretam Scheiffarts de Meirrode quondam filia in Borschen, regularissa in Schillinx“. Piękny ów rękopis przechowuje muzeum starożytności w Peszcie.
W pierwszej połowie XVI stulecia zasłynęły jako iluminatorki dwie szczególniej zakonnice: Katarzyna z Norymbergi, która w r. 1545 ofiarowała swemu rodzinnemu miastu antyfonał w ośmiu tomach in folio, wielu wykwintnemi miniaturami ozdobiony, owoc własnoręcznej w ciągu lat dwunastu z wielkiem poświęceniem dokonanej pracy; drugą zaś iluminatorką z tej epoki była siostra Agnieszka, ksieni klasztoru Quendlinburskiego, po której pozostało kilka rękopisów, tchnących prawdziwym artyzmem.
Z chwilą wynalezienia druku, w wieku XV, sztuka ozdobnego pisania nie zupełnie jeszcze upadła; zmieniła ona tylko od tej pory swój kierunek, ograniczając się przeważnie do sporządzania modlitewników, mszałów i kalendarzy, na użytek monarchów i arystokracji, którzy wtedy zamiłowania do pięknych rękopisów bynajmniej nie porzucili. Zdaje się, że nawet w XVI wieku prace tego rodzaju, zpod pióra i pędzla artystów wychodzące, pożądany stanowiły nabytek, król bowiem francuski Henryk II założył 1570 r. w Paryżu oddzielną akademję, mającą kształcić wyłącznie w sztuce ozdobnego pisania i malowania. Z czasem jednak, wobec szybszego i tańszego wytwarzania dzieł drukowanych, udoskonaleń na tem polu i połączenia sztuki typograficznej z rysunkową i malarską, rękopisy, jako przygotowane zbyt powolnie i kosztownie, wytrzymać współzawodnictwa z drukiem nie mogły i coraz rzadziej się pojawiały. W wiekach XVII i XVIII, ozdobne pisanie stosowano już prawie wyłącznie do różnych dyplomów, przywilejów i t. p., oraz w rzadkich wypadkach, do modlitewników. Rękopisy tych ostatnich, noszące po większej części cechę pamiątek rodzinnych, lub w dowód szczególnej czci ofiarowane, sporządzane bywają i w naszych czasach, nawet przez kobiety. O kilku właśnie znanych nam pracach tego rodzaju wypada wspomnieć w zakończeniu naszego szkicu.
Jedną z nich jest modlitewnik na pergaminie formatu in folio, pisany przez zmarłą niedawno generałową Natalję z Bispingów hr. Kicką, ofiarowany przez nią papieżowi Piusowi IX. Zawiera on właściwie kopię ogłoszonej przez tegoż papieża w 1858 r. bulli o Niepokalanem Poczęciu N. Marji Panny, z dodatkiem okolicznościowych modlitw. Karta dedykacyjna przedstawia ofiarodawczynię, klęczącą przed papieżem i wręczającą mu egzemplarz rzeczonego rękopisu. Na każdej karcie znajduje się wizerunek Matki Boskiej, przypominający słynne cudami, szczególniej na Litwie, obrazy tego rodzaju. Marginesy ozdobione są portretami osób i miejscowości historycznych; owe portrety odznaczają się wielką dokładnością, a jako kopiowane z autentycznych współczesnych malowideł, mają nadto, obok artystycznej, i archeologiczną jeszcze wartość. Stronnic we wskazanym rękopisie jest 33 wraz z dedykacją; oprawę artystyczną, z drzewa rzeźbionego, pokrywają autentyczne medale polskie. Odpisy powyższej bulli ofiarowały również papieżowi Piusowi IX następujące panie:
Hr. Marja z hr. Tyzenhausów Aleksandrowa Przezdziecka (zm. 3 Maja, 1890 r. w Warszawie) złożyła w darze tekst bulli, wypisany na tablicach pergaminowych, formatu małego, in folio. Na pierwszej stronnicy, zawierającej dedykację, przedstawioną jest ofiarodawczyni z dwoma synami, wręczająca egzemplarz swego dzieła Piusowi IX. Każdą stronicę tekstu ozdabia wizerunek Matki Boskiej, według wsławionych cudami obrazów, przeważnie w różnych miejscowościach Królestwa Polskiego znajdujących się. Marginesy pokryte są podobiznami osób historycznych, świętych i ważniejszemi wypadkami z ich życia, oraz arabeskami. Wszystkie rysunki, wykonane przez ofiarodawczynię własnoręcznie i według jej pomysłu, robotą miniaturową na różne kolory, stanowią wogóle całość artystyczną niezwykle piękną i mozolną. Oprawa, wykonana w Paryżu przez Fromont Meurice, podług szkicu hr. Przezdzieckiej, wyobraża srebrną tarczę Sobieskiego w karpią łuskę, a na każdej łusce krzyżyk maltański, złoty. Oprawa ta jest prawdziwem arcydziełem złotniczej i introligatorskiej roboty.
Idalja z Sobańskich hr. de Broël-Plater ofiarowała odpis bulli, również na pergaminie, formatu małego, in folio. Każdą stronicę ozdabia także, jak powyższe egzemplarze, wizerunek Matki Boskiej z obrazów słynących cudami, lecz wyłącznie na Inflantach polskich znajdujących się. Marginesy pokryte są kwiatami polskiej flory, ułożonemi z wielkim gustem i artystycznie wykonanemi. Wreszcie, od hr. Działyńskiej z hr. Zamojskich otrzymał Pius IX kopję bulli, wypisaną na pergaminie w formacie małego folio, ozdobioną wizerunkami Matki Boskiej z obrazów cudownych w Wielkopolsce. Egzemplarz ten jednak bliżej nie jest nam znany.
Powyższe odpisy bulli o Niepokalanem Poczęciu N. Marji Panny wraz z innemi ofiarowanemi Piusowi IX z różnych krajów, artystycznem i kopjami tejże bulli, zachowane są w oddzielnej sali Watykanu, zwanej salą bull, ułożone w szafach lub oszklonych gablotkach.
Słusznie zauważono, że w żadnej literaturze nie było tak długiego i tak stanowczego rozbratu pomiędzy poezją ludu a twórczością klas oświeconych, jak u nas. W wiekach średnich byłaby może zabłąkała się czasem pieśń z dworów rycerskich do zagród kmieciów i możeby też echa piosenki ludowej odbiły się o baszty zamkowe, ale ołowiana pokrywa łaciny była owym murem granicznym, rozdzielającym dwa obce sobie światy. A gdy nareszcie język polski przebił się przez ów mur, było to w czasie, kiedy obie klasy rozdzieliła już groźna przepaść. Rozdwojenie to trwało w naszej literaturze dziewięć wieków... Dawna poezja, wzgardzona przez możnych, schroniła się pod wiejską strzechę. Druga powstała pod wpływem obcej oświaty i stała się wyłączną własnością klas uprzywilejowanych. Te dwie literatury żadnego niemające ze sobą związku, jedna, rodzima, krajowa, druga, obca, przesiedlona, rosły długo obok siebie, nic o sobie nie wiedząc. Doznawały nawet wprost przeciwnego losu, bo kiedy druga literatura kwitła, o pierwszej, nieujętej drukiem, najuczeńsi nawet ludzie nic nie wiedzieli. Tamta w początkach była dziełem samych księży, z czasem stała się literaturą szlachty; ta była własnością niepiśmiennych, nieoświeconych na książkach kmieci. Między poezją ludową a drukowaną zachodził ten sam stosunek, jaki zachodzi między rodzicami a ich synem włościańskim, który wyszedł na pana, a wstydząc się swego pochodzenia, zrywa wszystkie węzły z rodziną... Literatura nasza, wyludowiwszy się i przyjąwszy cywilizację stanu wyższego, do którego przeszła, wstydziła się swego dawnego pochodzenia, zarzuciła nawet mowę ojców, którą na salonowy zamieniła język. Pogasły do reszty stare tradycje ludu, rozstroił się i poszedł między rupiecie stary ów bardon, którym niegdyś chwalono Boga w kościele, lub zagrzewano walecznych do boju. Dopiero po kilkuwiekowym śnie, przetarłszy oczy, ocknął się naród i spostrzegł, że tulił do łona umarłe w pieluchach dziecię imaginacji... Wskrzesiła je do życia pieśń ludowa. Literatura kopalna, jak nazwał pięknie Mickiewicz poezję ludową, leżała przez długie wieki odłogiem. Była ona, jak woda podziemna, wiadoma wszystkim, ale niedostępna. A jak dopiero za dni naszych mechanika potrafiła dobrać się do niej i wytoczyć na wierzch, tak dopiero z początkiem tego wieku zdołano wytopić z surowego kruszcu tradycji ludowej szczere złoto poezji. Literatura klasyczna poczynała się w gronie osobników odstrzychnionych zupełnie od reszty narodu i do tego jedynie grona dążyła, była więc literaturą jednej kasty, jednej koterji. Utworzona pod wpływem przyczyn istniejących za obrębem większości narodu, nie lgnęła do narodu, ani on do niej. Przygnieciona na samodzielności narodowego rozwoju małpowała muza polska najchętniej Francuzów, rozumowała z Wolterem, deklamowała z Kornelem, wyprowadzała w kontuszu spazmujących kochanków Zaryna, a gdy zaczynała schodzić z tych wyżyn do tłumu, nuciła wśród okropnej nędzy swych włościan rozkosze pasterskiego życia na słomianych dudkach z Wergilego. Po wytrawieniu jednak ograniczonej liczby myśli i kęsów prawideł, wyniesionych z tej szkoły, nastąpił w niedostatku nowych pokarmów głód i śmierć literatury.
Dopiero teraz, po długiem błąkaniu się w kole obcych pojęć i wyobrażeń, literatura polska, oderwana od swej przeszłości, swej przyrody miejscowej i żywiołów swojskich, zwraca się do źródeł ludowych, do poezji ludowej i samodzielnym ożywiona duchem, rozwija się i zakwita. „Krakowiaki i górale“ Bogusławskiego byli pierwszą niewyraźną zapowiedzią nowego kierunku. Spotkał ich los skowronka, który przed wszystkiemi ptakami letniej doby wita pierwszą bryłkę roli, wyglądającą z pod osłony śnieżnej. Zagłuszony niejedną jeszcze burzą, ustąpić musi pierwszeństwa świetniejszym w śpiewie braciom. I sztuka Bogusławskiego zgasła w cieniu jaśniejszych gwiazd, które rozświeciły horyzont naszej poezji. „Wiesław“ Brodzińskiego był niby zorzą, ukazującą narodowi ową stronę nieba, w której zejdzie słońce prawdziwej poezji.
Między operą Bogusławskiego a napisaniem „Wiesława“ upłynęło trzydzieści lat snu, zamarcia ducha narodowego. Był to stan przejścia z gąsienicy do motyla, stan poczwarny nowej poezji. Pierwszy Brodziński, pochwyciwszy przerwany wątek, przyłożył wprawniejszą do tej kopalni rękę, a głos jego nie był długo głosem wołającego na puszczy. Myśl ludowa nie trafiła od razu, rozchodziła się powoli, ale gdzie raz przyjęła się, tam już jak każda wielka prawda, zakorzeniła się na zawsze. Pragnienie nawiązania nici łączących poezję z twórczością ludową było wyrazem przekonania wielu światłych ludzi na początku XIX w. „Zgorzkła obca słodycz“ — wołał Zorjan Dołęga Chodakowski — „bez miary używana, czuć się już daje utęsknienie do prostych i ojczystych pokarmów; zbierzmy je skrzętnie, a czas, sprawca wszystkiego, może wyda nam nowego Bojana“. „Na równinach słowiańskich — wtórował Lach Szyrma — na polach naszych przodków, między naszą bracią, nastręczają się nam skromne kwiaty zachwycenia, zbierajmy je troskliwie“. I młodzież wileńska, jak tego dowodzą ballady Zana i piosenki Czeczota „przebijała się przez ten las dziewiczy“; pomagali jej w torowaniu drogi starsi wiekiem i doświadczeniem. „Gdybyśmy chcieli być troskliwymi, — powiada profesor Leon Borowski — w wyszukaniu pieśni gminnych, nietylkobyśmy głębiej zdołali przeniknąć właściwy, poetycki sposób myślenia i czucia przodków naszych, lecz możeby się odkryły starożytne powieści, dumy religijne i historyczne podania, godne iść w porównanie z pięknemi balladami angielskiemi i poezją trubadurów“.
Brakło jeszcze gieniusza, któryby te odosobione głosy skupił w jedno ognisko i wyprowadził literaturę na kwietną ścieżkę poezji. Był nim Mickiewicz. „Wiesław“ Brodzińskiego — to pierwszy fijołek, witający duchową wiosnę rodzinnej poezji. Poezje Mickiewicza — to wieniec najpiękniejszych letnich róż, wykwitłych na rodzinnych piaskach. Nie znajdując w wyjałowionej fantazji wyższych warstw społecznych, nie tylko osnowy, ale nawet formy poetycznej, sięgnął Mickiewicz do żywej tradycji ludowej, aby stąd zaczerpnąć barw i kształtów do swoich utworów. Prostota i naturalność pieśni ludowej, wyróżniające ją od sztucznych, patentowanych wyrobów z fabryki klasycznej, były tym cudownym zdrojem, odmładniającym zestarzałą poezję. Nasza poezja romantyczna wzięła początek nie w naśladowaniu Niemców, ani Szkotów, ona wyszła świeża i piękna z żywego pnia poezji ludowej. Nie zagraniczne kaktusy i aloesy, ale nasze polskie kwiaty z Pól Nadniemeńskich zawoniły i ubarwiły nasz literacki kwietnik. Poeci klasyczni nie uznawali godnem swej uczoności zwrócić uwagę na te proste kwiaty, uczuwali wstręt szlachecki ku tej poezji krwią i potem pospólstwa przesiąkłej. Umiejętna ręka uczonych, zaprawiana na łacinie i francuszczyźnie, nie tknęła pieśni gminnością, pogaństwem i światowością oddychających, były one dla nich martwym głazem, który ożywić i nowym natchnąć duchem było zadaniem wielkiego romantyka.
Literatura nasza zanim się skąpała w nurtach pieśni ludowej była podobną do owych kunsztownych kwiatów z pod nożyc maszyny wyszłych, a napuszczonych klejem i farbami; nie splotły się one z uczuciem narodu i do niczyjej pamięci nie przylgnęły; porodzone martwe, spoczywają, pochowane w książnicach snem wiecznym. Tymczasem poezja ludu, kryjąca się, jak iskra w krzemieniu, rosła świeża jak rosa, kwitła jak lilja i stała się dla naszych poetów szkołą, w której się rodzimej poezji wyuczyć mogli. Nawykli do obcych natchnień i do obrazów pod obcem niebem odmalowanych, mieli oni przeciążone skrzydła i oko duszy do patrzenia przez szkła nawykłe. U tego źródła odzyskują dawną siłę i czerstwość, tu składają z siebie wypłowiałą liberję i, wracając na łono nutury, jednają sobie powszechną miłość. Do tych obczyzną nasiąkłych poetów możnaby razem z romantykami zawołać, jak do owego rycerza z La Manchy: „Po co szukać tak daleko pani swoim myślom i trudzić się, żeby wrócić potem do swej wioski z bliznami poniewierki, kiedy tu pod waszym bokiem i kochanka taka piękna i trud nie przepracowany i tyle poezji na każdej grudce tej ziemi, pod cieniem każdej drzewiny“.
Życie ludowe ze swym bezpośrednim, przyrodzonym sposobem zapatrywania się i poczucia było ową granitową skałą, na której stanął gmach poezji romantycznej. Jest to życie, które się nie wyrzekło ziemi, ani nad nią zawieszonego nieba, ani przywiązanych do nich przesądów, lecz owszem w tem wszystkiem, jak w świecie sobie właściwym, żyje i porusza się swobodnie. Stąd wypływa charakter tej poezji naiwny, uczuciowy, fantastyczny, czasami ciemny, lecz niemniej prawdziwy, bo wiecznie odbijający wyobrażenia ludu. Poezja ta odbiła się przedewszystkiem stokrotnem echem w pieśniach Mickiewicza; dusza jego nasiąkła balsamiczną wonią powietrza wiejskiego i, jak owo cudowne narzędzie muzyczne, odezwała się dźwiękiem pól ojczystych.
Ten zwrót do ludu, do jego mowy prostej, do jego uczucia i fantazji nie podobał się szkole dawnej klasyków. Okrzyknęli go za napad barbarzyństwa. I w rzeczy samej, był to napad na klasę cywilizowaną, bezsilną już i jałową, lecz jak burza oczyszczającą atmosferę. Zbliżenie się to do ludu, choćby tylko na chwiejnym gruncie fantazji, wykryło na dnie ducha nieznane dotąd siły. Podjęciem tych wyklętych pierwiastków i rozbudzeniem dla nich zamiłowania ogółu, zrobili romantycy pierwszy wyłom w twierdzy. Znaczenie ich wystąpienia polega właśnie na tem, że wywalczyli uznanie dla potępionej fantazji, przeciwstawiając ją suchemu racjonalizmowi. Była to, jak trafnie ocenił Chmielowski, zdobycz równoznaczna z odkryciem nowej części świata. Romantycy odnosili się do wyobrażeń ludowych głównie jako artyści. W posusze abstrakcji klasycznych, spragnieni świeższych barw i kształtów, rozścielają oni na miejsce dawnych, spłowiałych i zużytych nowe i świeże tkaniny. Jako środek artystyczny, działał ten natrysk orzeźwiająco; znudzonych jednostajnością pomysłów oczarował bogactwem i nowością, suchej i bezbarwnej alegorji przeciwstawił świat żywy i malowniczy, a zjałowiałą i obumarłą fantazję poetów pobudził do życia, uczynił lotniejszą i bardziej indywidualną.
Dla romantyków, puszczających się na pełne morze nierozwiązanych zagadek bytu, była cała ta mglista, cudowna tajemniczość widzeń ludowych, zdających się wiązać świat widzialny z niewidzialnym i otwierać perspektywę w „świat wieczny“, nietylko pożądanym materjałem sztuki, ale także kluczem do nowego na świat poglądu. Racjonalistom, wyobrażającym sobie świat bez duszy, w kształcie wielkiego zegara, który obiega popędem ciężaru, przeciwstawiają oni świat idealny, świat uczucia i wiary, świat ducha, któremu, rzeczywiście, bliżsi byli prostaczkowie, niż ówcześni mędrcy, uzbrojeni w szkła nauki. Włościanin pod przewagą kultury łacińskiej, usunięty na stronę, niemający udziału w sprawach narodu, zachował wiele zdrowych pierwiastków, które klasy uprzywilejowane zatraciły. To też, gdy po długich wiekach obłędu naśladownictwa — to łaciny, to francuzczyzny — zwrócono się do ludu, zebrano tu plon obfity. To, co w łonie poezji stanowiło nowy żywioł, to także w dziedzinie sztuki i umiejętności nowe rozbudziło życie.
I rozległ się głos wybrany inteligencji za ludem i nabrał siły, gdy postawiono na widowni nieznane skarby wyobraźni i dano sposobność zajrzenia w głąb serca ludu. I cóż nam odkryła z tego zaczarowanego świata poezja romantyczna? Jakie zalety pokazała w poezji ludowej wogóle? „Czem jest lud polski, tem jego poezja — powiada jeden z epigonów romantyzmu — prostą, wijącą się przy ziemi, jakby do niej przyrosłą“. A jak w ludzie tkwiła moc duszy, byle kto umiał ją odnaleść i podnieść, tak i w pieśniach i podaniach ludu są bogate i zdrowe zasoby dla poety, byle umiał wyłuszczyć ziarno z pokrywającej je łupiny i dopomógł zasadzić je w ziemię, aby urosło i wydało owoce.
Ta zarodkowa siła pieśni nie spoczywa na wyżynach myśli, przyrosłej do gleby i nie podnoszącej w górę swego oblicza, ale ukrywa się gdzieś w głębinach uczucia. W pieśniach ludu czystszy, niż gdzieindziej, wytryska strumień narodowego uczucia. Są one tą arfą eolską, w której odbrzmiewają uczucia całego plemienia, bo poeta sielski wciela w słowa i przelewa w melodje to tylko, co tli i wre w sercach całego ludu. Treść ich różnobarwna, jak kolory tęczy bledsze i jaśniejsze, a jak tęcza w wyobrażeniach ludu pije rada wodę z rzek, tak one biorą coraz nowe siły z nieprzebranej krynicy uczuć. Poezja ludu, to druga mowa, łącząca wspólnem ogniwem wszystkie jego członki porozdzielane granicami państw, różnicami praw kultury i niechętnych sobie wyznań, niby powietrze, które to wszystko przenika i ożywia. W prostaczych przysłowiach promienieje nie jedna zapomniana lub wzgardzona przez cywilizację prawda żywota. Złożona na dnie tradycji ludowej, nie jest ona martwą literą, nie krępuje rozumu, nie wiąże skrzydeł fantazji, lecz owszem, jako żywa, do działania umysł na podobieństwo zagadki podnieca.
W poezji ludowej składa lud nietylko „swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty“, ale także pierwsze promyki moralności. Ta, jak kwiat, znikoma i lekka, jak słomka, literatura jest wymownem, a wiernem zwierciadłem narodu. Duch jego odbija się w niej, jak piasek, na dnie źródlanej wody. Mimo dziwów, cechujących te baśnie, mimo szatę cudzoziemską, w którą się ustroiły, mają one własną etykę, filozofję i sztukę dla tych, którzy znaczenie ich odczuwać umieją. One „stoją na straży narodowego pamiątek kościoła“, pełno w nich wspomnień i zabytków z pogańskiej doby, sterczących jakoby złomy z rozbitych posągów bożyszcza. Piękność ich polega głównie na czystości i prawdzie uczucia, prosto z serca płynących, na owym naiwnym wdzięku, niepodobnym do naśladowania, jak niepodobna naśladować naiwnych ruchów dziecka.
Nieumiejętna w doborze słów dla wydania myśli, niezręczna w przystroju uczuć, umie jednak pieśń ludowa wyspowiadać się jasno i pięknie ze wszystkiego, co jej leży na sercu...
Mamy kilku badaczy, których usiłowaniom zawdzięczać należy, że wielka postać Żółkiewskiego, którego uwielbiali swoi a cudzy szanowali, przedstawia się na tle ogłoszonych pism hetmana bardzo wydatnie. Należy się spodziewać, że gdy wszystkie pisma Żółkiewskiego, dotychczas porozpraszane po różnych bibljotekach publicznych i prywatnych, będą zebrane i ogłoszone drukiem, naówczas i Żółkiewski, i epoka, na tle której działał, niezmiernie zyszcze na oświetleniu.
Jednym z takich pracowników w tym kierunku jest Seweryn Gołębiowski. Ogłosił on w Bibljotece warszawskiej (1852. IV. 141) wyjątek ze swej pracy o hetmanie, a we wstępnem słowie zawiadomił, że ma przygotowanych i niebawem drukiem ogłosi 130 listów Żółkiewskiego, nigdzie dotychczas nieogłoszonych, i że do tego zbioru włączył i te listy, które różnemi czasy przez różne osoby już były wydrukowane. W lat kilka po tej zapowiedzi, gdy Bielowski przygotowywał się do ogłoszenia pism Żółkiewskiego, a nie doczekawszy się zapowiedzianej przez Gołębiowskiego edycji, odwołał się do niego i do Zawadzkiego, (który o nabyciu na własność zbioru Gołębiowskiego i o prędkiem wydrukowaniu go publicznie ogłosił), aby pozwolono mu korzystać z rękopisu, a jeżeli druk jest zaniechany, aby mu ten rękopis sprzedano dla włączenia go do dzieła, którego druk Bielowski właśnie rozpoczynał. Te zabiegi pozostały bez odpowiedzi. Dlaczego Gołębiowski, a właściwie Adam Zawadzki nie ogłosił tego zbioru drukiem, nie wiemy. Dzięki p. Feliksowi Zawadzkiemu, dzisiejszemu właścicielowi firmy, rękopis powyższy powiększył nasze zbiory i dlatego jesteśmy w możności kilka słów o nim powiedzieć.
Zbiór Gołębiowskiego składa się z dwóch kajetów formatu arkuszowego, pisany jest bujnym charakterem, z ciągłą przez oba kajety paginacją. Zawiera stronic 516. Pierwszy kajet zawiera w sobie życie hetmana na 290 stronicach, składające się z trzech części. Poprzedza je dedykacja J. I. Kraszewskiemu. Znajdujemy tu wiele listów, podanych już to w wyjątkach, już w całości, różnych osób współczesnych Żółkiewskiemu, pisanych już to do hetmana, już o nim. Kajet drugi zawiera listy Żółkiewskiego. Listów podano tylko 92, a i z tej liczby należy kilka wyłączyć, gdyż z przedruków zostały skopiowane. Ponieważ Gołębiowski w Bibljotece warszawskiej, jak zaznaczyliśmy wyżej, podał, że do druku przygotował 130 listów nieogłoszonych drukiem, przeto nie umiemy wytłómaczyć, dlaczego w rozpatrywanym obecnie zbiorze wielu z nich nie znajdujemy. To tylko pewna, że nasz rękopis jest całością skończoną, i że nie nosi na sobie śladu, aby z niego zostało coś usuniętem w późniejszym czasie.
Rękopis Gołębiowskiego był dwa razy cenzurowany w Wilnie. Pierwszy raz 10 czerwca 1853 roku, a zatem w kilka miesięcy po ogłoszeniu z niego wyjątku w Bibljotece warszawskiej; drugi raz 23 maja 1859 roku, zatem na skutek odezwy Bielowskiego, o czem wyżej wspominaliśmy. Ta druga data cenzury świadczy, że Adam Zawadzki myślał serjo o drukowaniu, lecz z przyczyn nam nieznanych zamiaru nie uskutecznił.
Zbiór Gołębiowskiego, będący naszą własnością, stracił obecnie dużo na wartości, albowiem książę Lubomirski ogłaszając w roku 1866 „Listy Żółkiewskiego“ pomieścił między niemi 45 listów, tych właśnie, które się w naszym zbiorze znajdują. Jakkolwiek nie podaje książę bliższych szczegółów wyjaśniających źródło, z którego czerpał, a zawiadamia tylko, „że przypadek podał w jego ręce szereg nieogłoszonych listów“, mimo tego jesteśmy pewni, że rękopisu Gołębiowskiego nie miał w swem rozporządzeniu, bo w takim razie przedrukowałby i te listy, o których poniżej wspomnimy. Tu dodam uwagę, że pisownia w moim zbiorze jest dzisiejszą, gdy tymczasem książę Lubomirski podał ówczesną.
Po wyłączeniu z mego zbioru tych listów, które zostały z druków skopjowane, jak również ogłoszonych już później przez Bielowskiego i Lubomirskiego, następujące nie były dotychczas ogłoszone drukiem:
I. Dwadzieścia siedem listów, pisanych do Jana Zamojskiego, a mianowicie: 1) z Grodziska, z daty 16. I. 1582 roku; 2) z Kałuszy 30. VII. 1584; 3) z Zamościa 2. XI. 1584; 4) z Białej Cerkwi 4. II. 1585; 5) ze Starzysk 10. VIII. 1590; 6) z Gródka 15. II. 1591; 7) ze Starzysk 11. VIII. 1591; 8) ze Starzysk 6. IX. 1593; 9) z Chmielnika 11. IV. 1594; 10) z Wierzbowiec 17. V. 1594; 11) z Dołhego 11. VII. 1595; 12) z Chołubkowic 31. VII. 1595; 13) z Sokołowej 11. VIII. 1595; 14) z Białej Cerkwi 13. IV. 1596; 15) z Winnik 26. I. 1597; 16) z Zamechu 1. XI. 1597; 17) z Lasek 7. II. 1598; 18) z Kobyłowłóki 4. V. 1600; 19) z Chocimia 2. VI. 1600; 20) z Kałuszy 15. XII. 1600; 21) z Turzynki 8. II. 1601; 22) z Gródka 25. II. 1601; 23) z Winnik 16. V. 1601; 24) ze Lwowa 30. VII. 1603; 25) z Żółkwi 8. IX. 1603; 26) z Żółkwi 13. IX. 1603; 27) z Lublina 16. VI. 1604.
II. Osiem listów do różnych osób, a mianowicie: 28) do Firleja ze Starzysk 2. XI. 1592; 29) do księdza Jana Tarnowskiego ze Starzysk 2. XI. 1592; 30) do Konstantego księcia Ostrogskiego z Krzemieńca 22. II. 1596; 31) do tegoż z Chodorkowa 30. III. 1596; 32) do Samuła z Chodorkowa 30. III. 1596; 33) do Piotra Tylickiego z Kamieńca 28. V. 1600; 34) do Ghazi Giraja z obozu nad Niestrem 24. VI. 1600; 35) do kniazia Kiryka Rożyńskiego bez daty i miejsca jeden list, który się zaczyna od słów: „Miłościwy Książe, zachętne i łaskawe“... kończy się: „list J. M. Pana hetmana posyłam“...
Powyższy list do Różyńskiego był pisanym najprawdopodobniej z Chmielnika, w kwietniu 1594 roku, albowiem w liście do Jana Zamojskiego z Chmielnika pod datą 11 kwietnia 1594 roku wspomina Żółkiewski, że pisał do Różyńskiego, przesyłając mu list Zamojskiego.
Zapalisz cygaro?
A masz dobre?
Ujdą. (częstuje; zapalają).
Przepraszam cię, jeżeli deranżujemy was w czemkolwiek.
Ale dajżeż już pokój z tem deranżowaniem; nie robicie nam żadnej różnicy, no i koniec... Zły tylko jestem na moją żonę... wiedziała, o co mi chodziło, tymczasem zamiast mnie wytłómaczyć, to... ach, te kobiety!
Jeżeli się nie mylę, to stosunek matrymonjalny między wami jest naprężony.
Jak dziś miałeś próbkę, tak jest nieustannie; żebyś ty wiedział, jakie ja nieraz muszę znosić z jej strony wybuchy, tobyś się zdumiał! Niech się schowa Otello...
Bo nie rozumiesz się na tem; to wszystko, co mówiła z powodu tego pokoju, było tylko zamaskowaną sceną zazdrości; takie sceny są dla mnie chlebem powszednim.
To mnie dziwi... bójże się Boga! wszakże wy we dwoje macie przynajmniej jakie sto lat.
No, przeholowałeś, ale istotnie, nie wiele brakuje... i w dodatku, za parę miesięcy mamy obchodzić srebrne wesele.
Kiedy tak, zaczekajcież jeszcze pięć lat, to będziecie mogli święcić jubileusz trzydziestoletniej wojny.
Ha, ha, ha... dobre jako koncept, ale nie umotywowane (przypomniawszy sobie) Ale!... (dobywa z kieszeni pakiecik i kładzie na kominku).
Cóż ty robisz?
Zastawiam łapkę na moją żonę.
Jakto, łapkę?
Ty pokuso!... czekaj no, masz pomadkę (kładzie jej do ust. Antosia odchodzi spoglądając nań zalotnie; n. s.). Moja żona bardzo mądrze robi, że nie trzyma takich pokojówek. (Do Brzostowieckiego) Uważasz, ona pasjami lubi cukierki.
Antosia?
Nie! moja żona!... ale ponieważ jest ogromnie oszczędna, więc nie mogę jej niemi obdarzać w zwykły sposób, bo robiłaby mi grymasy i nadto musiałbym usłyszeć reprymendę za pozwolenie sobie niepotrzebnych wydatków; ale, uważasz, niech tylko jej gdzie podłożę, zje wszystko, jak powiada, przez łakomstwo, do którego jakobym ją kusił... za co swoją drogą, znowu czeka mnie nowa bura.
Ależ to jest poprostu sielanka... jakże to pogodzić z tem...
Któreż z was jest stroną prześladowaną?
Naturalnie, ja... ale znoszę cierpliwie i z pobłażaniem wszystkie gromy, wiedząc aż nadto dobrze, że są one tylko następstwem chorobliwej czułostkowości i zbytku przywiązania.
I, że sam jesteś winien, dając do tego powody.
Powody, powody!... dużo-by o tem mówić... przypatrz mi się, to zrozumiesz.
Przypatruję się i nic nie rozumiem.
Na ile lat ja wyglądam?
Aha! fanfaronada... może sobie pochlebiasz, ale naprawdę wyglądasz na tyle, ile masz.
Ho, ho, bratku, mówisz to umyślnie.
Ale czego się to łudzić!... starzejemy się, starzejemy, to trudno... ja to czuję.
Ty może, ale ja nie; a zresztą, chociażby i tak było, to nie zaprzeczysz, że kobiety starzeją się prędzej... nam lata nie szkodzą tak, jak im, owszem, powiem ci, że... no, nie zawsze i nie wszystkim, ale, czasem przeciwnie...
Chybaby się przewrócił naturalny porządek rzeczy.
Możesz mieć przykład ze mnie; lubiłem zawsze i lubię kobiety pasjami... to moja słabość...
Ktoby to tego nie lubił.
A widzisz! I w tobie zadźwięczała czuła struna. We mnie uważasz, sam ten wyraz: kobieta, porusza wszystkie fibry... pomimo to, jako młodzieniec byłem skromnym i nieśmiałym, brakło mi przedsiębiorczości... każda piękność przyoblekała się w moich oczach w jakiś majestat i imponowała mi... Teraz sam nie wiem, jak się to zrobiło, ale na starość zmieniłem się całkiem i to one właśnie dokonały tego przeobrażenia; powiadają, że z siwą brodą do kobiety, to tak jak z jeżem do psa, tymczasem to nieprawda.
Co? nieprawda? szczęśliwe złudzenie!
Tylko pozwól! Mnie, czy uwierzysz, za młodu trudno było zawiązać najniewinniejszy stosunek, jeżeli chciałem coś zyskać kontrabandą, bez wywieszenia sztandaru celów legalnych... mówię, naturalnie o kobietach ze świata, nie z półświatka... bo z temi... no!... Dziś, uważasz, najsłynniejsze piękności zstępują dla mnie z piedestału i... pozwalają się emablować (ciszej do ucha) wręcz powiem, obcałowywać... jak mnie żywym widzisz.
I na tem też się pewnie kończy.
No, zapewne... pojmujesz, że skandalów sobie nie pozwalam.
Dawniej, od tego się zaczynało... ale słuchajno, ty tak sobie mówisz o tem bez ceremonji, jak gdybyś był wolnym; to mogło uchodzić niegdyś, ale, jak tylko jesteś mężem, basta!
I tak też było przez długi czas... ale ponieważ z kolei już dawno z żoną basta, więc...
Aha! to tak... ale, wiesz co, że te względy, jakiemi się cieszysz u pięknych pań, powinnyby ci otworzyć oczy.
Na co?
Oczywiście, nie mają cię za nic, uważając, że przestałeś być niebezpiecznym... jesteś wężem kusicielem, ale któremu żądło odjęto.
Wiesz ty co, że mnie samemu przychodziło to nieraz na myśl... (po chwili żywo) no, więc widzisz... w rezultacie, jest to sobie najniewinniejsza w świecie zabawka, bo zawsze jednak co żona, to żona... ale wytłómaczże to jej! czy ona potrafi i zechce to zrozumieć.
Mnie się zdaje, że i ty sam także udajesz na tym punkcie głupiego... przepraszam cię...
Nic nie szkodzi...
Wracając do tego, o czemeśmy mówili, wiesz, co ci powiem? zastanawiałem się nieraz nad powodami tych wiecznych między nami nieporozumień i zdaje mi się, że znalazłem jedyny, racjonalny.
Jakiż?
Oto ten, że nie mamy dzieci.
Jakto, żona robi ci o to wymówki?
E, to nie... ale, uważasz, dzieci są najlepszym cementem spajającym małżeństwo... to jest fakt!... bez nich to się zawsze jakoś coś rozłazi, jakby było nie dobrze sklejone.
Jest na to sposób, rozejść się... Czy wiesz, że i o was mówiono, jakobyście się mieli rozłączyć.
Jakto! co ty gadasz? słyszałeś to? bajka, plotki babskie, słowo honoru daję!... rozłączać się z kobietą, z którą się przeżyło ćwierć wieku, nigdy!... czy na to, żeby truć się niepewnością co do jej losu? żeby być ustawicznie prześladowanym myślą o jej osamotnieniu? mieć przed oczyma łzy, które wylewa? Jezus Marja! czyż mógłbym to znieść? a, nie, nie!... na to trzebaby nie mieć Boga w sercu!
No, co do łez, to rozmaicie możnaby sądzić, bywają łzy wylewane ze złości... Zresztą mówi się tu tylko o małżeństwach, które się nie kochają.
Ale kiedy ja kocham moją żonę! Kochamy się oboje... i, gadajcie sobie co chcecie, powiadam wręcz, że pominąwszy wyjątki wyzute ze czci i wiary, każde małżeństwo skojarzone na podstawie wzajemnej skłonności, kocha się! musi się kochać!... swary, a nawet kłótnie niczego nie dowodzą... Nie mówię, naturalnie, żeby wiecznie gruchać, jak para gołębi, ale przez wspólne pożycie wyrabia się przywiązanie; przecież to do zwierzęcia, które się chowa, do fagasa, co nam buty czyści, człowiek się przywiąże, a cóż dopiero do żony, towarzyszki w dobrej i złej doli (po chwili) tylko dzieci, dzieci koniecznie! ach jakbym ja to kochał!
No, jak ich niema, to trudno.
Prawda, cóż robić!............
„Duchowy żołądek dziecka może znieść wiele, lecz na to, czego się w dzisiejszych czasach od młodzieży wymaga, potrzeba mieć prawdziwie strusi żołądek“, powiada jeden z myślicieli. Dlatego nie ta szkoła jest najlepszą, w której uczniowie najwięcej wiadomości nabywają, lecz ta, w której wykształcenie zdobywa się drogą samodzielności. Z tej przyczyny ten mistrzem w nauczaniu, kto swych uczniów tak zająć umie, aby im samodzielna praca nie była ciężarem lecz przyjemnością.
Gdzie tedy szkoła jest tylko miejscem bezczynnego słuchania, a kształcące umysł ćwiczenie i siłę ducha rozwijająca praca nie znajdują należytego zastosowania, tam szkoła nie jest zakładem błogosławionym, lecz miejscem zastoju, w którem obok niedołęstwa umysłowego kiełkuje skarłowaciałość charakteru, za czem wślad widmo upadku społecznego bieży.
Baczność, nauczyciele!
Jakkolwiek przyszłe losy ludzkości w ludzkich spoczywają rękach, wszakże usiłowaniami naszemi nie możemy przemienić kierunku, w jakim pochód dziejów się odbywa. Różne plany i reformy, obliczane w przeszłości na przewroty, które miały spowodować w przyszłości, i przedsiębrane w pewnym kierunku z wyrachowaniem na konieczne ich następstwa, wobec jakiegoś koniecznego, bo bardziej zgodnego z przyrodą człowieka, biegu rzeczy, przeminęły bez spodziewanego skutku i poszły w zapomnienie. Różne ideje, które panowały niegdyś wśród ludzkości, ustępowały miejsc jedne drugim, nie wskutek ich logicznego ze sobą związku, ale zupełnie niespodziewanie.
Z chaosu uczuć i pojęć świata starożytnego wyłoniło się przecież chrześcijaństwo, które było najzupełniej sprzecznem zarówno z temi uczuciami, jak i z pojęciami; niepodobna też utrzymywać, żeby było ono logicznem następstwem wierzeń starożytności, i że zostało wyrozumowane tylko, bo wiele jego pierwiastków, jeżeli nie wszystkie, starsze są od niego. Zwycięstwo idei chrześcijańskiej nad ideją starożytnego barbarzyństwa, zaprzeczającego praw jednostki, nie może być uważane ani za logiczne następstwo jednej idei po drugiej, ani też tem bardziej za konieczne następstwo idei, według której ukształtowało się społeczeństwo starożytne.
Pochodowi dziejowemu ludzkości wcale nie przewodniczy jedna jakaś ideja. Rozwój jej dziejowy zależy od wypadków. Każdy ostatni jest następstwem wszystkich poprzednich, a wraz z niemi przyczyną tych wszystkich, które po nim nastąpią. Jeżeli jest pewien kierunek, w którym ludzkość odbywa swój ruch z przeszłości ku przyszłości, jest to tylko przekątna równoległoboków, wyobrażających siły (uczucia i pojęcia), działające wśród ludzkości wciąż w różnych kierunkach. Można je określić dopiero po przejściu pewnego okresu historycznego. W jakim mniej więcej lub mianowicie kierunku pójdzie ludzkość w bliższej lub dalszej przyszłości, oznaczyć tego niepodobna ostatecznie, bo pewna ideja może być jedną tylko z wielu sił, jakie wśród ludzkości działają jednocześnie w różnych kierunkach. Najsprzeczniejsze prądy uczuć, namiętności i przekonań działać mogą w różnych kierunkach na ludzkość jednocześnie, a żaden z nich nie może wywrzeć stanowczego, bo wyłącznego, wpływu.
Wielkie w tym względzie ma znaczenie dwoistość przyrody człowieka. Przedewszystkiem jesteśmy zwierzętami i objawiamy to wciąż postępkami naszemi. Jednocześnie z tem posiadamy cechy wyłącznie już ludzkie, odróżniające nas od zwierząt i polegające na możliwości kierowania się w postępkach naszych pobudkami, powstałemi w nas dzięki życiu społecznemu. Dwie te najsprzeczniejsze cechy, t. j. samolubstwa zwierzęcego i życzliwości ludzkiej ku innym, łączą się w każdej ludzkiej istocie w jedną całość, i te to cechy wszelkie stanowcze przepowiednie w stosunku do przyszłości, wszelkie nadzieje nasze i oczekiwania, czy to najbardziej ponure, czy jaknajradośniejsze, sprowadzają do połowy wartości prawdopodobieństwa, bo o ile jest prawdopodobnem i możliwem ciągłe uszlachetnienie ludzkości, o tyle też i jej obyczajowe cofanie się, wyradzanie się i powrót do stanu pierwotnego.
Dowody czerpane z przeszłości mają takąż samą wartość i znaczenie. Przedewszystkiem niepodobna utrzymywać, że ludzkość stale postępuje. W pewnych względach możnaby tak twierdzić, ale faktem jest, że w każdej danej chwili wszystkie złe i dobre strony dążą do dalszego rozwoju. Wszystko dąży do postępu. Wiedza ludzka robi olbrzymie postępy, ale oddala to ją od gnuśniejących w ciemności mas ludzkich. Wzrasta dobrobyt jednostek, ale też wzrasta wciąż i nędza mas. Moralne nasze doktryny nie przeszkadzają wcale rakowi rozpusty toczyć coraz bardziej organizmu społecznego.
Rozwojowi idei wolności obywatelskiej towarzyszy najstraszniejsze wyuzdanie wśród tłumów. Im się lepiej poznaje człowieka, tem więcej przypomina on bryłę, ulegającą prawu bezwładności, bo, uległszy raz pewnemu ruchowi, szedłby w tym kierunku ciągle, gdyby nie spotkał na swej drodze przeszkód. Przekonywa to, że zamiast mówić o postępie ludzkim, należy mówić o rozwoju, o ewolucji.
Nauka o rozwoju, o przemianach, jakim ulega człowiek z biegiem czasu, jest zaprzeczeniem nauki o postępie. Nic niema stałego wśród ludzi: wszystko ulega przemianom, przeobrażeniom i metamorfozie, czyli nic niema stałego, oprócz ruchu. Jedno z pewnością twierdzić można o przyszłości, mianowicie, że ludzkość nie pozostanie nigdy w stanie nieruchomości, spokoju, czyli zupełnej i ciągłej równowagi, ale zawsze ulegać musi i będzie ulegać przemianom.
Chodzi tedy o to — jakim?
Jeżeli na drodze rozwoju ludzkość postępowała dotychczas, może więc postępować i nadal w przyszłości. Czy musi, czy będzie stanowczo postępowała, niepodobna twierdzić stanowczo. Bo jeżeli droga, którą możemy nakreślić jako przeciętną wszystkich dotychczasowych jej ruchów, polegających na zboczeniach to w jedną, to w drugą stronę, na ustawicznem błąkaniu się w różnych kierunkach, ma jednak pewien kierunek, to jest ten ostatni wyrazem ruchów ludzkości w przeszłości, ale tylko idealnym, oderwanym, bo jest algebraiczną sumą, zależną od ilości plusów i minusów sumą składników, których wartość nie jest ścisła, ale tylko przybliżona, przypuszczalna. Koniecznego ruchu ludzkiego w przyszłości, jako prawdopodobnej sumy składników, które zachodzić będą w przyszłości, niepodobna oznaczyć, bo składników tych nawet przewidzieć nie możemy. Jedno można twierdzić bez obawy popełnienia błędu, mianowicie, że jeden ruch wyłącznie zapanować nie może nad wszystkiemi innemi, bo te ostatnie wywierają nań wpływ swój stanowczo, zmieniając go do niepoznania we względzie skutków, jakie mógłby za sobą pociągnąć, gdyby działał sam jeden. Przeto człowiek-zwierzę, dzięki dwoistości swej przyrody, musi się wciąż wahać pomiędzy dążnością do uszlachetniania się i dążnością do powrotu do stanu pierwotnego, bo nie może przestać być ani człowiekiem, ani zwierzęciem. Mając zaś na względzie różnice, zachodzące pomiędzy pojedyńczymi ludźmi, gdyż pewne jednostki więcej są ludźmi, aniżeli zwierzętami, inne zaś więcej są zwierzętami, aniżeli ludźmi, a także, że „historję robią“ nie pojedyńczy ludzie, ale gromady ludzkie, — zrozumiemy łatwo, że gry wypadków, które nastąpić mogą w przyszłości, ani stworzyć, ani przewidzieć nie można. Chociaż każdy pojedyńczy człowiek na przyszłość ludzkości wpływ swój osobisty wywiera bezwarunkowo, uczestnicząc jako cząstka w ruchu całości i nadając lub zmieniając kierunek, w którym się ten ruch odbywa, bo albo ją popycha naprzód, albo ruch jej powstrzymuje, albo w jakikolwiek inny sposób na ruch ogólny oddziaływa: współdziałanie z jednemi lub przeciwdziałanie innym nie może pozostać bez skutku względem kierunku, w którym się ludzkość porusza, bo nie jest to obojętnem, czy się do wytworzenia pewnego kierunku dążenia czynnie przyczyniamy, czy się bodaj tylko od udziału w pewnym ruchu ludzkości uchylamy.
Wobec wszelkich rozmyślań nad przyszłemi losami ludzkości winniśmy zawsze pamiętać o tem, że chociaż prawdą jest, iż z biegiem dziejów człowiek przeciętny postępuje ustawicznie, iż się coraz bardziej uspołecznia i szlachetnieje, a więc możnaby uważać uobyczajenie, uspołecznienie i uszlachetnienie za przyszły kierunek, w którym pójdzie, lub pójść może ludzkość; prawdą jest także, iż w każdym przeciętnym człowieku mieszka zwierzę, które się łatwo budzi, i że upadek moralny, skłonność do powrotu, do stanu pierwotnego, skłonność do cofania się przy sprzyjających warunkach, które są bardzo liczne, wciąż się daje spostrzegać wśród najbardziej ucywilizowanych społeczeństw i odbywa się daleko prędzej i łatwiej, aniżeli uobyczajenie człowieka. W ten sposób prawdopodobny ruch ludzkości w przyszłości polegać może, zarówno na postępie jej ku lepszemu, jak i na dążeniu do cofania się, to jest na tem samem, na czem polegał dotychczas. Jaki będzie skutek ostateczny zbiorowych usiłowań ludzkich ku urządzeniu życia według przekonań, zależnych od chęci i uczuć, a nawet, czy może być ostateczny skutek tych usiłowań i jego wyraz, pewien niezmienny, stan społeczeństwa ludzkiego, któryby istniał już dalej bez przemiany? Co do pierwszego pytania, pozostajemy w zupełnej niewiadomości; co do drugiego, nasuwają się wątpliwości. To jedno jest pewnem, że ludzkość nie może pozostawać w stanie wiecznej nieruchomości.
Dążność ludzka ku lepszemu, ku możliwej doskonałości, jest formułą ruchu, nie odznaczającego się ścisłością. Wszelkie ideje i urządzenia są złe lub dobre, nie same przez się, ale w stosunku do ludzi. Stąd wszelkie zdobycze postępowe w pewnej epoce są ważne dopóty, dopóki trwają te warunki, wśród których ludzkość postąpiła w pewnym kierunku. Jeżeli przeminą te warunki, to odpowiednie ideje i urządzenia społeczne, których one były objawem, stają się już albo obojętnemi, albo wcale niepotrzebnemi, albo nawet szkodliwemi, wychodzą przeto z użycia, idą w zapomnienie, bo przemijają przyczyny, które je wywołały do życia, a z któremi dla tego pozostawały one w ścisłym związku. Ideje i obyczaje, powstałe gdzieindziej lub dawniej, stają się niezrozumiałemi później, lub wśród innych społeczeństw, dziwnemi, bo ich nic do życia nie wywołuje.
Wobec przytoczonych argumentów jasną jest rzeczą, że o przyszłym ustroju ludzkości nic stanowczego powiedzieć nie można, chociaż należy przewidywać, że i przeszłość i obecność wpływ swój nań wywrzeć musi: wszystkie pragnienia i nadzieje, wszystkie wstręty i obawy ludzkie. Od każdej boleści i radości przeszłej musi zależeć przyszłość ludzkości, gdyż w świecie ludzkim nic nie ginie ostatecznie, tylko się przeobraża i przemienia, ruchy bowiem wszelkiej całości z duchów cząstek się składają i od nich zależą. Jaki tedy obraz przedstawiać będzie przyszła ludzkość, marzyć tylko o tem możemy, żywiąc zarazem przekonanie, że urzeczywistnić się tam mogą wszystkie nasze sny o szczęściu, wszystkie nawet utopje, obok urzeczywistnienia wszystkich obaw naszych co do zwierzęcej przyrody człowieka. Nie może to być ani raj, ani piekło. Będzie to coś, do zrozumienia czego potrzeba wyobraźni umiejętnej. Nie będzie to raj, bo stanąć temu na przeszkodzie mogą złe instynkty człowieka; nie będzie to znów i piekło, bo stanie temu na przeszkodzie wszystko, co jest w naturze człowieka lepszego, co się w nim wyrabia powoli w przeciągu wieków, dzięki życiu społecznemu, umożliwiającemu powstanie ideału możliwej lepszej przyszłości, spoczywającej w rękach ludzkich.
„Młoda kobieta pisała. Na małem, filigranowem biureczku, stojącem przy samem oknie, porozrzucane były arkusze jednakowego formatu i jednakowym czytelnym charakterem zapisane. Nierówne ustępy, przedzielające od czasu do czasu wiersze w różnych miejscach stronnicy, świadczyły, że pracę swą pisząca często przerywała, że choć ją systematycznie prowadziła, zasiadała jednak do pisania w różnych porach dnia, kiedy czas i inne może warunki na to pozwalały. Widocznie był to dziennik czy pamiętniki. Wiemy, że nieznajoma była mężatką; zwierzenia więc rzucane na papier nie mogły być pensjonarską rozrywką budzącego się do życia rozfantazjowanego umysłu, który nie jest w stanie pomieścić w sobie tłumnie gromadzących się, przelotnych, krótkotrwałych wrażeń. Dziennik ten musiał raczej zawierać ścisłą kontrolę myśli i czynów, którą prowadzić mogła tylko kobieta rozumna, myśląca i... nieszczęśliwa. Wyższe organizacje duchowe w szczęściu tylko czują potrzebę zbliżenia się do ludzi, którzy chętniej dzielą uśmiech niż łzę; niedola wyrabia w nich pewną delikatność pobłażliwą, stroniącą od zetknięcia się z codziennym egoizmem, i zamykającą się w pewnej kwarantannie nieszczęścia, która złemu dalej szerzyć się nie pozwala.
Wszystko zresztą, co otaczało piszącą, zostawiało po sobie jakieś dziwne wrażenie klasztornego odosobnienia. Ten gabinecik o jednem oknie z ciemnem obiciem w duży ciężki deseń, meble, modne wprawdzie, ale pokryte równie ciemną bronzową materją; na ścianach za całą ozdobę dwa portrety olejne wybornego pędzla, przedstawiające kobietę i mężczyznę w dość podeszłych latach, i pyszna sztychowana kopja Gwido Reniego głowy Chrystusa na chustce, wszystko to składa się na jakąś atmosferę surowości i zaparcia dziwnie odbijającego od młodej zupełnie twarzy piszącej kobiety.
W istocie sprzeczność stanowiła tu tylko młodość, bo rysy tej twarzy, nacechowane marmurowym spokojem, raziły ostrym wyrazem, którego na pierwszy rzut oka dokładnie niepodobna było ocenić. Mogła to być duma nieprzystępna, mogło być chwilowe skupienie ducha, odtrącające od siebie wszelkie zetknięcie ze światem zewnętrznym, mogło być nareszcie cierpienie wtłoczone gdzieś na dno serca i trzymane tam na uwięzi siłą żelaznej woli.
Za tem ostatniem przypuszczeniem przemawiały szczególniej oczy głęboko w orbitach zapadnięte i tlejące jakimś ogniem wewnętrznym, który przeświecając niby przez białe ściany alabastrowej urny, rozlewał na całą twarz łagodny światłocień, zacierający zupełnie wadliwy rysunek owalu i pewien nieład w konturach. Te rysy, które pojedyńczo wzięte nie wytrzymałyby żadnej krytyki, skupione ręką natury w taką a nie inną całość, miały własność zaciekawiania, którego stopień i natura zależały od siły zmysłu obserwacyjnego, rozwiniętego w patrzącym. Ktokolwiek jednak był tym obserwatorem, doznawał koniecznie jednego ogólnego wrażenia: czuł się wobec nieznajomej bardziej obcym, aniżeli wobec każdej innej pierwszy raz widzianej kobiety, — spostrzegał, że go od niej coś więcej dzieli, niż mur zwykłych względów towarzyskich, czuł się przykro onieśmielonym, i nie mogąc się oprzeć chęci poznania młodej kobiety, pragnął jednocześnie spoglądać na nią z jaknajdalszej odległości.
Odległość działała tu w sposób niezwykły; zamiast zaokrąglać nieprawidłowości rysunku, uwydatniała je bardziej, bo patrzący wychodził ze sfery działania tej pary wielkich, czarnych źrenic, których promienie zdawały się zakreślać pewne zaczarowane koło.
Wtedy dopiero spostrzedz można było, że twarz nieznajomej nie była piękną, że nos był niekształtnie do góry wzniesiony, że górna warga ust, grubsza znacznie od dolnej, nieproporcjonalnie na nią zachodziła, słowem, że całość daleką była od ideału linji i kształtów. A jednak kto raz widział tę fizjognomję niepospolitą i uderzającą jakimś nieokreślonym majestem, temu z trudnością przychodziło wyrugować ją z pamięci.
Są takie niepiękne kobiety, do których bezkarnie zbliżyć się nie można.
Słowa George Sand „że kobiety brzydkie, jeśli się podobają, rozbudzają nierównie gwałtowniejsze namiętności, aniżeli skończone pięknością“, — zawierają zarazem wielką prawdę życiową i wielką zagadkę psychologiczną.
Istota nasza duchowa, łaknąca nieskończoności, wiecznie goniąca za nieznanem, doznaje pewnego odrętwienia na widok każdej piękności skończonej... a z tego kontemplacyjnego odrętwienia rzadko wyradza się trwałe i głębokie uczucie. Miłość jest przedewszystkiem cudownym aktem twórczym, i najczęściej cofa się przed gotowemi ideałami. Jeśli między dwiema kochającemi się istotami niemożliwy jest proces wspólnego idealizowania nawet braków i usterków, jeśli w procesie tego idealizowania, jedno drugiemu nic swego użyczyć nie może, uczucie może się stać uwielbieniem, adoracją, ale przestanie być miłością. Tak tylko wytłómaczyć można ten dziwny fakt, że czynne i ruchliwe natury męzkie namiętniej przywiązują się do wad, aniżeli do zalet w kobiecie. Miłość potrzebuje domyślać się tego, co być może, szukać tego, co jest, stwarzać to, czego niema — potrzebuje działać — w bezczynnej kontemplacji gnuśnieje i umiera.
Jedno spojrzenie na nieznajomą przekonywało, że należy do kategorji kobiet, których piękność może być tylko dziełem tego arcymistrza i potężnego twórcy, co zwie się uczuciem... Czy spotkała je na drodze życia nieznajoma?... dowiemy się może, popełniając niedyskrecją, wczytując się przez ramię piszącej w tajemnice pamiętnika: „Więc to dziś rocznica, — kreśliła z gorączkowym pośpiechem — nieznajoma... rocznica, dzień uroczysty, który nawet urzędownie obchodziłam z przyjaciółmi mego męża. Kiedy rzucam okiem poza siebie, nie chce mi się wierzyć, że to tylko trzysta sześćdziesiąt pięć dni upłynęło; kiedy spojrzę przed siebie dreszcz mię przejmuje na myśl, ile to jeszcze dni oddziela mię od spokoju niczem niezamąconego...
Spokój... spokój... mój Boże, czy ja mam dziś prawo wyraz ten nakreślić. Rok temu, kiedy opuszczałam dom rodzicielski, czyniłam to bez żalu, uciekałam od cudzej kontroli nad każdą myślą moją... do cudzego ogniska biegłam po spokój... Czegóż ja dziś żądać mogę?... i jak inaczej nazywa się spokój, do którego dziś wzdycham?... Śmierć! Panie przedwieczny ulituj się nademną i przebacz, jeśli bluźnię!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Śmierci wzywają tylko ludzie nieszczęśliwi. Więc ja jestem nieszczęśliwą!... Alboż ja wiem!... alboż życie dało mi punkt porównania, alboż ja mam wyobrażenie o tem, co jest szczęście? Niema go podobno na tej ziemi, niema go szczególniej w małżeństwie, bo przecie ja go szukałam wszystkiemi pragnieniami mojej istoty, szukałam uczciwie i sumiennie... napróżno.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Może źle szukałam... Cóż to jest szczęście... Określono mi je jako zadowolenie wewnętrzne wypływające ze spełnienia obowiązków... Ja je spełniłam wszystkie, ach wszystkie... i czuję, jak gorycz straszna gromadzi mi się w sercu i wybucha w tem jednem rozpaczliwem pytaniu: Czy taki jest cel nierozerwalnego związku mężczyzny i kobiety?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Szereg dni spędzonych tak, jak ja je spędziłam, począwszy od chwili wyrzeczenia przed ołtarzem jednego krótkiego wyrazu, nazywa się małżeństwem. Suma tych wszystkich wrażeń, których mąż mój przy mnie doznaje, nazywa się miłością... Jakież miano nadać tem u co się do niedawnej jeszcze chwili składało na moje wewnętrzne usposobienie?... jest to przyzwyczajenie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„Tak, miał dziś słuszność ten okropny człowiek, z którym tak chętnie Alfred przestaje, a na którego widok nie wiem, dlaczego ja drżę cała, kiedy wyrzekł do mnie z dziwnym uśmiechem.
— Tak pani, bywa rozmaite szczęście na tym świecie... Pani naprzykład.. jesteś szczęśliwą przez nawyknienie... Nałóg łaskawa pani, to cale małżeństwo.
Prawie to samo słyszałam od ciotki Elfrydy, która powtarzała:
— Przyzwyczaisz się!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I przyzwyczaiłam się... choć mi to nie łatwo przyszło... Kiedym przestąpiła te progi, które na zawsze mojemi stać się miały, owionęła mnie jakaś zimna, przejmująca atmosfera... Zadrżałam pod wrażeniem tego strasznego chłodu... rozpacz mię ogarnęła. Myśl jedna, jedyna, nieodparta żadnemi rozumowaniami, zaświtała w rozgorączkowanym mózgu: „Uciekać, uciekać... pod ten dach, którego nigdy nie powinnam była opuszczać“. Chciałam postąpić krok ku drzwiom... nogi się podemną zachwiały... Czułam jak mię otoczyły herkulesowe ramiona człowieka, który z łagodnym, pobłażliwym uśmiechem wyrzekł, patrząc w moje wystraszone oczy:
— Uspokój się, Natalko... jesteś w moim... w twoim domu... w objęciach twojego męża...
Szalona! byłam w jego domu, w jego objęciach, za późno, za późno...
Rok upłynął od owej pamiętnej chwili, a w ciągu tego długiego roku zapytywałam nieraz sama siebie:
— Dlaczego i poco ja jestem w domu tego człowieka?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Ja cię kocham, Nataljo, mówił mi okrywając ręce pocałunkami, w których była jakaś przestraszająca gwałtowność... ja cię kocham powtarzał rok temu siedząc w tym samym pokoju i przyciskając mię do piersi... i mnie też trzeba kochać... przysięgłaś mi to przed Bogiem.
— Przysięgłam przed Bogiem... trzeba kochać... spojrzałam z przestrachem na tego, który w kilka godzin po tej przysiędze już mi obowiązki moje przypominał... Był blady... wzrok jego był dziwnie zmącony, usta wykrzywione jakimś niezdecydowanym uśmiechem. Dreszcz trwogi i innego strasznego uczucia obezwładnił moją i tak bezsilną istotę... zamknęłam oczy, by nie widzieć tego spojrzenia zamglonego i straciłam przytomność.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Od tego czasu oczy mego męża były barometrem jego usposobienia. I dowiedziałam się, czem jest miłość w małżeństwie... nauczyłam się poświęcać siebie samą dla spełnienia obowiązku — wszak nic nad to prostszego... tak mię uczyła religja, — tak do mnie w domu przemawiano. Ciało moje zahartowałam w marmur, pieszczoty przyjmuję jak lunatyczka, która po przebudzeniu się nic nie wie, co się z nią przedtem działo; do martwoty moralnej, z którą mię prowadził do ołtarza, dołączyłam martwotę fizyczną, i to zapewne nazywa się przyzwyczajeniem... To też dziś już nie zapytuję:
— Na co ja jestem w domu tego człowieka?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Kto wie, czy taki stan nie jest właśnie szczęściem w małżeństwie. Kto wie, czy ja od życia nie wymagam niemożliwych rozkoszy? Cóżbym odpowiedziała, naprzykład, temu, ktoby mię zapytał:
— Czego ci brakuje kobieto?
Przed dwoma miesiącami zakłopotałoby mnie to pytanie... Dziś mam gotową odpowiedź...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po podróży zagranicę, odbytej z ojcem, uczułam w sobie stanowczą jakąś zmianę. Jechałam leczyć się z tej dziwnej bezsilności, z tego odrętwienia, którego źródła, jak dziś widzę, szukano wszędzie, tylko nie tam, gdzie należało; jechałam złamana, nie wierząca w nieomylność doktorów, niechcąca zresztą ani wierzyć, ani się wyleczyć. Życie było mi obojętnem, tak, jak wszystko, co z niem miało jakikolwiek związek; jedyną istotną radością w tej podróży było towarzystwo ojca.
Gdym się przy nim znalazła w wagonie sama, nieokreślona tęsknota pierś mi ścisnęła, z nim byłabym jechała na koniec świata i... nie wracała więcej. Wiele, niezmiernie wiele, w tem uczuciu było namiętnego przywiązania córki, ale nie było też ono wolne od spoczywającego gdzieś na dnie serca zadowolenia, że przy moim boku nie widzę tego, który przez dziesięć miesięcy ani na krok mię nie odstępował.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wpływ, jaki ta podróż na mnie wywierała, był istotnie piorunujący. Z początku mąciło się okropnie w tej biednej głowie, dla której dach rodzinny był całym skończonym światem. Strwożona, nie pojmowałam, co się ze mną działo, coś się przekształcało w najtajniejszych głębiach mej istoty; wyrywałam się do tego tajemniczego prądu, który kipiał wszędzie koło mnie, wabił nieznanemi mi dotąd ułudami, czarował rozpościerającemi w coraz dalszej, sinej odległości, — nieograniczonemi widnokręgami. Czułam, że mi w piersi coś topnieje, że mi z oczów spada jakaś łuska. Zaciekawiona, rozbudzona, olśniona, widziałam przed sobą niezrozumiałą dla mnie potęgę... życie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Życie me było mi nawet dotychczas zagadką, nie wiedziałam zupełnie o jego istnieniu. Jeśli w sferach oderwanych kazano mi się zastanawiać nad jego celem, to o rzeczywistości tak olbrzymiej, tak zawikłanej nie dano mi najmniejszego pojęcia.
Ta różnorodność stosunków między narodami i w każdem oddzielnem społeczeństwie, — ta kombinacja interesów i zadań między pojedyńczemi indywiduami, była z początku nad siły mego zastanowienia. Ostrocizna w objawach życia prześladowała oczy mojej duszy różnobarwnemi płatkami, ścigającemi mię nawet we śnie, jak tego, co długo patrzył na światło. Miałam w pewnych chwilach wzrok zasnuty mgłami nagromadzonemi z niezdrowego bagniska edukacji ciotczynej. Stopniowo jednak jasne promienie słońca przedzierały się przez te grube tumany, — poza któremi zaczęłam przeczuwać świat inny, wielki, majestatyczny, potężny, prawdziwe dzieło boskie, — i życie pełne twórczej energji, pracy, pełne wiary w teraźniejszość i ufności w przyszłość.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Sama, o własnej sile, możebym zmysły postradała w tym odmęcie... Przykładać tak na każdym kroku ciasny, mizerny, domorosły schemacik do wszystkich stosunków ludzkich, do wszystkich symptomatów życia, obcinać, co za szablon przerastało, — dopełniać, czego brakło, — byłoby pracą herkulesową. Ojciec mi w niej pomagał z całym młodzieńczym zapałem, bo on także nie był wolen od pływów, które na mnie tak pochłaniająco działały... I dziwna rzecz — bardzo często kończyło się na zniszczeniu schematu. Zakłopotanie wtedy mojego drogiego rodzica było wielkie... a argument zawsze ten sam:
— Jesteś mężatką... kobietą obowiązkową... możesz dziś przyglądać się życiu ze wszystkich stron.
Te słowa, jakkolwiek przez takie usta wynurzone, brzmiały dla mnie jak memento — mori... ostrzegały mnie, że z tem życiem ja biedna nie mam nic wspólnego.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rozbudzona, jakby wskrzeszona działalność wszystkich moich władz, wyrywała się w różnych kierunkach. Znajomości zawierane w podróży zaczęły mię zajmować... przypatrywałam się ludziom zdziwionemi oczyma, jakbym ich pierwszy raz widziała... Przyjmowałam udział w ich troskach lub radości... jakieś dobre instykty budziły się gdzieś na dnie mego wyschniętego serca; jakieś wybuchy tkliwości szybko pierś moją podnosiły, doznawałam nieokreślonego uczucia zadowolenia, zdawało mi się żem wszystkich współpodróżujących jednakowo kochała... Było mi dobrze, lekko i swobodnie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rozmów słuchałam z niesłychanem zajęciem. I obijały się o moje uszy rzeczy tak straszne, jeśli je było zestawić z tem wszystkiem, czegom się dotąd nasłuchała, a wychodziły z ust tak pogodnie uśmiechniętych, komentowane były spojrzeniem tak czystem i szlachetnem, żem sobie z przestrachem zadawała pytanie:
— Czy może być, ażeby czoła piękne i rozumne ludzi, co to wszystko głoszą, naznaczone już były piętnem potępienia?
Słyszałam jak dziewice jaśniejące urodą, ze śmiechem, który dźwięczał niby dzwonek głoszący hymn młodości, mówiły o szczęściu... słyszałam, jak młode matki, wpatrując się w modre oczęta swych niemowląt, śpiewały im półgłosem do snu piosenkę szczęścia...
— Mój Boże, powtarzałam z trwogą w sercu i z zarodem wątpliwości w umyśle, czyż ty ich nie nauczysz, że to wszystko marność, tymczasowa pielgrzymka, że ich udziałem cierpienie?
Świat... życie... szczęście... te trzy wyrazy oplotły mnie niby zwoje węża laokonowego... Gorączkowo pragnęłam światła... rozproszenia ciemności... Zaczęłam wątpić...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie mogąc rozumieć ludzi, zwróciłam się do książek... W dziejach szukałam tajemnicy napotykanych sprzeczności. Dlaczego ten naród żyje inaczej, niż tam ten, dlaczego co innego kocha, co innego nienawidzi, w co innego wierzy, gdy mię uczono, iż wszystkie są dziećmi jednych rodziców? Dlaczego niemożna tym miljonom piersi nakazać wzdychać do jednakowego Boga, do jednakowych ideałów, do jednego szczęścia... Jakim sposobem z tylu różnorodnych dźwięków powstaje jeden akord, w którym niema niepotrzebnego tonu?...
Więc po za dotykalnemi formami, w które człowiek oblókł pojęcia o początku i przeznaczeniu swojem, istnieje jakaś ogólniejsza, bardziej jeszcze oderwana ideja, która mieści i godzi w sobie te wszystkie sprzeczności... więc w tem co mnie nauczono, jest tylko odrobina prawdy, nie cała, bezwzględna, nietykalna prawda?
Na wszystkie te pytania odnajdywałam tysiące odpowiedzi komentujących się wzajemnie. Ludzie z coraz innych społeczeństw, przesuwający się przedemną jak w latarni czarnoksięskiej, zwyczaje, obyczaje, wszystko to było niezrównaną ilustracją do dzieł historycznych, które pochłaniałam, jak by przeczuwając, że na przetworzenie całej mojej istoty mam tylko te dwa miesiące czasu. Tysiące szczegółów z doby mego kształcenia się domowego nagle obudzało się w mej pamięci. Porównywałam, wnioskowałam, rozumowałam... myślałam...
Od tego czytania obłęd mię czasem napadał; ściskałam pałającą głowę w dłoniach, i w obcowaniu z naturą szukałam wypoczynku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A natura uczyła mnie po swojemu... Rzecz dziwna, że wobec najmajestatyczniejszych jej widoków nie doznawałam tego uczucia pognębienia i przeświadczenia o własnej nicości, o którem tyle razy mi opowiadano... Widząc, jak na stromym, zwieszonym nad przepaścią cyplu skały gazella szukała sobie trawki, śledząc lot orła w lazurach okalających różowe Alp wierzchołki, stojąc u podnóża gór niebotycznych, lub dumając nad niezmiernemi morza obszarami, nie zazdrościłam gazelli ani orłowi, ja, która myślą sięgnąć mogłam wyżyn dla nich niedostępnych, nie rozpływałam się w uczuciu mej nicości, ja, której trzeba było tylko busoli do żeglowania po oceanie nieskończoności. Natura, jak tkliwa matka, przytulała mię do swego łona, kojąc wszelkie bóle zwątpienia, karmiła mię, niby mlekiem, uzdrawiającem powietrzem i pierś moją napełniała nieznanem mi dotąd zadowoleniem z życia. Oddychałam swobodnie, upajałam się rozkosznemi woniami, którem i wszystko około mnie oddychało... Sam na sam z naturą doznawałam nieśnionych nigdy rozkoszy... nie obawiałam się tej samotności, nie obawiałam się grozy, którą niekiedy zdaje się ona chcieć przytłaczać słabego człowieka... We wszelkich jej objawach widziałam tylko formy życia drgającego we wszechświecie. Odnalazłszy wszędzie to tętno, czułam się owładniętą przeświadczeniem nierozerwalnej łączności z życiem. Uczucie to wychodziło na jaw w rzewnem wzruszeniu, które mi łzy z oczów wyciskało... Potrzebowałam złożyć hołd temu bóstwu odwiecznego i nieskończonego życia. Modlitwa moja była bez słów... składałam ręce i, utkwiwszy załzawione oczy w siną nieskończoną oddal, jednem z głębi serca westchnieniem korzyłam się wobec tajemnic życia... Powoli spadał z mej piersi gniotący ją od tak dawna ciężar... chciałam żyć... żyłam...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wtedy dopiero pojęłam sztukę... po życiu w naturze, po życiu w społeczności, był to najwyższy stopień życia... w ideałach. Jakże różną była ta kraina, po której prowadziły mię najpotężniejsze gienjusze świata od wyśnionego niegdyś przezemnie królestwa, do którego na skrzydłach nieokiełznanej fantazji chroniłam się przed życiem i przed sobą samą! Przeczuwałam, że sztuka nie jest ucieczką od życia, że zrywać z niem nie może pod karą utracenia jedynej i niezbędnej podstawy. Zaczęłam rozumieć różnicę między drobną, codzienną, małą powszedniością, a wielką, wszechstronną i niedokładnie pojmowaną rzeczywistością; z trzech ogniw życia: natury, społeczności i sztuki, ja się czułam środkowem: sama wychodziłam z natury, ze mnie, z człowieka brała początek sztuka, między nami panuje cudowna solidarność... a ta solidarność to właśnie zupełne, skończone, doskonałe życie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie mogę zapomnieć pewnego spotkania w nowej pinakotece mnichowskiej. Stałam przed płótnem wyobrażającem „Śmierć Wallensteina“... stałam zdumiona, oczarowana, niemal przygnębiona tą sceną mistrzowską w swej prostocie... Nie mogłam sobie zdać sprawy z tej tajemniczej potęgi talentu, która artyście daje możność tak ograniczonemi środkami wywoływać trwałe, niezatarte wrażenie... Całe życie będę pamiętać ten obraz i komentarz wygłoszony przez jakiegoś nieznajomego, który wraz ze swoim, widocznie młodszym od siebie, towarzyszem, w głębokiej zadumie przypatrywał się malowidłu z drugiego kąta sali. Artysta przedstawił alkowę na wpół przysłoniętą ciemną firanką, z poza której rysuje się wspaniałe łoże. Przed łożem na poprzek leży rozciągnięty trup wodza, na który spogląda ponuro jakaś postać z twarzą w części rondem kapelusza, w części płaszczem przysłonięta... oto wszystko. Malarz z zadziwiającą śmiałością odrzucił na bok zwykłe efekty, które mógł z tego faktu wydobyć; zamiast sceny pasowania się Wallensteina z napastnikiem, zamiast gromady sprzysiężonych, zamiast krwi i żelaza, zamknął nieporównanie wyższą dramatyczność w chwili po spełnieniu zbrodni. Ukośne spojrzenie na ciało wodza, postaci wysuwającej się jak cień z komnaty Wallensteina, jakby dla przekonania się, czy nie drgają w nim jeszcze jakie resztki życia, od którego zawisły losy Europy — to cała filozofja tej dziejowej chwili, traktowanej przez artystę z prawdziwą mistrzowską skromnością.
Gdy tak w niemej zadumie przywoływałam przed oczy główne epizody wojny trzydziestoletniej, posłyszałam urywek rozmowy między dwoma nieznajomymi, podziwiającymi arcydzieło pędzla.
— Dlaczego — spytał młodszy — przed tem płótnem byłbym zdolny spędzać całe godziny w zachwycie, którego nie jest w stanie obudzić we mnie Madonna sykstyńska?
— Bo jesteś dzieckiem swego wieku, odrzekł starszy z smętnym uśmiechem.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że niby celnik nowożytny, nie wejdę do królestwa ideałów.
— Bynajmniej... Zaznaczam tylko fakt, żeś, jak większa część nowego pokolenia, zimny wobec ideału Rafaela.
— Jestże to niższość, czy wyższość nasza? — Ani jedno, ani drugie, ale poprostu różność.
— Różność ludzi, czy ideałów?
— Rozumie się, że ideałów. Sprzęż sobie kiedykolwiek dla zabawki bilans dziejowy, przekonasz się, że człowiek nie zmienia się wcale, bo suma materjalnych i duchowych pierwiastków we wszechświecie jest zawsze jedna i ta sama. Ale zmieniają się formy bytu, — a więc i ideały. Sztuka, tak jak historja, nie powtarza się. Ideały religijne minęły i nigdy już nie wrócą. Brak im podstawy, bez której istnieć nie mogą: wiary. Przejrzyj wszystko, cokolwiek wydała najświetniejszego sztuka dzisiejsza na polu malarstwa religijnego i porównaj z jedną z tych długich, chudych, bezcielesnych prawie postaci i średniowiecznych świętych, bezimiennego pędzla. Rozśmiejesz się z rysunku, wzruszysz ramionami na koloryt, ale schylisz czoło przed wyrazem wzniesionych oczów, z których świeci to, co dla ciebie na zawsze zagasło... zachwyt ascetyczny.
— A cóż my mamy na miejsce tej wiary, która cuda takie stworzyła?
— My mamy przekonania, nie gorsze, według mnie, od wiary, skoro za nie również cierpieć potrafimy.
Młodzieniec, widocznie artysta, pokręcił głową z powątpiewaniem, a spuściwszy ją potem na piersi, rzekł smutnie:
— Ja nie wchodzę w to, co lepsze lub gorsze, ale w czem silniejszy pierwiastek natchnienia.
— A któż ci powiedział, że go nie mają przekonania?
— Chodźmy, chodźmy stąd, — rzekł zcicha ojciec, starając się uprowadzić mnie z sali.
Jakaś gorączkowa ciekawość przykuwała mię do miejsca, i dziwnie mi w uszach brzmiał spokojny, mierzony głos nieznajomego, w którym dźwięczała tylko siła bez śladów uniesienia.
— Daj trzydziestoletnią wojnę za temat ówczesnemu malarzowi i artyście naszej doby, zakończył nieznajomy, będziesz miał dwa obrazy jak dzień i noc do siebie niepodobne: z pierwszego mówić będzie do ciebie religja, z drugiego historja. Nie potrzebuję dodawać, który z tych dwóch ideałów jest waszym ideałem. Wiem, że będziecie malowali i religijne obrazy, ale wzory mistrzów-wiary zostaną dla was niedoścignione, tak jak w rzeźbie nie osiągniecie nigdy doskonałości starożytnych... Inaczej być nie może.
Byłabym jeszcze dłużej słuchała tej rozmowy, która dziwne wemnie struny poruszała, gdyby ojciec przemocą prawie nie wyciągnął mnie na ulicę. Wychodząc z sali, spojrzałam na nieznajomego. Wrażenie było przelotne, ale trwałe; spostrzegłam twarz bladą, zmęczoną i piękną jakimś niezwykłym, duchowym odblaskiem... Było coś tycjanowskiego w tej głowie na wpół łysej, na którą padał z góry przez okna galerji promień słońca, połyskliwie cieniując piękną, ciemną brodę, przy której zacieniała się jakaś ogólna nieprawidłowość rysów... Nie wiem dlaczego obejrzałam się jeszcze razy kilka... Jestem pewna, że spotkawszy nieznajomego, natychmiast-bym go poznała.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jeszcze kilka miesięcy takiej wędrówki w pośród natury, ludzi i dzieł sztuki, a byłabym bezpowrotnie potargała więzy, któremi od dzieciństwa umysł i serce mi oplątywano. Niestety, przeznaczeniem mojem było znać tylko pasowanie się z najróżnorodniejszemi prądami życia, które się koło mnie krzyżowały, niszcząc wzajemnie swe siły, a mnie w jednym punkcie wśród wzburzonych jego fal utrzymując. Otrzymałam list od Alfreda — trzeba było wracać do domu.
Do domu!... do siebie... którejże z młodych kobiet serce silniej nie zabije na te wyrazy, zamykające w sobie cały świat wymarzonych rozkoszy! Moje serce także nie zostało spokojnem, ścisnęła je trwoga nieokreślona; zabiło gorączkowo, ale obawą jakiejś walki między tem, co niedawno w niem się zrodziło, a tem, co zastanie koło siebie. Mimowoli przypomniałam sobie tę stanowczą chwilę mego chmurnego żywota, kiedy mię oddawano pod opiekę ciotki Elfrydy. Czułam, że coś stracę, że strata będzie niepowetowaną, a nie wiedziałam dokładnie, czego powinnam żałować. Nagły powrót do domu pozostawiał mnie w mgłach niewyraźnych przeczuć, po za któremi już zaczęłam inne, prawdziwe odgadywać światy. Gdyby te przeczucia miały były czas skrystalizować się w jasne, określone pojęcia, stanęłabym przynajmniej uzbrojona do walki, kiedy już walka miała być jedyną treścią mego istnienia. Ale wracałam słabsza jeszcze na duchu, słabsza dręczącem rozdwojeniem, targana między pół snem pół jawą, podobna do istoty pogrzebionej w śnie letargicznym, która na chwilę łudzi się nadzieją ratunku i powtórnie obumiera w stokroć sroższych męczarniach.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie mogę zamilczeć o wydarzeniu w Szwajcarji. W tych dwóch miesiącach podróży, zdawałoby się, że każdy dzień miał być dla mnie jakąś pełną znaczenia nauką.
Stałam z ojcem na Moście Djabelskim. W sercu było mi tak ponuro jak na dnie przepaści, nad którą zwieszona patrzyłam na fale wodne rozpryskujące się po skałach. Posępna przyroda nie przemawiała już do mnie tym samym, co dawniej, językiem. Fatalistyczne instynkty, jak stado sępów, mózg mi obsiadły; gdziem tylko spojrzała naokoło siebie, widziałam na tych czarnych wiekowych opokach śmierć wypisaną wyraźnemi głoskami.
— Ojcze — zagadnęłam — dlaczego przepaść przyciąga?
— Jak wszystko, — co nieznane, odrzekł spokojnie, trzymając mię silnie za rękę.
Ta odpowiedź ugodziła mnie w samo serce, jednym wyrazem, określając całe dwa miesiące moich szamotań się samej z sobą.
— Więc wszystko, co nieznane, jest przepaścią? — zapytałam, trwożnie się w patrując w pogodne oczy ojca, gdy krzyk w przeciwnym końcu mostu przerwał naszą rozmowę.
Oboje szybkim ruchem zwróciliśmy się ku stronie, skąd krzyk pochodził. Około krawędzi mostu stał młody, piękny mężczyzna, podtrzymujący zemdloną, również młodą kobietę, której głowa bezwładnie zwisła mu przez ramię.
Podbiegłam ku pięknej parze, ofiarując flakonik z angielskiemi solami. Młoda kobieta wkrótce przyszła do siebie, a gdy otworzywszy oczy, ujrzała się w objęciach swego towarzysza, dziecinnie trwożnym ruchem przytuliła główkę do jego piersi, i zcicha wyszeptała:
— Zlękłam się śmierci... mnie przy tobie tak dobrze... jam taka szczęśliwa...
Oczy dwojga młodych ludzi spotkały się w wyrazie niemego, nieopisanego zachwytu.
— Miłość odciąga od przepaści, — rzekł ojciec z pewnym naciskiem, odchodząc od zakochanych.
— A gdzie jej niema?... spytałam ze zniechęceniem, spuszczając ręce.
— Tam jest obowiązek odparł sucho, jak gdyby pragnąc przerwać niemiłą rozmowę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Obraz na Moście Djabelskim i ostatnie aforyzmy wypowiedziane z tego powodu przez ojca ścigały mnie do samego domu. Im bliżej czułam się tych progów, które się mojemi nazywały, tem duszniej mi było w piersiach, tem widoczniej niknęły jeden po drugim wszystkie zbawienne skutki dwumiesięcznej fizycznej i moralnej kuracji. Stan gorączkowy powracał, silniejszy może, niż przedtem. Sny, straszne jakieś, nużące, dręczyły mię po całych nocach. Jeden, najdziwniejszy, do dziś dnia pamiętam. Zdawało mi się, że stoję na Moście Djabelskim. Koło mnie zjawił się nagle Alfred i przemocą usiłował mnie uściskać. Wyrywałam się z jego objęć, i biegłam na drugi koniec mostu, słysząc za sobą ciągłą pogoń. Oparłam się nareszcie o poręcz dla obronienia się od napaści, ale uczułam nagle, jak dwie silne ręce popchnęły mię w przepaść przez parapet. W tem szybkiem spadaniu z góry na dół było coś przerażającego. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy, lecąc z tej zawrotnej wysokości, na połowie drogi spostrzegłam stojącego mężczyznę, który jedną ręką sam trzymał się wątłego krzaku, chroniąc się przed upadkiem z gładkiego prawie cypla skały, drugą wyciągnął dla ratowania mnie od śmierci. Gdy tak całym ciężarem coraz szybciej ku przepaści leciałam, opasało mię nagle to zbawcze ramię i wtedy spostrzegłam, że tym, który mię wyratował, był nieznajomy z monachijskiej galerji obrazów. Jeszczem nie zdołała ochłonąć z wrażenia po tym niespodziewanym widoku, kiedy nieznajomy puścił z jękiem gałązkę, której trzymał się dotąd konwulsyjnie i oboje runęliśmy w spienione nurty.
Zamknęłam oczy, pewna będąc, że nadeszła moja ostatnia godzina. Płynęliśmy oboje przeciwko prądowi, nieznajomy, pracując rozpaczliwie jedną ręką, ja, czując, że krępuję jego ruchy, i że przyczynię się do prędszego zatonięcia... Otworzyłam oczy i spojrzałam w górę... nad krawędzią mostu, na niesłychanej wysokości spostrzegłam twarz Alfreda, który ze strasznym uśmiechem przypatrywał się naszemu pasowaniu się ze śmiercią. Nieznajomy słabł coraz bardziej i już widziałam otwierającą się przed nami otchłań wodną, kiedy dostrzegłam pływający przed nami koniec jakiegoś sznura, ginącego gdzieś we mgłach wysoko.
— To może od dzwonu na trwogę — powiedziałam na wpół do siebie na wpół do mego towarzysza.
Ożywiona tą nadzieją targnęłam za sznur z całej siły i w istocie usłyszałam odgłos dzwonu. Ale nie były to zwykłe spiżowe dźwięki wzywające na pomoc. Do moich uszów, dręczonych już szumem dostającej się potrosze wody, dolatały jakby wydzwaniane wyrazy, które systematycznie na trzy tempa się powtarzały:
— Mężatka, mężatka, mężatka...
A tam na górze tem u szyderczemu dzwonieniu wtórował głośny śmiech Alfreda.
Straszna, śmiertelna trwoga owładnęła mię, jakby w tej chwili rozpoczęło się moje konanie.
Żelazny uścisk mego towarzysza wolniał widocznie... ja coraz szybciej za sznur dzwonu pociągałam, który coraz głośniej niepokoił okoliczne echa, wołając:
— Mężatka, mężatka!
Aż wynurzyła się z wody jakby postać ciotki Elfrydy, która wprost ku nam płynęła. Twarz jej była groźna, nienawiścią tchnąca. W ręku miała różaniec, którego krzyż silnie ścisnąwszy, samemi paciorkami krwawo czerwonemi zamierzyła się na nas.
Czułam, że to śmierć się przybliża. Ale umrzeć trzeba było w każdym razie, bo nieznajomy ostatka sił już dobywał.
Jeszcze targnęłam za dzwon, który słabo tylko raz jęknął:
— Mężatka!
I uczułam uderzenie w głowę, które mię przytomności pozbawiło. Zimna fala twarz mi oblała, a tam pod wodą rozległ się świst jakiś przeraźliwy...
Obudziłam się... Byłam na stacji... byłam w domu. Po rozpalonych policzkach spływała mi woda, którą stojący przy mnie ojciec starał się mię cucić z omdlenia. Przez okno wagonu widziałam oczekującego uśmiechniętego Alfreda... Sen się skończył... rzeczywistość miała być dalszym jego ciągiem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„Miłość odciąga od przepaści“ — mówił ojciec — wytykając jakoby w tych słowach nową drogę życia... O, Bóg mi świadkiem, żem po niej pójść pragnęła. Modliłam się o miłość jak o zbawienie, a czułam, że modlitwa moja jest jakby bezprzedmiotową, że nie wiem sama o co ręce składam do Boga miłości. W sercu czułam straszną próżnię, w myśli nie stworzyło się nawet pojęcie o tem, jak to się kocha. Mąż mój zresztą zdawał się bynajmniej nie dostrzegać tego braku... on kochał, i to mu wystarczało!
Ileż to razy przedsiębrałam uczciwą próbę z samą sobą, ile razy chciałam wzbudzić w sobie to, co się nazywa miłością! Przeczucie mi mówiło, że ci dwoje młodych na Moście Djabelskim kochali się; patrzyłam więc długo w oczy Alfreda starając się choć w przelocie schwycić w jego spojrzeniu wyraz, z którym młody człowiek powitał powracającą do życia towarzyszkę.
Jakże strasznie byłam karaną, jak odmiennie były tłómaczone moje intencje... Na usta Alfreda występował dziwny jakiś pół uśmiech, oczy zachodziły szklistą powłoką... chciałam się wyrwać... uciekać... napróżno...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jam nie kochała męża, to już nie ulegało żadnej wątpliwości. W dniu, w którym ten pewnik jasno i niezbicie stanął mi przed oczyma, możnaby powiedzieć, że jakiś chwilowy spokój wstąpił w moją duszę. My biedne, zawsze niedołężne niemowlęta, które żadnego udziału we własnych losach nie bierzemy, mamy zawsze gotowe recepty na życie.
— Tam gdzie niema miłości, jest obowiązek.
Precz ze wszystkiem, co nie jest obowiązkiem. Dalej na dno serca westchnienia za życiem pełnem doskonałości, złożonem z miłości i wiedzy, dalej do najskrytszych kątów mózgu na wieczne przechowanie te zasoby nagromadzone przez dwumiesięczną pracę wytrwałą. Wszystko to nieznane, to przepaść, to grzech. Rzuciłam się na kolana do modlitwy... O ja nieszczęśliwa!... modlitwa nie przychodziła... usta szeptały wyrazy bez związku, w których dusza najmniejszego nie brała udziału.
Boże, Boże, co ze mną będzie!... jam straciła zdolność do modlitwy nałogowej, do modlitwy, praktyki, a inaczej modlić mi się nie wolno. Myśl moja nie może już z zachwytem błądzić po tych laurowych pałacach, gdzie On w niezrównanej chwale, w majestatycznej obojętności króluje wpośród aniołów... Ja Go szukam koło siebie w życiu mojem, w mojem nieszczęściu, ja go zapytuję dla czego, dlaczego?... i nie mam odpowiedzi.
O pocom ja oczy otwierała, poco patrzyłam, poco widziałam, kiedy z dawną ślepotą tak mi było spokojnie tak zacisznie... oddajcie mi dawną martwotę, dawny spokój.
Napróżno... Fatalność sprawiła, że zanim jeszcze stałam się inną, już tą samą być nie mogłam. Fatalność!... To zabójcze pojęcie, nanowo i z większą, niż kiedykolwiek siłą zapanowało nademną. Tylko dziś, rozbudzona i w pewnym stopniu rozwinięta indywidualność moja, silnie przeważający element myślowy, nadały mu odmienną jakąś barwę: była to potworna mieszanina greckiej ananke i wschodniego fatalizmu, ubrana w mistyczną szatę Śgo Augustyna. Głębokie przekonanie, że byłam przeznaczoną na cierpienia, obudziło uśpione na chwilę pragnienie zadawania sobie męczarni i moralnych maceracji. Przyszedł mi do tego w pomoc, jak zwykle, jeden nędzny paradoks:
— Przed podróżą moją — mówiłam do siebie — wypełnianie obowiązków przychodziło mi bez żadnej trudności. Stan apatji, odrętwienia, w jakim się wtedy znajdowałam, nie dopuszczał żadnych cierpień, żadnej walki, żadnego zaparcia. Dziś co innego, dziś poznałam zwodnicze ułudy innego życia, innego świata. Cała moja istota wydziera się chwilami do tej egzystencji. Odepchnąć od siebie te wszystkie pokusy, wyrzec się tego, co nie jest domowem ogniskiem, grzać się przytem ognisku, choć w niem żaden ogień nie tleje, z uśmiechem przyjmować pieszczoty męża, którego się nie kocha, skrępować serce, by za silnie nie biło, przykuć myśl na uwięzi, by nad przepaści nie wzlatywała, podsycać walkę między starem i nowem ja, aby bólu na całe życie starczyło, — słowem: poświęcić się z zupełną wiedzą o ogromie dopełnionej ofiary, — oto będzie najwspanialszy hołd złożony obowiązkowi.
I krwawiłam własnemi rękami moje serdeczne rany, rozdzierałam dobrowolnie moją istotę moralną, doznając przy tem dziwnego uczucia graniczącego z rozkoszą, kąpałam się w cierpieniu, a jeżeli w tych szalonych zapasach siły mię zdradziły, padałam na kolana przed tą zakrwawioną głową Chrystusa błagając o niedoścignione szczęście śmierci męczeńskiej.
Tak przeszły dwa długie miesiące, tak nadszedł dzień dzisiejszy, który jest powodem, że rzuciłam po za siebie okiem na ten okres czasu dowolnie rokiem zwany, a dla istot mnie podobnych zawierający całe wieki udręczeń. A co widać przedemną?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przedemną widać najstraszniejszą klęskę, jaką człowiek widzieć może... przedemną rutyna w nieszczęściu, powolna utrata godności w cierpieniu, zgryźliwa drobiazgowość w boleści, rozpacz ujęta w karby życia codziennego, potem coraz łatwiejsze tranzakcje z sumieniem i wyrobienie sobie sztucznego organu oddychania w tej atmosferze, przeciwko której walczyłam tak zawzięcie. Ha, stanę się może szczęśliwą przez przyzwyczajenie!
Błądziłby ten, ktoby przedstawicielom nauki ścisłej odmawiał wyobraźni i tych wogóle składników inteligencji, które warunkują powodzenie twórczości artystycznej. Gmach nauki jest wzniesiony nie samą wiedzą (scientia), tak jak i w katedrze św. Piotra nie same są tylko kamienie, lecz i równie ważna, jeśli nie ważniejsza od nich, myśl ludzka.
Żywa, twórcza wyobraźnia, niecofająca się przed najśmielszem porównaniem, sprowadzająca do jednorodności najodleglejsze i najsprzeczniejsze napozór zjawiska, była zawsze właściwością tych umysłów, które najściślejsze odłamy nauki tworzyły, lub na nowe i płodne posuwały tory. Tam, gdzie poeta lub artysta z profesji widzi spoczynek, martwotę i wszelki brak ruchu, tam uczony, za pozbawionego wyobraźni i polotu uważany, dostrzega ruchy zawiłe, o prędkościach przechodzących częstokroć wszelkie zmysłami oceniane. Tam, gdzie oczom człowieka, którego ogół uważa za obdarzonego żywą wyobraźnią, przedstawia się zupełna jednorodność, tam uczony dostrzega rozmaitość bez granic, bez końca. Ta przestrzeń, która otacza drut telegraficzny i która dla każdego jest jednolitem ciepłem lub zimnem, suchem lub wilgotnem powietrzem, dla uczonego jest różnorodnością, przetkaną myrjadami linji siły, posiadającą w każdym punkcie inne własności, inną energję, inną władzę wykonywania pracy.
Lecz czemże się różni wyobraźnia uczonego od wyobraźni artysty? Tem chyba, że pierwszej towarzyszy i towarzyszyć musi niewiara i krytycyzm do ostatnich posunięte granic, podczas gdy wiara ślepa zdaje się być zawsze towarzyszką drugiej. Uczony z obowiązku musi dowodzić i przekonywać, bądź to rachunkiem, bądź doświadczeniem, że pomysł jego jest słuszny, że wytwór jego wyobraźni jest obrazem przyrody. Rachunkowa lub doświadczalna kontrola i nigdy za duży szereg sprawdzianów i dowodzeń, obranych z wszelkiej djalektyki i deklamacji — oto jedyne rekomendacje, za pomocą których wytwór wyobraźni do gmachu nauki wprowadzić można.
Dzięki niezmiernie żywej a krytycznej wyobraźni twórczej Bernoulli’ego (XVIII w.) i Maxwell’a (w ostatnich czasach), wznieśliśmy się w poznaniu gazów bardzo wysoko, bo oto, zakładając, że cząsteczki tych ciał poruszają się z dużemi prędkościami, i że są sprężyste, potrafimy już dziś rachunkiem przewidzieć własności gazów, a przewidywania nasze sprawdza doświadczenie, tak jak przewidywania astronomów sprawdzają się na sklepieniu niebios, czy to w zaćmieniach, czy w ruchach komet.
W tej, na wielkiej grze wyobraźni wzniesionej, kinetycznej teorji gazów, największe zasługi położył James Clerk Maxwell, umysł, którym przez długie wieki ludzkość chlubić się będzie. Jemu zawdzięczamy odkrycie prawa dotyczącego ruchów cząstek gazu, prawa, które z jego nazwiskiem w nauce jest związane.
Treści jego w całej rozciągłości przytaczać tu nie mogę, lecz postaram się dać o niem pojęcie, wystarczające do objaśnienia tego, co przy końcu powiedzieć zamierzam.
Gdybyśmy zdołali w kwarcie gazu (dajmy na to, wodoru) zamknąć cząstki posiadające zupełnie jednakowe prędkości, to na zasadzie praw mechaniki taki stan rzeczy trwałby bardzo krótko. Wskutek wzajemnych uderzeń jedne ze spotykających się cząstek zmniejszałyby swą prędkość, inne powiększałyby ją i już po pewnym czasie mielibyśmy wielką rozmaitość cząstek, z których pewne poruszałyby się bardzo prędko, inne zaś bardzo powolnie. Każdy obserwowany przez nas gaz taki właśnie przedstawia stan rzeczy: są w nim cząstki, bogacze o niezmiernie wielkich prędkościach; cząstki, nędzarze o prędkościach bardzo małych, a największość, szary tłum cząstek ożywia prędkość średnia, ani stosunkowo zbyt wielka, ani też zbyt mała. Lecz nie myślmy, aby dana pojedyńcza cząstka stale właściwą jej prędkość zachowywała, bo gdy cząstka o dużej prędkości spotka cząstkę poruszającą się powolnie, to w starciu tem pierwsza utraci, a druga zyska, jak tego chcą prawa uderzeń ciał sprężystych.
Otóż prawo Maxwell’a określa ściśle, ile z ogólnej liczby cząstek gazu posiada pewną określoną prędkość. Prawo to możnaby nazwać statystycznem prawem rozdziału prędkości, a uważać je należy za wynik prawa sprężystości. Głosi ono, że stan taki, w którym by wszystkie cząstki posiadały jednakową prędkość, z natury rzeczy musiałby być nietrwałym, i że musi się prędzej lub później zamienić na taki stan, w którym bardzo prędkich równie, jak i bardzo powolnych cząstek jest niewiele, a najwięcej cząstek o pośrednich prędkościach, i że taki tylko stan, osiągnięty po bardzo długim czasie, może być trwałym.
Prawo Maxwell’a da się zastosować i do społeczeństw. Podstawmy w poprzedniem rozumowaniu zamiast prędkości, zamożność, zamiast gazu społeczeństwo, a otrzymamy prawo rozdziału bogactw w społeczeństwie. Czy ono jest dla społeczeństw ilościowo takiem samem, jak prawo rozdziału prędkości dla gazów, to rzecz mniej ważna. Jest ono prawdopodobnie innem, bo prawa zamiany bogactw są inne, niż prawa zamiany prędkości w uderzeniu ciał sprężystych. Jakościowo jednak panuje wśród społeczeństw prawo zbliżone do Maxwellowskiego. Bardzo bogatych i zupełnie biednych jest niewielu, ludzi o przeciętnej zamożności jest najwięcej, ilością zaś jednych i drugich stałe niewątpliwie rządzą prawa.
A jeśli podział bogactw nie jest właściwy i prawu nie odpowiada, to równie w gazach, jak i śród ludzi stan taki nie może być trwałym i wtedy wzajemne spotkania cząstek w gazach, a wpływ jednych jednostek na drugie w społeczeństwach, są dążeniem do osiągnięcia stanu Maxwellowskiego, który jednak dopiero po nieskończenie długim przeciągu czasu w zupełności może być osiągniętym. Im bardziej jednak stan nietrwały jest różnym od stanu Maxwellowskiego, jedynie trwałego, tem szybszem jest dążenie do jego osiągnięcia.
Prawo Maxwella dotycze tylko gazów jednolitych lub jednorodnych mieszanin gazów niedziałających na siebie chemicznie. Gdy jednak do masy jednorodnego gazu wtargną obce cząstki, wówczas prawo Maxwella ustaje, następuje reakcja chemiczna, która naturalne dążenie do jedynie trwałego stanu Maxwellowskiego czyni niemożliwem. Chcąc więc w takim razie stan Maxwellowski osiągnąć, trzeba przedewszystkiem obce cząstki gazu działającego usunąć.
Badania ostatnich czasów, ugruntowane na trwałych podstawach biologicznych dają nam ważne wskazówki co do sposobu, w jaki najczęściej szerzą się choroby zakaźne. Ani w powietrzu, ani w wodzie, ani w ziemi nie znaleziono w większości wypadków zarazków, choroby wywoływać mogących; gdy zaś je znajdowano, to tylko wyjątkowo, przez czas bardzo krótki, lub też w razie, gdy bezpośrednie sąsiedztwo chorego umożliwiało dostawanie się zarazków do wody i powietrza. W wodzie znajdowano zarazki najczęściej w postaci osłabionej lub zgoła niedziałającej, jeżeli zaś złośliwemi się okazały, to już po upływie dwóch do trzech dni złośliwość owa znikała, najczęściej równocześnie z życiem samego zarazka. Troskliwe badania powietrza, wykonywane u nas i za granicą, wykazały również, że formy złośliwe w powietrzu się nie znajdują, lub tylko w blizkości chorych, i to w tych chorobach, których zarazki mogą przez czas jakiś zachować zdolność do życia, będąc w zawieszeniu. Zarazki w ziemi znajdowane wogóle są dla ludzi w wyjątkowych tylko razach szkodliwe, gdy większa ilość ziemi dostanie się pomiędzy tkanki głębiej leżące; najczęściej zaś zarazki te szybko umierają. Różne czynniki zewnętrzne, jak: brak lub nadmiar wilgoci, zbyt nizka lub za wysoka temperatura, a najbardziej promienie słoneczne, już w krótkim czasie, bo nieraz po kilku godzinach, zabijają bardzo nawet szkodliwe zarazki.
To też chcąc uniknąć chorób zakaźnych, nie należy obawiać się czynników atmosferycznych, ziemi, wody i powietrza, ale unikać bezpośredniego zetknięcia się z chorymi i ich wydzielinami. Nie należy przez to rozumieć, ażeby unikać zbliżania się do chorych; nawet pielęgnując chorego, jesteśmy w możności uniknąć choroby zakaźnej, jeżeli zachowamy czystość rąk i ubrania, oraz jeżeli nie będziemy przy chorych przyjmowali pokarmów i napojów.
Znaną jest powszechnie bajeczna płodność literacka Kraszewskiego. Przeglądając wydany przez prof. Estreichera wykaz prac jego, trudno nieomal uwierzyć, że ta cała bibljoteka jest dziełem jednego człowieka, który prócz książek, oddzielnie wydawanych, zasilał swemi pracami wszystkie prawie czasopisma polskie, a prócz tego nadzwyczaj rozległą prowadził korespondencję.
To atoli mniej znaną jest rzeczą, że obok tej olbrzymiej naukowej i literackiej działalności miał Kraszewski dosyć jeszcze czasu, aby zajmować się pracami więcej mechanicznemi. Z własnych wspomnień dwa tego przytoczę przykłady.
Na początku roku 1871 drukowałem w drezdeńskiej drukarni Kraszewskiego rozprawę moją doktorską, traktującą o źródłach do abdykacji Jana Kazimierza i elekcji Michała Wiśniowieckiego. Jakkolwiek byłem mu nieznany i obcy, zajął się Kraszewski drukiem rozprawy tak gorliwie, jak gdyby drukarstwo było wyłącznem jego zatrudnieniem. „Papier, pisze mi w jednym z pierwszych listów, musi być dobry, wydanie piękne i poprawne. Pierwsze korekty my zrobimy tu (ja sam), ostatnią, Pan, a rewizję po niej, ja“. Była to pierwsza wogóle korekta, jaką mi wypadało robić; nie byłem obeznany z jej techniką i dlatego trzeba mię było w ciągu druku pouczyć, jak się korektę robić powinno. Wypisuje tedy Kraszewski własnoręcznie i przysyła mi „informację co do znaków korekty“ z przykładami. A na to wszystko miał czas w chwili, kiedy drukował kilka dzieł własnych i kiedy, jak pisze, był „chory i przygnębiony śmiercią córki i innemi kłopotami“.
W kilkanaście lat później nieszczęsny proces zaprowadził go do twierdzy Magdeburskiej. Pracował tam, w więzieniu, nad historją cywilizacji w Polsce, do której potrzebny mu był wydany w roku 1643 Jarzemskiego wierszowany opis Warszawy pod tytułem: „Gościniec“. Posłałem mu go do Magdeburga. Po niespełna dwóch tygodniach odsyła mi książeczkę i pisze pod dniem 6 lutego 1885 roku: „Z najgłębszą wdzięcznością pospieszam z odesłaniem cennej książeczki. Sam ją całą przepisałem. Dla mnie i dla mej historji cywilizacji jest to nieoceniony materjał, chociaż trudno jest znaleść coś tak źle i głupio i niezgrabnie napisanego. A jednakże jest to rzecz w najwyższym stopniu ciekawa i ważna!“
Egzemplarz Kórnicki Jarzemskiego jest jedynym dotychczas znanym, braknie w nim, niestety, kilku kartek. Drugi egzemplarz znajdował się podobno w bibljotece Chreptowiczów w Szczorsach. Kraszewski domyślał się istnienia trzeciego egzemplarza w bibljotece Petersburskiej. Starał się o uzupełnienie defektów i obiecywał przysłać do Kórnika odpis brakujących kartek, gdyby je otrzymał. Starania jego były jednakże daremne. Dnia 5-go czerwca 1885 roku donosi mi, że „Jarzemskiego nigdzie ani śladu“.
W dniu 21 czerwca 1885 roku pisze w sprawie innej książki, i to Podróży pani de Guebriant do Polski, dziękuje za przysłane różne książki i kończy słowami: książki są teraz jedyną moją pociechą, („Buecher sind jetzt mein einziger Trost“). Korespondencja bowiem nasza, podczas pobytu Kraszewskiego w twierdzy Magdeburskiej, toczyć się musiała ze względów policyjnych w języku niemieckim.
Na tem urwała się nasza korespondencja. Dalsze losy Kraszewskiego są znane, nie wiemy atoli, jaki los spotkał jego historję cywilizacji w Polsce. Sądzę, że ogół światłej publiczności byłby wdzięczny za wiadomość o stopniu obrobienia, w jakim ją autor pozostawił, a jeszcze wdzięczniejszy za wydanie tej spuścizny literackiej po tak znakomitym i nad wszelki wyraz zasłużonym pisarzu.
Pierwsze objawy samoistnej, wyższą dążnością nacechowanej działalności kobiecej, spotykamy w XIII w. śród grona księżniczek, u których właściwa naturze niewieściej uczuciowość przybiera formę ascetycznej pobożności, łączącej się zwykle z uczynkami miłosiernemi. Miłość Chrystusa jest źródłem, z którego wypływa współczucie dla biednych i cierpiących.
Grzymisława, Salomea, Kunegunda, Jolanta, Jadwiga otworzyły kobietom polskim dziedzinę życia duchowego, wpuściły promyk ideału do dusz ciemnych. Klasztory żeńskie (Norbertanki w Strzelnie 1190 r., Klaryski w Skale i Sączu od 1258 r.) jako wyraz budzących się w sercach kobiecych wyższych aspiracji, powstają współcześnie z pierwszymi przytułkami (szpitalami) dla biednych i chorych (w Sandomierzu 1222 r.). Budzące się życie duchowe, pod wpływem uczuć religijnych, wymagało odpowiedniego pokarmu. Łacina, nieprzystępna dla ówczesnych kobiet, nie nadawała się przy tem dla wyrażania potrzeb serca. Uczucie szuka formy bezpośrednio je oddającej (wykrzyk, śpiew, muzyka) a jeśli przybiera formę pojęciową, to tylko język ojczysty może być jego wiernym tłómaczem.
Wobec trudności, jaką przedstawiało zarówno wyrażanie piśmienne, znakami alfabetu łacińskiego, nieznanych łacinie brzmień polskich, jak i odnalezienie lub wytworzenie polskich form wyrazowych na nowe pojęcia religijne, moralne i t. p. jedynie gorliwość religijna, stanowisko wysokie i zamożność pobożnych niewiast mogły stać się skutecznym bodźcem dla ówczesnych duchownych, do podjęcia niesłychanie mozolnej pracy, nad przełożeniem i napisaniem po polsku modlitw, psalmów a zapewne i choć kilku żywotów świętych. Że prace takie dokonywane były zwykle dla pobożnych księżniczek, świadczą znane nam szczegóły, tyczące się późniejszych, przechowanych dotąd zabytków.
Zgodnie z opinją współczesnych lingwistów polskich, dostrzegających w psałterzach: florjańskim i puławskim przeróbki oparte na dawniejszym znacznie przekładzie, podaje nam żywot św. Kunegundy, napisany w początkach XIV w., iż ta księżniczka, fundatorka klasztoru Klarysek w Sączu (w którym zakończyła życie 1292 r.) miała zwyczaj odmawiać po dziesięć psalmów „in vulgari“ a więc po polsku.
Najdawniejszy z dochowanych większych zabytków polskich, Psałterz florjański został wygotowany, wedle wszelkiego prawdopodbieństwa, dla jednej z księżniczek z końca XIV w.
Znalezione dotąd modlitewniki z XV w. były przeważnie dla kobiet układane. W rękopisie bibljoteki peszteńskiej, wydanym 1870 r. pod tytułem: „Modlitwy Wacława“ tylko środkowa część jest ułożoną dla mężczyzn, pierwsza zaś i trzecia dla kobiet. Najwięcej znany zabytek, ogłoszony jako modlitewnik św. Jadwigi (w Poznaniu r. 1823) należał do jakiejś Nawojki (a może Jadwigi córki Jagiełły) żyjącej w XV w. Inny zbiór modlitw (ogłoszony przez Wisłockiego) należał do zakonnicy, siostry Konstancji. Najważniejszym krokiem w rozwoju piśmiennictwa polskiego w XV w. był przekład całkowity Biblji, dokonany przez Andrzeja z Jaszowic w Korczynie (ukończony 1455 r.) na żądanie królowej Zofji, żony Władysława Jagiełły.
Też same uczuciowe, religijne bodźce kierowały Jadwigą w jej zabiegach o utworzenie uniwersytetu krakowskiego.
Dwa najpierwsze druki polskie zostają w związku z potrzebami duchowemi kobiet wyższego ówczesnego świata. Wietor, wydawszy „Rozmowy Salomona“ 1521 roku, poświęca je Annie Kmitowej (z domu Tarnowskiej). Druga polska książka: „Żywot Chrystusa“ została przełożony przez Baltazara Opecia dla Elżbiety ks. lignickiej (córki Kazimierza Jagiellończyka). Andrzej Glaber z Kobylina, ogłaszając w polskim przekładzie „Problemata“ Arystotelesa, poświęca pracę swą Jadwidze Kościeleckiej. W przedmowie domaga się dla kobiet prawa do wyższego wykształcenia, wbrew opinji ówczesnych mężczyzn, którzy dozwalali kobietom tylko „modlitew a paciorków“. Pierwszy większy utwór Reja: „Żywot Józefa“ poświęcony jest królowej Izabelli (siostrze Zygmunta Augusta).
Humanistyczna oświata nie wywierała bezpośredniego wpływu na kobiety, jednakże podnosząc poziom umysłowy mężczyzn, ogładzając obyczaje, wpływała na ich towarzyszki pośrednio, drogą przykładu i rozmowy. Głębiej, bo bezpośrednio wpłynął na dusze kobiece prąd nowych ideji religijnych. Zmiana obrządków dokonana w tylu kościołach, żywe dysputy toczące się na zebraniach towarzyskich, liczne pisma w języku polskim, wszystko to musiało zainteresować pewną część kobiet, zamożniejsze mieszczanki i wielkie panie przedewszystkiem. W tym razie musiała wystąpić u wielu kobiet pewna praca myśli, polegająca na porównywaniu obrządków i zasad nowych z dawnemi. Liczne pisemka podsuwały gotowe już argumenta za i przeciw. Siłą skłaniającą (i to nietylko kobiece dusze) ku nowym zasadom był ideał moralny, promieniejący z kart podsuniętej teraz wszystkim Ewangelji, ideał działający na serca i wyobraźnie. Obudził on w duszy kobiecej chęć wypowiedzenia wypełniających ją myśli i uczuć. Dwie pierwsze autorki polskie: Zofia Oleśnicka i Regina Filipowska, noszą nazwiska dwu zagorzałych propagatorów nowych pojęć religijnych: Oleśnickiego Mikołaja z Pińczowa i Hieronima Filipowskiego z Chrzcięcic. Czy to były ich żony, czy bratowe, niewiadomo.
Biorą one widocznie udział w działalności kółka reformatorów małopolskich, przygotowującego, obok innych prac zbiorowych, zbiorowo także układany kancjonał.
Pieśń Filipowskiej, znana Wiszniewskiemu jeszcze, zaginęła; utwór Oleśnickiej przechował się w całości. Przystąpienie do tego kółka Reginy Bużeńskiej, podskarbiny koronnej (1572 roku) upamiętnił Trzycieski pieśnią, w której wypowiada w imieniu tej pani dziękczynienie Bogu za doznaną łaskę.
Reakcja katolicka (po 1572 roku) korzysta wielce z czynnego poparcia kobiet w sprawie zwracania do katolicyzmu, zakładania bractw, fundacji pobożnych i miłosiernych. Głos Skargi znajduje żywe echo w sercach kobiecych. Znaczenie kobiety jako czynnika w życiu społeczeństwa wzmaga się szybko.
Humanizm i z Włoch przyjęta ogłada obyczajowa przygotowują w sercach męzkich grunt dla rozwoju idealizmu miłosnego. Uczucie to uczyni kobietę panią serc męzkich, utoruje jej drogę, nietylko do udziału w życiu towarzyskiem, ale do przewodnictwa w zebraniach, dając władzę nad sercami, umożliwi wpływ na całą działalność mężczyzn polityczną i literacką zwłaszcza. Miłość Zygmunta dla Barbary, poezje miłosne Kochanowskiego i Szarzyńskiego są pierwszemi zwiastunami nowej epoki w dziejach kobiety polskiej. Świadomość swej potęgi i znajomość środków (ubiór, kokieterja, ogłada umysłowa) zacznie ona zdobywać w ciągu XVII wieku. Na tronie zasiądzie wtedy Marja Ludwika górująca rozumem i energją nad małżonkiem i całem prawie otoczeniem. Wiadomo, jaką przewagę posiadała Marja Kazimiera nad swym bohaterskim mężem. Odbiciem tego znaczenia kobiety w literaturze jest bogata poezja miłosna i romans. Poeci ówcześni piszą niekiedy wyłącznie dla kobiet („Nadobna Paskwalina“ Twardowskiego, po części i „Psyche“ Morsztyna).
Czasy saskie, epoka zaniku życia duchowego u szlachty polskiej, wysuwają na pierwsze miejsce kobietę górującą nieraz umysłowo w życiu rodzinnem i towarzyskiem i zajmującą opuszczone przez mężczyzn stanowiska. Obok Drużbackiej, całe grono zapomnianych dziś już autorek bierze się do pisania lub tłómaczenia przynajmniej. Inne poprzestają na czytaniu, i to nie tylko romansów. Urszula Radziwiłłowa, autorka wielu sztuk dramatycznych (wydane w Nieświeżu 1754 r.) czyta dzieła historyczne, prawne, geograficzne, gromadzi bibljotekę (do 9,000 tomów). Teresa Załuska, starościna rawska, sama prowadzi proces o zagrabiony majątek (1732—1740), sama staje w sądach i zdumiewa swą wymową, znajomością prawa i bystrością umysłową. Jedną z jej mów (? 1732 r.) jako wzór pomieścił Danejkowicz w swej „Swadzie polskiej“ (1745 r. t. I). Uczony astronom berliński, Bernouilli, opisując swój pobyt w Warszawie 1778 r., wylicza długi szereg polskich literatek.
Krasicki, z ironją odzywający się o pretensjach kobiet do uczoności, zaznacza przecie w znanym wierszu przewagę osiągniętą przez kobiety. Wraz ze świadomością tej potęgi i z ogładą francuską, kobieta zaczyna przyswajać sobie nowe pojęcia filozoficzne, polityczne, społeczne, zaczyna interesować się sztuką, nauką, życiem publicznem, odczuwać piękno natury a stopniowo i miłość dla ziemi ojczystej.
Uczucia narodowe przebijają się już w poezjach Drużbackiej; księżna Izabella Czartoryska i jej córka, Marja ks. Wirtemberska, dadzą tym uczuciom wyraz w działalności praktycznej i pismach.
Harmonijne zespolenie uczuć religijnych, narodowych i miłosnych, znajdujących następnie swe uzupełnienie w macierzyńskich, będzie teraz cechą ideału kobiecego, którego apostołką staje się pierwsza świadoma swego zadania wychowawczyni polskich kobiet: Klementyna Tańska (Hofmanowa). Jak poprzednio królowe i księżniczki tak teraz skromne nauczycielki będą torowniczkami życia duchowego i społecznej działalności kobiet.
Ostatnim momentem tego stopniowego rozwoju jest wprowadzenie kobiety polskiej na wyżyny życia duchowego: w dziedzinę myśli filozoficznej, wiedzy naukowej, twórczości artystycznej tudziesz pracy narodowej i społecznej. Torowniczką była tu skromna nauczycielka, Narcyza Żmichowska, u której właściwa kobiecie uczuciowość spotęgowała się w entuzjazm, dający zarazem polot umysłowi sięgającemu w sferę najwyższych zagadnień myśli ludzkiej i niezwykłą energją woli kobiecej zwracającej się do działalności społecznej i politycznej.
Ten pobieżny zarys przekonywa, iż cechą charakterystyczną rozwoju duchowego kobiety polskiej jest przewaga uczuciowości, przy stopniowem rozwijaniu się nowych jej form i czynników. Wobec gorączkowej dążności kobiet dzisiejszych do przyswajania rozległej, różnorodnej wiedzy, wobec zużywania zasobów entuzjazmu i energji na kształcenie umysłu jedynie, nie zaszkodzi przypomnieć, iż zarówno właściwości organizacji kobiecej jak potrzeby obecnej epoki, wskazują iż w sercu kobiety, w zasobach dodatnich uczuć, jakie rozwijać i pielęgnować powinna, leży główna siła i podstawa znaczenia jej jako potężnego czynnika rozwoju społecznego i narodowego.
Dlaczego to tak mało matek ma posłuszne dzieci? — pyta A. Ch. Jessen — Bo niewieścia natura składa się z samych sprzeczności. Ileż to bywa wybuchów, łajań, pogróżek, gdy się pojawi nieprzyzwoitość! A jakąż widzimy pobłażliwość, gdy się to powtórzy w najbliższym czasie! Jakimże to gniewem unosi się matka nad błądzącem dzieckiem i jak łatwo ulega namiętności, jakież to nazwy i słowa bez miłości i godności swojej nieraz z ust swoich wypuszcza, a jakże znowu po krótkiej chwili umie milczeć, całować, pieścić się i przymilać! Codziennie, co godzina czuje dziecko słabość matki, a wskutek tego błądzi pod względem pojmowania i pełnienia swoich obowiązków...
Coraz częściej w pismach francuskich, a za niemi i w naszych pojawiać się zaczynają zdania, że naturalizm w krótkiem swojem, bo 25-cio letniem zaledwie, istnieniu już się przeżył, że ustąpić musi miejsca nowemu jakiemuś kierunkowi twórczości artystycznej.
Na czem ten nowy kierunek ma polegać; jakie mają być jego zasady i jaka metoda, dotychczas nikt, o ile wiem, nie kusił się określić; widać tylko z wielu przeglądów literackich, że wśród poetów i powieściopisarzy objawia się niezadowolenie z Zoli i jego szkoły, oraz pragnienie utorowania sobie dróg odmiennych.
Jedni więc toną w mistycyzmie, lubując się jego nieokreślonemi, lecz uroczemi dla dusz subtelnych i marzycielskich przestrzeniami bez granic; inni starają się utrwalić w kreacjach artystycznych przelotne, często napozór nieuchwytne całkiem stany swej duszy, wywołane bodźcem wewnętrznym, czy zewnętrznym, zyskując tym sposobem dla uczuć osobistych, dla subjektywizmu nowe w poezji uprawnienie, które naturalizm, odtwarzający zewnętrzne, zaobserwować się dające objawy, zakwestjonował.
Jeżeli te zjawiska literackie, wynikłe przedewszystkiem z opozycji przeciwko panującemu w powieściopisarstwie francuskiem naturalizmowi, zechcemy oprzeć na jakiejś podstawie teoretycznej; to znajdziemy ją w tej zasadzie, oddawna już wygłaszanej, ale przez psychologją spółczesną wszechstronnie rozwiniętej, że my w gruncie rzeczy nie poznajemy i nie możemy poznać rzeczy, jakiem i one są po za nami, lecz jedynie tylko stany naszej duszy, przez owe rzeczy wzbudzone, czyli innemi słowy, nasze wrażenia i wzruszenia.
W rozwinięciu tej zasady i zastosowaniu jej do twórczości artystycznej można utrzymywać, że najmozolniejsze nawet starania, by się w granicach przedmiotowego odtwarzania utrzymać, nie zdołają wywołać zamierzonego skutku odbicia świata rzeczywistego, jakim on jest pozewnątrz nas, będą to bowiem zawsze tylko odbicia naszych wrażeń i wzruszeń, uwolnione, co prawda, od cech przypadkowości, oparte na całym szeregu spostrzeżeń, czy, może nawet, doświadczeń, ale bądź co bądź przepojone naszemi poglądami, uczuciami i przyzwyczajeniami.
Sam naturalizm nie przeczy temu bynajmniej. W znanej jego formule, wypowiedzianej przez Zolę, cząstka świata, zanim znajdzie uzewnętrznienie w dziele sztuki, musi przejść przez temperament artysty, t. j. uledz przetworzeniu podmiotowemu. Naturalizmowi nie chodziło o wykluczenie całkowite subjektywizmu z zakresu twórczości artystycznej, lecz jedynie o trzymanie go na wodzy za pośrednictwem ścisłych, dokładnych spostrzeżeń i doświadczeń, o ile te drugie były możliwe. Takie żądanie było wynikiem wzmożenia się wpływu nauk doświadczalnych oraz protestu przeciwko dowolności w tworzeniu charakterów i sytuacji, dowolności, której mnóstwo przykładów znaleść było można w okresie romantycznym.
Gdy atoli w pismach naturalistycznych „tworzenie“ ustąpiło miejsca „odtwarzaniu“; gdy zwłaszcza mniej od Zoli utalentowani naśladowcy coraz częściej i w coraz wstrętniejszy sposób zaczęli nietylko już prozę, ale po prostu brudy życia na pokaz wywlekać i chlubić się z doskonałego odtwarzania błota i gnoju; zrodzić się musiała nowa opozycja, równie naturalna i równie konieczna, jak dawniejsza; a w głosie tej opozycji czuć potrzebę powrotu do szlachetniejszych, idealniejszych natchnień, których źródło, oczywiście, nie jest pozewnątrz nas, ale w nas samych, w duszy naszej.
W parnej, wszystkiemi wyziewami kuchni życia przepełnionej atmosferze odczuto konieczność dopływu świeżego powietrza z krainy uczuć, wzruszeń, wzlotów, porywów, któreby nas przeniknęły innemi wrażeniami, aniżeli te, jakich doznajemy wobec „Brzucha Paryża“; boć człowiek nie mięsem jest tylko.
Wymaganiu takiemu musi się niewątpliwie stać zadość.
Ale czy to znaczy, że zdobycze osiągnięte w artyzmie przez stosowanie metody naturalistycznej mają się w niwecz obrócić, mają być zupełnie zapomniane, a subjektywizm w znaczeniu romantycznem miałby tryumfować? Bynajmniej; nic się nie powtarza w dziejach bez zmiany, jak nic znowuż absolutnie nowego niemasz pod słońcem.
Nie samowola fantazji może być w przyszłości kierowniczką twórczości poetyckiej, gdyż potrzeba ścisłego badania siebie i innych zbyt silnie zakorzeniła się w umysłach spółczesnych, aby im wystarczyć mogły pierwsze lepsze majaczenia rozgrzanej głowy. Nie egotyczne uczucia mogą być w przyszłości zasadniczemi motywami w rozwijaniu tematów, bo konieczność wglądania w podstawy życia społecznego zbyt potężnie jest uznawaną i odczuwaną, ażebyśmy się mogli zadowolnić samolubnemi wylewami serca choćby gienialnej jednostki.
Ani mistycyzm, ani impresjonizm literacki nie wydają mi się prawowitemi następcami naturalizmu, są to bowiem objawy duchowe, więcej mające pokrewieństwa z dobą minioną, aniżeli z przyszłą; będzie nim, zdaniem mojem, „uduchowiony realizm“, w którym nabytki szkoły naturalistycznej w tem, co w nich jest trwałego, będą święcie przechowane, ale odrzucone zostanie dobrowolne zacieśnienie widnokręgu umysłowego, w którym przesuwają się pospolite, brutalne, głupie, niegodziwe, wstrętne zjawiska, a spotęguje się dążenie ku lepszym, idealniejszym pragnieniom, będącym wyrazami duszy, „której wszystko mało“, jak powiedział nasz Mikołaj Sęp Szarzyński.
W naszej literaturze nie było, o ile wiem, krańcowych objawów naturalizmu literackiego; u nas od czasu „Pana Tadeusza“ w mniejszym lub większym stopniu, stosownie do skali talentu piszących, ów „uduchowiony realizm“ znajdował zawsze gorliwych zwolenników. Raczej zamało jeszcze aniżeli zadużo zrobiono u nas w kierunku dokładnego obserwowania rozmaitych warstw społecznych, tak, że poczynający powieściopisarze wiele mają do zrobienia w tem, co ich poprzednicy przygotowali. Znać oni powinni, co się dzieje na polu literatury powszechnej, ale niech się nie pozwalają łatwo porywać hasłom i nawoływaniom, które gdzieindziej dają się zrozumieć z powodu przewagi jednego kierunku, lecz u nas byłyby tylko wynikiem powierzchownego, bo nie wywołanego rzeczywistemi faktami, lub potrzebami, naśladownictwa.
Swoboda w twórczości jest nietylko pożądaną, ale konieczną; lecz swoboda to — nie samowola, ani tem mniej — swawola. Stały kanon estetyczny, czy go wysnuje się z dzieł starożytności klasycznej, czy z naturalizmu spółczesnego, byłby niewątpliwie zawadą na drodze rozwoju duchowego, ale powodowanie się czysto podmiotowemi urojeniami nie może wydać dzieł pierwszorzędnej wartości.
Niema zresztą obawy o to, nikt nie jest tak silnym, ażeby się oparł działaniu przeszłości i otoczenia.
W tomie I, na str. 159 „Novej Zety“, czasopisma serbskiego, wychodzącego w Cetynji, p. W. R[adojewicz] wydrukował następującą piosnkę ludową serbską, zapisaną w Nowem, w Czarnogórzu, którą podajemy w oryginale i dosłownem tłómaczeniu:
DVOJE COBANČADI.
Ovce čuva mlad’ Jovane |
DWOJE PASTERZY.
Owce pasie młody Janek |
„Prešetaču ravno poljo, |
„Przebędę ja równe pole, |
Do piosnki tej dołączył autor przypisek, w którym mówi, iż nie wie, czy wyraz „poljka“ pochodzi od Polski, czy od pola; sądzi jednak, że prędzej od pola, niż od Polski.
Z powodu tego przypisku p. M. W. Weselinowicz zamieścił w tymże tomie „Novej Zety" na str. 266 następującą uwagę, której obchodzącą nas bliżej część podajemy w dosłownem tłómaczeniu: „Mnie się zdaje, iż wyraz „poljka“ nie pochodzi od pola, a tem mniej od Polski, lecz, że jest to żeńskie imię chrzestne. Tak było na imię dziewczęciu, które pasło owce i należało je pisać Poljka a nie poljka.
Poljka jest formą zdrobniałą greckiego imienia chrzestnego Poliksenja, które przyjęło się u Serbów. I tak: około Morawy i Szumadji powszechnie znanem jest imię Poleksija, a od tego zdrobniała forma Pola, około Wordaru, Poliksenija i zdrobnienie Poljka, a około Jenicy Wordaru jeszcze i Sena. Mnie samemu znana jest jedna taka Poljka w pewnej zamożnej rodzinie w Peczu, w północnej starej Serbji, a podobnych zdrobnień imion chrzestnych, które powstały z imion obcojęzykowych i zyskały prawo obywatelstwa w języku, pełno jest pomiędzy Serbami“.
Wywód p. Weselinowicza wydaje nam się najzupełniej słusznym. Przemawia za nim i to, że pasterz również jest nazwany po imieniu w pieśni, a więc i pasterce takżeby wypadało być nazwaną po imieniu. Lud pod tym względem dość jest konsekwentnym. Na potwierdzenie swego wywodu przytacza też jeszcze p. W. w przypisku cytatę z W. Karadżycza (Rječnik, str. 532), który wykłada Połę,
jako zdrobnienie Poleksiji. Możnaby też jeszcze zestawić to zdrobnienie z podobnemi zdrobnieniami i w innych językach słowiańskich, n. p. z naszemi Pola, Polka z Paulina; Tola, Tolka, Antolka, z Teofila albo Antonina i t. d.
Wywód ten jednak nie wydał się prawdopodobnym p. Radojewiczowi, który odpowiedział na niego w głosach publicznych, w tomie II „Novej Zety“ w r. b. na str. 78. Obrona p. R. w tym wypadku wydaje nam się chybioną; przytaczamy ją tutaj jednak, ponieważ ważną jest dla nas z innych względów.
Pan R. tak pisze: „Nie przeczę, iżby wyrazu Poljka nie można było uważać za zdrobniałe imię chrzestne; zmuszony jednak jestem wypowiedzieć swoje zdanie. Ponieważ pieśń zapisałem z ust dziewczyny Stany Kukawiczówny, zapytałem więc jej, co rozumie pod wyrazem „poljka"? Odpowiedziała na to: „Jest to dziewczyna, która strzeże ojcowizny (baštine), albo, która żyje w polu“. Jak się zaś przekonałem z ust większej liczby osób, którym jest znana pieśń wzmiankowana, to im nikt, nawet p. W. nie jest w stanie wybić z głowy poljki w znaczeniu dziewczyny, która strzeże pól, zasiewów, lub która mieszka, która ma dom (koja je nastanjena kućom) w polu. Krótko więc mówiąc, wyraz poljka ma dwa znaczenia: 1) Poljka, imię własne, chrzestne (podług p. W.); 2) poljka, kobieta, która strzeże pól, zasiewów, lub która mieszka, której dom stoi w polu, według słoworodu ludowego“.
Tyle p. Radojewicz. Pozwalam sobie jeszcze dodać tutaj słów kilka od siebie.
Wuk Karadžicz w swoim „Srpskim rječniku“ podaje wyraz poljak, który znaczy: stróż polny. To samo znaczenie ma również według niego w Hercegowinie wyraz poljar. Nadto kolega mój, p. Radicz, udzielił mi jeszcze wiadomości, że wyraz „poljak“ również w znaczeniu stróża pól (głównie kukurydzanych) znanym jest w Chorwacji, we wsi Marcińska wieś.
Nam się zdaje, że pochodzenie owej poljki jest inne, a widać to jasno, skoro się porówna inne odmianki tej pieśni. Przytaczamy tutaj dwie. Pierwszą, pochodzącą z okolicy Werbowca, a zapisaną w roku 1838 przez L. Vukotinovića, bierzemy z Dragoljuba (Zagrzeb, 1868, II, str. 822); drugą podaje p. R. F. Plohl Herdvigov (Hrvatske narodne pjesme î prîpovjedke, Warażdyn, 1868, str. 49).
Pierwsza brzmi tak: | |
Široko je dreno-polje (sic), |
Szerokie jest drenopole, |
Druga zaś tak się zaczyna: | |
Gorsko cvěče mi je pole |
Górskie kwiecie pole mi |
Widzimy z tych odmianek, że w pieśni tej występuje stale „drenopolje“, i „drenopoljka“, co jest skróceniem z Adrjanopol i Adrjanopolka, powstałem przez upodobnienie drugiej części niezrozumiałego dla ludu wyrazu greckiego „polis“ do dobrze znanych, rodzinnych: polje, poljka. Ten sam proces z nazwiskami, złożonemi z x greckie polis odbywa się u nas i u Ukraińców. Słyszałem żołnierza, który utrzymywał, że służył w Staropolskiej, zamiast w Stauropolskiej gubernji. Prof. M. Sumców słyszał między Ukraińcami o Staropilju zamiast Stauropolu: tutaj siłą atrakcyjną był wyraz piła (porówn. Wisła III, 415).
Poljka w pieśni z Novej Zety powstała, jak sądzę, tą samą drogą, przyczem jednocześnie z upodobnieniem greckiego „polis“ do chorwacko-serbskiego „polje“ nastąpiło skrócenie nazwy z przodu (porów. J. Karłowicz: O imionach własnych polskich miejsc i ludzi, str. od 20).
Za bytności mojej w Konstantynopolu w r. 1888, w rozmowie z ówczesnym prezesem tamecznego „Towarzystwa polskiego wzajemnej pomocy“, podniosłem myśl postawienia biustu Adama Mickiewicza na frontonie domu, gdzie zmarł nasz wieszcz.
Dom pierwotny tam już nie istnieje, na jego miejscu zbudowano inny, w którym się znajduje obecnie odpowiednia tablica pamiątkowa.
T. T. Jeż, w czasopiśmie „Kraj“ (nr. 46 z r. 1885) w artykule „Szczegóły o śmierci Mickiewicza“, tak opowiada o owym domku pierwotnym: „Mickiewicz zamieszkał w domu drewnianym na Jeni-Szeri, przedmieściu przylegającem do Pery, w dzielnicy położonej w nizinie. Wynajął sobie pokój jeden obszerny, pokój będący zarazem sypialnym, bawialnym i jadalnym, od niejakiego Rudnickiego“.
W izbie tej, „więcej niż skromnej“ w maleńkim tym domku“, jak mówi Karol Brzozowski (w swoich „Wspomnieniach o Mickiewiczu“, drukowanych w powołanym numerze „Kraju“, zmarł Adam Mickiewicz 26 listopada 1855 roku. Ś. p. Henryk Gropler zakupił domek ów za 100 funtów tureckich w złocie (2300 franków). Podczas nieobecności Groplera w Stambule J. Ratyński zarządca kopalń groplerowskich zburzył pamiątkowy ten dom i postawił na jego miejscu nowy murowany dla siebie; poczciwiec nie chciał, aby próżno stał plac i sądził, iż w ten sposób lepiej utrwali pamięć poety, jak to objaśnia p. M. K. Borkowski w swym artykule „Polacy w Turcji“ („Głos“ z 18 grudnia 1886 r. nr. 12). Gropler przez pobłażliwość dla Ratyńskiego nie chciał niszczyć nowozbudowanego domu, umieścił tylko na nim tablicę z napisem, iż tam mieszkał i zmarł Mickiewicz.
Dnia 17 Marca 1889 r. na posiedzeniu „Towarzystwa polskiego wzajemnej pomocy“ prezydujący wniósł projekt postawienia biustu Mickiewicza w domu, gdzie zmarł poeta, co przyjętem zostało większością głosów w zasadzie.
Gdy przyszło jednak do obliczenia kosztów tego więcej niż skromnego pomnika, projekt wykonania go upadł na posiedzeniu Towarzystwa pomienionego, w dniu 17 sierpnia tegoż roku, jak o tem świadczy wyciąg z protokułów w sprawozdaniu z czynności Towarzystwa za rok 1889.
Wobec tego, gdy skromne środki biednej kolonji naszej w Carogrodzie nie pozwoliły urzeczywistnić pięknego zamiaru, czyż nie powinniśmy podać dłoni pomocnej.
Zechciejmy a myśl stanie się czynem!
— Bój się Boga, panie Jacenty, a dokąd to? Na taki chłód w waszej kapocinie! do reszty was pokrzywi.
— Nic to, pani Feliksowo, jak Pan Jezus dopuści, to jakoś dojdę i nic mi się złego nie stanie.
— Ej nie gadajcie! Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Gdybyście chociaż do południa cieplejszego słonka poczekali.
Jacenty przekrzywił głowę, która mu się w karku sztywnie obracała, zmrużył jedno oko, popatrzył na słońce, uśmiechnął się i zamamlał bezzębnemi ustami. Z wielkim trudem podniósł do góry trzęsącą się rękę, widać chciał coś pokazać na niebieskim zegarze, ale zniedołężniała prawica odmówiła posłuszeństwa i drżąc a idąc zygzakiem, opuściła się ku piersiom.
Feliksowa jak niosła balję, tak ją postawiła na ziemi i patrzała, litościwie kiwając głową.
— Gdzież się to pan Jacenty wybrał?
— Do katedry, pani Feliksowo, do katedry. — I nachylając się ku niej, szepnął z tajemniczym uśmiechem:
— Pasterz dziś celebruje... sam pasterz dobrodziej; czy to pani Feliksowa nie wie?
Znać trafił w bolesną strunę.
— A co mam wiedzieć! — wybuchła impetycznie — Albo to ja wiem, co robi się na świecie? Albo to ja mogę żyć jak ludzie, czy pomodlić się kiedy, czy co? Wrzeszczy ot siedmioro — ręką ku domostwu wskazała — to jeść, tamto pić, jedno tego, drugie owego... zatracenie boże! A niechno tam ten przyjdzie, to jeszcze mi wszystkie garnki poprzetrąca, wyje, wyliże, a co się da, z domu wywlecze. Ot, taka dola przeklęta! Djabli wiedzą, czego rodziła się...
Jacentego jakby pchnął żelazem.
— A bójcie się Boga! A Mateczko Ostrobramska! W imię Ojca i Syna... Tak się nie godzi, pani Feliksowo. A gdzie „bądź wola Twoja?“ Czy to w nieszczęściu pomoże sobie człowiek, jak zacznie gniewać się na sądy boże?
Feliksowa ochłonęła nieco.
— Ej, pan Jacenty to zawsze tak; ale człowiek grzeszny nie zawsze może wytrzymać.
— Bo trzeba mieć więcej mocności serca. Kiedy nieszczęście na kogo się zaweźmie, to co tu poradzić? A jak wszystko ofiaruję Panu Bogu i powiem sobie: wola Jego święta; byle tylko w tej niedoli w poczciwości dotrwać i na zło jakie się nie skusić, — to jakoś lżej i światlej robi się na sercu.
Feliksowa uczuła się wzruszoną.
— Wiadomo, panie Jacenty, że z was pobożny człowiek i uczciwy, jakich mało. A jakże tam wasza Anusia?
Po obrzękłej twarzy Jacentego przeszedł dreszcz bolesny.
— Chora, biedaczka, chora! dziecina ta moja... Wczoraj i dziś już nawet z łóżka wyjść nie próbuje. Kaszel ją dusi, strach!
— Cóż doktor powiedział?
Twarz starego skrzywiła się jeszcze boleśniej.
— A co on powie? Dawajcie mleko, dawajcie mięso, wyprowadźcie się z tej dziury, woda ciurkiem po ścianach leci. Już to prawda, leci, leci...
— Oj te doktory! Strasznie mądre na pańskie choroby.
— To też pomyślałem sobie: ludzie nie pomogą, a jak Pan Bóg zechce, to pomoże. I postanowiłem sobie: pierwszy raz, jak tylko pasterz celebrować będzie, pójdę! Czy mogę, czy nie mogę, a pójdę! Całą mszę na klęczkach przetrwam, choćbym tam padł! Może Matka Najświętsza poratuje, ulituje się nad tą dzieciną.
— No, jeśli takie zrobiliście postanowienie, to już idźcie, bo, uchowaj Boże, spóźnicie się jeszcze.
Zabrała się do odejścia, ale zwróciła się i jeszcze za nim popatrzała.
— Może dać co na szyję? chuścinę jaką? Zimny wiatr akurat zawieje.
Jacenty uśmiechnął się błogo.
— Poczekajcie, macie tu ot tę szmatkę!
Odpięła od fartucha kolorową szmatę, może pieluszkę dziecka, — i obwiązała nią troskliwie szyję paralityka.
Jemu do dobrych, dziecięcych oczu łzy nabiegać poczęły.
— A widzi pani Feliksowa, niema to opieki bożej? Tak mi tu paskudnie dmuchało za kołnierz; myślałem: jakże to będzie? A oto jak jest Bóg dobry i ludzie dobrzy. Ten, co karmi ptaszęta i przyodziewa lilje polne...
— Oj, lilja! — przerwała sentencję Feliksowa i z uśmiechem, który mimowoli stał się figlarnym, obrzuciła wzrokiem postać Jacentego.
Biednaż-bo to była postać — okrutnie biedna. Zgarbiony, skrzywiony starzec, z obwisłemi policzkami, ledwo poruszającym karkiem i trzęsącemi się, obrzękłemi jak poduszki rękami, które czyniły go zupełnie niedołężnym.
Niedołężnym, więc i nędzarzem. Z ramion zwisała szafirowa wypłowiała kapota, suto bronzowemi łatami upstrzona, które chroniły ją od zupełnego w proch rozsypania się. Siwe rzadkie włosy pokrywała czapica, pamiętająca może jego młodość, a obówie pokrzywione, zszargane, znacznie większe było od nóg, któremi, nie stąpał, lecz suwał. Słabe ręce nie mogły utrzymać kija, chód stawał się chwiejnym a żółwiowym. Był żywym wyrazem pojęć, które obejmujemy słowem „nędzarz“, był wizerunkiem, który do każdego serca mówi: ulituj się! i skargą, która do społeczeństwa woła: twój wytwór!
Sunął się krok za krokiem, potrącany przez przechodniów, którym co chwilę zawadzał, a chłodny wiatr kwietniowy szarpał jego sukmanę i długie włosy rozpraszał dokoła twarzy. Jednak, jakkolwiek przykrym był chłód i droga uciążliwą, ta biedna skrzywiona twarz nic nie straciła ze swej zwykłej pogody. Jasno i łagodnie patrzyły błękitne oczy i dobrotliwy uśmiech nie schodził z ust. Szeptał różaniec, ściskał w ręku szkaplerzyk i myślał sobie w duchu:
— Pomoże Najświętsza Matka, uratuję Anulkę — byleby tylko sił starczyło dotrwać w intencji. — I modlił się żarliwie.
Dopełzł tak jakoś do katedry. Ale tam trudniej już było, bo tłum zebrał się wielki; wszystko, co żyło, pobożni i ciekawi biegli popatrzeć na wielką uroczystość. Biedak przeląkł się na razie, zwątpił, czy potrafi docisnąć się do ołtarza, aby w obliczu świętych obrazów i w obecności pasterza votum swoje wykonać. Myślał, że gdy będzie się modlił gdzieś w kątku, jego ofiara straci na swej doniosłości.
— To tak, jakbym Anulkę w kąt przed Panem Bogiem schował — mówił do siebie, i wierzył, że gdy tam przed ołtarzem padnie na kolana, tak jakby Anulkę złożoną we własnem sercu przed oblicze Boga na rękach podniósł. Przeciskał się więc jak mógł przez tłumy, a ten i ów, widząc niedołężnego starca, usuwał się z drogi i pomagał iść dalej.
Dotarł zatem, jeśli nie do ołtarza, to do pierwszych rzędów ławek. Odwiązał chustkę z szyi, na posadzce rozesłał, bo lubił, aby czysto było koło niego, i z wielkim trudem próbując to jednej, to drugiej nogi, kląkł. Dostał z kieszeni książkę ze sczerniałemi od przewracania kartami i ledwo trzymającą się w zszarganej oprawie, różaniec o wytartych paciorkach i blaszanym krzyżyku zawiesił na ręku i modlić się zaczął. Chciał się przeżegnać, kilkakrotnie rękę do czoła podnosił, ale nie mógł dosięgnąć. Za to głośno i dobitnie powtórzył słowa przeżegnania.
Czy modlił się kto tak szczerze w tym kilkotysiącznym tłumie? Może niejedno serce łkało łzami, może niejeden duch leciał uniesiony zachwytem, ale pewno nie było tak pokornej, prostej, a ufnej modlitwy. Kornie pochylony, z rękami złożonemi lub przesuwającemi zwolna ziarnka różańca, jednę po drugiej, odmawiał modlitwy z rozłożonej na ławie książki. Odmawiał wszystkie: litanie i koronki, za zmarłych i za chorych, przed bierzmowaniem i po bierzmowaniu, o deszcz i o pogodę, lecz w sercu miał tylko jedno błaganie: Nędzarz jestem, aleś Ty ojciec, zostaw mnie moją Anulkę! Tak całą mszę przeklęczał; nawet i kazanie, bo wstawać i znów klękać, przechodziło jego siły.
Byli jednak tacy, którym ten nędzarz pokorny strasznie kłuł w oczy. Do ich rzędu należała pani Izabella. Nie mogła pogodzić się z myślą, aby podobne indywiduum zalegało przednie miejsce na tak doniosłej uroczystości. Uważała to poprostu za sprofanowanie nabożeństwa, irytowała się i, mimo daru modlitwy, jakim czuła się dziś obdarzoną, doświadczała dywersji.
— Szwajcar jest bez żadnej uwagi — mówiła w duchu, oglądając się za stróżem kościelnego porządku, i dalej szeptała — O doux Jésus, tes peines ont assiegé mon âme! — miała bowiem zwyczaj od wielkiego święta modlić się z francuskiej książki. Nieraz podczas mszy, w trakcie najwznioślejszych modłów, półgłośna modlitwa starca strącała ją z wyżyn ekstazy. Czuła jak przez tego wykoszlawionego prostaka — pijaka może — jej dusza utraca stopniowo całą woń wzniosłego nastroju i dar doskonałej modlitwy, leci w przepaść znicestwienia. A ona tak wiele rachowała na dzisiejsze nabożeństwo! Jeszcze z wieczora poleciła swej wychowance zbudzić siebie wcześnie i mieć już w pogotowiu wszystko, od bielidła, do rzymskiego różańca.
— Adelinetto — mówiła — jutro będziemy pięć godzin w kościele! Od ósmej do pierwszej — pięć, precisamento... — Od powrotu z Rzymu miała zwyczaj używania włoskich końcówek.
Jakoż o wschodzie słońca siedziała już przed źwierciadłem, a Adelinetta urządzała jej starannie fryzurę.
— Ostrożnie, cara mia, — skarżyła się jękliwie — rozrzucisz ten fiok do reszty! Jesteś niezręczna, francinletto, niezręczna jak niedźwiedź... Moja mopsiczka potrafiłaby lepiej. Ach, idź już! robisz mnie to na złość, już widzę!...
Poprawiony pukiel wracał jednak prędko dobry humor.
— Nie masz pojęcia, jak ojciec Juljan zważa na wszystko — tłómaczyła się z chwilowego uniesienia. — „Szata niewiasty to kielich kwiatowej korony — mówił mi raz — czem treść wznioślejsza, tem obsłonki wytworniejsze“... Ach, ojciec Juljan, ojciec Juljan! Powiedz mi szczerze, czy ci się nie zdaje, że on jest aniołem? Dziś będzie z kadzidłem asystował pasterzowi. Uważałaś, jak mu do twarzy w szafirowej wstędze? Un ange, je vous jure, angelo...
Ileż starań w pobożnej intencji dołożyła dziś do każdego zwoju wdzięcznie pudrem przesypanych włosów! Adelka co najmniej z dziesięć razy musiała układać jej nad czołem rąbek czarnej koronki, owej koronki, którą niegdyś ręka Ojca świętego dotknęła przy błogosławieństwie.
— Czy ci się nie zdaje, że jestem za bladą? — z niepokojem pytała wychowanki, — Na miłość boską trochę różu! Na chwałę Marji.
I na pokład bielidła szedł drugi, subtelniejszy, różu.
— Odrobinę — zalecała — une nuance, nuancino. Bladość przystoi tylko mężczyznom; kobieta powinna mieć to tchnienie niewinności na licu.
Po kilkogodzinnej przed źwierciadłem pracy jest już wreszcie gotową. Ogląda siebie raz jeszcze w zwierciadle, poprawia, nastrzępia, odmuchuje, każe się spryskać heliotropem, ulubiony zapach księdza Juljana, i wziąwszy książkę oprawną w kość słoniową, pobożnie płynie do drzwi. Lecz tu, jak piorunem rażona, zatrzymuje się w przerażeniu.
— Różaniec! Mio rosario... — woła boleśnie — Jesteś roztrzepana jak ostatnia subretka!
Adelka rzuca się po różaniec.
Zapomnieć tej insygnji — wolałaby nie iść wcale.
Jest to długi na parę łokci sznur paciorek, wielkich jak orzech włoski. Święty Ojciec pobłogosławił go w Rzymie własnoręcznie. Przy pomocy Adelki zarzuca różaniec przez ramię, poczem dwa razy okręca dokoła ręki. Wygląda jak „słowianin w pętach rzymianina“.
— Niewolnica świętego Dominika, — objaśnia z błogim uśmiechem Adelce, której figlarne płomyki zaczęły skakać w oczach.
Przedstawić teraz sobie taką subtelną, wzniosłą duszę, tuż obok pokrzywionego Jacentego. Bo nieszczęście mieć chciało, że znajdywali się obok siebie tylko poręczą ławki przedzieleni.
— O doux sauveur, Tu vois ma misère, — modliła się składając ręce na przezroczach owiewającej jej biust koronki i ukradkowem spojrzeniem goniła za postacią księdza Juljana. Gotów spostrzedz ją w towarzystwie tego... szpitalnika. Horreur!
Ów oberwus, który wcisnął się do arystokratycznych ławek, doprowadzał ją teraz do grzechu, obdarł, jak złodziej, z najczystszego zapału modlitwy. Miała tyle spraw polecić niebu; teraz mogła tylko modlić się o jedno: aby ten „łaciarz“ zniknął gdzieś, zginął, zapadł się pod ziemię.
Oczywiście, modlitwa ta nie była wysłuchaną. Nabożeństwo dobiegało końca, a modły starca nietylko nie ustawały, lecz zdawały się być coraz żarliwszemi. Z wielkim wysiłkiem składał w pięść obrzękłe palce i bił się w piersi. — „Bądź miłościw!“ — wołał wpółgłośno ze skruchą pochylając głowy, a ciszej z głębi serca szeptem dodawał: „Anulkę zbaw, Anulkę“...
Lecz oto msza się skończyła. Jacenty zaszamotał się, dźwigając, wszystkie członki czuł bólem dotknięte, ale otucha napełniła stroskane serce.
— Kiedy się udało całe nabożeństwo przeklęczeć, to już widać Pan Bóg przyjął ofiarę. Teraz, aby tylko przyjąć błogosławieństwo biskupa.
Ofiara nie byłaby zupełną, gdyby po nabożeństwie nie dotarł do ucałowania ręki biskupiej, będzie to trochę trudno, bo ludzie cisną się wtedy bez pamięci, ano — za łaską bożą jakoś może i to się uda.
Wcześnie zatem, nie czekając aż ruszą się wszyscy, zabrał się i wywędrował zprzed oblicza storturowanej pani Izabelli. Odetchnęła biedaczka. A on, ani domyślając się przyczynionych mąk, podążał z czystem sumieniem ku środkowi kościoła. Klęczały już tam w sznur wyciągnięte szeregi, wolną drogę zostawiwszy w pośrodku. Oczekiwanie dochodziło do natężenia; każdy, wychylając się naprzód spoglądał ku ołtarzowi, czy prędko biskup nadejdzie?
Jacenty, któremu dotąd szczęście sprzyjało, potrafił znaleźć miejsce w pierwszym szeregu, w samym środku kościoła. Przy pomocy litościwego sąsiada opuścił się na klęczki, złożył ręce, jak do pacierza, i czekał.
— Nędzarz ze mnie wielki — rozmyślał — wedle duszy i wedle ciała nędzarz, na ziemi musić ja ostatni. Ale przed progami niebieskiemi i mnie wolno stanąć z innymi. Pan nasz, Zbawca, dozwolił maluczkim przyjść do siebie, a toć ja chyba najmniejszy. Całe życie wielkiej rozkoszy nie zaznałem, a i ludzie nieraz skrzywdzili, nie pamiętaj im, Chryste, a na stare lata choroba i utrapienie. Ale Chrystus pożałuje mnie, choć ja ostatni, zmiłuje się. Toż i teraz dodał mnie sił nadspodziewanie; może i dziecinę moję podźwignie... Zmiłuje się Chrystus... Byle tylko biskup pobłogosławił, zawszeć to śmielej człowiekowi jak go przeżegna ręką święconą.
Obrzękła, skrzywiona twarz oblokła się wyrazem wielkiej pogody i bezgranicznej ufności. Tok jego myśli został nagle przerwany. Tłumy jakby prądem silnym pchnięte, rzuciły się od ołtarzy ku wyjściu. Powstał ścisk, gwar tłumiony szmer tysiącznych stąpań. Jacenty poczuł się nagle ściśniętym zewsząd i kołysanym w różne strony. Była chwila, że się zląkł, aby go nie powalono i nie zdeptano. Krzepił się, jak mógł, a jednocześnie robił wszelkie wysiłki, aby stanowiska swego nie opuścić i być gotowym do ucałowanin ręki biskupiej. Oto już widzi pasterza jak w licznej asystencji kapłanów i kleru, pełen majestatu, przechodzi środkiem rozstąpionych tłumów. Idąc, pochyla się na prawo i białą, pierścieniem zdobną ręką przesuwa się z ust do ust klęczącego ludu, a jednocześnie końcami warg powtarza słowa błogosławieństwa. W Jacentym aż serce bić przestało. Gdyby tylko w porę dosięgnąć tej ręki. A dla biednego paralityka zadanie to nie małej pracy. Chociaż biskup jeszcze daleko, on, ułożywszy przed sobą na posadzce czapkę, książkę, różaniec, aby mu nie zawadzały, podnosi ręce, aby już były w należytej wysokości do ujęcia dłoni pasterza. Ale wysiłek parogodzinnego klęczenia i wzruszenie, które go coraz żywiej opanowywa, czyni te nieszczęśliwe ręce bardziej niedołężnemi, niż zwykle. Drżą, aż dygocą, a takie stały się ciężkie i sztywne, że rady im dać nie może. Co podniesie od piersi to znowu bezwładnie opadają, jakby ołowiem nalane. Pot mu wystąpił na czoło a usta jak do płaczu drżeć poczynają. Oczy jasne, dziecięce, obracają się z niepokojem dokoła, jakby pytały wszystkich: cóż będzie ze mną? I tu wejrzenie jego spotyka się z wejrzeniem jakiejś dostojniczki, która nie wiedzieć jakim sposobem znalazła się obok niego. Gdy klękał miał tylko samych szaraczków koło siebie, teraz z tłumem napłynęli inni.
— Wielka jakaś dama — myśli z namaszczeniem i strzeże się, aby łatana jego sukmana nie dotknęła szeleszczących jedwabiów, boi się odetchnąć głębiej wobec woni heliotropu, który wydziela się z niej, jak z kwitnącego krzewu. Patrzy na nią zalękniony, spiorunowany jej pełnem zgrozy spojrzeniem. Bo pani Izabella w sąsiedzie swym z przerażeniem poznaje wstrętnego „łaciarza“. Byłaby uciekła, gdyby jakakolwiek ku temu przedstawiała się możność. Ale biskup już się zbliża a ksiądz Juljan pierwszy postępuje za nim. W pani Izabelli krew zastygła ze zgrozy. Oczy, te magnetyczne oczy anioła wpierw padną na tego nędzarza a przy nim ją zobaczą! Wysuwa się trochę naprzód, ale ten bezwstydny śmie aż tu wyciągać swoje koszlawe ręce. Jacenty, widząc zbliżającego się biskupa, zapomniał o wszystkiem innem, a uniesiony gorącem pragnieniem, pochylił się naprzód, ręce wyciągnął i z wejrzeniem pokornem, litości błagającem, wpajał się w twarz nadchodzącego. Zdało mu się, że w tem błogosławieństwie, w tem ucałowaniu ręki leży jego zbawienie, życie jego Anulki.
— Zmiłuj się Panie! — wołało jego serce ścieśnione wielkim bólem, a wstrząśnięte do głębi — od oblicza Twego nie odrzuć mię, niech nie będę ostatni...
Ręka biskupa zbliżyła się do ust obok klęczącego.
Teraz jego kolej nadchodzi. — Zmiłuj się! — powtórzył raz jeszcze i drżące ręce do ręki biskupa wyciągnął.
Ale tu zaszedł wypadek, którego najmniej się spodziewał. Nagle zprzed oczu zniknął mu biskup, księża, kościół i tłumy, przed nim stanęła czarna chmura jedwabiu, koronek, wstążek; woń heliotropu zalała go. Mrugnął oczami, nie mogąc na razie zrozumieć, co się stało. Ale w następnej chwili wszystko już było na miejscu, miał znowu światło przed oczyma. Miał światło i spostrzegł, że biskup o kilka kroków oddalił się już od niego. Spojrzał obok, pani Izabella klęczała rozmodlona, z rękami złożonemi na piersiach, oczyma ulatująca ku niebiosom.
Jacenty głowę na piersi spuścił i zamyślił się głęboko. Ci wielcy nawet przed obliczem Boga chcą być pierwszymi. Chcieliby, aby nędzarz, który całe życie męczy się w niedoli, który nie ma nawet tyle, co niegdyś miał Łazarz — okruchów z ich uczt, — który zasypia, aby zapomnieć, że żyje, a budzi się pytając, po co żyje? chcieliby, aby ten nędzarz nie miał nawet jednego promyka, coby mu serce czasem ogrzał.
— Ostatni... — szeptał bezzębnemi, staremi wargami — ostatnim ci ja był i jestem. Takim się urodził i takim zemrę. Taki to już porządek świata, — a może ja nie wart niczego lepszego...
Spojrzał na panią Izabellę.
— Jakaś poczciwa kobieta, modli się jak anioł. Nie pamiętaj-że jej Panie, odpuść! I jej i mnie odpuść. Każdyby tak samo... Ostatni!
Ale żałość nie dała się uśpić.
— Anulko moja... dziecino!... — wyszeptał boleśnie, pohylił głowę i zapłakał gorzkiemi łzami...
W społeczeństwie takiem jak nasze, gdzie lud jest głodnym, obdartym, ciemnym, a inteligencja często bezradną wobec ucisku i przemocy, praca na niwie społecznej jest obowiązkiem każdego.
Ale w spełnianiu tego obowiązku zasada „osiągania największych rezultatów przy najmniejszym wydatku sił“, przewodniczyć musi właśnie dlatego, że pole tak rozległe, tak mało uprawne, że od pracy u podstaw zaczynamy.
Czy da się przeto wynaleźć zasada ogólna, która pracownikowi na niwie społecznej przyświecać powinna, czy jest punkt wyjścia dla usiłowań jego, a raczej, gdzie go szukać? W sobie czy w społeczeństwie?
Czy tak jak każe chrześcijańska etyka, etyka słabych, spójnie działających, mieć wzrok nieustannie zwrócony na potrzeby i dążenia bliźnich, siebie dla nich poświęcić, o sobie zapomnieć, sobą nieraz pogardzić, gdy indywidualność zbyt silnie wystąpi i z praw swoich zażąda rachunku?
Gdyby można było nieomylnie odgadnąć wszystkie potrzeby społeczeństwa, ocenić, które z nich są najważniejsze i wytknąć drogę postępowania dla całych stuleci, zatrata swojego ja, oddanie i poświęcenie sił swych i środków byłoby użytecznem, owocnem, celowem. Ułatwićby mogło pochód naprzód, ukoić ból, wzmódz sumę szczęścia ogółu. Jednostka, zginęłaby może, ale nie napróżno. Któż jednak zaręczy, że ocena jednostkowa, a nawet zbiorowa nieomylną tu będzie, że z pośród tysiąca nędz zapobiegamy najbardziej dotkliwej i powszechnej, że z dróg różnych wybieramy właściwą? Sądzę, że wątpliwość ta nie jest obcą żadnemu umysłowi krytycznemu.
Spróbujmy jednak spojrzeć w siebie, ocenić swe siły, chęci, dążności instynktowe, zbadać najlepszą, a często nieświadomie choć potężnie narzucającą nam się cząstkę naszego ja. Nie brońmy się temu najgłębszemu popędowi naszej istoty, nie brońmy go i nie zamykajmy nań uszu i oczu, a odpowiedź wyczytamy niechybnie. Nie będzie to może wskazanie najważniejszej potrzeby społecznej, ale oświeci nas, co my ludziom dać możemy. Jaką stronę naszego ja rozwiniętą, wszechstronnie wydoskonaloną złożyć nam przyjdzie na ołtarzu publicznego dobra, piękna, użyteczności... Dając ją, ofiarowaliśmy niewątpliwie najwięcej, bo i możność nasza się zwiększy, siły wzmogą, skrzydła nam urosną, gdy zamiast kształtować się według modły ustanowionej, podejmować pracę wytkniętą przez ogół, iść w kierunku przezeń wskazanym, posłuchamy naszych indywidualnych natchnień.
Kto ich nie ma, komu wszystko jedno, w którą zwrócić się stronę, ten niech wlewa swe życie według formy stawianej mu za ideał. Ale dla osobników silnych, które zarówno budować jak i niweczyć mogą z większą od innych potęgą, czyż nie byłoby samobójstwem naginać się w kierunku dla zdolności ich i usposobienia nieodpowiednim? W interesie ludzkości i własnego społeczeństwa samobójstwa takiego popełniać im nie wolno. Rozwój indywidualności najszerzej i najswobodniej pojęty: oto hasło ich życia, a nie przystosowanie się do ogólnego typu, przycinanie skrzydeł, aby uderzały w takt za innemi. Wśród silnych tych indywidualności jedni pociągną za sobą masy, stworzą szkołę lub partję polityczną, inni pozostaną samotni, niedostępni, niezrozumiani, ale tak jedni jak drudzy nie przestaną być sobą, snuć będą myśli, tworzyć czyny, które nowe drogi społeczeństwu wskazać mogą.
Wszak nie do nas należy sąd ostateczny, czy postąpili oni słusznie? Czy w naszych warunkach wolno im było iść drogą powolniejszą lecz pewną, przyszłość rozstrzygnie. Ja stawiam tylko pytanie: co lepiej?
Środki w wychowaniu kobiety powinny być szczególne, do natury kobiecej przystosowane, ale cele ogólno-ludzkie. Kobiecość jest pewnego rodzaju indywidualnością. Traktować ją przeto należy tak, jak traktujemy wszelką indywidualność w wychowaniu. Powinniśmy uszanować ją w tem, co jest w niej prawdziwego, ogólnie moralnego i dającego się pogodzić z ideałem człowieka; ale nie możemy jej pozostawiać w jej pierwotnej jednostronności i ograniczoności, tem mniej wolno nam tę jej pierwotną jednostronność popierać i przez wychowanie wzmacniać. Powinniśmy przeciwnie uzupełnić ją, podnieść i zbliżyć do ogólno-ludzkiego typu tak, iżby zdolną się okazała wejść w towarzystwo różnorodnych, a odmiennych od niej indywidualności, w sercu swem miejsce znaleść dla celów i uczuć wszystkim wspólnych, rękę do wspólnych prac przyłożyć. Kobiecość służyć powinna tylko za punkt wyjścia, ale nie za cel i kres w wychowaniu kobiety. Podobnie jak nie wychowujemy żadnego z mężczyzn na męża, pana domu lub ojca i nic więcej, tak też kobiety wychowywać nie możemy na gospodynią, żonę lub matkę.
W rozwoju wiedzy zauważyć się daje nieustający dualizm, którego źródło tkwi głęboko w istocie ducha ludzkiego, stanowiącego z jednej strony integralną część przyrody, z drugiej zaś przeciwstawiającego się tejże przyrodzie, jako byt samodzielny. Dualizm ten, noszący w filozofji nazwy empiryzmu i racjonalizmu, objawiający się pod różnemi postaciami we wszystkich dziedzinach twórczości, z niezwykłą siłą występuje w tak spokojnej na pozór i wolnej od wszelkich walk i sporów nauce, jaką jest matematyka, ilekroć do jej dziedziny twórczość wynalazców wprowadza nowe pojęcia lub gdy idzie o teorją powstania pojęć matematycznych w ogólności.
Mniej obeznanym z rozwojem tej gałęzi wiedzy jedną i jedyną wydaje się droga, jaką postępuje matematyka, a jest nią droga ścisłego rozumowania, na prawidłach logiki oparta. Ma wszakże matematyka i treść bogatą, którą w formie wyidealizowanej wnosi do swej dziedziny już to ze świata zewnętrznego, już to z umysłu. W tworzeniu właśnie tej treści, w konstrukcji form matematycznych występuje owa dwoistość kierunku myśli ludzkiej. Według empiryzmu, opierającego się na doświadczalnym początku wszelkiego poznania, matematyka tworzy swe pojęcia na podstawie doświadczenia, pewniki zaś jej tylko w doświadczeniu swe uzasadnienie znajdują; racjonalizm matematyczny, przeciwnie, w samym duchu ludzkim widzi jedyne i wystarczające źródło tworzenia pojęć, oraz dostateczną podstawę dla pewników. Dla empiryzmu twory matematyczne są więc tylko wyidealizowanemi obrazami rzeczywistości; dla racjonalizmu są formami, w które ujmować należy koniecznie przedmioty i zjawiska zewnętrzne. Dla empiryka formy matematyczne mają racją bytu o tyle tylko, o ile służyć mogą do badania związków zachodzących pomiędzy wielkościami fizycznemi; dla racjonalisty spekulacja matematyczna ma znaczenie samodzielne, jako otwierająca nowe dziedziny poznania, stwarzająca nowe formy myśli. Empiryzm, zmuszony właściwościami metod matematycznych, godzi się z takiemi tworami, jak liczby ujemne, niewymierne, urojone, nieskończenie małe i t. p. lecz uważa je już to za znaki pewnych działań, odbywających się w rzeczy samej na wielkościach rzeczywistych, już to za pewne symbole posiłkowe lub przechodnie, których ostatecznie pozbyć się można lub należy przy stosowaniu matematyki do badania zjawisk przyrody. Dla racjonalisty liczby powyższe są tworami, mającemi takie samo prawo bytu w nauce, jakie mają liczby rzeczywiste, całkowite i dodatnie. Empiryk w geometrji nie wychodzi nigdy po za szranki, jakie wyobraźni ludzkiej nakłada przestrzeń trójwymiarowa płaska zjawisk fizycznych; racjonalista, przeciwnie, nie zadawalnia się zwykłą przestrzenią, lecz buduje sobie w umyśle przestrzenie ogólniejsze, wielowymiarowe, niepłaskie, niewyobrażalne, ale pojęciowo ściśle określone.
Gdy w filozofji dualizm, o jakim mówimy, wyradza się często z jednej strony w krańcowy materjalizm, z drugiej zaś w głęboki mistycyzm, w matematyce, jako nauce formalnej, sprzeczność tych dwóch kierunków łagodzoną bywa, rzec można, przez samą naturę metod i zadań nauki. Prawdy matematyczne są i muszą być niezależnemi od poglądu na istotę jej tworów, który jest ważny przedewszystkiem dla teorji poznania, dla filozofji wiedzy, ale nie może wpływać na to, by prawdy uznane przez empiryka, racjonalista za fałszywe poczytywał lub odwrotnie. Uogólnianie pojęć matematycznych jest równą dla obu koniecznością. Tak n. p. na pojęcie nieskończenie małych godzi się jedna i druga strona, bez względu na pogląd zasadniczy o istocie tego pojęcia, bo ta forma matematyczna jest niezbędnem i skutecznem narzędziem badania. Rozmaitości wielowymiarowe, będące wynikiem racjonalnego kierunku, są dziś uznawane przez takich empiryków, jak Helmholtz, który należy nawet do pierwszorzędnych twórców tej nowej gałęzi nauki. Liczby nadskończone, wprowadzone niedawno do nauki przez G. Cantora, nie pozyskały dotąd uznania empiryków, ale pozyskają je niezawodnie, jeżeli potrafią wykazać swą użyteczność w badaniach fizykalnych. Owszem, ów dualizm działa nawet ożywiająco i pobudzająco na postęp matematyki, bo samodzielni badacze, opierając się na właściwych sobie poglądach filozoficznych, starają się o odpowiednie doskonalenie metod dochodzenia prawdy, lub sposobów dowodzenia twierdzeń, tą lub inną drogą otrzymanych. Przykładem tego są najnowsze metody badania takich matematyków, jak G. Cantor, Dedekind, Kronecker i inni.
Tak więc matematyka w technice swojej godzi przeciwieństwa obu kierunków, i stąd to, będąc jedną z najidealniejszych umiejętności, jest zarazem najsilniejszą podporą postępu wiedzy fizycznej; stąd postęp mechaniki, astronomji i fizyki jest ściśle związany z rozwojem pojęć i metod matematyki i, odwrotnie, z rozwoju nauk fizycznych matematyka czerpie pobudkę do własnego doskonalenia się. Z pomiędzy licznych przykładów na potwierdzenie tego zdania wybierzemy dwa dobrze znane. W starożytnej Grecji metodami matematyki były przeważnie metody geometryczne, astronomja przeto miała charakter geometryczny, teorja układu planetarnego była teorją geometryczną i pozostała taką aż do czasów Newtona. Dopiero takie wielkie odkrycia, jak geometrji analitycznej Descartes’a i rachunku różniczkowego Leibniza i Newtona, skombinowane z pierwszorzędnemi odkryciami w mechanice Galileusza i Huygensa, dały umysłowi ludzkiemu narzędzia do odtworzenia ruchów planetarnych w obrazie rachunkowym, pozwalającym na badanie wielu subtelności, do których nie nadawała się metoda czysto geometryczna. Z drugiej strony zadanie fizykalne o dźwięczeniu strun dało bodziec do utworzenia ważnej teoryi szeregów trygonometrycznych i posłużyło tym sposobem do pogłębienia i rozwinięcia teorji funkcji matematycznych.
Bliższe zastanowienie się nad ścisłym związkiem matematyki i nauk fizycznych doprowadza nas do następującego wniosku:
Postęp wiedzy ścisłej charakteryzują następujące momenty:
1. Konstrukcja form matematycznych, do której podstawę dają obserwacja i doświadczenie.
2. Łączenie i kombinowanie tych form za pomocą odpowiednich działań
matematycznych i porównywanie wyników tych działań z doświadczeniem.
3. Uogólnianie form i działań.
4. Stosowanie wyników badania uogólnionego do faktów doświadczalnych.
Proces historyczny, jaki się w Austrji przed oczami naszemi rozwija, jest jednym z najciekawszych. Siedmnaście narodowości, różniących się pochodzeniem, odmiennemi pojęciami praw i obowiązków, pogodzić i połączyć pod jednem berłem, trzymać w spójni jednakowemi dla wszystkich prawami, jednakową sprawiedliwością i jednością celów, jest to zadanie, jeżeli nie wykraczające z obrębu możliwości, to przynajmniej niesłychanie trudne.
Znana jest wszystkim współczesna historja monarchy austrjackiego. Wstąpienie na tron dzisiejszego cesarza dokonało się wśród krwawych bojów, jakie właśnie staczały z sobą ludy, mające żyć w braterstwie i zgodzie. Wszystkie ludy podniosły się przeciw jednemu i wszystkie zasady poszły do boju z jedną: z zasadą germanizacji, ale Niemcy zwyciężyli i przez lat 12 dzierżyli berło pierwszeństwa.
Kiedy wszyscy, będący u steru, wmawiali w siebie i w świat cały, że narodowości przez nich rządzone czują się szczęśliwemi, bo nareszcie zrozumiały, iż rząd powinien być niemiecki, nauka i cywilizacja niemiecka, administracja, armja, marynarka niemiecka, jeden tylko cesarz Franciszek Józef myślał inaczej, i następujące jedne po drugich klęski przekonały, że on jeden miał słuszność.
Po krwawej bitwie pod Solferino, której naocznym był świadkiem, szlachetny monarcha przekonał się, że otoczenie jego prowadzi monarchję do zguby i samej dynastji nieszczęśliwy los gotuje, postanowił więc zerwać całkowicie z przeszłością i przeciwko wszystkim wyrzekł, że federacja ocali Austrję.
Niemcy z arcyksiężną Zofią, matką cesarską, na czele, ustąpić musieli, ale gdzie było szukać ministrów, którzyby to szaleństwo, jak je ówczas nazywano, podjęli się przeprowadzić? Kto zrozumieć zdoła cesarza i przyjmie na się odpowiedzialność za cały nowo wytworzony systemat?... Mimo to wszystko ogłoszony został słynny Dyplom Październikowy (r. 1860), zapowiadający ustrój federacyjny monarchji, na którym pod podpisem cesarza jedno tylko nazwisko figuruje, nazwisko Agenora Gołuchowskiego.
Ale ten tryumf uciśnionych nie trwał długo, zawyli ze wściekłości nieprzyjaciele Słowian, Niemcy podali rękę Węgrom i uniemożliwili rządy Gołuchowskiego. Ten sam los spotkał w pięć lat później Belcredie’go. Niemcy zostali panami placu i po dawnemu z przyjaciółmi swymi Węgrami obezwładniali dobre zamiary cesarza. Niecnej tej polityce Opatrzność zgotowała zasłużoną nagrodę. W dniu 3 czerwca 1866 roku pod Sadową skończyło się wszechwładne panowanie Niemców w Austrji, a oddzielenie Węgrów od związku z ludami monarchję składającymi, utorowało drogę do niedoskonałego, co prawda, federalizmu, którego dzisiejszy rząd jest jakoby forpocztą.
Gdy po nastaniu nowej ery zadawano sobie ustawicznie pytania: czy ten zwrot w polityce jest szczery? czy pod rządami następcy nie gotują się groźne niespodzianki? młody Rudolf odczuwał te wszystkie wątpliwości, miotające umysłami i czy to z zamiarem dania odpowiedzi, czy też idąc za popędem natchnienia, odpowiedział, nie manifestem, nie proklamacją, bo do tego nie miał prawa, ale jako człowiek kochający wiedzę, dał poznać swoje przekonania dziełem naukowem. Nie domyślał się, że ono stanowić będzie jego testament polityczny, a jest wcieleniem programu politycznego całej dynastji.
Dzieło to nie jest jeszcze należycie ocenione, a powinnoby sobie na to i u nas zasłużyć: toż sześć miljonów rodaków naszych żyje pod berłem Habsburgów. Tytuł jego jest następujący:
„Monarchja Austrjacko-Węgierska w słowie i obrazach“.
Chcąc mówić o tem wydawnictwie naukowo-literackiem, wypada przedewszystkiem wspomnieć jego twórcę. Arcyksiążę Rudolf, następca tronu austrjackiego, był od dzieciństwa wysoko kształcony, aby mógł kiedyś zająć godnie trudne stanowisko, jakie mu los przeznaczał. Wielkie zdolności umysłowe ułatwiały mu naukę. Przed laty kilkunastu opowiadał mi profesor Syrski, założyciel ogrodu zoologicznego w Tryeście, ten sam, który arcyksięciu wykładał nauki przyrodnicze, że ten cesarski jedynak był jednym z najpilniejszych i najmilszych uczniów. Niedługo też potem młody arcyksiążę zdobył sobie w świecie uczonym imię niepospolitego naturalisty. Skończywszy nauki, przechodził różne stopnie wojskowe, pracował, jako urzędnik w namiestnictwie, żeby się obeznać ze sprawami cywilnemi. W r. 1881 mającego zaledwie lat 23 ożeniono z belgijską królewną, Stefanją i młoda para po ślubie zamieszkała jakiś czas w Pradze, w królewskim zamku na Hradczynie. Wśród tego chwilowego od gwarów dworskich odosobnienia Rudolf czytał i rozmyślał dużo. Stare mury Hradczyna przemawiały doń wymownie całą Czech przeszłością. Z okien swoich widział tę drugą górę przedhistorycznej pamięci, Wyszehrad, gdzie we mgle wieków unoszą się poetyczne podania o królowej Lubuszy, a z dołu, zponad brzegów Wełtawy dochodziły jego uszu głosy czeskiego ludu, co potrafił wskrzesić prawie przepadający w zapomnieniu swój język, stworzyć literaturę i mimo prześladowań i trudności wcisnąć do każdej chaty elementarz i pióro, tę potężną broń nowszych czasów. Niewątpliwie wtedy jeszcze lepiej zrozumiał tę nową drogę liberalnego rozwoju, na jaką wstąpił jego ojciec, i odczuł, że tak dalej rozwijać się i postępować trzeba, aby państwo było, nie sztucznym różnych plemion zlepkiem, ale prawdziwie federalną monarchją. Chcąc stworzyć austrjacką ojczyznę, trzeba pierwej wszędzie uszanować tę prawdziwą, tę każdemu bliższą a ukochaną, co się zapisała na kartach historji.
Wśród takich i tym podobnych spostrzeżeń i rozmyślań powstał w umyśle Rudolfa projekt literackiego wydawnictwa niepospolitej wartości, które gorąco ukochał i z zapałem sobie właściwym prowadził aż do śmierci. We wstępie własnego pióra tak nam pobudki swoje objaśnia:
„Studjum nad ludami żyjącemi wewnątrz naszej monarchji nietylko jest wielkiej ważności polem działania dla uczonych, ale ma jeszcze praktyczną wartość z tego względu, że przeprowadzi do ukochania wspólnej wszystkim ojczyzny. Przez coraz głębsze wpatrywanie się w rysy i właściwości pojedyńczych grup etnograficznych, w ich wzajemną materjalną od siebie zależność, będzie wzrastać i umacniać się to uczucie solidarności, które łączyć powinno wszystkie ludy naszej monarchji. Jeżeli zaś który z nich przez swój język, obyczaj i odmienny w części rozwój historyczny, czuje się niejako odosobnionym wśród innych części składowych, tego sam fakt uszanowania jego indywidualności i należnego jej uznania nakłoni do zgodnego pożycia. Będzie to dla niego pobudką do szukania odtąd w monarchji Austro-Węgierskiej jakiego duchowego punktu ciążenia“.
Arcyksiążę zwierzał się w poufnych kółkach z wypiastowanego przez siebie planu dzieła, które, jak mówił, będzie nietylko obrazowem przedstawieniem składowych części monarchji, ale i wykazaniem stanowiska jej w politycznym ustroju świata, oraz jej misji cywilizacyjnej. „Badania te — dodawał — będą zarazem wielkiego wpływu na moje wykształcenie, rozszerzając widnokrąg moich pojęć“.
Do redakcji powołał arcyksiążę Maurycego Jokaja i radcę Hailena. Miano rozpocząć od Wiednia i Austrji Niższej, ale jednocześnie rozpoczęto i od Węgier, żeby uczynić zadość dualizmowi. Stu przeszło uczonych i literatów, stu siedmdziesięciu kilku artystów stanęło do tej pracy obok arcyksięcia. Każdy mu szczegółowo wykładał swe plany, a każdego porywał on i zachwycał. „Niech też wiedzą za granicą — mówił — jakie to wielkie zasoby są w naszych krajach koronnych“. I zaprawdę, dla utalentowanego pióra i ołówka materjał nie lada znajduje się w tem państwie obszernem, gdzie winnice stykają się z gleczerami, gdzie północne wiatry wstrząsają czarnemi borami jodeł i świerków na Górach Kruszcowych, w których tyle skarbów zaklętych, a od południa południowy klimat najświetniejszą roztacza roślinność. Tu rosną niebotyczne sosny, dęby, buki, tam cyprysy i palmy. Tu równiny, wzorowo uprawne, złocistemi kłosami zbóż falują, dalej Wieliczka swą kryształową sól wydaje, a Tryest wabi cudzoziemców do swego portu i, ożywiając handel, podnieca przemysł. Od wschodu tworzą jakoby mur graniczny Siedmiogrodzkich Alp szczyty, a w ich wnętrzu i sól, i złoto; w ich lasach dziewiczych trudny do wytropienia niedźwiedź się ukrywa. Wśród szczytów Alp Styryjskich i Tyrolskich wzlatują orły i sokoły, dalej na północy dzika koza skacze po urwiskach karpackich.
Wielki miłośnik nauk przyrodniczych, arcyksiążę brał na siebie opisy niektórych miejscowości, ich fauny i flory. W miarę, jak który kraj koronny miał być opisywany, zamierzono przybierać z łona jego literatów i artystów, ażeby każdy naród organami, z łona swego wybranemi, mógł malować swoją przeszłość i swoje pragnienia, swój stan dzisiejszy, swój klimat, obrządki, zwyczaje i stroju swego narodowego podał pochodzenie. Cześć, zaprawdę, należy tu wyrazić, tej bezstronności programu.
Otrzymanie pierwszego rękopismu i pierwszego rysunku do ilustracji nieopisaną radością napełniło arcyksięcia. Dnia 1-go grudnia 1885 roku poszedł w świat pierwszy zeszyt pięknie ilustrowany i dwa razy na miesiąc punktualnie wychodziły następne zeszyty, aż do 77go. Wydawnictwo zostało tak sympatycznie przyjęte, że wkrótce pokryły się wielkie koszta i zaczął się zbierać kapitał rezerwowy.
Na ostatniej sesji w początkach 1889 roku arcyksiążę wypowiedział redakcyi, jakie prace wykonać zamierza w ciągu lata tegoż roku i obiecał dla zeszytu z dnia 1go kwietnia opis południowej Dalmacji, gdy wtem dnia 30 stycznia rozeszła się z błyskawiczną szybkością przerażająca wieść: Rudolf nie żyje!...
W miesiąc, czy więcej po tym, pełnym grozy, dniu w Peszcie, na posiedzeniu węgierskiej akademji umiejętności opowiadał M. Jokaj, redaktor węgierski, że kiedy w r. 1888 z powodu pomnika, postawionego w Buda-Peszcie dla Stefana Szechenego, przedstawiono arcyksięciu próbę rysunku, wyobrażającego samobójstwo Szechenyego, arcyksiążę powiedział: „Rysunek piękny, ale go przyjąć nie możemy, gdyż samobójstwo jest rzeczą niegodną człowieka; pozostawia zawsze na nim plamę i nie trzeba, żeby kto pomyślał, że przedstawiamy to, jako wzór czynu bohaterskiego.
Jeżeli to prawda, że ten, z którego ust wyszły te słowa, sam sobie życie odebrał, co myśleć o tem wszystkiem? Człowiek byłżeby tylko rozbitkiem na falach losu, wytrącającego mu ciągle z ręku ster i busolę?... Ale któż zna dziś całą prawdę z tego dramatu w Meyerlingu? Jedni zapewniają, że było tu samobójstwo, drudzy przeczą zupełnie; kiedyś najniespodziewaniej może ta ciemna zasłona się odchyli; teraz my widzieliśmy tylko jakiś zamęt w obyczajowym i społecznym porządku, straszny tuman namiętności przeleciał i po nim, jak po burzy, spadł nieszczęścia piorun. Jeden grób przybył w podziemiach Kapucyńskiego kościoła w Wiedniu, a w monarszych pałacach, w których, jak się to często patrzącym z dołu wydaje, ma gościć radość i szczęście, zostało nieświadome dziecko, napróżno dopytujące się o swego rodzica, młoda żona ze złamanem życiem, matka zrozpaczona aż do wpadania w obłęd, ojciec boleścią przybity, napróżno ukrywający łzy, jako niegodne mężczyzny i monarchy.
I poważni mężowie obu redakcji załamywali ręce w smutku głębokim: „Niema naszej gwiazdy, co dalej robić?...“
Wiedziała co robić owdowiała arcyksiężna Stefanja i poprosiła cesarza, aby jej pozwolił poświęcić swoje usiłowania dalszemu prowadzeniu ukochanej przez męża pracy, być protektorką wydawnictwa, złączyć się ze wszystkiemi kolejami jego dalszego istnienia.
Cesarz najżyczliwiej do tego żądania się przychylił, mówiąc, że trwalszym od marmuru i kruszców pomnikiem dla Rudolfa jest to jego dzieło.
Idzie tedy wydawnictwo dalej, wziąwszy za dewizę słowa, wyrzeczone przez cesarza, a powtórzone przez arcyksiężnę Stefanję do mężów, co przy niej do rady stanęli: „Dzieło będzie prowadzone dalej według ducha i myśli Rudolfa“.
Teraz właśnie z krajów Przedlitawji drukuje się Karyntja i Kraina, których ludność słowiańska dostarcza ilustratorom ślicznych obrazków malowniczym swym strojem narodowym. W tym szeregu Galicja ma nastąpić szesnasta z kolei. Oczekujemy z żywem zajęciem, kto z Polaków będzie powołany z tej prowincji dla odtworzenia jej życia historycznego i umysłowego. Może nam wytłómaczy lepiej i dobitniej, niż objaśniano dotąd, dlaczego ta piękna prowincja, największa w całej Przedlitawji (ma 78.497 kilometrów kwadratowych, kiedy największe po niej — Czechy — mają tylko 31.956 kilometrów kwadratowych), posiadająca wielkie kopalne bogactwa, z małym wyjątkiem grunta urodzajne, obejmująca w sobie tę sławną Ruś Czerwoną, gdzie niegdyś każdy przybysz znajdował obfity chleb dla siebie, jest dziś tak mało pod względem przemysłu rozwiniętą, tak biedną wobec innych części monarchji.
Byłoby bardzo pożądane, aby obraz tego stanu zwrócił uwagę tych, do których to należy i dał hasło do ogólnych usiłowań poprawy, ulepszeń i postępu.
Do liczby potężnych, a dotąd należycie nie wyzyskanych środków leczniczych, należy klimat leśny, a w szczególności leczenie za pomocą pobytu w wielkich obszarach leśnych. Pod klimatycznem leczeniem pospolicie pojmuje się dotąd wysyłanie chorych nad brzegi morskie, wyniosłe góry, lub wogóle do miejscowości znacznie cieplejszych. Doświadczenie jednak przekonało, że lubo z takich odległych deportacji, znaczne można odnieść dla zdrowia korzyści, to jednak w ogromnej liczbie przypadków klimat miejscowy, w którym się człowiek urodził i rozwinął, całkowicie wystarcza do osiągnięcia celów leczniczych, że nawet w wielu razach przedstawia on pewną wyższość nad klimatem obcym, częstokroć zbyt rażącą różnicę w porównaniu ze swojskim przedstawiającym.
Nauka, która na podstawie faktów wykazała, w jakich mianowicie chorobach klimaty zagraniczne dadzą się całkowicie przez miejscowy zastąpić, nazywa się „klimatoterapiją swojską“, a bezstronność wyznać nakazuje, iż twórcami jej byli nie lekarze, lecz pacjenci. Prawda, że nie posiadamy ani mórz, ani też gór szczytami niebu sięgających, w którychby liczne sanatorja w różnych punktach kraju urządzić można, ale w zamian za to posiadamy wysokopienne lasy, gdzie sosna, świerk i jodła od wczesnej wiosny do późnej jesieni woń balsamiczną roztaczają, wytwarzając atmosferę, która mnóstwu chorych uratowała życie, a zdrowym nawet sił dodała. Rzecz dziwna, że gdy wszelkie inne klimaty, jako to: morski, nadmorski, klimat wielkich lądów, klimaty górskie różnych części świata i różnych wysokości, były przedmiotem wieloletnich studjów, to badania nad klimatem leśnym prawie całkowicie zaniedbanemi zostały, po dziś dzień bowiem nie posiadamy o nim ścisłych naukowych wiadomości. Badano wprzód, jak widzimy, rzeczy dalsze, odległe, a tego, co jest nam bliższe, co jest prawie pod ręką, co wreszcie najpiękniejszą strefy naszej ozdobę stanowi, zbadać i poznać przepomniano. Bo czyż kraje, całe z lasów złożone, ze swą wieczną zielonością, ze swem ożywczem powietrzem i spokojem, tak niezbędnym dla każdego, kto zdrowie odzyskać pragnie, nie są pięknemi?
Własności lecznicze klimatu leśnego polegają na tem, iż zmiany temperatury wśród lasów nigdy nie są tak gwałtowne, jak w przestrzeniach bezleśnych, i noce w nich są znacznie cieplejsze, zaczem idzie, iż klimat leśny jest łagodniejszy i równiejszy; że największe upały w przestrzeniach leśnych znoszą się daleko łatwiej, niż tam, gdzie niema lasów, że ilość ozonu czyli tlenu, w stanie czynnym będącego, w głębi lasów stale jest większą, co pod względem leczniczym jest niesłychanie ważnego znaczenia. Jeżeli do tego dodamy, że wszelkie drzewa iglaste, a z takich przeważnie lasy nasze się składają, wydzielają z siebie ogromne ilości żywicznych cząstek, tak niezbędnych przy leczeniu chorób piersiowych, że lasy chronią od wiatrów i nie dopuszczają pyłu, w którym się unoszą bakterje chorobotwórcze, to dojdziemy do tego przekonania, że pobyt w lasach musi zbawiennie na zdrowie oddziaływać.
Wielkie, iglaste lasy posiadają wszelkie zdrowotne warunki, jakich od każdego leczniczego klimatu wymagamy, a prócz tego grają rolę olbrzymich balsamicznych inhalatorjów, których nic zastąpić nie zdoła. Kraj nasz posiada jeszcze, na szczęście, lasów dostatek, chodzi więc o to, abyśmy z nich nietylko pod względem handlowym lub przemysłowym, lecz i sanitarnym zechcieli skorzystać.
Da się to osiągnąć przez zakładanie licznych leśnych sanatorjów, urządzanych w ten sposób, aby one i dla ludzi mniej zamożnych były dostępne; a wtedy w niedługim czasie przekonalibyśmy się, jak wielkie skarby lecznicze w naszych spoczywają lasach, jak dotąd nie umiano z nich korzystać, i o ile zbytecznem jest szukanie zdrowia po zamorskich krainach, gdy własne lasy mogą dać wszystko, czego tylko dla odzyskania zdrowia potrzeba.
Faktem jest niezaprzeczalnym, że idea równouprawnienia kobiet, jest wytworem nowoczesnym, płodem cywilizacji XIX wieku. Gorące walki, jakie w imię równouprawnienia czy też emancypacji pięknej połowy rodu ludzkiego toczyły się lub toczą w literaturze oraz prywatnych lub publicznych rozprawach, obce były minionym stuleciom. Okoliczność ta każe nam mimowoli szukać przyczyny tego nowego prądu w warunkach życia społecznego, wytworzonych w wieku bieżącym.
Walki społeczne, mające na celu wyzwolenie jednych klas społecznych zpod przewagi innych, stanowią główną treść rozwoju ludzkości i objawiają się mniej lub więcej jaskrawo w każdej epoce historycznej. Co więcej, różnice cywilizacyjne tych epok polegają głównie na kierunku tej walki, na idei, która jej sztandar stanowi, na przyjęciu w niej udziału tych lub owych klas społecznych.
W najbliższym nam wieku XVIII walka ta przybrała charakter polityczny; klasy prawnie upośledzone wystąpiły przeciwko przywilejom, w imię zasady równości wobec prawa. Wielkie wypadki dziejowe, których widownią była w końcu zeszłego stulecia Francja, stanowią epilog tej walki, której idea przewodnia, idea prawnej równości ludzi, weszła już do katechizmu społecznego i politycznego ucywilizowanego świata.
Ten jednak nie długo cieszył się pokojem. Nowe, do tej pory zapoznane żywioły społeczne, rozwinęły sztandar bojowy. Klasy pracujące, t. zw. stan czwarty, dopominały się gwałtownie praw dla swej żywicielki, zażądały emancypacji pracy. W wirze tej walki pracy z kapitałem, walki ekonomicznej, ozwały się pierwsze głosy za równouprawnieniem kobiety.
Wykrycie związku przyczynowego obu tych zjawisk nie będzie trudnem, jeżeli przypomnimy sobie jedno z kardynalnych praw socjologicznych, nie przez wszystkich wprawdzie świadomie uznawane, nie mniej jednak wyraźnie w całym rozwoju cywilizacji w oczy bijące. Prawo to sformułować można najdobitniej w niepopularnem wyrażeniu: siła przed prawem, niepopularnem, bo inaczej rozumianem w mowie potocznej, niż je pojmuje nauka. Według pojęć potocznych siła i prawo występują jako dwa wrogie sobie żywioły: siła jako brutalny oprawca, prawo, jako gnębiona niewinność. Nauka socjologji widzi w nich pojęcie pokrewne, wzajemnie się dopełniające. Siła jest podstawą, źródłem, prawo jej rezultatem, koroną. Gdzie niema siły, nie może powstać prawo, i na odwrót każdą faktycznie istniejącą siłę musi ostatecznie uwieńczyć prawo, to jest powszechne jej uznanie i uświęcenie.
Gdy w zeszłem stuleciu szalała burza społeczna na gruncie politycznym, kobieta pozostała na uboczu.
O prawa walczyły między sobą stany, nie dążąc do zmian w swym ustroju wewnętrznym. Żądano dla stanu trzeciego takich praw, jakie miały stany uprzywilejowane i niczego więcej. O prawach kobiety nie pomyślano, bo nie wykazała ona siły na polu działalności politycznej. Wybryk rozszalałego pospólstwa sadzał ją wprawdzie na ołtarzu, ale umysł przewodników ruchu daleki był od przyznania jej udziału w wywalczonych prawach.
Gdy jednak w wieku bieżącym walka przeniosła się na grunt ekonomiczny, gdy za siłą, dla której upomniano się o prawa, uznano pracę, wtedy i kobieta na pole walki wkroczyła. I ona bowiem stanowiła cząstkę tej nowo wznoszącej się ku wyżynom prawa siły, i ona mogła wskazać po za sobą całe stulecia zasług na polu ekonomicznem. Gdy świeżo rozbudzony do szerszego życia żywioł wygłosił światu: „pracuję, więc jestem“ — i kobiecie nie można było odmówić udziału w tym okrzyku bojowym.
Jeśli tym sposobem kwestją emancypacji kobiet uznamy za odłam ogólnej walki ekonomicznej, stanowiącej cechę charakterystyczną rozwoju cywilizacyjnego XIX stulecia, to i rezultat jej i drogi do niej prowadzące przestaną być problematem. Im więcej w działalności kobiet ujawni się panującej nad obecnym ruchem siły ekonomicznej, im większe będą jej zasługi na tem polu, tem krótsze drogi do praw, tem obszerniejszy będzie ich zakres. W każdym zaś razie postęp w tym kierunku prędzej doprowadzi do celu, aniżeli abstrakcyjne rozumowanie o równości obu płci lub wywody porównawcze z budowy czaszki lub składu chemicznego mózgu.
W dziedzinie nauk, tak dobrze jak i na polu życia codziennego, doznajemy przykrego uczucia, gdy się spotykamy z rozdźwiękiem pomiędzy formą a treścią, z niezgodą pomiędzy nazwą a własnościami danego przedmiotu, danej istoty, lub danej gałęzi wiedzy.
W wielu wypadkach jesteśmy zmuszeni godzić się z koniecznością i przyjąć niekonsekwencję albo sprzeczność jako zło konieczne, nie dające się usunąć, tak n. p. nazywamy ptaka białym, jakkolwiek kolor jego pierza jest popielaty (Motacillo albea); czynimy to wszakże dlatego, że według praw przyjętych w zoologji, nie możemy już zmienić raz wprowadzonej nazwy gatunkowej.
Inaczej jednak rzecz się ma, gdy chodzi o nazwę nadaną pewnej gałęzi wiedzy, lub o nazwę użytą dla oznaczenia całego działu biologji: tutaj żadne prawo nas nie krępuje, jesteśmy zupełnie wolni usunąć nazwę, jeżeli znajdziemy, że ona nie odpowiada treści, albo zastosować treść, odnośnie do tego, co ma nazwa wyrażać.
W takim wypadku jak dopiero co wymieniony, znajdujemy się wobec nazwy naukowej, dzisiaj bardzo popularnej, bardzo modnej, z którą się spotykamy na każdym kroku; nazwą tą jest: Morfologja. Wprowadzoną ona została do nauki w celu oznaczenia kilku ze sobą połączonych gałęzi biologji. Nazwa ta jest w niezgodzie z treścią, morfologja ma bowiem oznaczać naukę o formach organizmów, lecz wbrew swej nazwie traktuje i o formach i o czynnościach życiowych organizmów.
Czy ci, co się nazwą morfologji posługują i ją ciągle mają na ustach, są tego punktu niezgody świadomi, trudno powiedzieć, lecz jeżeli są świadomi, to przypuścić wolno, że przyzwyczajenie musiało w nich przytępić uczucie słuszności, jak to nieraz ma miejsce i w życiu codziennem, gdzie się zwykle bardzo prędko oswaja z największą niesprawiedliwością, bo do niej się przywyka, o niej milczy, o niej zapomina.
Uświadomić sobie jednak od czasu do czasu każdy stan anormalny, każdy akt niesprawiedliwości, każdy rozdźwięk pomiędzy formą a treścią, jest rzeczą pożyteczną, a nawet konieczną, już dlatego samego, ażeby przytępione uczucia słuszności nie zamarły w nas zupełnie.
Otóż i mnie na drodze walki o słuszność i sprawiedliwość niech wolno będzie krok mały uczynić, poświęcając słów parę w celu uświadomienia, że nazwa morfologji nie oznacza tego, co oznaczać powinna, że treść tej nauki stoi w sprzeczności i z jej nazwą i z jej definicją naukową.
Od początku rozwoju wiedzy przyrodniczej zaznaczyły się mniej lub więcej wyraźnie różnice pomiędzy sposobami badań, dokonywanych nad istotami żyjącemi, wskutek czego prędko wytworzyła się potrzeba uskutecznienia podziału wiedzy na dwie gałęzie: na anatomję i fizjologję.
Anatomja ma zadanie badać formy organów i organizmów. Fizjologja ma zadanie badać czynności życiowe organów i organizmów.
W ten sposób tworzyły się dwa działy biologji, przez co nauka o organizmach rozpadła się na część fizjologiczną i część morfologiczną. Obok anatomji i fizjologji, czyli obok nauk traktujących o osobnikach rozwiniętych powstały nowe gałęzie wiedzy, a mianowicie nauka o rozwoju form i czynności organów i organizmów, zwana organogenją i nauka o formach i o czynnościach życiowych komórek, czyli histologja. Każda z tych obu wymienionych nauk przedstawia, tak samo jak i nauka o organizmach rozwiniętych, dwie różne strony: stronę fizjologiczną i stronę morfologiczną. Logicznie postępując, musielibyśmy każdą z tych nauk podzielić na dwie części: na część fizjologiczną i na część morfologiczną, i pierwszą odnieść do fizjologji, drugą do anatomji, tego jednak nie uczyniono, lecz ryczałtem obie nauki wcielono do anatomji. W prędce potem utworzoną została nazwa morfologji, mająca służyć dla oznaczenia anatomji organizmów rozwiniętych wraz z historją rozwoju i histologją.
Pod nazwą morfologji uczeni rozumieją dzisiaj: anatomję osobników rozwiniętych, anatomję i fizjologię rozwijających się osobników i anatomję i fizjologję elementów organicznych czyli komórek. Naturaliści, pracujący obecnie nad fizjologją zarodków albo nad czynnościami życiowemi komórek, nazywają siebie morfologami, pewna część z pomiędzy nich bardziej skrupulatnych, nadaje sobie nazwę fizjologicznych morfologów, zaś naukę przez siebie uprawianą mienią (jak to czyni n. p. Dr. Jacques Loeb) fizjologiczną morfologją. Dalej posuniętej niekonsekwencji chyba już być nie może.
Czy milczenie wobec takiego stanu rzeczy jest słusznem, czy usunięcie nazwy „morfologji“ nie jest logicznie wskazanem? na to pytanie odpowiedzieć powinni morfologowie fizjologiczni i morfologowie morfologiczni.
Cywilizacja ma dużo dobrego w sobie: niepodobna temu zaprzeczyć, pomimo sofizmatów Jana Jakóba i wielu innych. Ma jednak i wiele stron ujemnych, o czem nie wątpił nawet ś. p. Monsieur de la Talisse.
Pomiędzy stronami najbardziej ujemnemi cywilizacji, jest jej dążność do zacierania barw, kolorytu miejscowego krajów, cech oryginalnych, indywidualności tak narodowej, jak osobistej. Pod jej niwelacyjnym wpływem, wszystko staje się tuzinkowem, banalnem, pospolitem.
Pod jej wpływem świat dąży do umundurowania ogólnego. Architektura, stroje, zwyczaje, natura nawet w swej roślinności, w parkach, ogrodach, w ujętych w karby rzekach, obdarzonych szosami górach, wszystko dąży do wzorowania się na jeden model. A wszystkiemu winna para i druk.
Gmach ambasady niemieckiej w Konstantynopolu jest ostatnim wyrazem cywilizacji. Kulturkampf wysoko podniósł chorągiew swoją: panuje ona na najwyższem wzgórzu, przegląda się w falach Złotego Rogu i wskazuje, czem malowniczy Bosfor będzie kiedyś.
Może to i lepiej. Manja zwiedzania krain niedostępnych przestanie kiedyś trapić awanturniczą ludzkość. Gdy się okaże wtedy, że wszystkie wydoskonalone sposoby mobilizacji nie mają racji bytu, to nawet najwygodniejszym balonem nie będzie się miało ochoty wznosić w obłoki, aby spaść o tysiące mil w oddali, gdzie?... w Japonji? na wyspach Tahiti? czy na Madagaskarze?
Na co? po co? kiedy tak Japonja, jak Tahiti i t. d. zupełnie ten sam charakter będą miały, co n. p. Berlin.
Mężczyźni już teraz w tych malowniczych krajach zaczynają nosić cylindry; cóż będzie później? W cylindrach i „cache-poussierach“ nie będą przecież ciekawi. Kobiety w kapeluszach przerażająco brzydkich, pochodzących z fabryki niemieckiej i w sukniach z łódzkich perkali też interesujące nie będą.
Ulice proste, na kwadraty podzielone, kamienice podobne do strasznych rekrutów na mustrze, rzędem ustawione, równe, proste i niezgrabne, to miasta przyszłości od wschodu do zachodu.
Tygrysów i lwów nawet do zoologicznych ogrodów nie stanie; agawy, banany, palmy kokosowe i bambusy tylko jako karłowate praprawnuki dawnych, na wolności żyjących roślin, w cieplarniach będziemy oglądać.
Ach, ta cywilizacja!
Gdybym była szachem perskim, kazałabym wszystkim cudzoziemcom i cudzoziemkom na wstępie do ziemi mojej przybrać strój perski; a tym, którzyby się osiedlili w moim kraju i domy budować chcieli, rozkazałabym budować je tylko w stylu krajowym. Tak samo w Japonji, w Indjach, u Zuluan, u Hotentotów, w Algierze, w Arabii, wszędzie!
Możeby się zapobiegło wtedy banalności, tej banalności, która przygniata, zamęcza, zanudza, zabija fantazję, sztukę, natchnienie, zmysł estetyczny, która nas wypędza ostatecznie i nieubłagalnie „z krainy marzeń, snów“.
Ani wiemy, ani umiemy ocenić szczęścia naszego, że należymy do dzisiejszego pokolenia.
Żyć za sto lat?... Nie!
Gdyby mnie Opatrzność w XXI stuleciu znowu zesłać chciała na ten świat, to błagałbym Ją na kolanach, aby mnie raczej na umarły księżyc posłała. Wracać do ludzi? tylko jeszcze o cały wiek zeszpeconych, nudniejszych i mniej estetycznych? Wracać do świata, z którego wymazano wszystko, co mogło stanowić urok albo niespodziankę dla oka? Do strzyżonych parków? Do cywilizowanych łabędzi, krów i psów? Do sztywno zarysowanych, naśladujących dywany, klombów? Do tej natury, którą nożycami i grabiami zmuszają, by imitowała nasze, ludzkie pomysły? Do altanek? Do żywopłotów? do festonów na drutach?
Imitacja! Imitacja!
„Królestwo moje“ za oryginalność, za indywidualizm!
Ale dokąd ja to zajechałam?
Tak daleko od przedmiotu, o którym chciałam pisać, że już doprawdy nie wiem, jak skleić całość, bo tego, co mam powiedzieć, niepodobna związać z tem, co już powiedziano.
Przy bardzo dobrej woli, gdy naciągnę nitkę i bardzo ją wyprężę, to może mi się uda jako tako zeszyć wszystko razem.
Obawa skutków niwelujących cywilizacji pochodzi stąd, że mogłabym już nie widzieć tych cudnych rzeczy, które widziałam, a które tak napełniły umysł mój, tak wspomnienia moje niemi przesiąkły, tak żywo je widzę, gdy oczy zamknę, a tak lubię oczy zamykać, aby je widzieć.
Roztargniona dziś jestem; ale gdy o Wschodzie opowiadać przychodzi, to tyle obrazów staje naraz w oczach, że zanim jeden naszkicować potrafię, już widzę i drugi i dziesiąty i setny; a wszystkie urocze!
Choćby tylko owo bambusowe drzewo i te listki lekkie, kołyszące się bez wytchnienia, przegarniające promienie słoneczne. Tyle światła w tych smukłych gałązkach, a tyle marzeń, złotych marzeń, niewyraźnych, półsennych, zawieszonych na tych delikatnych prątkach! Choćby ów wachlarz z bananów, przyczepionych półkolem do jednej łodygi, jak palec do dłoni.
Ich zapach, to wspomnienie Wschodu; ich złota, jasna barwa, to wspomnienie słońca południowego!
Co rano drzwi do mego buduarku się otwierały i wsuwał się po cichu czarny Ali, niosąc na tacy, bananowym liściem pokrytej, ten złoty owoc Wschodu, a strój szafranowy i turban żółtawy Alego co rano godny był pędzla, i uśmiech jego od ucha do ucha i zęby białe i oczy czarne aksamitne. Tak mu ładnie w fałdzistej sukni, z bananami w ręku, z turbanem na głowie.
Gdy ostatni turban na cylinder zamienią, to przyjdzie się powiesić.
A Wulid? Właśnie o święcie Wulid opowiadać dziś chciałam.
Wieczorem pozapalano tysiące kolorowych lampek na placu Esbekich, a Ałłah zapalił najpiękniejszą na szafirowem niebie, w kształcie złotego różka; aby ucieszyć wiernych, obchodzących święto narodowe, Mahomet wyprosił u Ałłaha, że im zawiesił godło narodowe na gwiaździstym stropie.
Namioty wznoszą się dokoła Esbekich, jeden obok drugiego, a każdy piękniejszy od ambasady niemieckiej nad Bosforem. Namioty wielkie jak pałace, jeszcze większe, niż świątynie, złotem i srebrem tkane, ze szkarłatu ściany, a ze świateł sufity.
Na cześć Ałłaha dzwonią wierni w cymbałki i w dzwonki, przygrywają na piszczałkach i przyśpiewują w takt; a w tej muzyce tęsknota bezbrzeżnej pustyni i poezja Wschodu; tylko cywilizacji w niej niema, ani metody, ani rutyny: takiej za sto lat nie będzie!
Na cześć Ałłaha tańczą wierni w kółko, a jasne ich suknie fruwają w powietrzu, niby nocne motyle, które się do tylu świateł zleciały.
Na cześć Ałłaha skaczą w takt wierni, klaszcząc w ręce, skaczą bez końca, biją pokłony do ziemi bez miary, aż się ćmi w oczach, aż się w głowie mąci i krzyczą ponurym głosem do taktu: „u-hu, uhu!“ aż się straszno robi.
W innym namiocie siedzą dzieci Wschodu, skupione, jedno obok drugiego. Długie, czarne brody, zielone, żółte i białe suknie, albo złociste i srebrzyste kaftany i szarfy wzorzyste. Obok poważnych bród czarnych, cudne, najczystsze profile arabskie, a wszyscy mają oczy wlepione w siwego starca, który im opowiada w języku ojczystym dzieje z czasów Harun Al-Raszyda. Oblicza wschodnie grają tysiącem wrażeń, które w nich budzi starzec o zielonym turbanie.
Zielony turban! snadź stary z Mekki powraca. Z zazdrością i szacunkiem patrzą wierni na niego. Mówi; raptem szmer cichy, potem głośniejszy, zamienia się nareszcie w okrzyk tryumfalny: „El Kahira! El Kahira“.
Miasto zwycięskie Kair!
Może im starzec o zdobyciu miasta tego na cześć Ałłaha opowiada.
Każdy namiot pełen, tętni w nim życie; zgiełk, ruch, wrzawa, ale nie ta nasza uliczna, trywialna, połączona z turkotem powozów na bruku; to życie Wschodu, pełne uroku, malowniczości, zapachu kwiatów cytrynowych i magnolji.
Znowu namiot przepyszny; na wstępie, na nizkim stole, wykładanym kością słoniową, bukiet. W bukiecie, wszystko co Ałłah stworzył, by oczy wiernych rozkoszować. Wszystkie barwy i zapachy i kształty. Schylam głowę, by mu się lepiej przyjrzeć; prawie równocześnie Nubijczyk, w zielonych, złotem haftowanych szarawarach i złocistym kaftanie, wyjmuje bukiet z wazonu, mnie go podając. Tak mu pan jego Hassan-basza rozkazał.
Trudno mi było unieść bukiet tych rozmiarów, a jednak nie chciałam się dać wyręczyć. Nie wiedziałam, co mi było milszem: nosić ten czarujący pęk kwiatów, czy spotkać się z jednym z tych bajecznych baszów, których cywilizacja i emancypacja kobiet wkrótce ze świata wytępi, z jednym z tych, dla których dość jest, by kobieta rzuciła okiem zachwytu na cokolwiek, żeby to jej oddanem było.
Uśmiech podłużnych, rozmarzonych oczu arabskich, ręka w ukłonie zdjęta z czoła i na sercu położona, to wszystko codzienne, wschodnie, konieczne, a takie piękne!
Dalej wielki namiot wojskowy; tam pusto, choć od świateł także jasno, jak we dnie. Tylko młody porucznik angielski, Mister Prinsep, honory w mm robi. Ma na sobie mundur albjoński i fez wschodni; umundurowani „czarni“ gotują dla nas kawę i inne delicje.
Trzymam w ręku filiżaneczkę bardzo małą, ale bardzo piękną; czarny w niej napój; pewnie kawa. Gdzie tam! Coś, czego stanowczo połknąć nie mogę. To ekstrakt cynamonowy. To także wschodnie; dowód, że co wschodnie, to piękne, ale nie zawsze dobre.
Inaczej utrzymuje Miss Munroe. (O Ałłahu, czemuż w tym wschodnim obrazku zakłócają harmonją „miss“ angielskie!)
Miss Munroe wypiła do dna, do ostatniej kropli napój cynamonowy i dowodzi, że to delicje, naturalnie, z ręki pięknego oficera, Mister Prinsepa. Wszyscy o tem wiedzą, że urocza Miss Munroe niezwyciężone dotąd serce zostawi w zwycięskiem mieście „El Kahira“, gdy wróci do mglistej ojczyzny.
A on, porucznik Prinsep? On tylko flirtuje: flirt „for ever“...
On się też kocha, ale we Wschodzie, mianowicie w wielbłądach, i lubię go za to. Komenderuje całym bataljonem wielbłądów, t. j. „czarnej artylerji“. Za każdym czarnym żołnierzem do garbu wielbłąda armatka błyszcząca przyczepiona. A tak czarni, jak ich garbate wierzchowce, bardzo godną mają minę.
Mister Prinsep, to pierwszy Anglik, który pasuje do obrazu, kwadruje z wielbłądem, nie detonuje na tle wschodniem, na czele czarnej artylerji. Kocha swego wielbłąda, na nim wizyty składa, przywiązuje go do sztachet, a sam flirtuje we wnętrzu willi.
Wille europejskie w Kairze! Horrendum!! Samo wspomnienie mieszkań zachodnich przecięło widzenie Wschodu.
Szkoda! tak mi tam dobrze było.
Ale też po co mieszać poruczników angielskich i młode „miss“, gdy się święto Wulid opisywać chciało?
Nic bardziej nie zabija ducha, nad ciągłe obcowanie z ludźmi małymi; zabijają oni poczucie wielkości, tak jak nizki parkanik zasłania sobą wieżę Marjacką, gdy tuż przy nim staniemy.
W zimie, gdy mróz i zawierucha ogarną wędrowca, nie wolno mu pod groźbą śmierci ustać w drodze. Naprzód! tylko naprzód musi dążyć. Tak samo w życiu moralnem.
Pedantyzm robi z człowieka książkę; duch żywy wyprowadza i z książek ludzi.
Przeciwnicy emancypacji upośledzonych warstw społecznych, którzy przyznając im zdolność do rozwoju, żądają usunięcia ich na dziś z areny publicznej w imieniu teraźniejszej ich niższości, przypominają owe matki, które nie chcą pozwolić dzieciom kąpać się tak długo, dopóki nie będą umiały pływać.
Noweliści naturalistyczni są w metodzie podobni do bakterjologów; powinni jednak pamiętać, że dla badacza hodowla bakterji nie jest celem.
Naczelne nasze władze psychiczne: uczucie, rozum, wola, były kolejno wystawione na walkę ze strony zmieniających się kierunków literackich. Klasycyzm zabijał uczucie, romantyzm godził w rozum, negatywny, pesymistyczny realizm i analiza psychologiczna rozkładają wolę. Jeden tylko Mickiewicz w czasie najwyższej swej potęgi umiał powyższe trzy siły psychiczne harmonijnie pogodzić; po nim posiada to zdrowie duchowe jeden tylko talent w naszej literaturze, i to talent kobiecy...
Jak prawdziwą wartość charakteru jednostki, tak i wartość społeczną całej klasy stanowi świadome dążenie do osiągnięcia dóbr ludzkości w dziedzinie etycznej, prawdy i sprawiedliwości, nieugięty hart i wytrwałość, coto nie łamie się ani przed obojętnością, ani nieprzyjaźnią otoczenia. Może się zdarzyć, że w namiętnej walce codziennej, zagłuszającej często głos sumienia i niweczącej pojęcie słuszności, zwycięstwo chwilowe będzie po stronie siły pierwotnej, nieokiełznanej rozumem i jasnowidzeniem społecznem; lecz tylko zamącony wzrok lub nadszarpana żywotność może zwątpić o ostatecznym celu, do jakiego zmierza ludzkość.
„Ars sine arte, cujus principium mentiri, medium laborare et finis mendicare“ — tak pisał o alchemji Lemery w roku 1675. Tem mniej dziwić się można, że śród szerokiego ogółu pozostała alchemikom sława oszustów, szalbierzy, wydrwigroszów. Rzetelne wszakże badania dziejów alchemji odkrywają coraz więcej stron jasnych. Kto dziś na alchemją patrzy jedynie jako na zwyrodnienie prawdziwej nauki, w grubym pozostaje błędzie. Alchemicy na swoje czasy tak byli uczeni, jak my, chemicy, dziś jesteśmy. Ludzie ci, którzy wiekowi naszemu zostawili:
„Śród pstrych obrazów słabe światła ślady,
Śród mroku błędów prawdy płomyk blady“,
właśnie tym, choćby słabym, płomykiem prawdy zasłużyli sobie na wdzięczną u potomności pamięć. Że byli pomiędzy nimi oszuści, toż przecie nauce ich hańby to nie przynosi, gdzież-bo oszustów niema?
Alchemja zostawiła nam w spuściźnie obfity skarb dobrze zbadanych zjawisk chemicznych, których teoretyczne wyjaśnienie, coprawda, blado wygląda wobec dzisiejszych naszych na przyrodę poglądów, bez których jednak tak prędko obecnego poziomu naszej nauki nie bylibyśmy osiągnęli. Że dziś prawdziwiej w naturę wglądamy, że lepiej ją pojmujemy, toż mamy to tylko do zawdzięczenia udoskonaleniu metod badania, metod, które wyrosnąć mogły jedynie na gruncie badań wieków ubiegłych. Gmach teorji alchemicznych runął bezpowrotnie, lecz nigdzie indziej jak tylko na jego gruzach mógł powstać gmach dzisiejszej naszej wiedzy chemicznej, piękniejszy i doskonalszy.
Biada wam, uczciwi i dobrzy ludzie, którzy służycie nieprawdzie i podłości! Biada wam, czy służycie w złej lub dobrej wierze.
Nie, trzykrotnie biada tym, którzy służą w dobrej wierze! Są oni bowiem, jak złote kajdany na niewolniku, jak owce, szarpiące żywe mięso.
Są, jako Piłat, oddający Chrystusa na umęczenie i publicznie umywający ręce na znak swej niewinności.
Obraz to godzien najwyższej wzgardy, największego gniewu bożego. Wiecie-li, jakim był los Piłata?
Piłat oddał Chrystusa żydom na umęczenie i rzekł: „Jam nie winien! Samiście tego pragnęli“. A następnie wziął wodę, umył publicznie ręce i poszedł na obiad, jak gdyby nic się nie stało.
Stało się jednak, że na widok jego pierzchało wszystko, niby na widok zjadliwego gadu.
Słudzy, niewolnicy pierzchali przed nim. Nawet nie ulękły niczem weteran-legjonista zadrżał na widok swego władcy i pierwszy raz w życiu zbiegł z posterunku.
Piłat jednak zwrócił swe kroki na wyniosły dach pałacu, gdzie w wieczornym chłodzie siedziała jego żona. Na widok męża, zdjęta nieświadomym, tajemniczym przestrachem i obrzydzeniem, krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się z dachu w dół głową. Zanim doleciała do ziemi, głowa jej rozprysła się o ostry gzyms pałacu.
Piłat atoli szedł do pokoju, gdzie w kolebce, puchem wysłanej, spało jego jedyne dziecię niemowlę. Gdy jednak ojciec pochylił nad niem twarz, dziecię szeroko otworzyło oczęta, posiniało i westchnęło głęboko. Za minutę ciałko jego było już zimnym, sztywnym trupem.
I położył Bóg piętno na pierś Piłata, przeklął jego życie i jego śmierć, jego duszę i jego ciało, gorzej, niż Kaina.
Albowiem Kain, zabiwszy brata, nie umywał rąk ze krwi, czuł swą winę, uciekał, krył się.
Ten zaś, który prawdę czystą oddał w ręce katowskie, odpychał od siebie odpowiedzialność za czyn swój. Prawda więc wszystka odstąpiła od niego; wszystko, czem żył, pysznił się i oddychał, opuściło go na zawsze.
Rodzina jego znikła, niby cień marny. Cezar z hańbą wypędził go ze służby. Nawet miasto ojczyste, do którego się był schronił, wypchnęło go ze swych ścian.
Długie lata błądził po świecie, włócząc za sobą brzemię nienawiści i wzgardy ludzkiej.
Wreszcie postarzały przedwcześnie, schorzały i nędzny, usiadł koło wielkiego gościńca, błagając przechodniów o kawałek chleba.
Na widok jego jednak nawet najlitościwsze serca stawały się twarde, jak głaz. Nawet czyste dziewice i litościwe matrony rzucały weń kamieniami.
A gdy wreszcie umarł, ktoś hakiem wziął za nogę jego trupa, wrzucił do jamy i przyrzucił piaskiem i kamieniami. Lecz oto następnego dnia trup leżał na poprzedniem miejscu, ziemia go nie przyjęła do swego wnętrza.
Ściągnęli wówczas przechodnie kupę cierni, bodiaków i gałęzi, rzucili na nią trupa i żagiew podłożyli. Kupa jednak spłonęła, a trup w pośrodku jej pozostał zimny, jak głaz nietknięty.
Wówczas uwiązali mu kamienie młyńskie na szyję, na ręce i na nogi, i rzucili w odmęty morskie. Od ciężaru kamieni pourywały się jednak sznury konopne.
Trupa jednak głębia morska nie przyjęła do swego wnętrza. Jako hańbiące piętno naszej planety, pływa on i dotychczas po oceanie.
„I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom“. Z pewnością, dobrze jest mieć odpuszczone winy; lecz podobno, i trudno, i niebezpiecznie — odpuszczać. Społeczność winowajców swoich za przekroczenie ustaw karze i posuwa się w surowości aż do odbierania im życia. Karząc, broni się ona przed rozpanoszeniem zbrodni i przed anarchją. Nikt nie przeczy, że obrona ta jest potrzebną, nikt nie podaje w wątpliwość jej pożytku. Kościół, podobnie jak państwo, wymierzał surowe kary na łamiących przepisy ustaw kanonicznych. Nawet ideologowie, którzy potępiają zasadę kary, nie stawiają na jej miejscu zasady przebaczenia; radzą oni ubezwładniać zbrodniarzy. Otóż, ubezwładnić człowieka, odjąć mu, w ten lub inny sposób, po jednym złym uczynku moc czynienia tego, do czego popychają go uczucia lub skłonności, nie znaczy to już przebaczać. Zły czyn miałby tu swoje, ograniczające swobodę człowieka, następstwo; tymczasem przebaczenie jest zawieszeniem skutku winy. Stała się i nie ma dla sprawcy swego następstw zewnętrznych, jakby się nie stała.
Społeczność karze ludzi, za krzywdy, wyrządzane innym ludziom. Nie wszystkie jednak krzywdy podpadają pod przepisy praw karzących. Jeśli mnie ktoś okradł, pójdzie do więzienia; jeśli mnie złośliwie obmówił, jeśli mi nie wyrządził przysługi, której się spodziewałem, jeśli mi zagrodził drogę do sławy lub majątku, choć mógł ją zostawić wolną; jeśli mnie w potrzebie opuścił przyjaciel, jeśli mnie zdradziła kochanka, jeśli syn zawiódł nadzieje ojca — trybunały nie ukarzą ich za to. Ale ja jednak cierpię; ja ojciec, przyjaciel, kochanek doznałem krzywdy, której naprawić nic już nie zdoła. Mamże się mścić czy przebaczać? Jeśli ja nie zapłacę, nikt za mnie nie wyrówna tego rachunku. Czy pomimo to mam być pobłażliwym? Czy kiedy sędzia publiczny karze za winy, które jego samego nie bolą, ja mam odpuszczać takie, które mnie zraniły? Czy, raz odpuściwszy, nie dam zachęty do wyrządzenia mi krzywdy powtórnie? Czy zamiast przebaczenia nie mam raczej obowiązku powściągania złośliwych popędów, które mi wchodzą w drogę, odpłacając doznane krzywdy według pogańskiej zasady „ząb za ząb“?
Przebaczaj, mówi religja. Mówi tak, lecz sama grozi grzesznikom karami. Według jej zasad pokuta i skrucha mogą im wprawdzie zjednać odpuszczenie; ale przecież potrzebna jest pokuta i skrucha. Toć i może przyszłoby łatwiej przebaczyć, gdyby winowajca żałował za krzywdę, albo mi ją nagrodził. On jednak nie zawsze to robi i nie zawsze to może; a kto odemnie żąda zawsze przebaczenia, wymaga więcej, niż od bóstwa, którego miłosierdzie ograniczone jest przez sprawiedliwość. Karać — jest to i mścić się i bronić się zarazem. Choćby nie była zakazaną zemsta, musi być wolną obrona. Gdybym zawsze odpuszczał krzywdy, stałbym się łatwą pastwą złości ludzkiej. Ale jeślim choć raz nie odpuścił, już to jest tryumf twardego prawa odwetu, przed którem się ugiąłem.
A więc nie przebaczenie, lecz odwet? Bynajmniej. Odpuszczenie bywa wprawdzie i trudne, i niebezpieczne. Nie jest ona zasadą bezwzględną; społeczność i człowiek pojedynczy muszą się bronić przed krzywdami. Niema też obawy, żeby kiedykolwiek ludzie posunęli wzrost swego miłosierdzia aż do granic, za któremi zaczyna się bezbronność. A skoro tak, to niezawodnie niebezpieczeństwa miłosierdzia są mniejsze od jego dobrodziejstw. Przebaczać, to czynić dobrze nawet tym, którzy nam źle czynią. Mogę nigdy nie dojść do bezwzględnej w tem doskonałości; potrzeby, interesa, skłonności moje mogą mi tu stawać na przeszkodzie. Nie mniej, jeślim już tę zasadę przyjął, jeślim się nią napoił, zastosuję ją z pewnością od czasu do czasu, co się przyczyni do powiększenia liczby dobrych uczynków, jakie w życiu spełnię lub przynajmniej do zmniejszenia ilości złych. Staram się przebaczać, staram się oszczędzać ludziom cierpień; mniejsza z tem, że ludziom, przez których ja sam cierpię, ale zawsze ludziom. Gdyby i oni starali się przebaczać, i gdyby im się to choć niekiedy udawało, zmalałaby wogóle suma przykrych wrażeń w życiu zbiorowem, które też przez to stałoby się dla wszystkich lżejszem. Jeden człowiek dobry w tłumie przewrotnych musi zginąć, niby owca w stadzie wilków. Dlatego też w interesie każdego leży, aby wszyscy naokoło byli dobrzy i uczynni. Jakoż, dopóki są, nie potrzebują nawet myśleć o przebaczeniu. Ale jeśli im raz nie starczyło dobroci lub prawości, jeśli wojownicze instynkta przemogły i ludzie zranili mnie, ja wówczas przebaczając, stwierdzam przed samym sobą i przed nimi, że czynienie ludziom dobrego jest najwyższym moralnym obowiązkiem. Obowiązek ten złamali moi winowajcy; przebaczenie moje przypomni im to. Jeśli obowiązek ów wogóle szanują i starają się wykonywać, to zapomnienie będzie im na przyszłość lepszym bodźcem do hamowania złośliwych w sobie popędów od doznanej kary czy zemsty, za którą mogłaby pójść nowa z ich strony na nas zemsta i kara — i tak bez końca.
Karanie w szkole stanowi środek wychowawczy, stanowi go potrosze i w szerszem, społecznem pojęciu kary. Świat ludzki pełen jest nędzy moralnej i zepsucia. Jedną i drugą tępić, przed skutkami ich bronić się — społeczność ma niezaprzeczone prawo. Ale do zemsty i do karania człowiek jest już z natury łatwy; czynienia dobrze i przebaczania musi się uczyć. Niechże się uczy. Przebaczenie to jedno z najpiękniejszych prawideł moralnych. Gdybyśmy je chcieli stosować choćby tam tylko, gdzie to czynić możemy bez wielkiego niebezpieczeństwa dla swoich interesów, jużby ubyło stosunkom ludzkim wiele plamiących je skaz. Gdybyśmy chcieli zawsze je mieć na myśli, cały poziom naszego życia wznosić by się musiał. Przebaczenie pokrewne jest poświęceniu. Kto odpuszcza winowajcom, ten nie płaci złem za złe; a kto złem za złe nie płaci, to prawie jakby płacił za nie dobrem. Niechże tedy kościół, społeczność, jednostki grożą karami i karzą, gdy to im się wydaje koniecznem; przebaczenie jest mimo to od karania wyższe w porządku moralnym. Karać może każdy, przebacza tylko szlachetny. Dobry cierpi, gdy karze; zły cierpi, gdy przebacza. Mamy wprawdzie prawo bronić się przed wylewem ludzkiej złości i stawiać jej tamy; lecz posiadamy prócz tego przywilej przebaczania uraz. Dziś jest to przywilej dusz wybranych; lecz, korzystając z niego, te dusze wybrane i w sobie wzmacniają i w innych sieją zarody prawości. Nie przeszkadzajmy im w tem, bo, gdy kara nie zawsze powściąga złość ukaranego, odwet zawsze zostawia plamkę na sercu mszczącego się.
Zaangażowawszy się do Teatru krakowskiego, odwiedzałem często rodzinną wioskę, odległą o mil trzy.
Gdym przybył do chaty mojego ojca, wnet krewni, sąsiedzi zjawiali się jeden po drugim, niby to niechcący, lub z urojonym jakimś interesem, a to dlatego, ażeby zblizka zobaczyć ciaracha, który przez długi czas gdzieś w świecie się curał[5] i znów ni stąd ni z owąd we wsi się zjawił.
Z początku nieufni i podejrzliwi trzymali się zdala, a choć się z czasem oswoili ze mną i chętnie gawędzili o różnych rzeczach, jednak ta jakaś dziwna podejrzliwość co do mej osoby nie ustawała; w każdem ich słowie, geście, spojrzeniu tkwiła jakaś tajemnicza, ale zarazem wstydliwa ciekawość. Pojąć nie mogłem, o co im chodzi, aż pewnego razu jeden z nich, czerwieniąc się jak burak, zadaje mi następne pytanie:
— Powiedzcie wy mi, panie Jonie... cem wy to jezdeście w onym Krakowie?
— Jakto, czem jestem?
— No dyć!... bo to my wiemy, że w miastach są kupcy, kamienicniki, prefesory, sędzie... rózne rzemieślniki i fabrykanty... jest wojsko i urzędniki... kuzdy jest cemsik!... a wy cem jezdeście?...
— Ja?... ja jestem aktorem.
— Achtór?... a cóż to to?
— Hm... co? Mam kondycję w tak zwanym teatrze.
— Tryjater?... a cóż to niby jest?
— Oh... to już trudno!... ja wam tego słowami nie wytłómaczę... jest to takie zajęcie, które trzeba widzieć, żeby je zrozumieć.
Wtedy mój interlokutor, rumieniąc się jeszcze bardziej, bąka nieśmiało:
— Darujcie, ale jo kiedyś byłem na Scepańskim placu... i pytołem się przekupki, co to jest tryjater?... a ona pedziała, że to komendyje.
— No tak... jedni to nazywają komedjami, drudzy teatrem, lecz to wszystko jedno.
— Wszyćko jedno? Oh! to już wiem, co to jest!...
— Wiecie?... — pytam się zdziwiony.
— No dyć! — odpowiada — jeśli komendyje, to wiem!.. widziałem je!
— Widzieliście?... kiedy?
— Ano bedzie temu... zaraz... — tu jął sobie przypominać w sposób chłopom właściwy — Zaroz, zaroz... Banasikowa krowa się ocieliła... Wojtek złomoł radło... a ten... zaroz, zaroz... aha!... bedzie temu akurat lat dwadzieścia pięć. Zgodziłem sie na flis... Oh, bo za młodu flisok był ze mnie co sie nazywo. Mieliśwa płynąć ze solą do Zawichosta... naładowaliśma krypy u Podgórza[6] i puscoj!... cóz kiej wody brak... ani rus płynąć... do dom także wrócić nie było mozna, bo zgoda była na obowiązek... zreśtą strawne[7] płacą, to siedź i cekój az woda przybierze... tak tyż i było... bonowałem se po onym Krakowie, kiejby jaki pon!... roboty zodnej, ino spacyry to po Kaźmierzu, to po Stradomiu... kaj kto chciał! Roz pomnę przysedem na plac pod Zamek... wiecie kaj?...
Skinąłem głową na potwierdzenie, nie przerywając mu ani jednem słowem opowiadania, on zaś ciągnął dalej:
— Otóż przysedem na ten plac jakoś przed wiecorem... patrzę jakoś buda!... Ki cort! myślę se... ze ziemi wyrosła, cy co?... wcora nic a nic nie było na placu, a dziś jest taki gmach!... Przeżegnałem się po chrześcijańsku, i zdziwiony pytom się jednej przekupki, co niedalecko tamoj siedziała:
— Pani!?... a ona pedo:
— No?... Wskazuję jej budę i pytom:
— Cóz to to?... a ona mi na to:
— Idź, chamie, to uźrys... Idź, idź, myślę se... abo to tam puscą?... oblozłem oną budę naokolusieńko... Kataryna grała jaz nogi wiergały... wtem patrzę... jakieś okienko, a w nim jakaś pani... podchodzę i pytom: Pani?!... a ona: No?... jo znów się pytom: a można tam wliźć do onej budy? a ona na to: kup bilet to wlizies... Kupić?... a cóz to kostuje? A ona pedo: seść starych grajcarów (12 groszy). Stuk grosa myślę se... skoda marnować... ale z drugiej strony znowu se tak myślę: idzies na ten flis... zwiedzis siła świata... płynies to Wisłą, to Norwią... Muchowcem... zawadzis to o Warsawę, to o Brześć to o Gdańsk... a gdy wrócis na jesieni do dom, wszyscy się pytają: cóześ w świecie widzioł?... a ty godos... umhu!...
Waguję se tedy to tak, to owak... wreście wyjonem piniądze i kupiłem bilet... wlozłem do środka na okrutny chór... patrzę... a tam jedna psio-krew na ciukach[8] chodziła!...
Po tej długiej opowieści zwraca się do mnie i zapytuje:
— Cy i wy, panie Jonie, takim samym ciukowcem jezdeście?...
— Co?
— No?... cy takie same komendyje pokazujecie?
— Ja?... uchowaj Boże!
— Jakto? przecież to, com widzioł, były komendyje... a wy jezdeście tyz w komendyjach?...
Masz djable kaftan!... pomyślałem teraz ja z kolei... mają mnie tutaj za akrobatę... jak tu z tego wybrnąć?... Co im tam wtenczas naopowiadałem jaka jest różnica między teatrem a wędrownym cyrkiem, trudnoby mi było w tem miejscu opisać... mówiłem o ciele, o duszy i o zabawie i o nauce, wszystko napróżno!... W tem przyszła mi szczęśliwa myśl zapytać się ich, czy nie znają jakiej historyjki?... Wszyscy, jak jeden, znali powiastkę o Śtej Genowefie, znałem ją i ja! Określiwszy im w przybliżeniu, jak teatr wygląda, scenizując na prędce w myśli sytuacje, malując słowami akcję sceniczną odegrałem przed nimi całą Śtą Genowefę!... Trzeba było widzieć ich twarze, ich oczy... a zwłaszcza słyszeć ich wykrzyki, aby zrozumieć, jakie wrażenie wywarł w ich umysłach ten zaimprowizowany przezemnie teatr!
Następnie odegrałem im w ten sam sposób „Okno na trzeciem piętrze“ Korzeniowskiego; poczem mój interlokutor rzekł:
Teraz rozumiem dobrze, co jest tryjater... Jest to niby tak: Dziwne a ciekawe historyje mozno opowiedzieć i mozno pokazać... jedne są pisane i te się cyto... drugie są gadane, te się pokazuje... akurat tak samo, jakbym jo obocył coś ciekawego i potem moim somsiadom com widzioł, opedzioł, abo tyz im oną dziwotę na ocy pokozoł... to, co im opowiem, bedzie historyjką pisaną, a to, co pokozę, tryjatrem!... a kiedy takie historyje jak Śta Gerowefa, abo ta hrabina, co na kochanka pistolet porwała, żeby czci mężowskiej bronić, tryjater pokazuje? to robi dobrze... i nie powinien się nazywać komendyjami... jeno skołą abo tyz inacej!
Czystość języka polega na określaniu pojęć i rzeczy właściwemi wyrazami. Ile razy spotykamy wyraz źle użyty, twierdzić możemy, że używający go nie rozumie znaczenia jego, albo nie dba o jasność mowy. W mowie potocznej wybacza się błędy przeciwko czystości języka, przeciwko logice stylowej, a nawet przeciwko najpospolitszym zasadom gramatycznym: pośpiech unieważnia je; wybaczyć też można wszelkiego rodzaju błędy w czasopismach codziennych, lubo drukowany błąd większy jest od wygłoszonego, — ale w rozprawach naukowych błąd miejsca mieć nie powinien. Nic nad to prostszego, a jednak cały szereg piszących posługuje się od lat dziesiątków wyrazem przeszczepionym z obcego języka, który w polskim nie to oznacza, co w niemieckim, a co gorzej, zamiana ta jest szkodliwą, gdyż usuwa z użycia wyraz polski właściwie rzecz określający. Chcę tu mówić o wyrazie fantazja używanym zamiast wyobraźnia twórcza.
Przyczyną tego niewłaściwego posługiwania się szkodliwym surogatem jest raz to, że ci, którzy to czynią sami, zwykle nic nie tworząc, o procesie tworzenia mają bardzo ograniczone wyobrażenie, a powtóre, że wiadomości co do nazw odpowiednich czynności tworzenia zaczerpnęli z książek niemieckich, z estetycznych rozpraw obcych, samodzielnego ani samorodnego, na własnych estetycznych i twórczych pojęciach i zdolnościach opartego zdania nie mając, czyli, iż szli drogą niewolniczego naśladownictwa, nie rozumiejąc i nie rozumując znaczenia tego, czego w duszy własnej nie posiadali. Urosły i uróść musiały z tego błędu szeregi innych, urosło wynaturzenie odpowiednich pojęć.
Przypomnijmy sobie, co zwiemy fantazją w życiu. Fantazja — jest to pewien stan niezdrowy, gorączkowy wyobraźni, skutkiem którego, człowiekowi dotkniętemu tym stanem, wydaje się, iż jest czemś więcej, niż to ma miejsce w rzeczywistości, zdaje mu się, iż jest ósmym cudem świata, że dla okazania tej mniemanej wyższości, wystarcza butnie nastrojona mina, kapelusz na ucho ukośnie włożony, głos podniesiony, ruchy gwałtowne. Równolegle z oznakami zewnętrznemi fantastycznego usposobienia idzie zmienność postanowień, lekceważenie zasad porządku towarzyskiego i społecznego, hołdowanie egoistycznym zachciankom i t. p. Jest to więc stan graniczący z obłędem, a nazwa ta, jaką nosi, pochodzi od greckiego bożyszcza Fantasos, syna marzeń sennych, obłędnych. Zobaczmy teraz, jakie szkodliwe następstwa wypływają z tego błędnego pojęcia, że chcąc tworzyć, potrzeba mieć fantazją lub, co gorzej, fantazje.
Oto wielu ludzi mniema, jakoby zdolność tworzenia wymagała podniecenia fantazji szczególnemi jakiemiś sposobami; według nich środkiem najlepszym jest prowadzenie życia fantazyjnego, nieokiełznanego, a przysłowie poetis pictoribusque omnia, albo przynajmniej multa, licent, należy wykładać w taki sposób, w jaki go sobie tłómaczy tak zwana cyganerja: że nawet już nietylko wesołe swobodne towarzystwo uważać wypada za wyborny środek ożywiający i podniecający, ale nawet rozpalające napoje, że najfantastyczniejsze wybryki są właśnie wybornym wykładnikiem twórczych zdolności, i że one to kierować powinny tą pracą, jako z natury swej nienormalną, zatem wymagającą wprawiania się w rozmaite anormalne stany sztucznej ekstazy.
Niewątpliwie twórczość nie jest stanem normalnym wszystkich, ale gdzie jest istotna, tam nie potrzebuje sztucznych podniecań; idzie w parze z potęgą umysłu i uczuć, z podniosłością dążeń, z charakterem tęgim, gdyż te właśnie dążności i uczucia zapładniają wyobraźnią twórczą, która jest organem rozwijającym i doprowadzającym do dojrzenia ziarna idei i uczuć. Jeżeli zaś owoce wypielęgnowane na łonie tego organu mają być zdrowe i pożyteczne, on sam zdrowym być musi. Jak spokojnie w kielichu lilji lub w różowej obsłonce kwiatu jabłoni pyłki owoce do rozwoju doprow adzają, tak normalnie i bezwiednie w prawdziwej, zdrowej wyobraźni twórczej rozwijają się nasiona poezji słowa, postaci i dźwięków.
Nie przychodzi to rodzenie wprawdzie bez bólów serdecznych, bez gorącego krwi wrzenia, ale takiem musi być każde rodzenie, w najbardziej normalnym, codziennym objawie, a jak to obchodzić się powinno bez wszelkich podnieceń, jak one wszelkie podniecenia szkodzić muszą i przedwcześnie spadnięcie owocu sprowadzać, tak i tamto, chociażby było jaknajsilniej płomienne, żywe i ogniste, musi owoc dotrzymać do chwili dojrzałości, aby go wydać na świat zdrowym.
Czy zaś ujemne przymioty charakteru, na jakie cierpią dotknięci fantaz ją, chorobliwością wyobraźni, mogą nosić w sobie zawód twórczości zdrowej?... czy fantazja jest, lub być może, bądź to źródłem twórczości bądź organem wyrabiającym jej zarody? stanowczo utrzymuję, że nie... ponieważ jest ona chorobliwym, gorączkowym stanem wyobraźni twórczej. Utrzymuję przeciwnie, że wszystko, co się tworzy, co się tak rozwija, jak się rozwijać powinno, wytwarza się za pośrednictwem wyobraźni twórczej i w niej, pod wpływem i za podnietą idealnych natchnień, gorących uczuć, podniosłych dążności, ducha; że zgodniejszem jest i z samą naturą faktu tworzenia i z naturą języka polskiego, gdy się mówi o twórczości estetycznej, mówić, iż dzieje się ono za pośrednictwem wyobraźni twórczej, a nie przy pomocy fantazji.
Posiłkując się rachunkiem prawdopodobieństwa uwidocznić można zasadę treści następującej:
„Choćbyśmy usunęli wszystkie przyczyny popełniania błędów, pewne, nie zdołamy wszakże usunąć ich przyczyn niepewnych, od których już zabezpieczyć się nie można“.
Gdyby więc jakaś istota, obdarzona nawet wysokiej potęgi rozumem, skierowała wszystkie jego siły ku temu, by uniknąć popełniania błędów, zdołałaby zaledwie zniweczyć ich przyczyny pewne, nie uwalniając się bynajmniej od popełniania błędów losowych.
Przeciwnie, istota obdarzona uczuciem podniosłem, zgadując pod wpływem tegoż właściwe drogi, może się kierować tak szczęśliwie, że przyczyny błędów niepewne równoważyć się będą z temi właśnie ich przyczynami pewnemi, które występują czynnie, o ile rozum zachowuje się biernie; skoro zaś przyczyny błędów wynikowe z niepewnych i pewnych są żadne, błędy będą również żadne.
Stosując powyższe wywody do człowieka, spostrzegamy łatwo, że możność osiągnięcia doskonałości daną by była tylko temu, ktoby godził wymagania rozumu z pragnieniami uczucia, lub nawet i temu, ktoby kierował się samem uczuciem, ale nigdy człowiekowi, kierującemu się wyłącznie rozumem.
Determiniści, jako zwolennicy wyłącznego panowania rozumu, zasady swojej etyki gruntują na wynikach nauk przyrodniczych. Wolno mi też było, w zasadach mojej etyki, opierać się na wynikach rachunku prawdopodobieństwa, nauki nie mniej godnej uznania od nauk przyrodniczych, a może wyższej o tyle, że obejmującej obie dziedziny przyczyn: pewnych i niepewnych, i wolnej od przygodnych hypotez.
...I myśl moja i serce domagają się odpowiedzi na tysiące pytań, których rozwiązać nie umiem... I myśl i serce wykazują ze straszną słusznością, że rola moja na świecie i w rodzinie ma wielkie podobieństwo do piątego koła u wozu. Mama sypiać nie może, zastanawiając się nad moją przyszłością i nad rozwiązaniem pytania: kto mnie nareszcie weźmie, czy — okropność! — nie zostanę... starą panną!
Ojciec pracuje tylko na to, aby do jakiegoś tam już uciułanego dla mnie posagu dodać parę tysięcy; ma to ułatwić „wydanie mnie“. Brat, zawsze wesoły i uśmiechnięty spogląda na mnie tak, jak gdyby chciał powiedzieć: nieszczęśliwa istoto, pozornie tylko „królujesz“, a faktycznie czekać musisz na jakąś niewiadomą i nieznaną ci istotę płci męzkiej, której będziesz miała szczęście się podobać i która cię wziąć zechce z posagiem, a może dla posagu zaregestruje do swego majątku, jako własność, a z czasem — kto wie? — może się tobą znudzi, porzuci... Smutne to, bardzo smutne — niestety! jednak prawdziwe. Nie jestem dzieckiem, mam dziś już dwudziesty drugi rok (mama nie pozwala mi się do tego przyznawać, a chcąc mnie utrzymać w niewiadomości, zapewnia, że w metryce zaszła omyłka...) widziałam wielu ludzi — szczęśliwych bardzo mało, nieszczęśliwych daleko więcej — podkradałam się do bibljoteki ojca, który jest lekarzem i do książek brata, czytałam prawie wszystkie książki i broszury, jakie za swych studenckich czasów przynosił do domu — i wiem więcej, daleko więcej, aniżeli wolno wiedzieć pannie na wydaniu. W przeddzień ślubu mama nie będzie potrzebowała nic mi wyjaśniać, do niczego przygotowywać... Boję się nawet, czy pozory „niewinności myśli“ zdołam zachować do końca.
Dotąd udawało mi się wybornie: w oczach mamy jestem „naiwną“. Uważa to za największą zaletę. Dlaczego?... Jako więc kobieta-człowiek, — choćby brat mój miał się ze mnie wyśmiewać, — mam przecież prawo coś wiedzieć, uczyć się, dowiadywać, chcieć, pragnąć, kochać nareszcie, nie po to kochać, i wtedy kochać, gdy się przedstawi okaz, który mamie się podoba, jako „dobra partja“, ale kochać tak szczerze, tak podniośle, żebym przez tę miłość ducha mego z więzów nieświadomości uwolnić mogła!...
Nie umiałabym może tego umotywować, wyjaśnić, wytłómaczyć, gdybym się nawet czegoś podobnego podjęła, możebym naraziła się na śmieszność, ale czuję to całą istnością moją, że pragnę kochać, że będę umiała godnie prawdziwą głęboką miłością za miłość odpłacić. Ale nie tego pokocham — o nie! — któryby mnie „wziąć“ raczył, nie tego, który dbałby całe życie o powiększenie mego posagu i swego majątku, nie tego, któryby dbał o komfort, popisy przed światem, o błyszczenie, zaszczyty, tytuły i wstążeczki — nie, stokroć nie! — ale tego, którem u mogłabym powiedzieć:
Chcę przez twą wiedzę mój umysł rozszerzyć,
I słowo twoje chować jak przysięgę,
Chcę z tobą marzyć, i tęsknić, i wierzyć
W ducha niezłomną potęgę.
...Chcę z tobą podzielić
Gorzki chleb trudu, i łez, i boleści,
Chcę oczy twoje w dniach smutku weselić...
Ale dość, dość!... Kiedym się tego wiersza na pamięć uczyła i używałam jego ustępów w celu przekonania brata, że i my, kobiety, mamy prawo do życia ludzkiego — roześmiał się, odezwał się z pogardą o poezji wogóle i dodał: wszak to kobieta pisała?... Odchodząc do swej ładnej rozwódki, pogwizdywał walca z „Gasparone“...
Nieraz już zastanawiałam się nad tem, dlaczego brat mój, — skończył przecież uniwersytet, — czytał wiele, musiał również wiele myśleć, dlaczego brat mój tak lekko, wesoło na świat spogląda?... Czy może on do wyjątków należy? Może inni poważniej patrzą na życie? Badałam, porównywałam i doszłam do przekonania, że takich, jak on, właśnie jest najwięcej, a ci w dodatku są najlepsi. Gdzież jest ten, któryby „swoją wiedzą umysł mój chciał rozszerzyć“, któryby „wierzył w ducha niezłomną potęgę?...“ Szukałam dokoła, szukałam długo, bardzo długo — nie znalazłam...
Jeśli zaś — zaczynam na serjo roztrząsać! — tacy jak Kazio są najlepsi, jeśli pomimo to, jak przynajmniej zapewniają, świat postępuje, czego dowodem mają być telefony, fonografy, jakieś nowe armaty i t. p. strasznie mądre wynalazki, jeśli więc, słowem, wszystko w porządku, czegóż więc, z jakiej racji, w jakim celu ja, mała, drobna istota, ja kobieta, stokroć gorzej, bo „panna na wydaniu“ niepokoję się, rozpaczam i jak się okazuje, pragnę niemożliwości? Wygląda to tak, jak gdybym uważała się za najlepszą i najrozumniejszą?... Może te właśnie pragnienia są dowodem mojej niedojrzałości umysłowej? Może mama ma słuszność, kiedy mówi: „jak wyjdziesz za mąż, będziesz miała dom własny, dzieci — wszystkie wiersze z głowy ci wylecą!“
Dwóch rzeczy mama nie lubi, uważając je dla panny za zgubne: wierszy t. j. poezji, mają one bowiem człowieka wogóle, a pannę mianowicie czynić niezdolnemi do życia i filozofji t. j. wszelkiej nauki, wszelkiego rozumowania, które nie prowadzi do t. z. szczęścia, a owo szczęście dla mnie, zdaniem mamy, jest byt zapewniony, stanowisko w świecie, eleganckie mieszkanie i stroje, wyjazdy do wód za granicę, a może... może dom, majątek ziemski, willa i konieczne już wtedy powóz, konie... Prawdziwie bankierska idylla!... Uważa to mama za rzecz bardzo naturalną, która mi się niejako z racji urodzenia, pochodzenia (boć jestem szlachcianką, inaczej nie byłabym panną na wydaniu) i z racji czegoś tam jeszcze należy. Przyszły mój właściciel, zwany inaczej mężem, biorąc mnie z dobrego domu, tem samem przyjmuje na siebie obowiązek „uszczęśliwienia“ mnie w taki mianowicie sposób.
Czemu mam to przypisać, że nic z tych rzeczy i myśli, które powinny mnie interesować, bawić i zajmować, wcale mnie nie obchodzi? Dlaczego mama powtarza ciągle, że teraz właśnie powinnam się „wybawić“, dopóki „nic nie mam na głowie?“ Dlaczego bale i stroje wcale mnie nie zajmują? Dlaczego nudzę się na wszelkich rautach i spacerach, które — wiem o tem dobrze — są pretekstami do pokazywania mnie ludziom? Ach, mój Boże, czy znajdę kiedy odpowiedź na te pytania?... Nie uważam się bynajmniej ani za lepszą, ani za mądrzejszą, ani za ładniejszą od wielu innych, jestem po prostu tylko od nich różną. Koleżanki z pensji opuściły szkołę z wielką radością, porzuciły książki i kajety na zawsze, uśmiechają się, wdzięczą, stroją, szukają mężów. Kilka z nich już ma dziś „byt zapewniony“, znalazły właścicieli. Zapytałam się jednej z nich, czy szczęśliwa? Otrzymałam z początku wymijającą odpowiedź, z której nic wnosić nie było można. Później jednak na pytania moje może trochę natrętne, chociaż nie próżną ciekawością się powodowałam, dowiedziałam się, iż „myślała, że to co innego, że dopóki była panną, przynajmniej bawiła się, o niczem nie myślała, a teraz ciągle się ją o coś pytają, radzić sobie nie umie, mąż z jej gospodarstwa niezadowolony“... Ze wszystkiego widać było, że zawiodła się biedaczka, że mąż jej, poczciwy, pracowity, choć nie przerastający przeciętnych ludzi ani głową, ani sercem, nawet niema pojęcia, że ta, o której rękę się starał i posiadł ją nareszcie, w swych snach dziewiczych, marzyła o swym małżonku, jak ta, która mówiła:
Chcę żyć z twej pracy i z twojego potu;
Chcę, byś był moim cieniem, mojem echem,
Odpowiedzialnym za mnie niewolnikiem...
Mąż jej wprawdzie pracował, ale nie był i nie chciałby być ani jej „cieniem“ ani „echem“, a tembardziej „niewolnikiem“.
Biedaczka, zawiodła się!...
Jedną z moich koleżanek, która z pensji wyszła za mąż dzięki znacznemu posagowi i znaczniejszemu jeszcze zastępowi bardzo blizkich, bardzo niemłodych i bardzo bogatych krewnych, mąż zdradzał prawie nazajutrz po ślubie. Cóż w tem dziwnego? Nie kochali się nigdy wzajemnie: on ożenił się dla pieniędzy, ona oddała mu rękę dla nazwiska... I ta się zawiodła!
Mogłabym takich — z małemi warjantami — przykładów przytoczyć bardzo wiele. Rozglądając się dokoła pośród znajomych lub znanych ze słyszenia, widzenia i dalszych stosunków, nigdzie nie znajduję małżeństwa, na które patrząc, mogłabym powiedzieć: takbym żyć chciała!... Podobno źle to bardzo, gdy niczego nikomu człowiek nie zazdrości; ja właśnie niczego nikomu nie zazdroszczę, ale dlatego tylko, że... nie mam czego!... Większość małżeństw jest zwyczajnym interesem handlowo-przemysłowym, mniejszość znaczna, zwykłem spełnieniem pewnych przyjętych i uświęconych zwyczajów czy obyczajów społecznych, które mężczyzna w pewnym wieku spełnić powinien, czy musi... Wolę o tem nie pisać, bo czuję, że potrącam o materję drażliwą, z którąbym rady dać sobie nie umiała. Ale wiem doskonale, co chciałabym powiedzieć. Użyję porównania: prarodzicowi naszemu Adamowi było podobno w raju bardzo nudno, niedobrze, brakowało mu czegoś, a że towarzystwo takich samych jak on mężczyzn nie mogłoby mu wystarczyć i braku tego zapełnić, dostał więc tow arzyszkę, która zarówno pod względem duchowej jak i cielesnej organizacji bardzo się od niego różniła. Czy jasno?... Boże drogi, jakże z tego wybrnąć?!... Aha, już wiem! Mężczyzna w pewnym wieku, bez kobiety, jako istoty żywej, jako organizmu, który go dopełnia, obejść się nie może — żeni się więc...
Aż mi włosy na głowie powstają, jak sobie pomyślę, coby mama powiedziała, gdyby przeczytała to, co piszę?!...
Okropność!...
Ale są jeszcze najliczniejsze związki, które na każdym kroku spotykamy: ona wychodzi za mąż, bo zapracować na siebie nie umie, on się żeni, bo potrzebuje gospodyni w domu, któraby o nim pamiętała. To już jest targ zwyczajny, umowa, w której panem położenia jest mężczyzna, warunki dyktuje i wymaga biernego spełnienia rozkazów...
Takich małżeństw najwięcej...
Czy są inne? Czy są takie związki małżeńskie (jakie wyrażenie prawne, kontraktowe!... Mimowoli nasuwa się na myśl intercyza ślubna), w którychby dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, po to się łączyli i dlatego, że „jego ideały i jego cele są jej ideałami i jej celami“ i że powiedzieli sobie wzajemnie:
Pracujmy razem, by rozświt dnia biały
Prędzej zabłysnął na ziemi!...
Może się mylę, zawsze radabym się mylić, ale nawet o związku takim nie słyszałam nigdy... A więc prawdą ma być niezłomną, nieprzepartą, że co ma żyć w pieśni, musi zginąć w rzeczywistości?
A więc rodzice moi mają słuszność, gdy mówią, że książki po to się pisuje, aby ludzie wolne chwile mieli czem zapełnić? A więc ideały, to mrzonki, czcze pragnienia, bezpodstawne poloty ducha po krainach marzeń?... A więc to życie nasze po za zadowoleniem wszystkich wymogów ciała, po za funkcjami żywotnemi, jest próżnią, niczem, czczością, którą dopiero marami wyobraźni zapełniać potrzeba, złudzeniami, fantazjami?... A więc nauka, sztuka, uczucie, a więc ideały, wszystko co wzniosłe i piękne, wszystko co wielkie i szlachetne — to mrzonka?!...
Rozumem pojąć tego nie mogę, serce się oburza, myśl się plącze... Jeśli to ma być prawdą, jeśli po za interesem, po zadowoleniu pięciu zmysłów ciała — niemasz nic, nic, nic... czczość, pustka... jeśli to ma być prawdą — stokroć lepiej nie istnieć wcale, nie czuć, nie cierpieć i nie doznawać zawodów na każdym kroku!
Więc — umrzeć?!...
O nie! Ja żyć chcę, ja żyć pragnę, ja żyć muszę, czuję to wszystkiemi siłami ciała mego i duszy, ja kochać chcę aż do poświęcenia, dążyć do ideału aż do ostatnich sił, ja kochać muszę, pragnę...
— Układasz poemat! — odzywa się we mnie jakiś głos szatana. — Układasz poemat, tworzysz obrazy fantastyczne, mary wyobraźni, nikłe, mgliste, niepochwytne... Nie rozkosze szczęścia są waszym udziałem, marne robaki ziemi, o nie! Marzenia o szczęściu wynalazłem po to, abyście głową tonąc w obłokach, nawet ziemskie rozkosze wiecznym głodem, wiecznem pragnieniem szczęścia sobie zatruwali!... Wam wolno tylko iść za głosem namiętności i instynktu!...
Namiętność i instynkt!...
Dzięki ukradkiem przeczytanym książkom pisanym nie dla kobiet (dla nas specjalnie wydają „żurnale“, dzieła pani Lucyny Ćwierczakiewiczowej i książki do nabożeństwa), wiem, co to jest namiętność i rozumiem instynktu znaczenie. Są to dwie siły jak noc czarne, dwie siły szatańskie, piekielne, rozsiane na ziemi pośród ludzi po to, aby ich dręczyć aż do ostatniego tchnienia. Głosom ich oprzeć się nie sposób: żaden normalnie rozwinięty człowiek, jeśli choć raz w życiu w jego piersi gorętszym płomieniem wybuchnęło uczucie, nie miał, mieć nie mógł zupełnego spokoju. Im organizacja jego wyższa, umysł podnioślejszy, serce gorętsze — tem łatwiej ulegnie pokusie, która mu pod postacią cudowną złudnie piękną zawsze się ukaże. To jest źródło udręczeń wszystkich mistrzów sztuki, tych nieszczęśliwych Prometeuszów przykutych do skały życia. Oni cierpią, oni są nieszczęśliwi, a tem nieszczęście ich boleśniejsze, że stwarzają dla duchowo sobie podobnych roje złudnych obrazów, które z krainy niedostępnego ideału nigdy na ziemię zejść nie raczą. Źródło głodu ducha — błogosławione i przeklęte zarazem...
Tak, szatan ma słuszność! Namiętność i instynkt, dwie te siły i one właśnie, tylko one, kojarzą nasze małżeństwa. Namiętność zapewnia przynajmniej jednę chwilę najwyższego szczęścia, ale instynkt działa z wyrachowaniem, z matematyczną ścisłością, domaga się wykonania swych praw, od których uchylić się niepodobna, ze stanowczością inkwizytora. Namiętność ma przynajmniej pozory szczęścia, instynkt — żadnych.
Żeby istnieć, musisz jeść, pić, oddychać, chronić się od zimna, żeby ród twój istniał, musisz się ożenić! Pod ciężarem przymusu, którego źródłem jest instynkt, człowiek schyla głowę, wkłada na siebie kajdany i... świat się odradza. Żyć myślą nie każdemu jest dane: trzeba być na to magnatem ducha, ale żyć ciałem, żyć pięciu zmysłami musi każdy... Ten, co myślą żyje, nie dba o to, czy z krwi swej i kości zostawi potomka, bo egoizm obcy jego sercu, bo on kocha wszystkich bliźnich, nie pytając o ich początek, bo udręczenia jego ducha, bo męczarnie jego myśli zapładniają duchy pokrewne, które z nim razem dążą do słońca prawdy, dobra i piękna! Ten, co ciałem żyje, ciało mieć musi na względzie, ciało, tylko ciało... o, jak nieszczęśliwą musi być ta kobieta, której ciało ma uczynić zadość prawom natury!...
I wiedząc to wszystko, ja, ja pragnąca kochać tak szczerze i święcie, tak podniośle, tak ogromnie, ja miałabym oddać się któremu z tych, którzy chcą w ten sposób ród swój, nazwisko swoje utrzymać na świecie, bo sami nic, nic literalnie po sobie zostawić nie są zdolni? Wiedząc to, ja miałabym służyć tylko za narzędzie może tylko cielesnych rozkoszy?... Nigdy, przenigdy!
Śmierć raczej...
A jednak ja tak kochać pragnę, tak pożądam miłości, że nie znam, pojąć nie mogę wyższego pragnienia... Czyżby i tutaj działać miały: namiętność i instynkt?... Nie skończyłabym chyba nigdy, gdybym zechciała sporządzić najprostszy bodajby tylko wykaz tych pytań, na które odpowiedzi napróżno szukam dokoła. Książki nauczyły mnie wiele, bardzo wiele, — mówię to bez przechwałek, bo zresztą przed kim miałabym się popisywać? ale może dlatego, że nie umiałam i nie mogłam korzystać z nich systematycznie, może dlatego, że źle do nich byłam przygotowaną, może nareszcie dlatego, że musiałam je czytać ukradkiem, ale powtarzam, nie dały mi one rozwiązania, któreby mnie zadowolnić mogło. Gdybym nie była kobietą, człowiekiem, łaknącym życia, domagającym się od niego szczęścia, chociażby krótkotrwałego, ale w każdym razie szczęścia, gdybym była jedynie umysłem czystym (wyczytałam to określenie w jakiejś bardzo grubej i bardzo uczonej książce) możebym się zadowolniła temi budynkami ułożonemi ze skutków i przyczyn, które uczeni wznieśli. W prawdzie gmachom tym służy za podstawę wielkie, niezmiernie wielkie: „dlaczego?“ ale tyle dają materjału do myślenia, że zanim się dojdzie do tej podstawy, starość zaskoczy, a śmierć człowieka sprzątnie i zmiecie ze świata. Ale — umysłem czystym nie jestem: mam ciało, serce, nerwy, czuję i myślę, pożądam i pragnę. Zagadki się mnożą, pytania rosną — odpowiedzi łaknę.
Radabym sama przed sobą wyjaśnić ostatecznie, czy troszcząc się, niepokojąc, cierpiąc po prostu — troszczę się i niepokoję o siebie tylko, czy o wszystkie (do mężczyzn, królów stworzenia, krainy i dziedziny wdzierać się nie śmiem) do mnie podobne istoty, stojące na rozdrożu niejako, przed drogowskazem, na którym dwa są tylko napisy: namiętność, a więc szał chwilowy, a po nim żal minionych wrażeń, i instynkt, a więc „będziesz dobrze najedzoną, będziesz jeździć w karecie, gdy zostaniesz... żoną?“
Zapewne, że punktem wyjścia (i to wyrażenie przejęłam z książek) dla moich własnych pragnień i pożądań jestem ja sama, boć pragnienia własne własnemi być muszą. Ale i teraz się nie chwalę jakąś godną pochwały miłością bliźnich; myśląc o sobie i odczuwając głęboko potrzebę kochania, myślę zarazem o mych rówieśniczkach, a dalej o wszystkich kobietach, które ciężkie jarzmo męzkiej władzy (nazywa się to: opieką męzką!) dźwigają. Nie wiem dla czego o tych mianowicie? Może dlatego, że ich widziałam, znam najwięcej, a zresztą i najwięcej ich być musi. Toć to są właśnie ofiary wszędzie obecnego instynktu! Po dwóch krańcach i w równej od tego środka granicy stoją: na dole ofiary namiętności — nieszczęśliwe kobiety upadłe, na górze — ideały, innemi słowy, to czego niema, co istnieje tylko „im Dichters Lands“... Jeśliby nawet gdzieś kiedyś jakoś istniała taka kobieta — byłaby wyjątkiem... Zapomniałam jeszcze o jednej kategorji płci naszej: o zakonnicach, siostrach miłosierdzia, o poświęcających się. Może się mylę — ale wyłączam je z szeregów, bo ich nie rozumiem wcale... Przypuszczam, że są to organizacje złamane, jakaś zachodzić w nich musi przewaga jednego pierwiastku nad drugim, brak im zrównoważenia sił fizycznych z duchowemi, na niekorzyść pierwszych. Często gra tu rolę strach, lęk, obawa niewiadomości i niepewność przyszłości, a często cierpienie... Czołem przed niemi, czołem przed ich zasługami, podziwiam je — ale naśladować-bym nie umiała: ja chcę kochać, ja muszę kochać...
A więc?...
A więc jestem przekonaną, że troszczę się o siebie, ale i o innych nie zapominam, uważając się za małą cząstkę tej ogromnej reszty innych.
Przekonanie to dodaje mi siły i odwagi. Z tem większym uporem (tylko nie kobiecym, nie!) z większą stanowczością domagać się będę odpowiedzi na moje tysiączne „dlaczego“ i tem goręcej pragnąć będę...
Czy można napisać?... A więc tak, szczerze otwarcie, wobec samej siebie, wobec sumienia własnego, z ręką na sercu powiadam: tem goręcej pragnąć będę miłości!...
Przed laty kilkunastu czytelnicy Kurjera warszawskiego znaleźli następującą w jego szpaltach wiadomość: „Ktoby posiadał do zbycia starożytne narzędzia i przedmioty kamienne z kraju naszego pochodzące, raczy zgłosić się z niemi do redakcji Kurjera, gdzie w dniu jutrzejszym pomiędzy godziną 3-cią a 4-tą po południu znajdować się będzie i nabywać je jeden z badaczów naszej zamierzchłej przeszłości“.
Była to godzina, w której członkowie redakcji pokrzepiali swoje ciała posiłkiem doczesnym i dlatego obrałem tę porę na moje posiedzenie, aby nikomu nie przeszkadzać. Przybywszy o trzeciej nie zastałem już nikogo w niezbyt wielkim i niezbyt widnym pokoju w dziedzińcu na 1-szem piętrze, przy teatralnym placu. Usiadłem więc w redaktorskim fotelu i nie taję, że byłem mocno zaciekawiony, jak wiele i jakiej wartości zabytki dziś zdobędę. Od lat już dziesiątka gromadziłem materjał do obrazu pierwotnej kultury całego kraju, do odźwierciedlenia owej epoki najstarszego osiedlenia, z której nie mamy ani kronik, ani hieroglifów i ruin, ani żadnych innych świadectw oprócz grobów i narzędzi z kamienia i kości wyciosanych. W wędrówkach moich po kraju znalazłem wiele miejscowości pierwotnych siedzib ludzkich i różne wyroby tych najstarszych jego mieszkańców. Na karcie jednak owej rozległej równiny, na której wyrósł naród, świeciły się jeszcze białe szerokie smugi niezapełnione niczem. Sięgałem więc na wszystkie strony po drobne choćby światełka z owych mglistych pra-wieków, i dzisiaj byłem pewien, że wycieczka moja do Kurjera, po owem ogłoszeniu przyniesie mi jakie zdobycze z nieznanych miejscowości.
Siedziałem poważnie, spoglądając co chwila to na drzwi, w których nikt się nie ukazywał, to na zegar redakcyjny, który wybił kwadrans na czwartą. W korytarzu poczubili się chłopcy z drukarni, ale do drzwi nikt nie zapukał. Grobowa cisza panowała w redakcji. Wybiła godzina wpół do czwartej. Różowe widmo moich nadziei wypędzał i opanowywał szary duch zwątpienia. Nikogo widocznie nie zajmowały czyjeś badania naukowe, nikt nie interesował się odległą przeszłością, nie przyniósł niczego do zbycia, ani do pokazania, nikt nie udzielił mi żadnej wiadomości o jakim zabytku z dawnych czasów. Gdy zegar wybił trzy kwadranse, przyznaję, że w dziedzinie archeologii i badań nad pierwotną kulturą kraju uczułem się jakoś osieroconym wśród mojego społeczeństwa i z kwaśną miną spojrzałem już w stronę kapelusza, parasola i rękawiczek, gdy oto na schodach dało się słyszeć ciężkie stąpanie. Drzwi otworzyły się z łoskotem i ukazał się na progu typ warszawskiej, wcale zresztą przystojnej kucharki dźwigającej na prawej ręce kosz obwiązany chustką, naładowany czubato. Jakaś błoga radość rozpromieniła mi serce.
— Czy to tutaj jest ten pan, co skupuje starożytności kamienne? — zapytała głosem rezolutnym.
— Ja właśnie jestem, proszę pokazać, a kto to przysyła? — i rozpromieniony nadzieją bogatych plonów spojrzałem ciekawie na napełniony jakimś ciężarem kosz potężny i na karjatydę, która go przyniosła.
— To przysyła moja pani z Piekarskiej i druga pani z przeciwka i jeszcze trzecia pani, co mieszka w suterynie, a wszystkie razem kazały żądać od pana za to dwa złote.
Tyle starożytności za dwa złote! To rzecz niesłychana, lecz i podejrzana zarazem — pomyślałem — gdy sługa, aby nie tracić czasu poczęła energicznie wydobywać z pod chustki i mimo mego protestu ustawiać na stole redakcyjnym „starożytności kamienne“ ale, niestety, były to: garnuszki różnego kształtu, a najwięcej od śmietanki, kubki, imbryczki od kawy i inne jeszcze naczynia a wszystkie bez uszu, dziobków, szczerbate i z dziurami. Było to całe muzeum z dziedziny klasycznego naturalizmu.
— Ależ, moja panno — rzekłem śmiejąc się i podrażniony zarazem — twoja pani nie wiedziała wcale, o co chodzi. Ja takich starożytności nie kupuję, weź je i odnieś swojej mądrej pani.
— A cóż pan jeszcze żąda, żeby za dwa złote było tyle całych i dobrych, przecież to naczynia kamienne a nie zwyczajna glina bez polewy. Zresztą ta pani z przeciwka to powiedziała mi w końcu, że jakby pan dał złotówkę, to mogę także sprzedać panu, bo śmieciarki dawały za to tylko sześć groszy.
— Ja nie dam ani grosza i proszę o zabranie w tej chwili wszystkich skorup! — Kucharka ani myślała być posłuszną.
— Ta pani, co utrzymuje garkuchnię w suterynie, to powiedziała na ostatku, że jak ci nic za to dać nie zechce, to mu zostaw bez pieniędzy a z powrotem nie przynoś. Więc po cóż mam dźwigać ten ciężar, do śmietnika na Stare Miasto.
Położenie moje stało się prawdziwie komicznem. Co chwila mógł ktoś nowy przyjść do przybytku redakcji i ujrzeć ją przemienioną na garkuchnię ze Starego-Miasta. Na moje szczęście nikt nie przyszedł w tej chwili. Zastąpiłem więc drogę cofającej się do drzwi kucharce i zapowiedziałem stanowczo, że jej nie wypuszczę, aż skorupy swoje zabierze do kosza. Sługa warszawska nie zmieszała się wcale, nawykła widocznie do nieposłuszeństwa, i spojrzawszy na mnie drwiąco, zaczęła się namyślać, co ma robić. Czas naglił, nie było innej rady: dałem dwa złote tej dziewczynie, by zabrała ze sobą czerepy, a potem chustką od nosa wytarłem okrągłe ślady z popiołu i sadzy, które po garnkach i imbrykach pozostały na zielonem suknie. Na szczęście było już wszystko w porządku, gdy ukazała się w redakcji jejmość wysoka, chuda, koścista, średniego wieku, w ciemnej sukni z torebką krzyżowej roboty w ręku.
— Czy mam przyjemność mówić z panem archeologiem? — zapytała.
— Tak pani, jestem nim właśnie na usługi — odrzekłem.
Tu koścista pani zaczęła bardzo szybkim, wymownym i żartobliwym a przytłumionym głosem opowiadać dzieje swojego życia, niepowodzenia materjalne, rozmaite zajścia drastyczne ze złym i niewiernym mężem, nieszczęścia rodzinne i w końcu, gdy usiłowałem nawrócić niepospolity potok jej wymowy do przedmiotu, wyjęła z torebki przycisk marmurowy, z ułamaną gałką i rogiem, kubek alabastrowy do cygar, bez podstawy i nieśmiało ukazała jeszcze pod rąbkiem chusteczki marmurek do ostrzenia brzytew i scyzoryków po owym niegodziwym mężu. Nastąpiły z mojej strony objaśnienia, że takich starożytności kamiennych nie zbieram, a konferencja z panią zakończyła się w ten sposób, że w torebce wymownej jejmości znalazła się moja trzyrublówka a za piecem redakcyjnym przycisk, kubek i marmurek złamany.
Gdybym nie miał w naturze krótkiego nosa, to miałem ochotę napisać, że z nosem na kwintę spuszczonym wychodziłem czemprędzej z redakcji Kurjera, postanawiając nigdy w życiu nie próbować więcej powiększania moich zbiorów starożytności w podobny sposób. Gdy oto zastąpił mi drogę we drzwiach drab sążnisty w wytartym paltocie, ze szramą pod okiem i sińcami, a obejrzawszy się dokoła pustego pokoju, zapytał, czy to ja kupuję starożytności?
— Tak, panie, a jakież pan przyniósł zabytki?
— Ja nie przyniosłem żadnych, — odparł drągal z silnym oddechem szpagatówki — ale służę u jednego pana, który ma całą skrzynię starożytności do sprzedania, lecz jest chory i leży w łóżku, więc tylko kazał bardzo prosić, aby pan pofatygował się do niego dziś wieczorem z pieniędzmi i wszystkie te ciekawości zakupił od niego.
Tu, improwizowany lokaj opisał mi, że pan jego mieszka za Wolskiemi rogatkami, gdzieś jak można było sądzić, daleko i w miejscu dość odludnem koło cmentarzów.
Wszystko wydało mi się podejrzanem, ale pomyślałem sobie jednak: a nuż znajdę tam co ciekawego dla mych badań? więc nie powinienem cofać się przed niebezpieczeństwem, które może tylko jest urojeniem. Jakoż powiedziałem drabowi, że przybędę. Przez ostrożność atoli nie udałem się tego wieczora, ale nazajutrz w południe. W skazany szczegółowo opis drogi i mieszkania zaprowadził mnie do starego domostwa, położonego prawie w polu. Uchyliłem drzwi pierwszej izby, która służyła za kuchnię a była przerażająco czarna, brudna i pusta. Nie znalazłszy w niej nikogo, otworzyłem drzwi do izby następnej. Był to niby pokój, ale fatalnie odrapany i niechlujny. W jego rogu siedział na starej sofie mężczyzna młody jeszcze, z ręką owiniętą i zawieszoną na temblaku. Nie wyglądał wcale na chlebodawcę tam tego famulusa, ale raczej na kolegę, lub herszta podobnych opryszków.
— Czy to pan posiada starożytności kamienne? — zapytałem.
— Tak, panie, — odrzekł chory gospodarz, — niech pan siada, mam je w zachowaniu na górze, ale jestem słaby i otworzyć skrzyni nie podołam, lecz lada chwila nadejdzie mój służący.
— Cóż to są za przedmioty, — zapytałem.
— A to widzi pan takie bożki kamienne, które wykopałem w dalekich stronach.
Tu widocznie zaczął się mieszać mój gospodarz i po tych słowach zniecierpliwiony nieobecnością służącego, kulejąc wyszedł przed dom wyglądać, czy nie powraca jego kamrat. Miałem chwilę swobodną do przyjrzenia się ścianom i sprzętom całej izby. Na stole leżały rozrzucone stare karty, niedopita flaszka siwuchy, resztki niespożytego mięsiwa, kilka cygar w pudełku. Nad tapczanem wisiało modne palto, nowy cylinder, złote binokle, w kącie stała elegancka laseczka, obok potężnej czeczotki. Z pod poduszki wyglądał zagadkowo koniec jakiegoś grubego drewnianego trzonka. Uchyliłem nieznacznie róg onej i cóż się oczom moim przedstawiło? Leżał topór, jakieś dłuto i pęk wytrychów na rzemyku. Nie było tu co robić dłużej! Gospodarz, chwiejąc się na nogach, nalegająco zatrzymywał mnie we drzwiach domu, zaręczając, że służący jego zaraz przyjdzie i całą skrzynię bożków na strychu pokaże. Odpowiedziałem mu, że taka mitologja, prowadzi prosto na „Pawiak“ i wyszedłem, nie pożegnawszy się z kolegą archeologiem.
Każde społeczeństwo składa się z kilku odrębnych światów, każden zaś człowiek rodzi się, żyje i myśli tylko w jednym z nich, o innych nie śni mu się nawet. Dla każdego z nas świat własny jest miarą wszystkich innych, i tą miarą mierząc, wydajemy sądy nasze, oczywiście, zawsze wobec tych innych światów stronnicze.
W nowszym czasie dopiero powstała nauka, której widnokrąg obejmuje wszystkie światy społeczne i która stara się każden z nich pojąć jako wynik rozwoju koniecznego, niezależnego od woli jednostek, ale ulegającego stałym i niezmiennym prawom natury. Największą trudnością, z jaką socjologja się spotyka, jest to, że drogi z jednego świata społecznego do drugiego nie są tak łatwe do przebycia, bo choć powierzchni ich się dotykamy, do wnętrza ich obcemu przeniknąć trudno.
Istnieje bowiem pewna, jednostkom nieświadoma, karność hasłowa, która czyni, że należący do odrębnych światów nie wyjawiają tego wnętrza uczuć i mniemań przed obcymi, tych niezbadanych tajników, które jedynie mogą nam wytłómaczyć odrębne zjawisko społeczne.
Tu socjologji w pomoc przychodzi natchnienie poetów takich, jak Orzeszkowa, dziwną intuicją odgadująca najgłębsze myśli i uczuć tajniki, z których płynie odrębne życie różnych światów społecznych. Tacy poeci — jest ich bardzo mało — roztaczają przed nami obrazy blizkich nam światów, któreby jednak bez nich na wieki zostały dla nas obcemi i nieznanemi. Na czele tych prawdziwie natchnionych powieściopisarzy stoi u nas dzisiaj Orzeszkowa, a zasługi jej tem większe, że światy, które nam odsłania, leżą wśród nas. To też powieści jej są wielką skarbnicą nietylko sztuki, która wyższego celu nie zna nad odtwarzanie rzeczywistości i prawdy, ale nieocenionym zbiorem materjałów dla socjologji. A nie chodzi tu tylko o zaspokojenie ciekawości próżnej badaczów, ale o szerzenie światła, rozpraszającego ciemności, w której się wylęgają społeczne uprzedzenia i zawiści. Niechże mi więc wolno będzie imieniem Socjologji szczery Jubilatce złożyć hołd na tem miejscu.
Minęły wieki legend, ale postacie bratnie tym, które ich bohaterami bywały, zdarzają się jeszcze tu i owdzie, czasem tam, gdzieby się ich najmniej spodziewać można, jak naprzykład pomiędzy bubisami.
Bubisi, to autochtoni wyspy Fernando Poó, najprozaiczniejsi, najpotulniejsi i najleniwsi z pośród „dzikich synów wolnej przyrody“, jak się stale zawsze mówi o murzynach w tym specjalnym reporterskim stylu, który każdą warszawiankę nazywa „uroczą“, każdego lutnistę „sympatycznym“, a każdego wioślarza „dzielnym“.
Niema chyba plemienia w Afryce, na którem kilkudziesięcioletnie obcowanie z białymi tak żadnego, literalnie żadnego, nie wycisnęło piętna, jak na bubisach.
Bubis dzisiejszy jest zupełnie tym samym bubisem, który na widok pierwszych białych ludzi, na ziemię tę wstępujących, uciekł trwożnie w te nieprzystępne góry, jakiem i całe wnętrze Fernando Poó się jeży, tam zbudował chatę palmową i, bez oporu, bez walki, zostawiwszy przybyszom wolność rozpanoszenia się na wybrzeżach i równinach pięknej swej wyspy, zamieszkał wśród przepaścistych jej stoków i paprociowych lasów.
Gdy przezwyciężywszy trwogę i przekonawszy się, że nie wszyscy biali polują na czarnych, aby ich związać i sprzedać na okręt handlarzom niewolników, zszedł z gór i zetknął się z nieznanym żywiołem, cywilizacja europejska wywarła na nim wrażenie tylko następującemi przedmiotami: wódką, tytoniem, bronią palną, kotlasem stalowym, drobnemi pacioreczkami i bawełnianą tkaniną najgorszego gatunku w błękitną i czerwoną kratkę.
Od owego czasu, w założonem przez anglików mieście Clarence (dzisiejszem Santa Isabel Hiszpanów) potworzyły się liczne faktorje, porozkładały na swych półkach najróżniejsze wyroby europejskiego przemysłu, najponętniejsze świecidła i fraszki, na widok których omdlewają z zachwytu serca innych afrykanów, ale bubis pozostał na nie obojętnym.
Więcej nawet, jest on do tego stopnia zachowawczym, że gdy raz pewna faktorja, chcąc zrobić konkurencję, zaczęła sprzedawać indentycznie te same przedmioty po niższych cenach, żaden bubis nie chciał ich kupować i szedł tam, gdzie je po dawnemu mógł nabyć.
Jest w tem plemieniu jakiś nieprzeparty wstręt do wszelkiego postępu, który tłumi w nim nawet ciekawość i chęć naśladownictwa, tak silnie zazwyczaj u czarnych rozwinięte.
Codziennie widzieć można szeregi tych wątłych, czerwoną farbą (N’tola) umazanych postaci, z twarzami pokiereszowanemi szkaradnie w podłużne nacięcia nożem, co u nich zastępuje tatuowanie i nadaje im podobieństwo do przygotowanych do smażenia siekanych kotletów, jak dążą ze swych jaskółczych siedzib, kobiety przodem, obciążone koszami z olejem palmowym, jamsem i bananami, dalej dzieci, niosące jaja w łykowych króbeczkach, wreszcie mężczyźni z ustrzeloną antylopą, gołębiem, wiewiórką lub żywą kurą, wiszącą u końca zarzuconego na ramię góralskiego kija, i kalabasą wina palmowego w drugiej ręce. Cały ich przemysł i całe źródło dochodu zamyka się w tej defiladzie.
Plantator, który za drogie pieniądze musi sobie sprowadzać robotnika z Krumańskich wybrzeży i często widzi się pozbawionym rąk do pracy, napróżno kusiłby bubisa su tem nawet wynagrodzeniem, by się jął kotlasa i czyścił mu zarastające pole.
Bubis gardzi zarobkiem, który się trudem zdobywa. Na co mu to? Jedna antylopa zastrzelona z rana, ot tak, dla przyjemności, bo bubis jest namiętnym myśliwym, dostarczy mu w mieście butelkę rumu i główkę tytoniu, w domu żona (moisu) ugotuje mu jamsu z olejem palmowym: często trafi się do tego kawałek wężowego mięsa, wielki specjał bubiski, i czarny Djogenes nie pojmuje, czegoby więcej mógł pragnąć, o co się troszczyć. Jeżeli ciuła pieniądze, to chyba na kupno fuzji, a ten sprawunek stanowi epokę w jego życiu.
Rzecz prosta, iż przy tak ograniczonych ideałach i potrzebach, przy niesłychanie słabo rozwiniętej inteligencji i ślamazarnym temperamencie jest on najnieszczęśliwszą, a zarazem najbezbarwniejszą istotą pod słońcem.
A przecież z pośród tych ludzi powstał i żyje człowiek, który jest szlachetnym myślicielem, mądrym prawodawcą, dzielnym administratorem, sprawiedliwym sędzią i którego otacza aureola dziwnej, pełnej poezji tajemniczości. Jest nim król Moka.
Zanim on po śmierci poprzedniego Kokoroko, czyli króla, objął najwyższą władzę, bubisi pomimo swej potulności wiedli ciągłe pomiędzy sobą kłótnie, do najmilszych zaś rozrywek należało napadanie znienacka mieszkańców jednej wsi na drugich, czemu życie wśród gąszczy wybornie sprzyjało.
Europejczyk, tak bezpieczny na wybrzeżach, nie mógł zapędzić się w góry, żeby niezostać napadniętym, zbitym niemiłosiernie, ograbionym, a częstokroć i zamordowanym. Mieli przytem ci ludzie, tak miękkiego serca, że psy swoje, gdy małe, noszą na ręku, mieli parę zwyczajów tak potwornych i okrutnych, iż pióro wzdryga się przed ich opisem.
Ale oto zjawia się król Moka i wszystko się zmienia.
Kradzież i kłamstwo, te dwie „cnoty“ etyki murzyńskiej dostają od niego nazwę zbrodni i na równi z zabójstwem i rozbojem podlegają karze śmierci.
Nad wykonaniem nowych praw czuwa ustanowiony przez króla sąd wędrowny, boala, złożony z najrozumniejszych i najuczciwszych poddanych Moki. W pewnych epokach roku boala wychodzi z królewskiego siedliska i poprzedzana przez heroldów, dmących w rodzaj trąbki, zwanej bututu, podąża do najbliższej wsi (besé). Mieszkańcy jej wytaczają przed nią wszystkie swe skargi, spory i krzywdy, a starają się robić to jaknajprędzej, bo przez cały czas pobytu boali we wsi ciężar utrzymania sędziów na nich spoczywa.
Wymierzywszy sprawiedliwość, boala wędruje do następnej besé i tak obchodzi całą wyspę, przy dźwiękach bututu, odgrywającej tu rolę trąby archanioła w minjaturze. Po powrocie obowiązaną jest zdać ścisły raport ze swej działalności królowi, który tym sposobem wie wybornie, co się w jego państwie dzieje, choć sam osobiście nigdy go nie odwiedza. Dziś po dwudziestu latach jego rządów bubis, któryby kradł, kłamał lub rozbijał jest po prostu fenomenem.
Zdumieć się trzeba nad wpływem tego niewidzialnego władcy, zdumieć jeszcze bardziej nad wzniosłością i czysto chrześcijańską moralnością pojęć człowieka, do którego nie doszło nawet echo wyobrażeń cywilizowanego świata.
Bo bubisi tradycyjną swą nienawiść białych i trwogę przed nimi zachowali dotąd w sposobie życia swych królów.
Ciekawych w tym względzie szczegółów nasłuchałam się z opowiadań niejakiego George Scott’a, ucywilizowanego bubisa (bo i takie wyjątki, acz niesłychanie rzadkie, trafiają się), który przy zwiedzaniu góry Clarence Peaku służył nam za tłómacza i pośrednika w stosunkach z krajowcami, a w krytycznej chwili podle nas opuścił na hańbę swej misjowanej cywilizacji.
Ten George Scott, ten bubis ubrany po europejsku, zmuszający się do picia piwa (którego murzyni nie cierpią), bo to jest napój białych, ożeniony w anglikańskiej misji i nazywający pompatycznie swą żonę „Mrs Scott“, ten góral z urodzenia, a udający, że mu trudno piąć się po górach, ten typ w wysokim stopniu ujem ny i śmieszny, jak większość niby cywilizowanych murzynów, stawał się sobą, naiwnem dzieckiem natury, ubierającem w nadprzyrodzone kształty wszystko, co kocha, w co wierzy i co mu imponuje, ilekroć wspomniał święte nazwisko króla Moki.
I na niego, pomimo, że się wyemancypował i zerwał z tradycją, działał przecież potężny urok tego imienia, tak dobrze, jak gdyby jedynym jego strojem był kapelusik z łyka i przepaska z paciorków.
Pamiętam jeden nocleg w górach, kiedy siedząc przy ognisku nad brzegiem straszliwej przepaści, George Scott wygrywał na fujarce własnego pomysłu, bardzo sztucznie wydrążonej, i opowiadał mi cudacką swą angielszczyzną z rodzajem religijnego namaszczenia o królu Moce.
Oto mniej więcej jego słowa:
„Na południowej stronie wyspy w samym środku, pomiędzy wschodnią zatoką, zwaną Bjapa, a zachodnią Bdoko stoi wielka płaska góra, a w niej otwór głęboki, tak obszerny, że w nim cała wieś wygodnie zabudować się mogła. To Ryaba, miejsce święte, siedziba króla Moki. Tam on mieszka ze swemi żonami i dziećmi, a chaty sług, domowników i przyjaciół otaczają jego domostwo. Król sam jest wysoki, tak wysoki, że o głowę najwyższych przerasta. Długa broda, zapleciona u końców, spada mu na piersi. Ramię jego jest siły nadzwyczajnej, a wzrok dosięga mrówki wędrujące po pniu najdalszej palmy. Chodzi nago i przepasuje się tkaniną z kory drzewnej. Nie widział on nigdy nietylko białego człowieka, ale nawet brzegu morskiego, dlatego, że stamtąd biali ludzie przybywają. Biali dużo złego ze sobą przynieśli, więc król nie chce znać nic, co od nich pochodzi. Nie używa soli do swych potraw, bo sól to przysmak białych, nie pije wódki, bo wódka z białymi przywędrowała, jada wyłącznie to, czego wyspa dostarcza; nigdy o jego uszy nie obił się wystrzał broni palnej, a usta jego nie dotknęły tytoniu białego człowieka. Ale gdyby się dowiedział, że który z jego poddanych krzywdę białemu człowiekowi wyrządził, ukarałby go srogo, bo sprawiedliwość króla Moki nie rozróżnia kolorów skóry. Wszyscy bubisi kochają go jak ojca i posłuszni są ślepo jego rozkazom, ale mało kto po za jego najbliższemi oglądał go, bo dostęp doń trudny, nawet dla czarnych. Chyba, że kto wyjątkowo skrzywdzony przywędruje ze skargą: wtedy zawsze posłuch otrzyma. Niedawno, przed trzema laty, gubernator hiszpański chciał się koniecznie do niego dostać i namówić go, by dzieci swoje do misji katolickiej oddał. Wyprawił więc posłów z bogatemi podarunkami, ale Moka podarunki odrzucił, a na usilne żądanie osobistego widzenia się z nim, odpowiedział dumnie przez swoich ludzi, że „od gubernatora do niego tak daleko, jak od niego do nieba“.
— A jednak — zarzuciłam Scottowi, — znam dwóch białych, którzy nigdy nie kłamią, a którzy zapewniali mnie, że widzieli króla Mokę we własnej osobie.
Scott uśmiechnął się chytrze.
— Nie kłamią oni, a przecież go nie widzieli — odparł. Widzieli brata jego, który bardzo do niego podobny i którego krewni królewscy, złakomiwszy się czasem na podarki, pokazują tym, co go koniecznie chcą widzieć. Ale sam król Moka nie wie o tem i wpadłby w srogi gniew, gdyby się dowiedział.
Umilkł, i po chwili zakończył określeniem wysoce charakterystycznem w ustach murzyna:
— Król Moka jest człowiekiem prawdy.
Zadumałam się.
Więc w tym świecie istot nieoświeconych, u których instynkta zastępują miejsce uczuć, a zaspokojenie najpierwotniejszych fizycznych potrzeb starczy za wszelkie ideały, w tym świecie tak poziomym, tak tępym, zdołał wytworzyć się i żyje kult człowieka, który ani siłą zbrojną nie gnębił, ani przepychem bogactw nie olśniewał, ani szczodremi dary nie jednał, ale pierwszy, cudowną intuicją wiedziony, wsparł swój tron dziki, w wygasłym kraterze samotnej afrykańskiej góry ukryty, na tych najwspanialszych postumentach, które może dopiero szczyt cywilizacji kiedyś europejskim tronom pobuduje: na sprawiedliwości, prawdzie i pokoju.
Jeżeli badacz rozwoju ludzkości sięgnie myślą na kilka tysięcy lat przed naszą erą, to jego oko duchowe ujrzy na dostrzegalniach Babilonu, na wieżach tajemniczych świątyń Egiptu mężów, poświęcających całe swoje życie obserwacji nieba. Lazurowe sklepienie z miljonami jego świateł od zarania dziejów zwracało na siebie uwagę człowieka. Do niego zwracał się kapłan egipski, gdy mu chodziło o zwiastowanie chwili wylewu karmicielki rzeki; na niem wróżbita chaldejski odczytywał wyroki bogów; ku niemu zwracał wzrok swój mieszkaniec dalekiego Wschodu, czatując na strasznego smoka, wroga gwiazdy dziennej. Zawsze i wszędzie człowiek uważał niebo za symbol trwałości, za siedlisko bogów nieśmiertelnych.
Gdy z upływem czasu berło wiedzy przeszło do rąk Greków, badanie nieba przybrało inny zupełnie charakter. Długo wprawdzie w umyśle tłumów gromo-władny Jowisz panował na niebie, lecz filozof grecki bardzo wcześnie przestał się zajmować miłostkami lekkomyślnych bogów i bogiń, a natomiast żywo go zajmowała harmonja ruchów ciał niebieskich. Wielcy myśliciele Grecji badali przyczyny ciekawych ruchów sklepienia nieba i gwiazd błądzących, starali się wymierzyć odległości i wielkości planet, a nawet wyznaczyć położenie gwiazd stałych. Zawiłym był układ Ptolemeusza. Sfery, cykle i epicykle, jak dziś wiemy, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, lecz pomimo to prace badaczy greckich stanowią podwalinę wspaniałego gmachu astronomji. Obserwacje Hipparcha i jego odkrycia stanowią świetną kartę w dziejach królowej nauk.
Kiedy w następstwie ślepy fanatyzm ogniem i mieczem wytępił wszystkie zdobycze ducha ludzkiego, wtedy wrodzona człowiekowi chęć poznania przyszłości na gruzach prawdziwej nauki wzniosła nowe świątynie, fałszywym wprawdzie bogom poświęcone, lecz pomimo to w nich przechowywała się iskra świętego ognia wiedzy, z której w następstwie wystrzelił jasny płomień prawdziwej nauki. Astrologja przekształciła się w astronomję. W epoce odrodzenia ludzkość nietylko odbudowała starożytną astonomję, lecz jeszcze dzięki gienjuszowi naszego nieśmiertelnego rodaka zrobiła niezmiernie ważny krok naprzód, poznawszy prawdziwą budowę świata. Kopernik rozpoczął szereg tych wielkich mężów, którzy ludzkość pchnęli na nowe tory. Wskazawszy prawdziwe stanowisko ziemi we wszechświecie, astronom polski uczynił wszystkie cykle i epicykle niepotrzebnemi. Zawiłe napozór biegi planet stały się prostemi.
Lecz chciwy wiedzy umysł ludzki i na tem wielkiem odkryciu się nie zatrzymał, poznawszy prawdziwy bieg ciał naszego układu, chciał jeszcze zbadać prawa rządzące tym biegiem. Gienjalny astronom Kepler, posiłkując się znakomitemi obserwacjami swego mistrza, Tychona Brahe, z nadludzką prawie cierpliwością próbując hypotezy po hypotezie, wykrył nakoniec prawa, rządzące ruchami planet i ich księżyców. Prawa Keplera, stanowiące najważniejszy krok do ustalenia nauki o panowaniu stałych praw w przyrodzie, można uważać za najważniejszy pomnik potęgi umysłowej człowieka.
I na tem wielkiem odkryciu umysł ludzki nie zatrzymał się w swoim zwycięzkim pochodzie ku zdobyciu prawdy. Już Kepler starał się zbadać przyczynę zmuszającą planety do krążenia około słońca, lecz, będąc z natury mistykiem, szukał jej w duchach, zamieszkujących słońce. Po nim i inni badacze tą kwestją się zajmowali, lecz dopiero gienjalnemu myślicielowi angielskiemu udało się podać hypotezę, która i po dziś dzień panuje w nauce. Tą hypotezą jest siła ciążenia powszechnego. Newton, obserwując spadanie ciał na naszej planecie, starał się rachunkiem wykazać, że ta sama siła, która przyciąga ku ziemi spadające jabłko, jest też przyczyną wiecznego krążenia księżyca około naszego globu. Udowodniwszy tę prawdę, Newton przyjął, że wszystkie ciała przyciągają się wzajemnie w stosunku prostym mas i odwrotnym kwadratów odległości i z tego prawa, drogą rachunku, wyprowadził prawa Keplera. Prawo Newtona nietylko daje nam możność wyznaczenia biegu planet i komet, odkrywania ciał niebieskich drogą czysto rachunkową, lecz jeszcze rządzi samowładnie w całym przestworze niebios. Na skinienie potężnej siły ciążenia wznosi się łono oceanu, krążą planety i komety, na jej rozkaz pląsają bliźniacze gwiazdy i zmienia się postać nieba gwiaździstego.
Olśniony blaskiem tego cudownego odkrycia umysł ludzki przez długi czas poczytywał je za prawo święte, za natchnienie boże, lecz gdy pierwsze upojenie minęło, krytyka na nowo rozpoczęła swoją syzyfową pracę. Z początku nieśmiało, lecz później coraz głośniej rozlegało się pytanie: w jaki sposób odbywa się przyciąganie pomiędzy ciałami odległemi i niczem ze sobą niezwiązanemi? Gdy widzimy dwa ciała działające na siebie z odległości, zawsze szukamy związku pomiędzy niemi, doświadczenie bowiem uczy nas, że w takich razach zawsze istnieją pręty, nitki lub inne jakieś ciała pośrednie, łączące ze sobą dane ciała. Gdy np. przeprowadzony dzwonek od jednego miejsca do drugiego, to łączność pomiędzy punktami odległemi utrzymuje albo drut, albo powietrze ściśnione, lub też prąd elektryczny. Otóż, opierając się na licznych obserwacjach, niektórzy uczeni, a liczba ich z każdym dniem wzrasta, twierdzą, że i w przypadku przyciągania się ciał z odległości zawsze istnieje jakiś środek dla oka niewidzialny, który dane ciała ze sobą łączy. Tym środkiem, o ile się zdaje, jest eter, roznoszący fale świetlne i elektryczne. Eter ten składa się z nieskończenie licznych cząstek biegnących z niezmierną szybkością i we wszystkich kierunkach. Jeśli śród tego gradu cząstek eteru wyobrazimy sobie dwa ciała materjalne, to możemy dowieść, że wypadkowa uderzeń na powierzchnie ciał od siebie odwrócone jest większą, niż wypadkowa ciśnień na powierzchnie ku sobie zwrócone, przez co ciała do siebie się zbliżają i tym sposobem przyciąganie wzajemne ciał, które według hypotezy Newtona jest jakiemś zjawiskiem tajemniczem, znajduje tłómaczenie mechaniczne.
Teorja elektryczna światła Maxwella czyni powyższe przypuszczenie bardzo prawdopodobnem, tak, że blizkim jest dzień, w którym badawczemu umysłowi człowieka uda się nakoniec rozjaśnić jedną z największych tajemnic przyrody: działanie z odległości.
Ta kartka z dziejów nauki najlepiej nam dowodzi bezzasadności twierdzenia, że człowiek nigdy nie będzie w stanie dotrzeć do prawdziwej przyczyny zjawisk. Epigonowie Hipparchów, Koperników, Keplerów, Newtonów, Galileuszów i Maxwellów, uzbrojeni w zdobycze długich wieków, odkryją nam prawdy, o których nie marzyła najbujniejsza fantazja.
Dwie tylko drogi wiodą do poznania prawdy: naukowe jej wyjaśnienie i artystyczne odtworzenie. Żadnej z tych dróg nie należy pomijać, lecz gdzie, jak w ekonomji politecznej zarówno dedukcyjna, jak indukcyjna metoda badania wskutek skomplikowanych, a zmiennych warunków organizacji społecznej do złudnych najczęściej prowadzą wyników, tam plastyczny, prawdą drgający obraz życia społecznego na pierwszy plan się wysuwa.
Rdzeń zjawisk ekonomicznych nie tkwi bowiem ani w stosunkach rzeczy do rzeczy, ani w stosunkach ludzi do rzeczy, ale w stosunkach ludzi do ludzi.
Abstrakcje ekonomiczne, jak: „siła robocza“, „kapitał“, „wymiana“, „renta“ — to potężny oręż w ręku uczonego, który umie się nim posługiwać.
Lecz jeżeli abstrakcja „siły roboczej“ zasłania przed badaczem oblicze wyczerpanego nadmierną pracą najmity, jeżeli po za „kapitałem“ nie dostrzega on charakterystycznych rysów zabiegłego, a żądnego zysków przedsiębiorcy, a po za „wymianą“ trawionego złotą gorączką ażiotera; jeżeli wreszcie pojęcie „renty“ nie wskrzesza w jego wyobraźni apatycznej, a nieugiętej postaci landlorda, rugującego czynszowników z ich siedzib — to pod stopami tego uczonego brak pomostu, po którym możnaby przejść bezpiecznie ze świata abstrakcji w świat rzeczywistości.
Społecznych tych typów nie odszuka ekonomista w naukowych monografjach, lecz niechaj weźmie do ręki utwory wielkich mistrzów pióra, jak: Dickens, Balzac, Orzeszkowa, Tołstoj, Zola, a staną one jak żywe przed jego oczy i życie społeczne, życie mas odzwierciedli się przed nim w całej pełni. To też zapoznanie się z dziełami tych pisarzy jest dlań również obowiązkowem, jak przestudjowanie Ricarda lub Marxa, i obowiązek ten, będący często źródłem najwyższej umysłowej rozkoszy, spełniać należy bez względu na wstręt, jaki budzić mogą niektóre plugawe sceny „Germinal’a“ lub na uprzedzenie, jakie żywić by można ku mistycyzmowi autora „Wojny i Pokoju“.
Zarówno syntetyczna jak i analityczna dedukcja znalazły w Smithie, Ricardo, Rodbertusie i Marxie — wysoce utalentowanych, gienialnych nawet przedstawicieli. Jeżeli pomimo tego prace tych uczonych nie doprowadziły do wyników, mogących pod względem ścisłości i zgodności z prawdą wytrzymać porównanie z rezultatami badań przyrodniczych, to wina leży tu, nie w nieumiejętnem stosowaniu tych metod, lecz w nadmiernych trudnościach zadania. Dla pokonania tych trudności nie dość byłoby całego legjonu uczonych, łączących gieniusz analityczny Marxa z olbrzymiemi zdolnościami Rodbertusa do syntezy i abstrakcji; trzebaby jeszcze, aby około tego legjonu stanął również liczny zastęp ekonomistów, posługujących się indukcją z takiem samem mistrzowstwem, z jakiem Ricardo, Marx i Rodbertus używali metod dedukcyjnych.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Niepodobna wątpić, że nauka o energji i w dziedzinie społecznej zajmie kiedyś to naczelne miejsce, które w dziedzinie przyrodniczej słusznie a bezsprzecznie dziś jej przynależy. I tu również, niezależnie od poszukiwań stałych przyczyn, doprowadzających do stałych następstw, koniecznem jest zbadać warunki, w których pewne formy energji ciepłotnej, świetlnej, elektrycznej i t. d. rozpatrywane być winny jako czynna lub możebna energja ruchu społecznego.
O bezpośredniej zamianie lub równoważności tych form dziś jeszcze nie może być mowy. Niedaleką jest jednak, być może, chwila, w której energja ruchu społecznego da się sprowadzić do energji ruchu biologicznego, lub przynajmniej, w której określone zostaną warunki wywołujące równoważną zamianę tych form. Bez względu jednak na to, kiedy mianowicie poszukiwania powyższe doprowadzić będą mogły do pożądanych rezultatów, należy pracę w tym kierunku już dziś rozpocząć. Należy zbadać warunki, w których energja układów otoczenia przechodzi w biologiczną energję jednostek, a biologiczna energja jednostek w czynną lub możebną energję ruchu społecznego...
Wysoce niewłaściwem jest owo nadużycie przeczącej formy pośredniego udowadniania, z którem w krytyce i polemice ekonomicznej na każdym niemal kroku się spotykamy...
W dziedzinie ekonomji walka o prawdę bardziej jest zażartą, aniżeli w każdym innym dziale wiedzy, a polemiczna ta zajadłość na ścisłość rozumowania najfatalniejszy wpływ wywiera.
Sprowadzanie do absurdu poglądów przeciwnika (reductio ad absurdum) oto ulubiony w tej walce oręż, lecz, niestety, nieraz stokroć więcej absurdu tkwi w argumentacji krytyka, aniżeli w poglądach, które usiłuje obalić. Dokładne streszczenie cudzych zapatrywań nie jest tu, przyznać trzeba, zbyt częstem zjawiskiem, a do wyjątków już należy zgodna z ogólnym duchem pracy interpretacja tych poglądów oraz gruntowne uzasadnienie przyczyn, dla których wypadałoby je odrzucić. Niesumienność lub niedokładność cytat, rozciąganie użytych przez autora terminów ponad właściwe im granice, powierzchowne zbijanie jego zdań, bądź wnioskami całkiem wadliwie ze zdań tych wyprowadzonemi, bądź też faktami pozornie tylko im przeczącemi — oto niezbyt budujące, a powszednie niemal zjawisko w polemice i krytyce ekonomicznej.
Im silniejsze wrażenie teorja jakaś ekonomiczna obudzi, im gorętszych znajdzie zwolenników, tem bardziej zacięty wywołuje opór, a wraz z zaciętością oporu zmniejsza się sumienność i gruntowność skierowanych przeciw niej występów polemicznych...
Zwrot ku prawom myślenia będzie, sądzimy, ze wszech miar dla teorji ekonomji korzystnym. Tylko w logice bowiem zyskać można trwałą podstawę do krytycznego badania i uniknąć dowolności znamionującej często zarówno tych ekonomistów, którzy nowe uogólnienia pospiesznie tworzą, jak i tych, którzy dawniejsze lekkomyślnie obalają...
Logika ekonomji nie zastąpi wprawdzie twórczości naukowej, lecz skieruje ją na właściwe tory, uchroni niejednokrotnie myśl ekonomiczną od zbaczania na manowce i wyświetli przyczyny, dla których w tym lub innym wypadku zboczenie takie nastąpiło.
...Pomimo drugiej po północy, na Sierpes, głównej ulicy w Sewilli, przecisnąć się trudno. Istny jarmark! Tłumy ludzi, podobne do mrowiska rozgarniętego kijem, tłoczą się środkiem, szumne, jak potok górski. Mężczyźni, Caballeros, w czarnych, sukiennych płaszczach, bez rękawów, z pelerynkami, podszytych czerwoną lub żółtą podszewką pluszową, w nizkich sombreros filcowych, osłaniających smagłe, ogorzałe twarze, bez zarostu najczęściej, z cygarami w ustach. Kobiety, Sennoras, ubrane czarno, skromnie, bez kapeluszy. Jedne — i tych najwięcej — w czarnych, koronkowych chusteczkach, gustownie upiętych, często spadających aż na ramiona, z czem wszystkim bardzo do twarzy; inne bez żadnych dodatków, z gołą głową, tyle tylko, że każda jak gdyby uczesana przez fryzjera. Niektóre mają po kwiatku, wpiętym we włosy. Po kwiatkach tych, różach albo kameljach, poznaje się t. z. cigarittanas, czyli robotnice ze słynnej fabryki cygar, unieśmiertelnionej w Bizetowskiej Carmen.
Dodać winienem, że nigdzie, na całej kuli ziemskiej, nie spotykasz tak często i tyle pięknych kobiet, co tu, w Sewilli.
Każda prawie, jeżeli młoda, ładna. Niejedna poprostu prześliczna. Zarzucić można im tylko brak rozmaitości. Wszystkie jak gdyby córki jednej matki: brunetki, o cerze śniadej, oliwkowej, matowej, z lekka okraszonej rumieńcem, z oczami czarnemi jak węgle, przecudownie oprawnemi. Wszystkie, choć drobne, nie wysokie wzrostem, odznaczają się cudownemi kształtami, z „piersiami jawnemi“, jakby powiedział Kochanowski, drobną rączką i maleńką nóżką. Wobec takich przymiotów, nie dziw, że Sewilla, dumna ze swoich czarnobrewych cór, słynie jako paraiso habitado por demonios, czyli raj, zamieszkały przez demony. Nigdzie też amor nie jest tak czynnym, jak tu, nad brzegami Gwadalkwiwiru.
I teraz nie próżnuje. Przeciwnie, sądząc z pozoru, uwijać zdaje się raźniej, niż kiedykolwiek. Nie zważając, że to Wielki tydzień, że przed dwiema godzinami zaczął się Wielki piątek, najsmutniejszy dzień w roku, dzień pokuty, nie zważając na to, co chwila napina łuk, a strzały jego t. j. płomienne, wyzywające spojrzenia, czarnych, demonicznych oczów, zatrute kokieterją, chybiają rzadko kiedy, przeszywając serce, o ile nie utkwią w... pugilaresie. Zalotne cigarittanas, które, zauważyłem, najczęściej przechadzają się po dwie, trzymając się pod ręce, miotają na wszystkie strony znaczące, powłóczyste spojrzenia, które rzucone z za wachlarza, zpod długich, gęstych rzęs, posiadają władzę magnesu. Mężczyźni, jak w danym razie, grają rolę opiłek żelaznych. Kończy się na tem, a raczej, powiedzmy otwarcie, zaczyna się od tego, że rozrzutny Don Juan, po chwili rozmowy, proponuje un refresco, czyli napój orzeźwiający, jakiś Elixir d’amour.
Zerlina zgadza się, bo czemu, ciekawym, nie miałaby się zgodzić, i zaczyna się stary, jak świat, starszy, niż Salamonowa Pieśń nad pieśniami, duet miłosny, zaczynający się jak w arcydziele Mozarta od nieśmiertelnego: La ci darem la mano. I tak na całej linji, od jednego końca Sierpes aż po drugi. Tym sposobem zapełniają się wszystkie kawiarnie, wszystkie cervezerias. Gdzie spojrzeć, wszędzie ścisk, wszędzie gwarno, wszędzie jak w wędzarni, pełno dymu, który widziany przez szyby okien, wystarcza w zupełności, żeby nie wstępować nigdzie.
Na Plaza de la Constitution taki sam, widzę, panuje tłok, jak na Sierpes. Na trotuarach, na trybunach, ustawionych po prawej stronie, wzdłuż gmachu ratuszowego, na całym placu, jak sala koncertowa, zastawionym krzesłami, po wszystkich domach, malowniczy stanowiących czworobok, w oknach, na balkonach, na dachach nawet, czerni się ruchliwe mrowie ludzkie. W powietrzu słychać jednostajny, burzliwy gwar tysiąca krzyżujących się rozmów, śmiechów, wrzasków, pisków, wykrzyków przekupniów. Jedni, roznoszący wodę do picia, drą się na całe gardło: del aqua! drudzy znów, głosem również jak tamci, donośnym, polecają: ten owoce, ten ciastka, ten karmelki, ten to, ten owo. Hałas i krzyk, jak w szkole, podczas pauzy.
Sam plac de la Constitution nieporównany w swoim rodzaju przedstawia widok. Ta zbita masa ładu, te latarnie gazowe, podobne do topazów; te domy nierówne, wązkie, trzy lub cztero piętrowe, o dwóch, a najwyżej trzech oknach frontu, nie grzeszące czystością, a przypominające nasze „Stare Miasto“ warszawskie; to mnóstwo balkonów, te ogródki, przy wielu oknach, te okiennice drewniane, pomalowane na zielono, a kontrastujące z jasnemi, białemi lub blado niebieskiemi ścianami; te okna oświetlone i pootwierane na rozcież; te grupy widzów, przeważnie kobiet, w oknach i na balkonach, i ta wieża katedralna, la Giralda, maurytańska w dolnej, a renesansowa w górnej połowie; wszystko to, jako obraz rzucony na tło pogodnej nocy księżycowej, skąpany w seledynowych blaskach miesięcznych, składa się na całość fantastyczną poprostu, która z chwilą ukazania się procesji, przeobraża się we wspaniałą wizję wieków średnich, widzianych na jawie, choć zdaje się, że to sen, choć wierzyć się nie chce chwilami, że to rzeczywistość, a nie ułuda.
Właśnie nadciąga procesja. Wychodzi ze Sierpes, skąd słyszę, dolatują dźwięki orkiestry, pomięszane ze śpiewami. Nad czarnem morzem głów dostrzegam długi, w nieskończoność ciągnący się korowód chorągwi, krzyżów, latarni różno kolorowych, pochodni; ponad tem wszystkiem zaś, w głębi ulicy, niby okręt płonący, unosi się jakaś jasność promienna, od której aż łuna bije dokoła. Co to jest? Nie wiem. Nawet odgadnąć nie umiem. Zobaczę. Tymczasem, jak mogę, tak się przeciskam przez tłum, ażeby stanąć w pierwszym szeregu. Udaje mi się to ostatecznie, tak, iż z miejsca, które zająłem, widzę wszystko, jak na dłoni. Sąsiadką moją jest cudowna, czarnobrewa sennora, z dzieciątkiem na ręku, widocznie młoda matka, na którą poglądając od czasu do czasu, mam złudzenie, iż patrzę na jednę z Madon Murilla. Sąsiedztwo to, choć do pozazdroszczenia, nie przeszkadza mi przypatrywać się, i studjować zarazem, przeciągającej procesji.
Olbrzymi łańcuch postaci i kształtów, nigdy nie widzianych, nawet w marzeniu sennem, przesuwa się koło mnie, krocząc zwolna, majestatycznie. Na czele orszaku idzie kilkudziesięciu rycerzy, cali w zbrojach, od stóp do głowy, jedni z odsłoniętemi, drudzy z pozapuszczanemi przyłbicami. Wspaniałe pióropusze, z białych albo zielonych piór strusich, powiewają na chełmach. Miarowemu odgłosowi kroków wtóruje brzęk zbroi, podobny do brzęku kajdan. Patrząc na te tarcze srebrzyste, bogato rzeźbione, a połyskujące pod światło, różowe od latarni gazowych i niebieskawe od księżyca, na te miecze kolosalne, dobyte z pochew, na te lance i halabardy kołyszące się w powietrzu, zdaje mi się, że widzę zbrojnych towarzyszów Godfryda de Bouillon, zmierzających do Jerozolimy, na zdobycie grobu Chrystusowego. Za nimi, dwoma wyciągniętemi sznurami, ze świecami w ręku, boso, albo w sandałach drewnianych, stukających po bruku kamiennym, w fjoletowych habitach, znaczonych białym krzyżem, ciągną ponure, zakapturzone postacie, przypominające czasy „Świętej Inkwizycji“. Twarze zakryte: w miejscu, gdzie oczy, wycięte dwa otwory, wielkości okularów. Ostrokończaste kaptury, wysokie na metr, podobne do czapek astrologów lub czarnoksiężników średniowiecznych. Dziwna, bo dreszczem przejmująca powaga wieje od tych „braci“ zamaskowanych, tajemniczych. Mimowoli wyobrażasz sobie, że cię prowadzą na stos. Orkiestra gra Marsza pogrzebowego Chopina. Środkiem idą — nie wiem, jak ich nazwać — w czerwonych komeszkach, w których wyglądają jak kaci, niosąc chorągwie, krzyże, rzymskie sztandary z literami S. P. Q. R., te ostatnie otulone czarną albo fjoletową krepą. Dalej widać heroldów, w pysznych, teatralnych kostjumach, z długiemi trąbami mosiężnemi, z których zwieszają się podłużne, złotą bramowane frendzlą, chorągwie aksamitne. Za heroldami postępują niewiasty jerozolimskie, w białych, muszlinowych strojach, niosąc olbrzymie, pożółkłe liście palmowe. Pośrodku, na osiołku, jedzie Pan Jezus, świetnie u charakteryzowany. Lecz, oto mała przygoda. Osiołek, aż dotąd idący spokojnie, z obwisłemi uszyma, przystanął nagle i ani rusz dalej. Jeździec, ów rzekomy Pan Jezus, zniecierpliwiony — widocznie pasjonat z natury — zaczyna co sił uparte stworzenie walić piętami po bokach, na co osioł, również jak jeździec zniecierpliwiony, postanawia pozbyć się niemiłego ciężaru; w tym celu zaczyna wierzgać zadniemi nogami, rzucać się na prawo i na lewo, przyczem rży w niemożliwy sposób. Na widok ten, w najwyższym stopniu zabawny, otoczenie całe wybucha śmiechem homerycznym.
W ogóle zauważyłem, że ludność tutejsza patrząca na procesję, jako na spektakl, tak samo jak się przygląda barbarzyńskiej walce byków — czyniąc to bez szczególnego namaszczenia religijnego — jak to ma miejsce w Krakowie naprzykład, w święto Bożego Ciała — korzysta z każdej sposobności, żeby się bawić. Dla nich Semana Santa jest karnawałem, tygodniem próżniactwa, wesela, hulanki i pijatyki. Wyznaję, że w katolickiej Hiszpanji, ojczyźnie świętej Teresy, Ignacego Loyoli i Torquemady, więcej się spodziewałem znaleść zapału religijnego i pobożności. Tymczasem przekonałem się naocznie, że wszystko to, tak samo jak w pogańskich Włoszech, polega na obrządku, na ceremonjach, na formach, przemawiających do zmysłu wzroku, do wyobraźni, żądnej grubych, dekoracyjnych efektów, kiedy dusza i uczucie pozostają nietknięte. Nareszcie zbliża się pierwsza Parroquia czyli arka, dźwigana przez kilkunastu drabów, ukrytych pod spodem. Pod baldachimem, wspartym na wysokich kijach złocistych, widać figurę, wyobrażającą Najśw. Pannę, otoczoną lasem świec, obwieszoną brylantami i kosztownościami dam sewilskich, w koronie wysadzanej drogiemi kamieniami, w olbrzymim płaszczu aksamitnym, nabijanym srebrnemi gwiazdami, płaszczu, którego ogon spływa aż na sam dół, niesiony przez żywe anioły. Anioły te przedstawia sześć urodziwych dziewic — z arystokracji podobno — w białych chitonach greckich, z włosami rozpuszczonemi i z prawdziwemi skrzydłami łabędziemi, wyrastającemi z ramion. Z boku idą chłopcy z kadzielnicami. Z tyłu za owemi aniołami, idą księża w bogatych, starych ornatach, biskup w pysznej infule, z pastorałem w ręku.
Ta figura Bogarodzicy, cała w płomieniach świec, te kolje brylantowe, obwieszone dokoła szyi, w których załamujące się światło gra kolorami tęczy, ta jasność mistyczna, bijąca od całej arki, niby gloria, ci aniołowie skrzydlaci, ten biskup, ci księża i ten dym kadzideł, gęstemi kłębami unoszący się do góry, przesycony zapachem mirry, wszystko to rozsiewa czar jakiś, który sprawia, że mężczyźni, jakby na dany znak, obnażają głowy, a kobiety, zwłaszcza stare, przyklękają. Niektóre biją się w piersi. Szmery ustają i cisza zalega dokoła. Wśród ciszy tej niczem niezakłóconej, melodyjne pianissimo z Marsza pogrzebowego Chopina takie czyni wrażenie, iż zdaje ci się, że słyszysz chóry anielskie, przelatujące w powietrzu, ponad głowami tłumu i śpiewające Gloria, gloria in excelsis Deo...
Dalej, za orkiestrą, widzę nowe, zakapturzone bractwa, nowy korowód krzyżów, chorągwi, pochodni, lamp różnokolorowych, sztandarów... Na końcu, w głębi Sierpes, ukazuje się jeszcze jedna parroquia, przedstawiająca zdjęcie z krzyża; za nią druga, trzecia. Wszystko zmierza ku katedrze, gdzie J. E. kardynał ma pobłogosławić procesję.
Warto zobaczyć, jak się ta ceremonja odbędzie. Tą myślą powodowany, opuszczam Plaza de la Constitucion, co mi nie przychodzi tak łatwo; ostatecznie jednak, wydostawszy się z natłoku, wpadam w jedną z bocznych uliczek, prowadzącej na plac katedralny.
Im bardziej w głąb, tem mniej życia, mniej ludzi; po domach ciemno, balkony oszklone lub przysłonięte charakterystycznemi żaluzjami, puste; latarnie, z powodu nocy księżycowej, niepozapalane. Cicho, tylko od strony ratusza, podobne do szumu morza, dochodzą odgłosy ciżby gwarzącej. Jednocześnie, z innej strony, z ulicy równoległej, którą ciągnie procesja, słychać brzmienie trąb i bębnów: znowu jakiś marsz żałobny, ale już nie Chopina.
Z odgłosami temi, przytłumionemi oddaleniem, mieszają się miękkie, melancholijne dźwięki gitary; grającego jednak, pomimo, że musi być niedaleko, nie mogę dostrzedz. Na ulicy, jakby wymarłej, ani żywej duszy.
Widzę go. W jednem z patio’ów czyli w jednem z niewielkich podwóreczek, będących właściwością i ozdobą Sewilli, oświetlonem kolorową lampą maurytańską, siedzi młoda para: on i ona. Co za jedni? Skąd się tu wzięli? Narzeczeni, młode małżeństwo, czy kochankowie? Nie umiem powiedzieć. On gra na gitarze, ona przytulona do niego, słucha. Posłucham i ja, a przy tem, słuchając, z lubością popatrzę na ten obrazek idylliczny.
Podwóreczko, na sposób arabski, wyłożone płytami marmurowemi. Pośrodku, obstawiona kwiatami, bije fontanna. Plusk wody, dźwięki gitary i ten niemy duet miłosny! Co za chant d’amour przepyszne! Zobaczyć coś podobnego można tylko w romantycznej Sewilli.
Na zegarze katedralnym, niedaleko stąd, bije trzecia. Przypominam sobie kardynała... Ech, jeszcze czas! Zanim procesja dociągnie do katedry, ja mogę postać tu, przy tych drzwiach ażurowych i, nie widziany przez nikogo, lubować się widokiem tych dwojga ludzi, którzy, zamiast pójść na procesję, woleli zostać w domu...
Zachwycony tym nokturnem hiszpańskim, z oddechem zapartym w piersiach, z sercem bijącem, wsparty o kamienną framugę drzwi, w cieniu, rzuconym od balkonu z pierwszego piętra, stałem tak, nie wiem jak długo. Wiem tylko, że przyszedłszy na plac przed katedrą, ujrzałem wspaniały ołtarz, ustawiony w jednym z portyków świątyni, przed ołtarzem zaś, jarzącym się mnóstwem świec, ociekających woskiem roztopionym — jak na obrazach Benliure’a — ujrzałem czerwonego, jak rak, kardynała, otoczonego mnóstwem duchowieństwa; wszyscy w jedwabnych, fjoletowych sutannach.
Właśnie nadchodziła procesja, ta sama, którą już raz, przed godziną widziałem na placu konstytucji.
Nawiasem mówiąc, każde miasto hiszpańskie, najmniejszych nie wyłączając, ma swoją Plaza de la Constitucion.
Na widok Najśw. Panny, z ust ludu, przeważnie ze starych kobiet złożonego, wyrywa się okrzyk zachwytu. Widzę kilka bab, które jak gdyby ujrzały cud, wpadają w ekstazę hysteryczną, bełkocząc niezrozumiałe wyrazy, wyjąc jak hjeny. Nic podobnego nie widziałem, jak żyję.
Kardynał tymczasem, młody, przystojny mężczyzna, z długą, czarną brodą, schodzi ze stopni ołtarza, ażeby się pokłonić Bogarodzicy oraz pobłogosławić „wiernych“. Zauważyłem, że schodząc, ziewnął ukradkiem. Nic dziwnego: trzecia po północy. Tłum, którego zmysł obserwacji ny nie sięga tak daleko, pada na kolana, korząc się przed pąsowym kapłanem. Tu i owdzie, pomiędzy zgromadzeniem, odzywa się jeden, drugi, dziesiąty głos, zawodząc hymn do Matki Boskiej. Po chwili, jakby zadanym impulsem, śpiewa tysiące piersi, męskich i żeńskich, zgrzybiałych i młodych. Pieśń ulatuje ku niebu, ku gwiazdom, pospołu z dymem kadzideł, a pucułowaty księżyc, z góry poglądający na wszystko, zdaje się uśmiechać... Szczególna rzecz, ale mi księżyc ten przywodzi na myśl nalane, okrągłe oblicze Renan’a i jego uśmiech, dobroduszny, lecz ironiczny zarazem.
Jura wyszedł z chaty i zatrzymał się nad ścieżką wijącą się ze skalistego brzegu, stromo na na dół do potoku.
Jura był starym góralem wiślańskim. Nie znać po nim było, że liczył już lat 80, bo trzymał się jeszcze krzepko. Jego bujne siwe, prawie białe włosy, okalając twarz wygoloną, inteligientną, spadały w długich puklach na kark i ramiona.
Podniósł głowę i zdawało się, że patrzy wysoko gdzieś, ku lewej stronie.
Czy podziwiał ten cudownie piękny krajobraz owej perełki Beskidów zachodnich? Czy rozkoszował się widokiem tej czarującej dolinki pod źródłami Wisły, zwanej Hala Juraszków, otoczonej stromemi skłonami gór Baraniej i Cieńkowo, pokrytemi bujnym bukowym i świerkowym lasem, z pod którego kokieteryjnie wychylała się chatka góralska, w sąsiedztwie willi, służącej za schronisko myśliwym podczas polowania na głuszce?
Może więcej go obchodziło, nad budynkami położone, małe uprawne pole, i łąka zielona, albo niżej w głębokim cieniu z szelestem płynący potok górski spieszący połączyć się z białą Wisełką.
Może zachwycał się niezwykłym, w tej chwili fantastycznym widokiem gry światła i cieni?
Niestety! Stary Jura z tego wszystkiego nie widział nic, gdyż był ociemniały od lat kilku. W pamięci tylko zachował ten obraz, na który patrzał przez lat 70.
Dlaczego Jura obrócił głowę ku wschodowi, gdzie wysokie szczyty góry Baraniej zajaśniały w promieniach wieczornego jesiennego słońca?
Bo ze słabego blasku w zgasłych źrenicach chciał odgadnąć, czy słoneczko jeszcze świeci.
Staruszek wyciągnął rękę z kijem i domacując się ścieżki, powoli zeszedł na dół aż na drogę, ponad szumiącym potokiem Juraszków.
Skierował następnie kroki na prawo, trzymając się starannie prawej stromej drogi i dotykając kijem wystających skał i pojedyńczych buków. Unikał zbliżenia się ku lewej stronie, bo wiedział, że tam grozi mu niebezpieczeństwo spadnięcia do głęboko pod obmurowaną drogą bez poręczy szumiącego potoku.
Tak doszedł Jura do miejsca, gdzie potok Juraszków wpada do białej Wisełki, i tam przy rozstajnych drogach, tuż przed mostem, usiadł pod starym, na wpół spróchniałym bukiem. Nie widział przeciwległych stromych, skał, prostopadle wznoszących się do ogromnej wysokości, uwieńczonych cienistym lasem, ale słyszał grzmot niedalekich wodospadów i łoskot rzucającej się przez głazy na dół białej Wisełki.
Zadumał się staruszek.
Od czasu do czasu wydobywała mu się łza ze zgasłych oczu. Zapewne w ciągu długiej drogi życia znalazł nie mało cierni, ale góral nie płakałby, gdyby nie doznał nadzwyczajnego smutku.
Dziś bowiem była rocznica wielkiego jego nieszczęścia. Dziś przed 12 laty stracił jedyne pozostałe mu na starość dziecko, córkę ukochaną. Haniak[9] była urodziwą, hożą dziewuchą, z jasno-blond włosami, uplecionemi w bujny długi warkocz, z ciemno-szafirowemi oczami, z miłością spoglądającemi na ukochanego ojczulka, z ustami, na których igrał uśmiech wesoły. Pielęgnowała staruszka, jak ongi nieboszczka matka, i rozweselała go śpiewem.
Ach, jak ona ładnie śpiewała!
Ale cóż, poznała i pokochała Pawełka z pod „Czarnego“.
Weselisko miało się odbyć na Śty Michał. Haniak była szczęśliwą.
Ale niestety! Pawełka powołali do wojska i zapędzili do Bośnii.
Haniak codzień wieczorem siadywała pod starym bukiem, gdzie żegnała się z Pawełkiem i tam oczekiwała jego powrotu. Śpiewała, ale tak żałośnie, że krajało się od tego serce starego.
Pawełek nie wrócił.
Poległ w wojnie z Bośniakami.
Gdy wieść o tem doszła do Hali Juraszków, ogarnął wszystkich smutek wielki; a Haniak z rozpaczy straciła zmysły.
Wybiegła z chaty, rzuciła się na ziemię pod starym bukiem i leżała długo, jakby martwa, a gdy stary Jura przyszedł, aby ją podnieść, zerwała się i w szalonym pędzie, przebiegłszy most, znikła w gęstwinie, tam nad wodospadami.
Szukano jej do późnej nocy, ale napróżno. Nad ranem drwale przynieśli na Halę Juraszków okropną nowinę, że w falach dzikiej Wisełki, pod skałą, naprzeciwko starego buku, Haniak leży z roztrzaskaną głową, w podartem ubraniu.
Pochowali ją, a stary Jura ociemniał.
Odtąd co dzień przychodzi płakać pod starym bukiem, a gdy chłopiec nowego gazdy na Hali Juraszków późno wieczorem zbliża się, aby go odprowadzić do domu, Jura mawia:
— Cicho — nie przerywaj — Haniak śpiewa!
— Ależ to woda tak huczy — chodźcie do chałupy.
— Jeszcze nie — aż Haniak skończy śpiewać!
Wiadomo z dziejów, że w chwili poddania Kamieńca w 1672 roku, kiedy delegaci wracali z obozu tureckiego, gdzie przyjąć musieli warunki, narzucone sobie przez zwycięzcę, major od armaty, albo mówiąc dokładniej, dowódzca artylerji zamkowej, dowiedziawszy się o tem, przejęty rozpaczą, wpadł do lochów, gdzie były prochy złożone, podpalił je i wysadził większą część fortecy w powietrze, naturalnie i sam znalazł zgon pod jej gruzami. Otóż nazwiska tego Kamienieckiego bohatera nie znaliśmy dokładnie. Ks. biskup Lanckoroński, jeden z uczestników i świadków upadku miasta, nazwał go Heklingem; tak go nazwał jego kolega broni, komendant lwowski, pułkownik Łęcki, tak go wreszcie nazywa współczesny nieznany korespondent. Maków w swojej Relacji najwięcej zbliżył się do prawdy. Majorem owym, według niego, był Hejnking. Ale oto w paczce starych papierów, które mam przed sobą, znajduję kwit oryginalny, ręką owego bohatera pisany, i z niego się dowiaduję, jako dowódca „od armaty“ imć pan Hejking, pożyczył u imć pana Jerzego Wołodyjowskiego, stolnika przemyskiego, trzydzieści złotych d. 29 octobris 1669 roku. Rachunek nie musiał być uregulowany, kiedy kwit pozostał; fascykuł bowiem, na jaki się powołuję, pochodzi z archiwum głośnego obrońcy kresowej warowni „Hektora polskiego“ który tu także głowę złożył, podczas wybuchu, spowodowanego podpaleniem prochów przez Hejkinga. Tego ostatniego nazwał p. Sienkiewicz, jeszcze inaczej: kazał mu być Hetlingem, kazał mu być młodym, bogatym, szczęśliwym mężem pięknej kobiety, niedawnym przybyszem na kresy. No — p. Sienkiewiczowi wszystko wolno... w powieści: toż nikt od niego wymagać nie będzie, by się na źródła powoływał, choć by z nich czerpał pełną garścią. Jeszcze niejeden żółtodzioby młodziutki krytyk, krótkim ogonkiem pośmietiuszki zacierać skrzętnie zechce ślady, po których szybowała myśl autora, zapożyczając materjału, dla napisania historycznej powieści. Wierni jednak prawdzie, winniśmy dodać, że Hejking był kawalerem i to starym, synem jednego z puszkarzy, utworzonego tu cechu, jeszcze za panowania Zygmunta III; rodził się w Kamieńcu stąd to wygórowane przywiązanie do zamku, który znał od dzieciństwa. Ubogim był — zdaje się na to kwit powyższy wskazywać; czy pięknej powierzchowności? nie wiemy, ale, że piękny moralnie to pewna; tylko wielki charakter, z wielką miłością i boleścią połączony, może popchnąć do tak rozpaczliwego, ale jednocześnie do tak wzniosłego czynu.
Dalecyśmy wielce od klasycznych Greków, chociaż razem z całą cywilizowaną Europą urośliśmy i my na ich właściwie, podanej nam przez Rzym chrześcjański, kulturze; chociaż i dziś jeszcze zostajemy pod urokiem tchnienia ich ożywczego z poza grobu, co parę tysięcy lat już liczy!
Ale dalecyśmy przedewszystkiem, bo zapatrzeni na nich w uwielbieniu bezgranicznem, dziecięcem, nie umieliśmy dotąd zbliżyć się do nich po męzku, wytwarzając własny też świat upostaciowań rodzimych naszych ideałów, tak harmonijny, jednolity, jak świat piękna klasyczny.
Istotnie, jaka to oryginalność, jaka ścisłość, jaka jedność w świecie artyzm u Hellenów: wszystko się tam wzajem wspiera, ożywia i stanowi skończoną w sobie harmonijną całość. Co do treści, zdawałoby się, że jeden jedyny wspaniały myt narodowy, religijno-historyczny, im przyświeca, i myt ten opromienia wszystkie dziedziny twórczości, wszystkie sztuki zarazem. Co poda religja, czy historja, to postaciuje poezja, a za nią inne sztuki piękne: bogowie Olimpu, bohaterowie Maratonu stają się zarówno ich wszystkich przedmiotem. Podobnież co poezja sama na idealnych swych wyżynach stworzy, to przywdziewa natychmiast szaty plastyczne w zakresie innych działów estetycznego piękna, czy poda im rapsody Homera, czy wytworzy późniejsze z czystej fantazji.
Więcej jeszcze, mają Grecy na wszystko ustalony symbol, emblemat, wszystko ma u nich formę stałą, wyraz i obraz, zarówno myt religijny, jak fakt dziejowy.
W tym zaś w swoim świecie piękna i przez ten świat czuli się oni nawet unicestwieni już politycznie przez Rzym, niepokonanymi; a gdy dalej, i ideały ich straciły moc religijną, kultura narodu stała jeszcze samą estetyczną onych potęgą.
Dalecy tedy jesteśmy wielce od synów klasycznej Hellady!
A jednak, nasza droga, wobec ostatecznego celu, jakim być musi zdobycie sobie z czasem pełniejszej harmonji w chaosie naszych rodzimych ideałów, którymi nas wciąż darzy życie, tyle poezja, co dzieje, nasza droga, powiadamy, może być pod pewnym względem do ich drogi podobną.
Wymagalnik to dla nas moralny, zresztą!
Mniejsza, iż u nas tymczasem, mimo cały postęp lat ostatnich, dotąd nie widać znamion wyraźnych świadomego zwrotu ku zdobyciu pożądanej równowagi w świecie piękna, ku bardziej harmonijnemu ustosunkowaniu między dziedzinami samych sztuk pięknych, jako takich, bez względu już na charakter ich motywów — rodzimy, czy zapożyczony. Wyjąwszy poezji, wciąż swe siostrzyce dominującej absolutnie, sztuki piękne u nas rozwijają się bez należytego oparcia się na gruncie swojskim, pod promieniami ideałów swojskich, a zatem nie tak organicznie, nie tak harmonijnie i samoistnie, jakby należało. Brak jednostajnego kierunku w całej umysłowej kulturze naszej, — niezaprzeczony. Ale i o to mniejsza.
Nie odrazu też i starożytni Grecy zdobyli sobie ową skończoną harmonję w świecie swego artyzmu: droga postępowego ich usamoistniania się, unaradawiania zapożyczonej od starszych ludów kultury, była długą.
Dlaczegóż i my, jak oni, nie moglibyśmy mieć swego własnego samoistnego świata piękna, wolnego z czasem zupełnie od naśladownictwa?
Rozumiejmy się tylko należycie. Na samoistność absolutną geneza kultury naszej nam nie pozwala. Oczywiście zatem, tylko o samoistność względną chodzić nam może, o stopień wyższy jej potęgi, taki, jakiego zdobycie możliwe jest dla każdego cywilizowanego narodu, co został współspadkobiercą skarbów wielkiego dziedzictwa klasycznego.
Powie nam kto może, iż dla wytworzenia sobie samoistnego świata piękna my nie posiadamy najpierw tak bogatego religijno-heroicznego mytu, co dał z siebie pierwsze, a niewyczerpane źródło, z którego tryskały wszelkie późniejsze Hellenów kreacje, — powie, że nasza mytologja słowiańska tak uboga!
Ależ niepotrzebne nam to zupełnie! Myt, jaki się sam swobodnie w nieogarniętych przestworzach poezji narodu układa i układać będzie, z postaciowanych przez nią idei i ideałów życia, zupełnie-by nam wystarczył; a cóż dopiero, gdy do tej skarbnicy, przez wieszczów wciąż zasilanej, dodamy cały świat pamiątek z dziejów społeczeństwa, przedstawiających nie mniej, jak klasyczne, nieprzebraną moc motywów dla twórczości artystycznej!
I to nam wystarczy; dla zapewnienia samoistności w świecie piękna, dość nam tego bogactwa, jakie posiadamy w naszej poezji i historji.
Poezja nasza przedstawia najbogatszą skarbnicę ideałów i postaci estetycznych narodowego żywota i przeświadczenia, ona też zawsze i najzdolniejsza do tworzenia w charakterze i duchu rodzimym. Towarzyszki jej w przestworach piękna, inne sztuki, winny iść tylko w jej ślady, a nie pozbywając się samoistności odpowiednich sobie form, czerpać pełną dłonią z jej krynicy i przeobrażać gotową treść idealną, przez nią podawaną, uwalniającą zupełnie od zbytecznego obcych bogów kultu.
Ale tego nie dosyć! Nie dosyć, że ideały, postacie, myty, stworzone przez poezję, o ile w duchu rodzimym poczęte, powinny być przyswajane przez inne działy artystycznej twórczości: one same jeszcze zmierzać winny ku stałemu oddziaływaniu wzajem, by, zasilając się bez przerwy zdobywanemi z osobna skarbami, ujednostajniać swe ideały i przez to zbliżać się do pożądanej harmonji jedności w całej dziedzinie piękna. Kultura estetyczna naszego społeczeństwa, jak i kultura wogóle, by być samoistną, rodzimą, musi mieć za główną podstawę jego własnej przeszłości dzieje, historję narodu, po nad którą sztuka unosi się, jak opromienienie estetyczne.
Ani robi to ujmy doktrynie sztuka dla sztuki, nie upośledza realistycznego obrazowania w powieści etc., ale z drugiej strony nie dopuszcza też najmniejszej wątpliwości co do stanowczej, obok tego i ponad tem, wagi, w zakresie twórczości artystycznej, pierwiastku historycznego.
Co więcej, niezależnie od prawa pierworodztwa, przynależnego ideałom ogólnie ludzkim, wszechhumanitarnym, sztuka u nas na podstawie historycznej oprzeć się winna i dlatego, ponieważ jej celem życiowym, uznawanym w głos czy nieuznawanym, upotężniać i podnosić pięknem swem przeświadczenie narodu, które przecie gruntuje się na świadomości jego istoty w przebytych kolejach ubiegłego życia. Przeświadczenie zaś to, świadomość własna narodu jest nietylko wyrazem stopnia rzeczywistej wewnętrznej jego siły w danej chwili, ale i samą siłą czynną, potęgą etyczną zarazem.
Świetne jest nasze Corso w Alejach Ujazdowskich, zwłaszcza podczas „letniego karnawału“ w Warszawie. Wykwintne damy w kapeluszach strojnych w pęki sztucznych kwiatów, w spaczonych kostjumach od Hersego, rozparte na miękkich poduszkach powozów, raczą napawać się świeżem powietrzem, płynącem od Belwederu i Łazienek. Piękni, młodzi panowie na folblutach harcują na popis, używają ruchu, odświeżają organizm.
Później cały ten strojny i lśniący świat modny wyjedzie za granicę, do wód, w góry, do morza, będzie się rozkoszował widokami przyrody, pił pełną piersią orzeźwiające powietrze gór lub słone morza wyziewy.
Nawet i średnio-zamożni ludziska wywiozą swe rodziny na parę wakacyjnych miesięcy, choćby w okolice Warszawy, choćby do Otwocka, Płudów lub Moczydła.
Lecz czem odświeżą swe wątłe siły i pokrzepią zbolałe płuca ci, których twarda, nieunikniona praca na kawałek chleba, przykuwa do murów miasta, spiekłego żarem, dusznego od niezdrowych wyziewów, przepełnionego tym ulicznym kurzem, który stokroć gorszy jest od piaszczystego pyłu pól, bo zawiera miljony cząstek nawozu, zarodki chorób, rozkładowe miazmaty? Jakiem to powietrzem oddychają wyrobnicy, zamieszkujący podziemia, rzemieślnicy, pracujący w parterowych izbach, tych kominów istnych, jakiemi są liczne budynki Warszawy, zaledwie wysoko, w górze wyzierające na świat otworem kilkudziesięciu stóp kwadratowych? Na dno tych kominów, do izdebek, przy ziemi położonych nigdy nie zagląda słońce.
A cóż mówić o nędznym proletarjacie żydowskim, tem nędzniejszym, że z długiego nawyknienia o czystość nie dbającym? Wszak wiadomo, że w niektórych domach mieszka i żyje niewytłómaczonym sposobem po kilka tysięcy biednych żydów, a nieraz w jednej niewielkiej izbie gnieździ się po parę całych familji.
Ci wszyscy o wyjeździe z miasta ani zamarzyć nie mogą. Cóż im zaś daje miasto za podatki, które na równi z innymi mieszkańcami ponoszą? Do ogrodów publicznych nie mają wejścia, nieliczne skwery zbyt rzadko porozrzucane, zaopatrzone w niedostateczne ławki, w małej części są przystępne dla nich, lecz wcale dla ich dzieci, chociaż te zaprawdę równe mają prawa do bytu, do zabawy, do używania świeżego powietrza, jak dzieci rodziców możnych.
Błogosławionym niech będzie ten, kto pomyślał o kolonjach letnich dla ubogich dzieci, kto parę tysięcy biednych małych istot wyrywa może przedwczesnej śmierci lub przynajmniej wlewa w nie odporną dzielność przeciw chorobom, które dziesiątkują biedaków.
Tego jednak nie dosyć. Ofiarność publiczna skierowana w tę stronę nie powinna słabnąć na chwilę, lecz owszem potężnieć coraz bardziej, a gdy wymiary jej wzrosną stokrotnie, wtedy z zadowoleniem będziemy mieli prawo powiedzieć, że samopomoc społeczeństwa zaradziła złemu, jeżeli nie w zupełności, to przynajmniej w znacznej mierze.
Po za tem jednak zarządy miast wielkich a zwłaszcza zarząd Warszawy, mają do spełnienia wielki obowiązek. Półmilijonowa ludność nie ma ani jednego „ludowego ogrodu“, do którego przystęp byłby dozwolony każdemu, wprost najbiedniejszemu mieszkańcowi; okólniki dla dzieci z największym trudem wyrabiają sobie prawo bytu, dziś jeszcze silnie przez niektórych przedstawicieli władzy kwestjonowane; starsza młodzież niema ani jednego placu wśród miasta na gry i zabawy hygieniczne przeznaczonego. Całe wreszcie miasto, przepełnione kamienicami, niedostatecznie zlewane wodą, przesiąkłe kurzem i wyziewami, pomimo ostrych przepisów policyjnych, jest i długo nie przestanie być niebezpiecznem siedliskiem chorób przeróżnych, dopóki nie uzna, że powietrze, ruch, zieloność są to tak ważne czynniki publicznego zdrowia, iż nie ma ofiar zbyt wielkich, których by ponieść nie należało dla zapewnienia wszystkim mieszkańcom pełnej tych czynników używalności.
Nie macie placów dosyć, więc burzcie domy dla ogrodów, tak jak niedawno wycinaliście ogrody dla murów. Wytwarzajcie szerokie ulice, a nadewszystko korzystajcie z każdej dotąd wolnej piędzi ziemi, by na niej założyć ogród dla ubogich, wirydarz lub okólnik. Wyparte z centrum domy przeniosą się na krańce Warszawy lub po za jej granice — tem lepiej, im przestrzeń zajęta w ten sposób będzie większa, im obficiej przeplecione zostaną domy zielonością, tem zdrowiej.
Tak wołam nietylko ja sam oddawna, ale woła wielu hygienistów, filantropów, obywateli. Ratujmy zdrowie ludności, otoczmy możliwie dobremi warunkami wzrost pokoleń, boż to przecież największy kapitał każdego społeczeństwa.
A nadewszystko pamiętajmy o biednych i najbiedniejszych, którym Bóg zarówno jak bogatym, darował wodę i powietrze. Czyliż cywilizacja jest po to, aby im te dary boże odbierała?
W połowie 1888 roku przygotowywałem jedną z większych wycieczek. Celem jej było przejście łańcucha gór Kryształowych i dostanie się o ile możności w głąb tajemniczego kontynentu. Przygotowania podobne są dosyć kłopotliwe i długie. Nietylko bowiem potrzeba mieć znaczną ilość towarów poszukiwanych w danej okolicy, jak: broni, prochu, tkanin, tytoniu etc. przeznaczonych na podarki i zakup żywności, lecz, co trudniejsze, zrekrutować kilkudziesięciu tragarzy, którzyby mieli odwagę zapuścić się wraz ze mną w kraje nieznane, zamieszkane przez plemiona ludożercze Fan, Angata i inną dzicz podobną, broniącą obcym przystępu.
Kusząc dobrą zapłatą, zdobyłem po długich namowach 40 krajowców Bulu, plemienia z brzegów rzek Utamboni i Utongo, dalej kilkunastu moich ludzi Krumanów, wreszcie kilku przyjaznych kacyków Mpangue, którzy ofiarowali się jako przewodnicy i tłómacze. Ogółem karawana liczyła przeszło 60 osób — i w tym komplecie wyruszyłem.
Pomiędzy kacykami Mpangue był jeden, wyróżniający się piękną postawą, olbrzymim wzrostem i inteligentną, myślącą twarzą. Sulla, naczelnik miasta Ilundu, w pobliżu którego wybudowałem swą stację, od pierwszej chwili poznania zaczął mi okazywać szczerą życzliwość, stawał zawsze w obronie, łagodził nieuniknione zatargi z chciwymi sąsiadami. Sam nie prosił nigdy o podarki: najwyższą dla niego nagrodą była rozmowa ze mną o krajach „taugani“, t. j. białych. Wieczorami, przy świetle księżyca, przybywał w towarzystwie małego brata, siadał cicho na werandzie przed domem i pokornym głosem pytał: „Ujani, czy dziś zechcesz rozmawiać ze mną? Opowiedz mi co o swym kraju!“...
Opowiadałem chętnie; rozmowy te przenosiły myśl moją daleko, głuszyły choć na chwilę tęsknotę za ziemią rodzinną i drogimi...
Sulla wypytywał, jak dziecko, o wszystko: o religję, urządzenia społeczne białych, prowadzenie wojen, sposób wyrobu różnych towarów, musiałem mu tłómaczyć różne zjawiska atmosferyczne — słowem: był niewyczerpanym w rzucanych zapytaniach. Oczy świeciły mu gorączkowo, często przerywał wykrzykami: „Taugani! jacyście wy szczęśliwi, że macie tyle pięknych rzeczy! Wiecie wszystko! My, jak dzieci bezrozumne! O, Ujani, — dodawał, żegnając — gdy będziesz powracał do swego kraju, zabierz mnie z sobą!“
Powoli człowiek ten szczerze przywiązał się do mnie, towarzyszył mi wszędzie, powtarzał, że pragnie dać dowód przyjaźni. Nie przeczuwał, że da najwyższy w owej wycieczce...
Nie będę jej opisywał, powiem tylko, że po niezliczonych przeszkodach, zatargach, często zbrojnych, z naczelnikami wiosek mijanych po drodze, noclegach w lesie, wśród gąszczów, gdzie bezpieczniej niż w miastach, dotarliśmy do jednego z najliczniejszych szczepów Fan, kraju zwanego „Undele“.
Wieść o przybyciu karawany białego rozeszła się lotem błyskawicy; jak wszędzie, tak i w Undele fetyszerzy podburzyli naród, i wioski wszystkie wysłały zbrojnych wojowników; zebrał się tłum parotysięczny, który rozłożył się obozem nad brzegiem małej rzeczki, stanowiącej granicę kraju. Dalszą więc drogę miałem zamkniętą.
Bębny sygnałowe uprzedziły nas, iż wróg przejście strumienia będzie uważał za wypowiedzenie wojny. Mając za słabe siły, aby iść przebojem, rozłożyłem się również obozem, postanawiając probować układów, podarkami przejednać wrogów.
Przygotowałem dwa kuferki pełne najpiękniejszych tkanin, kilka fuzji. Kto miał być jednak pośrednikiem? Kto odważy się zanieść te dary do obozu nieprzyjacielskiego? Ludzie moi odmówili stanowczo, żądali odwrotu, grożąc, że zostawią mnie samego; bunt ogarnął wszystkich, nie wiedziałem teraz, gdzie groźniejszy nieprzyjaciel: w Undele, czy we własnym obozie...
Sulla stał oparty o drzewo, nic nie mówiąc; naraz zbliża się powoli, podnosi swą miotełkę — rodzaj berła — w górę i odzywa się w te słowa: — „Nikczemni! chcecie opuścić taugani wtedy, gdy niebezpieczeństwo mu grozi? Czy nie płaci wam dobrze, waszym kobietom, dzieciom nie daje lekarstw, a zmarłym podarków, które rzucacie do grobów? I teraz wśród nas nie ma nikogo życzliwego? Nie! Sulla mu dowiedzie, że nietylko w słowach jest przyjacielem!“...
Skinął na swego brata, porwali dwa owe kuferki; na odchodnem rzucił mi jeszcze: „Jeżeli nie wrócę, pamiętaj, Ujani, o mej matce!“...
Cała ta scena trwała tak krótko, że zanim obecni zdążyli wraz ze mną podnieść protest, Sulla z małoletnim bratem zniknęli w gąszczu, a w kilka minut byli już na przeciwległym brzegu...
Gorączkowo wyczekiwaliśmy ich powrotu... W godzinę może, krzyk i lament w moim obozie był zwiastunem nieszczęścia... powracał brat Sulli, lecz sam!...
Z jękiem rozpaczy biegło ku mnie biedne dziecko, niosąc w rękach ciepłą jeszcze głowę brata!... Nie! nie zapomnę nigdy tej sceny! Oczy zabitego przyjaciela, otwarte szeroko, widzę do dziś dnia!...
Gorące pragnienie zemsty opanowało nas wszystkich, rozpytywaliśmy o szczegóły. Napróżno Sulla starał się usposobić dobrze wrogów, składał im dary, przyrzekając większe, gdy biały wstąpi w ich kraj. W odpowiedzi zostali skrępowani, fetyszerzy odcięli głowę nieszczęśliwego posła, i oddali ją przerażonemu dziecku, mówiąc: „Jesteś wolnym! Wracaj do obozu taugani i powiedz, że i jego czeka los podobny, jeżeli przejdzie rzekę!“...
Współbracia Sulli wykonali zaraz przysięgę zemsty. Był to uroczysty widok, gdy dziecko owe wstąpiło z ponurą powagą w koło i kładąc rękę na talizmanach dżudżu, przysięgło również, iż dotąd nie zazna spokoju, dopóki nie odnajdzie mordercy brata...
Po tej ceremonji oddalili się wszyscy już bez pytania, zawrócili do miast, aby tam pokazać głowę zmarłego i zebrać zaraz silną wojenną drużynę. Pozostawszy w lesie, sam tylko z krumanami, musiałem również powracać. Smutny to był odwrót, wzrok zmarłego ścigał mnie ciągle. — „Jeżeli nie wrócę, pamiętaj o matce!“ — brzmiały mi w uszach ostatnie słowa biedaka...
O ile możność pozwalała, zaopiekowałem się rodziną zmarłego, brata zabrałem do siebie. Wkrótce potem rozpoczęła się wojna. Ilundu napadło na Undele, spaliło osadę, zabiło kilku wrogów; może do dziś dnia trwa wzajemna vendetta. Dla mnie śmierć Sulli jest tą czarną plamą na tle wspomnień ostatniej podróży, plamą, którą czas chyba nie prędko wymaże z pamięci.
Gdy długo kołysane nadzieje zawiodą mię, a marzenia prysną — jak mydlane bańki i nic już z życiem i mrowiskiem ludzkiem wiązać mię nie będzie, wtedy pomknę między turnie i wirchy niebotyczne rozmawiać z srebro-płynnemi potokami, poić słuch szmerem i hukiem wodospadów i wchłaniać wonie bezbrzeżnego kobierca górskich kwiatów. Śród tych gojących balsamów i kojącej muzyki — dusza z pewnością odetchnie radośniej i pocieszy się.
Może i zapał do czynu zamieni się w chłód apatji i stanę się żużlem, na nic nie przydatnym, a posępny gienjusz wieku, siejąc dokoła zatrute ziarno smutku i goryczy, i mój umysł zrobi podobnym owej jałowej wydmie piasczystej, co to nie rodzi nic, prócz karłowatego zielska... Wtedy ucieknę nad brzeg jeziora, co swem modrem, jasnem i przezroczem okiem wyziera z kotliny tatrzańskiej, i będę w głębie jego zadumane patrzył godzinami, szukał odbicia chropawych skał i kędzierzawych borów, soczystych hal i lazurowego stropu nieba. Tam duch ocknie się z letargu i choć nie dla innych, żyć będzie mógł dla siebie, znowu wrażliwy i czuły, znów czarodziejskiemi snami pieszczony, znów pełen barw świetlanych, wiosenny i odrodzony...
Jeżeli ci, którym w kornej daninie składam najlepszą cząstkę swego jestestwa, odepchną mię, jako natręta, moją dobrą wolę i poświęcenie wyszydzą, i skromne te dary rozrzucą po ziemi, jak śmiecie; jeżeli na tęsknotę ku nim odpowiedzą uśmiechem ironji, a najbiedniejszy z nich, najbardziej maluczki za kęs chleba kamieniem mi zapłaci, i będę bez ziemi, ogniska i bliźnich, jako wygnaniec i przybłęda, wtedy schronię się na krawędź lasu, zdala od pysznych i przemądrzałych. Niechaj rażą szyderstwem i drogę do serc swych najeżają ostremi głazami; widok łanów bezmiernych ból mój złagodzi. Równina zbóż i łąk ze swemi chatami, gdzie nie pytają jeszcze: skąd, z jakiej krainy przyszli twoi praojcowie, lecz podejmują cię jak brata, bo człowiekiem jesteś, stanie mi się światem daleko godniejszym miłości. Można go czcić i miłować: nie zdradzi i nie zelży.
W łonie były niegdyś pożary, wzniecone źrenicą kobiety. Dziś przygasły i tleją już tylko niedojrzaną iskrą, którą przywala stosem popiołu myśl przetrawiona, otrzeźwiała i dobru ogólnemu oddana. Stanęła ona pod sztandarem bojowym wieku i stłumiła porywy, zdławiła pragnienia. Jeśli pierś kobiety nanowo tchem gorącym iskrę tę rozdmucha w płomyk, wówczas, gdy na głowę padać zaczną szrony starości, i duch uspokojony na nowo jęknie tęsknotą niewczesną, ucieknę od pokusy i błądzić będę śród kraterów przygasłego wulkanu; uczuję pod stopami, jak się bezsilnie miota i drży wnętrze tytana, i zamiast dawnych płomieni ujrzę, jak osłabiony wyrzuca jeno od czasu do czasu kłęby gryzącego dymu na śmiech i zabawkę ludzi, co niegdyś przed ogniowym jego oddechem drżeli. On będzie obrazem własnej mojej istoty i sprawi, że pojmę siebie samego lepiej, że zrozumiem nicość i komizm spóźnionych wybuchów i zamiast rozweselać ludzi westchnieniami, zgniotę w sobie, zduszę, zuchwałą iskrę na zawsze, wystudzę uczucia swe na zgliszcza, które podmuch rozsądku rozwieje potem na cztery wiatry. Bracie przygasły! — zawołam — jednaki nasz los, zawrzyjmy przymierze! Nikt do czeluści twej nie zajrzy i nie obaczy kipiącego w niej jeszcze żaru, lecz powie, spojrzawszy na twój krater, że — kopcisz. I w głąb mojej piersi żadne oko ciekawe nie zajrzy i rozsadzających ją płomieni nie obaczy, lecz powie, żem stary. Jednakośmy samotni: ty gniewną swą paszczą, bo przez obłoki ku niebu ziejesz, ja myślą posępną nad szare tło ludzi uciekam. Ty wielki, ja robak niedojrzały, lecz czyż dwojga stworzeń, przez ludzi wzgardzonych nie łączy naturalne przymierze? Zawrzyjmy je, a będę cię odwiedzał i przynosił echa z ziemi, co pojmuje głos tłumów, a na głos jednostek jest głucha...
Widziałem raz olbrzymią połać granitu, polerownego jak stal. Tworzyła taras nad doliną i uderzała oko przedziwnemi deseniami żył, w których nie brakło żadnej z siedmiu barw tęczy. Wiły się one i plątały, jak gdyby ludzką, swawolną wymalowane ręką. Często wpatrywałem się w nie, jak dziecko, zdumione i ucieszone cackiem, które ogląda po raz pierwszy... Kiedym w lat kilka potem wstąpił na tę samą ślizką powierzchnię, nie poznałem jej. Granit czernił się zdala krętą, jak rzeka na mapie, linią, która ciągnęła się przez całą jego długość. Zaciekawiony przybiegłem: to była rozpadlina, wązka, ale bezdenna przepaść. Snadź opoka pod naporem tajemnych sił pękła. Zajrzałem w głąb i gwałtownie rzuciłem się wstecz całym tułowiem. Ostrożniej raz jeszcze zajrzałem i posłyszałem cichy plusk. Uporczywy wzrok mój przebił mroki otchłani i dostrzegłem daleko pod sobą strugę szarawą, która, kotłując się, waliła wściekle w kamieniste boki swego łożyska; później wyśledziłem, że to odpływ wielkiego lodowca, świeżo utorowany... Zaś bliżej powierzchni i światła, tuż prawie podemną, wyrastały ze szczelin wątłe gałązki buczyny; dwie na wprost siebie, równej prawie wielkości, zdały się wyciągać ku sobie wielkie łodygi, by je spleść w jeden miłosny uścisk. I już wyobraźnia moja widziała je złączonemi w niedalekiej przyszłości... Niestety! w rok potem bezdeń była szersza, a młode wyrostki, choć większe, jeszcze większą, niż dawniej, przedzielone próżnią... Więc żałość i rozczarowanie ogarnęły mnie i pomyślałem o przyjaźni, najcenniejszym ze wszystkich klejnotów uczucia, najbardziej szczerym i rozumnym. Nieraz już przedtem w dumaniach samotnych zdejmowała mię złowroga obawa, czy mi losy i ludzie nie wydrą tego skarbu. Nie! to niemożebne! wołałem w duchu. Duch ma swoje opoki, których żadna siła nie zdruzgocze! A dziś przekonałem się, że opok bezpiecznych niema, granit, który mógłby dźwigać na sobie całe światy, pękł, a dwa brzegi uciekają od siebie, a pomiędzy niemi taka straszna czeluść, że postawiono nad nią barjerę i góral stróż trzyma wpół wędrowców, chcących do wnętrza jej zajrzeć...
Rezygnacja jest echem bólu i niemocy, ale i sama jest mocą; więc może jej zbraknąć na zasadzie odwiecznych praw przyrody, gdy zmaleje hart ciała. Jeśli potężny magnes ziemi zacznie to ciało ciągnąć ku sobie, jako prawowitą własność i owionie mię owym wyziewem śmierci, co to ciska na łoże i niedołężnym czyni, nie dam się zamknąć w czterech ścianach sypialni i przekształcić w egzotyczną roślinę, którą hodować trzeba pod kloszem, albo szkłami cieplarni. Nie przykuję do siebie i nie pogrzebię żywcem żadnej miłosiernej istoty, ażeby dzieliła ze mną duszną atmosferę leków, ale ostatnim woli wysiłkiem wyrwę się z kleszczów choroby, każę się zawieść nad brzeg oceanu i tam dogorywać będę, cały wpatrzony w bezmiar żywiołu. Gdy on zawyje burzą i zacznie miotać pod niebiosa spiętrzone wały, gdy brzegi zagrzmią złowieszczym jękiem, gdy pomruk bezgranicznego potworu dojdzie mię, jakby z pod serca globu, wylękły i przerażony, — zapomnę o własnem cierpieniu. I oto, bardziej chyży, niż owa struchlała myśl moja, orkan opadnie, ołowiane na niebie chmury rozproszą się, wyjrzy z za nich czysty błękit, a złote słońca promienie udobruchają rozkiełznany żywioł, głaszcząc go i pieszcząc ciepłem i światłem. Niezmierzone, zielone, wilgotne cielsko morza jeden sygnał wichru wprawił w konwulsje, a teraz znów jeden pocałunek umitygował. Potwór, większy od nieskończoności samej, słucha praw wyższych, jak potulny niewolnik, a moje ciało, pyłek niosący mojego ducha, śmie walczyć z niemi...
A wtedy spojrzę po przylądkach i żwirach nadwodnych: rozjuszone bałwany opluły je szumowinami i szczątkami okrętów, miast pływających, co wiozły po toni tysiące istności krzepkich, zdrowych i nadziei czynu pełnych. Gdy o tych narodach pomyślę, które w mgnieniu oka pochłonął zdąsany Neptun, zmaleje własna moja osoba, zrozumiem, co znaczy prawdziwa rozpacz i boleść, przeczuję, jakie mogą być jej rozmiary i, próżen dziecięcej myśli, że ja, człowiek, jestem całym światem, — nie będę się bał, lecz domagał śmierci w imię samej sprawiedliwości!...
Salve natura!
Sztuka i piśmiennictwo danego kraju takiemi są, jakiemi w warunkach życia być muszą. Malarz, poeta, autor, mówca, publicysta, satyryk, biorą wzory z otoczenia i odtwarzają je według uzdolnień: pędzlem, dłutem, ołówkiem, żywem słowem lub piórem. Wprawdzie rodzą się z tego łona bastardy, płód nieprawy, jakiemi były i zdarzają się ciągle: panegiryki, obłudne apologje, złośliwe paszkwile, oszczerstwa, rzeczy rozmijające się z celem społecznym, — odzwierciadlają tylko onego smutny charakter...
Zadaniem prawdy jest regulowanie wszelkich zboczeń ducha ludzkiego i ona pomimo swej ostrożności, tak jak silny specyfik w porę zadany organizmowi, uzdrawia niemoce duchowe... Kto badał dzieje umysłowości, ten wie, że w chwilach najkrytyczniejszych przemawiano najsilniej. Nie przypadkiem się znaleźli: Focyon, Juvenalis, Voltaire, Rousseau, Swift, Rabener i tysiące innych przywołujących rodaków do upamiętania; a nasi mistrze pióra i weredycy wszystkich wieków nie zjawili się też niby Deux ex machina na padole Piasta i Giedymina!... Gwiazdy te pierwszej wielkości, ze względu na wygłoszone prawdy, miały i mają swych drobnych satelitów; bo skoro się znalazł który w pasie ich ciążenia, siłą atrakcji musi tam już krążyć, wierny prawu przyrody. My, maluczcy, możemy być mądrymi jeno mądrością mistrzów, lecz niestety! ich zasady zbawcze nauczyły nas mało, nawet po szkodzie; bo według słów serdecznego Syrokomli: „Zastygliśmy w wadach tradycyjnych i nałogach“...
Dziś jeszcze bezczelna pochwała więcej się nam podoba niż szczera prawda, wbrew orzeczeniu Mędrca Pańskiego „Pocałuj wargi tego, co mówi słowa prawdziwe“ (proverbia). Na takie słowa miotano u nas obelgi, zacząwszy od Długosza aż do Staszyca i Kraszewskiego.
Tymczasem wciąż źle z nami. Lud wiejski, chociaż wolny i uwłaszczony, nie wyrobił jednak w sobie oświaty i poczucia obywatelskiego, mając mało wzorów do naśladowania; najbliżej zaś jego stojąca inteligencja, bawiąc się zawsze w panów, zawiniła w dziejach kapitalnie i teraz owocem wielkopańskości jest sumaryczne obdłużenie większej własności, ustawiczna ruina fortun i co za tem idzie — upadek godności i charakterów. Jedyną deską zbawienia może, być moralne przetworzenie się ziemian w duchu pracy uczciwej, umiejętnej przy warunkach zabiegliwości i oszczędności rzetelnej. Ojciec i matka przy zielonym stoliku — to zgorszenie dla dzieci! Lenistwo, które Kraszewski trafnie nazwał „rdzą na umyśle“, pycha lub bierność w rodzicach względem ideałów swojskich, to potok jadów trujących puszczony we wrażliwe serca młodszego pokolenia, a tego tak wiele wszędy w kraju biednym!... Niech synowie i córki widzą pracę rodziców w pocie czoła, ich ład i porządek, ich gorące uczucie i prawość w życiu, a sami pokochają trud i swojskość żarliwie; potrafią już wtedy utrzymać się i gospodarzyć na ojczystym zagonie i nie wypuszczą piędzi ziemi z rąk umiejętnych.
Źle z nami! Kraj, jak szeroki, pokryty całunem bierności, — istna pustynia śmierci!... Ohydne sobkowstwo zamyka serca i szkatuły na rygle stalowe, hultajstwo płynie przez brzegi „naczyń poważnych“ i plami wszystko dokoła... przez dziurawe nałogi przecieka czas drogi i pieniądze w ręce czyhających pasożytów, a jak się zdarzy potrzeba społeczna, to zaledwo setny obywatel (de nomine) skąpo obdarzy mizerję swojską... Nie wahajmy się powiedzieć głośno, iż niezależnie od pozorów, na tle bierności u nas: chciwość, rozrzutność, lekkomyślność i pycha są typami najpowszechniejszemi, a dach obywatelski zjawiskiem wyjątkowem! Leszczyńskich, Staszyców, Działyńskich, Baworowskich, Zamojskich, Moniuszków, Walewskich (świeżo zgasły) nam trzeba, a wieleż ich było i jest?!... Powtarzam: źle z nami!
Nietylko, że już nie mamy grosza do stracenia, lecz nawet szelągi zdobywać potrzeba w mozołach, aby z nich, według mądrej uwagi biskupa Warmińskiego, zrodziły się stopniowo trwałe bogactwa krajowe (satyra III). Któż nie zna owych wstrętnych parjasów ziemiaństwa, którzy, przez niedołęstwo i lekkomyślność potraciwszy fortuny naddziadów, napełniają bruki, poddasza i szpitale miejskie, ku przestrodze tych, co jeszcze nie opuścili zagona i penatów rodzinnych. Stokroć smutny i pouczający to widok, a jednak ogół nieopatrzny ziemian zdaje się nie pojmować groźnej przyszłości, skoro jedni po dawnemu hołdują tytułomanji, obczyźnie, złotemu cielcowi, nieustannym rozrywkom; inni uprawiają karciarstwo, tracą czas drogi, zadłużają się, wszyscy zaś niemal niecierpią prawdy szczerej, bez ogródek...
Żaden komunał domorosły o potrzebie zachowania, a więc i oszczędzania samych siebie, nie ostoi się wobec rozsądku. Bogdajby każda prawda wywoływała zawsze restytucje w czynach obywatelskich.
Marne są słowa i czyny oglądające się bojaźliwie na teraźniejszość, gdyż człek prawy tylko dla przyszłości działać powinien całem sercem, kładąc prawdę w osnowę swych obowiązków (Orzeszkowa w „Niwie“ za rok 1874, str. 632). Mówmy więc sobie prawdę śmiało, nie zaprzątając się zgoła niewczesnemi skrupułami i fałszywym wstydem przed obcymi, którzy nas wtedy uszanują bardziej.
Pracy obywatelskiej pole leży u nas odłogiem; gdy ktoś rzetelnie cnotliwy umiera i stanowisko jego zawakuje, zawsze rodzi się strach poważny o to, czy się znajdzie godny następca, chociaż duch obywatelski powinienby się objawiać w najgorętszej konkurencji o zaszczytną ze wszech miar rolę mecenasów, dobroczyńców, opiekunów wszelkich spraw żywotnych w kraju. Wprawdzie miewaliśmy i mamy zachwycające przykłady cnoty narodowej i te czyny są chlubą nietylko naszą, lecz wogóle całej ucywilizowanej ludzkości; tem niemniej, nie mówiąc o ujemnościach typowych, często nawet ofiarność nasza nosiła na sobie charakter dziwactwa, graniczącego prawie z niedorzecznością. Panowie nasi zwykle mają pieniądze dla siebie lub niemi szafują fantastycznie, zapisując setki tysięcy franków chociażby na akademję paryską... gdy tymczasem w kraju ucząca się młodzież pracuje o głodzie; literaci, autorowie, artyści, nie znajdują poparcia, a dzieła ich ducha najczęściej są skazane na butwienie w domowych archiwach. Zaprawdę, smutny, bezbrzeżnie smutny widok!
Dwadzieścia pięć lat dobiega, a zdaje mi się, że to tak nie dawno!...
Pomiędzy wielu listami, nadchodzącemi prawie każdą pocztą do redakcji „Tygodnika ilustrowanego“ której wówczas przewodniczyłem, otrzymałem w pierwszych dniach czerwca 1866go roku jeden rekomendowany.
Pismo adresu było wyraziste, oryginalne, podobne nieco do Matejkowskiego. Dla grafologa zwiastować ono mogło charakter wytrwały i energiczny; wewnątrz zaś mieściło się niewielkie opowiadanie prozą, pod tytułem „Obrazek z lat głodowych“, podznaczone całkiem nieznanem tedy w literaturze naszej nazwiskiem niewieściem. Do utworu tego dołączoną była prośba, nieśmiała o jego ocenę i wydrukowanie, „jeśli wart druku“.
Zacząłem czytać z obowiązku więcej, niż w nadziei znalezienia czegoś godnego uwagi; ale po pierwszych zaraz kilkudziesięciu wierszach uderzyły mnie: głębokie uczucie, szczerość przekonania, obrazowanie żywe i barwne, słowem zadatki niepospolitego talentu, niepewnego jeszcze siebie, obracającego się w formie trochę szablonowej, lecz bądźcobądź, wielce na przyszłość obiecującego.
Odpisałem nieznajomej serdecznie, zachęcająco i pracę jej wydrukowałem w dwóch numerach „Tygodnika“ z 23go i 30go czerwca 1866go roku.
„Obrazek z lat głodowych“ ogarniał dziedzinę mało jeszcze wtedy w piśmiennictwie polskiem wyzyskaną: stosunek chaty włościańskiej do dworu, chłopa do pana (rzecz bowiem dzieje się na Litwie, przed zniesieniem pańszczyzny), przeciwstawienie dwóch światów, tak blizkich siebie, a tak mało się znających, z których jeden szary, gruby, znękany ciężką nieraz dolą — drugi świetny, wytworny, rozbawiony.
Na początku zaraz znajdujemy ustęp kilkowierszowy, charakteryzujący cel i dążność całości, apostrofę do pięknych pań i panów zwróconą:
„Z błyszczących wyżyn waszych — mówi autorka — czy spojrzeliście kiedykolwiek w dół, nizko, w głąb owych warstw społeczności, które, ciemne, nędzne, z piękna odarte, pracują ciężko? Czyście widzieli jakie cierpienia nurtują na tych dnach głębokich, jakie męki rozdzierają łono tej mętnej dla żywych ludzi?...
We wsi — przytaczam suchą treść tylko opowieści — przyszły lata głodowe. Zamożni niegdyś gospodarze stali się żebrakami; wymierały chaty całe; padło też ofiarą głodu dwoje narzeczonych: śliczna Hanka Harwarówna i parobczak Wasyl..... A tymczasem w białym, jasnym dworze młodzi państwo, niedawno pobrani, dobrzy oboje, bo nie biją, bo nie łają, wesoło czas pędzą na zabawie, nie wiedząc prawie o panującej wokół klęsce, na zimę zaś w daleką wyjeżdżają podróż.
Autorką tego drobiazgu, cechującego już poniekąd kierunek dalszej jej działalności, a będącego literacką jej pierwociną, była późniejsza twórczyni „Nad Niemnem“ i „Chama“, — Eliza Orzeszkowa.
Bez żadnej więc z mojej strony zasługi, zbiegiem tylko przypadkowych okoliczności, zostałem „literackim ojcem chrzestnym“ pani Orzeszkowej, którem to mianem znakomita powieściopisarka w listach swoich czasem zaszczycać mnie raczy.
Lat temu pięć, czy sześć, bawiąc w Wiedniu, odebrałem od „Ogniska Polskiego“ w Pradze Czeskiej zaproszenie na jakąś uroczystość doroczną.
Pojechałem.
Gdy konduktor zamknął ostatecznie drzwi wagonu, było oprócz mnie w tym samym przedziale jeszcze czterech podróżnych.
Jeden z nich, nizkiego wzrostu, krępy, pękaty, ubrany w szary płaszcz, umieścił się w rogu przy oknie i zaledwo pociąg ruszył, nasunął daszek jasnej, jedwabnej czapeczki na czoło i usiłował zasnąć.
Naprzeciw mnie spoczywał wysmukły brunet z głową jastrzębia. Czarne, żywego połysku oczy błyszczały nad zagiętym, suchym nosem, pod którym strzępiły się małe wąsy, zakręcone w górę. Było coś rycerskiego, męskiego, w tej sympatycznej twarzy, przypominającej oblicza wojowników z wieków ubiegłych.
Nieznajomy przypatrywał mi się uważnie przez kilka chwil, potem zapytał wprost:
— Wy nie Niemiec?
— Nie, panie, Polak.
— Polak?
Przyjazny uśmiech ozdobił jego artystycznie wykrojone usta.
— To my pobratymcy — zawołał — bo ja Kroat, a ci panowie — wskazał na dwóch innych — także swoi. Ten oto jest Serbem, a tamten Dalmatą.
Po tych słowach, wyciągnęło się do mnie troje rąk, z których każda ściskała moją serdecznie. Padło kilka nazwisk... byliśmy znajomymi.
Próbowaliśmy porozumiewać się, każdy własnym narzeczem. Nie szło. Dźwięki były podobne, etymologja ich wspólna, ale tak się jakoś w odmiennych warunkach pomieszały, że nie mogliśmy dojść do ładu.
— Więc mówmy ogólnosłowiańskim językiem — zaśmiał się Kroat — kiedy nie możemy sobie inaczej poradzić.
Rozmawialiśmy z sobą po niemiecku.
Mimo gwary obcej, rozwinęła się ożywiona dysputa. Kroat, Dalmata i Serb malowali stosunki swoich krajów, wypytując mnie o położenie nasze. Najgłośniej i najczęściej odzywał się Kroat, najrzadziej ociężalszy Serb, ale i tego zajmował każdy szczegół. Po godzinie byliśmy, jak członkowie jednej rodziny, którzy się po wielu latach gdzieś przypadkiem spotkali.
A w rogu przy oknie ruszał się niecierpliwie piąty podróżny, ów pękaty jegomość w szarym płaszczu. Chciał spać, ale rosnący z każdym kwadransem gwar płoszył oczywiście sen z jego powiek. Przewracał się z boku, na bok, mruczał coś pod nosem, kilka razy spojrzał w naszą stronę gniewnie, nie śmiał jednak poprosić o milczenie. Zanadto wojowniczo wyglądał Kroat z głową orlika.
— To Niemiec — rzucił Serb pogardliwie.
Gdy pociąg stanął dłużej na jakiejś stacji, Niemiec zgarnął swoje manatki, a przywoławszy konduktora, zażądał... spokojniejszego wagonu.
Mówił po czesku.
— Pobratymiec! — wołał za nim Kroat. — Wracaj, bracie, na gawędę do swoich.
Ale „swój“ uciekał, jak gdyby go kto ścigał. Gonił za nim tylko wesoły śmiech słowiański.
— Wiecie co — odezwał się Kroat, gdy pociąg w dalszą ruszył drogę. — Kiedyśmy teraz sami w dobranem towarzystwie, swoi, zróbmy sobie uciechę.
— No, no, a jaką? — pytaliśmy.
— Oto wiozę do Pragi, na wystawę rolniczą sześć wyborowych butelek z moich winnic. Wysączymy jedną!
— Brawo, bardzo dobrze, dawaj!
Kroat wydobył zpod ławy złocony kosz, z którego wyglądało sześć mchem porosłych gąsiorków.
Jeden z nich przechodził niebawem z rąk do rąk, a kiedy jego zawartość zmieszała się z naszą krwią, ożywiło się tempo rozmowy.
— Dawaj drugą! — zawołał Dalmata. — Lepiej wypić szlachetny trunek w gronie przyjaciół, aniżeli wieść go na jakąś tam głupią wystawę.
— Ma rację — potwierdził Serb.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Złotej Pragi, wracała do kosza szósta butelka, ale próżna. Całowaliśmy się już wszyscy z dubeltówki.
A mnie zdawało się, że zabłądziłem gdzieś do jakiegoś dworu polskiego starej daty, gdzie jeszcze ludzie miód i wino pijali, nie troszcząc się o jutro.
„Niewiasta łeb węża starła“.
Dwa te urokiem poetycznym owjane fakty wyjaśniają rolę, jaką kobieta odegrywa w odniesieniu do węża.
Do węża, uosobienia grzechu, będącego źródłem wszystkiego złego, wszelkich niedomagań i niedoborów, cierpień i klęsk, plag i bólów.
Startym stopą niewiasty łeb jego został, snadź jednak nie doszczętnie. Jak się zdaje, łeb ów, mocno na razie przydeptany, odrętwiał chwilowo i przytomność stracił; przyszedł wszelako do siebie, odżył, i broi na nowo.
Oh! jak broi.
A zawsze przez niewiastę.
Pomiędzy nim a niewiastą ustawicznie toczy się walka.
Niewiasta raz kuszeniem jego ulega, znów łeb mu przydeptuje. Raz górą on, znów górą ona.
Zapasy pomiędzy nim a nią ciągną się dalej nieustannie, bez wytchnienia, we wszystkich zakresach, na jakie w upływie wieków rozpadła się działalność ludzka.
W pierwocinach bytowania człowieczego działalność ta ograniczyła się troską o jabłko; stopniowo się atoli rozwijała, różniczkowała, komplikowała i obecnie w ludzkości uspołecznionej, na państwa, rasy, narody, ludy, rody, rodziny, klasy, stany, warstwy, fachy, kandycje podzielonej, przybiera postacie rozmaite. Wąż sprawy nie zasypia. Mimo czujność i baczność, mimo spotęgowanie onych wszelakiemi, jakie doświadczenie wskazuje, sposobami, mimo rogatki i warty „Straszliwa żmija wkrada się do sadu“ i niewiasta raz po raz, albo się jej uwodzić daje, albo też łeb jej ściera na polach stosunków i potrzeb społecznych, politycznych, towarzyskich, materjalnych, moralnych, narodowych, rodzinnych, naukowych, artystycznych i — li-te-ra-ckich.
Typ to już prawie zaginiony — coś niby z mamutowych pozostałości.
A jednak... tak niedawno jeszcze, któż z nas nie pamięta choćby jednego z owych poczciwych, podążających w dnie targowe ze wsi do miasteczek, w których dawne Sądy pokoju, posiedzenia swoje odbywały.
Wlokły zwykle staruszka, dwa dobrze już pełnoletnie deresze, bielejące przy pyskach, jak gdyby je był golarz upudrował.
Ciężkie łby zwieszone ku ziemi, wpół otwarte wargi, zpomiędzy których długie płaskie zęby wystawały; nierozczesane grzywy i ogony między uda wtulone świadczyły o braku wszelkiej kokieterji, którą konie do pewnego wieku, w wyższym nieraz stopniu od kobiet nawet, posiadają.
Weterany te, chodzące w zgodnej parze od lat już kilkunastu, miały jednak sobie zawsze coś nowego do powiedzenia; przez całą drogę poruszały dolnemi wargami, strzygły uszami raz mniej, to znów więcej, w miarę ożywiającej się pogawędki. Czasem tylko, gdy mucha, bąk, lub inny jaki owad naprzykrzony, pozwoliły sobie zamącić błogi ich spokój, lub przerwać poczętą gawędkę, deresze stuliwszy uszy, oganiały się pyskiem, lub machały ogonami na znak protestu przeciwko nieznośnym natrętom.
Na koźle koczobryka, nieokreślonej barwy i fasonu, kiwał się stary woźnica, w rzetelnie wypłowiałej liberji, z kaszkietem na sam nos prawie naciśniętym, dzierżąc, więcej dla zwyczaju niż z potrzeby, lejce i bat, bez których to insygnji, deresze byłyby się wybornie obeszły. Drogę do miasteczka i sądu znały one tak już dobrze na pamięć, że w noc najciemniejszą byłyby sędziulka z pewnością pod sam przybytek Temidy zawlokły.
Ilekroć droga wiodła przez piaski lasem i zagajami porosłe, deresze, lubiące widocznie balsamiczną woń żywicy, z truchcika przechodziły w stępo, którego im ani pan sędzia, ani jego woźnica, za grzech poczytywać nie myśleli.
Między panem a starym sługą zawiązywała się wtedy pogawędka, potrącająca czasem nawet o sprawy, jakie pod rozsądzenie przyjść miały.
Stary Walenty, do którego protekcji często się delinkwenci udawali, prosząc o „pogadanie ze sędzim“, napomykał wtedy okolicznie, tak coś tam, zlekka, na korzyść forytowanej przez siebie strony.
Sędziulko milczał, ale słuchał, posiadał bowiem wielką umiejętność cierpliwego słuchania, zaletę tak nieraz rzadką u ludzi. Na pozór nic sobie niby ze słów Walusia nie robił, ale w umyśle ważył zdanie prostaczka, bo dopiero, gdy stary gawędziarz, rozgadawszy się na dobre, huknął w kamień, lub wystające korzenie drzew, Sędziulko, podskoczywszy na siedzeniu, wołał niby gniewnie, pocierając głowy:
— Ot lepiejbyś Walenty do stu par djab... patrzył przed siebie i przed konie!...
— Nie szkodzi, jaśnie panie — uspokajał stangret — nic im nie będzie.
— Ale mnie się o budę kapelusz spłaszczył! — dodawał zniecierpliwiony, nie wspominając już nawet o głowie.
— Nie szkodzi, jaśnie panie — odpowiadał stary — kapelusz się wyprostuje, a taki Matusz Woźniak ma rację — i snuł dalej na temat Woźniaka przerwaną chwilową gawędę.
Sędziulko przestawał niby słuchać, dla okazania tego Walentemu zaczynał sobie pogwizdywać, przyglądać się drzewom przydrożnym, które znał jak rodzone swe dzieci, to znów ponosił do oczów gazetę, w którą się niby wczytywał. Walusia nie zrażało to jednak ani trochę, gadał i gadał o sprawie Mateusza Woźniaka i jak gdy kropla wody z dachu w jedno miejsce spadająca i kamień zwolna wyżłabia, tak też uwagi Walusia, powtarzającego całą drogę jedno w kółko, często nie bez pewnego wpływu na los samej sprawy pozostawały. Wiedział o tem dobrze ludek okoliczny, kochający Sędziulka jak ojca, zwykle też przez cały czas posiedzenia sądu koczobryk nieokreślonej barwy bywał jak forteczka jaka obleganym przez interesantów, podpytujących Walusia, azali o ich sprawie pogadał ze Sędzim.
Kiedy późnym już wieczorem wracali z sądów do domu, łatwo z miny woźnicy można było wyczytać, czy sprawa jego protegowanego w łeb wzięła, lub była wygraną. W pierwszym razie, chmurny i zamyślony, nie odzywał się wcale do pana. Zły, że go minęła obiecywana funda za pogadanie ze Sędzim, leciał jak szalony, uderzał w kamienie i gałęzie, mścił się na biednych dereszach, które za otrzymywane baty oglądały się żałośnie na starego przyjaciela, jak gdyby przemówić doń chciały:
— Bój się Boga, Walusiu, cóżeśmy ci winne za wyrok Sędziulka!
Natomiast, gdy sprawa wyszła po myśli Walentego, minę miał gęstą, oczy uśmiechnięte... Sędziulka otulał derką, żeby sobie nogów nie zaziębił, do koni przemawiał łagodnie, zagrzewając je ciepłem słowem, do lepszego chodu, a kamienie i gałęzie omijał tak ostrożnie, że pana przez całą drogę na jedno nie naraził stuknięcie.
Tak przejeździł zacny Sędziulko większą część swego żywota; co mu czasu od sąsiadów zbywało, to mu go pochłoniały rady familijne, opieki nad sierotami, sądy polubowne, honorowe, na których rozwijał cały swój talent oratorski i skarby złotego serca, godząc zwaśnionych i zapobiegając rozlewowi krwi.
— Krew wasza — mawiał — to własność kraju, grzech więc szafować dla wybryków i buty młodzieńczej!
Oddany aż do zaparcia służbie publicznej, gospodarował Sędziulko na swój sposób. Nad jedną z facjatek starego modrzewiowego dworu wystawała wieżyczka, przypominająca gołębnik raczej niż basztę; z niej-to obserwował Sędziulko przez lupę, jak woły, zamiast orać, w rowie się pasły, jak konie drzemały w bronie, gdy tymczasem parobcy i fornale wygrzewając się na słońcu, słuchali dźwięków skrzypki, na której im karbowy eks-organista przygrywał.
— Dobrze, że trochę bydlątkom folgują — mawiał wtedy sobie — dobrze, że też sami o swych biedach zapomną — dodawał uradowany, ciesząc się tym sielankowym widokiem.
Ale nikt się nie dziwił, że u Sędziulka roboty w polu zawsze opóźnionemi bywały, i że coraz bardziej szwankowała gospodarka, zdana na łaskę ludzi i na opiekę boską.
To też, gdy strudzonemu ziemską pielgrzymką sen wieczny zamknął powieki, spadkobiercy nie bardzo się po nim obłowili. Za to nie było w okolicy człowieka, któryby nad mogiłą zacnego starca nie westchnął z serca...
Szkoda naszego Sędziulka!...
Ktokolwiek się zastanawiał nad całością naszej literatury, ten powinien był dostrzedz, iż nosi ona na sobie pewne znamię ujemne, którego nie widzimy na literaturach innych narodów.
Literatury: francuska, niemiecka, angielska, przedstawiają ciągłą, bezustanną i w swojej duchowej podstawie jednolitą produkcję narodowego gienjuszu, która pomimo rozmaitych zboczeń — i zwrotów, pomimo chwilowych wytchnień i nowych porywów, jest ściśle w sobie spojoną i w swojej epoce ostatniej ma postać ciągle się rozszerzającej pracowni, na której czynność wywierają swe wpływy wszystkie epoki poprzednie. We Francji ustawiczne korzystanie z sukcesji po poprzednikach jest tak dalece powszechnem, że nawet najmniejszy z fejletonistów częstokroć obok rażącej nieznajomości wszystkiego, co obce, nietylko zna dokładnie całą własną literaturę bieżącego i ubiegłego stulecia, ale wie także, co Montaigne, Rabelais i Froissart zostawili po sobie. Na najnowszych, a zarazem najwięcej zawziętych przeciwnikach, tak romantyków, jak i klasyków, widzimy dowodne ślady, że wzięli w siebie tak jednych, jak drugich, a nawet, że studjowali pisarzy kościelnych. Każda nowa szkoła we Francji posługuje się wprawdzie spuścizną, wziętą po przodkach do swoich celów, ale ją wzięła, strawiła, przerobiła i obraca na użytek powszechny. W Niemczech, gdzie właściwa wiedza jest jeszcze więcej upowszechnioną, niżeli we Francji, każdy ukształcony człowiek urobił ją sobie na pisarzach wszystkich naukowych systemów i czasów. Tym sposobem nic w tych literaturach nie ginie, skarbnica duchowych zdobyczy społeczeństwa obejmuje wszystko, co kiedykolwiek gienjusz narodowy stworzył, a społeczeństwo nietylko te nabytki posiada, ale ma zarazem wciąż się odżywiającą świadomość ich posiadania.
U nas epoki literatury także następują po sobie, ale nie dziedziczą po sobie i nie zlewają się z sobą na jednej i tej samej duchowej podstawie, tylko każda następna jest przedewszystkiem zasadniczą negacją poprzedniej. Tak nasi klasycy nie wzięli w siebie ani ducha, ani form literatury Zygmuntowskiej, nie usiłowali nawet nawiązać z tą epoką, chociaż tak swoją, tak wielką i świetną, tylko szukali wzorów dla siebie, bądź w literaturze łacińskiej, bądź u klasyków francuskich. Ich przewodnicy wydali nawet otwartą wojnę tej epoce: Trembecki, chociaż się uczył języka na tamtoczesnych pisarzach, drwił z sarmatyzmu, którym określał wszystko, co swojskie, a Osiński nie dopuszczał nawet idei narodowości w literaturze. Był to zaród śmiertelny w ich duszy, bo społeczeństwo, nie będące ciągle świadomem swojej przeszłości, jest jak człowiek bez pamięci, zdolny jeszcze tylko do pracy fizycznej i niewolniczej. Mimo to klasycy położyli niezaprzeczone zasługi około literatury, bo zachowali język i wprowadzili weń nowe zwroty i formy, nawiązali bliższe, duchowe stosunki z europejską kulturą, zostawili po sobie dzieła, niemogące wprawdzie służyć jako wzory co do wykonania, ale pełne idei, a w każdym razie byli ważnem i samoistnem ogniwem w łańcuchu ogólnego rozwoju.
Romantyzm, chociaż sam także z zagranicy do nas wniesiony, zaledwie zaczął swoje pierwiosnki rozwijać, uderzył przedewszystkiem na szkołę klasyków. Ich dzieła zostały ogłoszone jako nie mające żadnej wartości. Prócz Mickiewicza, który pilnie ich czytał, nikt z młodszych romantyków nawet do nich nie zaglądał, a kiedy romantyzm zlał się zupełnie z ideą demokratyczną, to ogłoszono je za szkodliwe i wydano nawet na nie wyrok zapomnienia i śmierci. Sam jeszcze pamiętam te czasy, kiedy w pewnych sferach nie można się było przyznać do tego, że się czyta Trembeckiego albo Koźmiana i trzeba ich było czytywać ukradkiem. Cała powódź ówczesnych utworów romantycznych nie wzięła w siebie ani jednej formy, ani jednej myśli, ani jednego oddechu ze szkoły klasycznej. Klasycy zapomnieli, a romantycy zmazali wszystko, co było przed nimi: i jedni i drudzy zaczynali od siebie.
Niemal to samo stało się z romantyzmem, kiedy w literaturze rozległ się naturalizm, opierający się na pozytywizmie, a także z zagranicy do nas wniesiony. Zasługi romantyzmu są daleko cenniejsze, niż klasycyzmu: ale kto ma wielkie zalety, miewa częstokroć i wielkie wady. Romantyzm ma wiele grzechów na swojem sumieniu: jego intuicyjna filozofja była równie pretensjonalną, jak naiwną zabawką, jego demokratyczna idea grzeszyła śmiertelnie swoją wyłącznością, jego poezja podniosła się z czasem zanadto wysoko ponad rzeczywistość, aż w końcu, wprowadziwszy zdrowe uczucie miłości ojczyzny w stan chorobliwy, w jakąś epilepsję miłości, wywołał romantyzm straszliwą burzę, która obaliła wszystko, co w społeczeństwie stało na nogach i z całego żyjącego stworzenia zostawiła tylko korzenie, których szalejące orkany nie mogły wydrzeć z wnętrzności ziemi. Ale romantyzm położył niespożyte zasługi około literatury: on rozbił ów kunszt rzemieślniczy, który klasycy nazywali poezją, a zastąpił go powołaniem sztuki w jej poetyckiem pojęciu, on puścił ciepłą krew ludzką w obieg po wyschłych żyłach narodowego piśmiennictwa, on sięgnął jedną ręką w nietkniętą dotąd głąb podań ludowych, a drugą w przeszłość wszystkich czasów i wieków, on stworzył niezliczoną ilość kształtów i form idealnie pięknych i zrobił z języka muzyczne narzędzie o nieskończonej skali akordów i tonów, on stworzył całą literaturę, której dusza żywiąca stała się duszą społeczeństwa, on wreszcie stworzył sztukę pisania, która aż do jego czasów była tylko rzemiosłem.
Mimo to, bezpośrednio po burzy uderzono nań z prawej strony i z lewej, jako na złego ducha, który, ściągając szalone swe ideały na ziemię, był tylko zbrodniczym zwodzicielem społeczeństwa, i potępiono ryczałtem wszystko, co przyniósł ze sobą. Zabrawszy się do wymiecienia istotnie bezpożytecznych, chociaż błyszczących rupieci i śmieci, wymieciono za jednym zamachem najcenniejsze ozdoby ducha i najdroższe naszemu sercu pamiątki. Postawiono zarazem zasadę, że tylko odtwarzanie tego, co oko widzi i czego ręka ludzka dotyka, może być celem prawdziwej sztuki i tylko z takich reprodukcji powinna się składać cała literatura. Zapomniano o tem, że nie to jest dziełem sztuki, co tylko działa na zmysły, ale to, co przez zmysły działa na umysł, nie to, co umysł do materji obniża, ale to, co go ponad materję podnosi, i nadano sztuce cel czysto zmysłowy. Odrzucono odwieczne pojęcie, że celem poezji jest podnoszenie rzeczywistości do ideału i nadawanie ideałom form takich, w którychby mogły zstąpić na ziemię i żyć między ludźmi, i ograniczono jej powołanie do mechanicznego kopjowania widzianych objawów bez względu na to, że te objawy są czasem nietylko brzydkie, lecz obrzydliwe, i że nietylko nie podnoszą umysłu czytelnika, ale go przytłumiają. Naturalizmowi nie chodziło o to, ażeby sprawił moralne wrażenie, tylko, ażeby wywołał nerwowe wzruszenie, a chociaż pomiędzy jego utworami znajdują się mistrzowskie dzieła plastyki i realnej prawdy, i na tem polu położył on niezaprzeczone około sztuki zasługi, to przecież myśl, która mu przewodniczy, jest zasadniczą negacją tej myśli, która przewodniczyła romantyzmowi, a właściwa istota jego myśli tonie w tej ogólnej materji, która nie zna różnic ras i cywilizacji i uważa siebie samą jako początek i koniec całego świata. Naturalizm jest w błędzie, ale ten błąd podniósł do absolutnej zasady, zamknął epokę romantyzmu na rygle żelazne i zaczął także od siebie.
Jak wogólności rzadkim jest u nas człowiek, co umie grosz składać do grosza, kapitalizować dochody i tworzyć majątek, tak i społeczeństwo nasze nie składa swoich duchowych nabytków i nie tworzy duchowego skarbu narodu. Któż może temu niedostatkowi zaradzić? Tylko krytyka. Ale nie tacy krytycy, co rozpatrują książkę ze stanowiska swego własnego stronnictwa i tylko w tym celu, ażeby jej ułomności wykazać, a jej zalety przemilczeć. Takich krytyków od dawna już niema we Francji i w Niemczech; ukształcona opinja publiczna wysiekła ich rózgami solonemi, szyderstwem i pogardą i napędziła ich do rot polemistów, do których z powołania należą; zostali tylko ci, co dzieła ludzkiego gienjuszu rozpatrują ze stanowiska prawdziwej sztuki i ogólnego pożytku. Tak samo i u nas: im więcej będzie takich krytyków, co staną na takiem stanowisku wyniosłem i obok błędów i niedostatków wskazywać będą ogółowi miododajne kwiaty, znajdujące się wre wszystkich literackich utworach, z jakiegokolwiek pochodzą obozu, to i ogół nauczy się zbierać te miody i składać je do swojej skarbnicy i będą szkoły i prądy czasowe w literaturze, ale wszystkie będą kontynuacją swych poprzedników, i będzie je wiązał nieprzerwany łańcuch ze sobą, łańcuch składający się z ogniw rozmaitego kształtu i barwy, lecz stanowiący całość jednolitą, bo kuty z jednego i tego samego metalu.
„Nad miłość i pracę co świętsze?“ — pytał nasz lirnik serdeczny, a samem tem pytaniem jednę i drugą w blasku promiennym postawił: słusznie choć zbyt bezwzględnie podobno. Boć wszakże miłość, przez rozmaitość źródeł, z jakich wypływa, przez różność ideałów, które stawia przed sobą, odmienne cechy przybiera, wszak praca pracy, przez swe pobudki i cele, bynajmniej nierówna, nie na każdej są wyciśnięte stygmata o jej świętości świadczące: muszą więc być jakieś wyjątkowe, co do tych wybranych się liczą.
Lecz jakie?...
Przecież nie owo uczucie każdemu sercu wrodzone, powszednie, obejmujące swoich najbliższych jedynie; nie owo, co się cofa, gdy nie jest szczodrze spłacone, co kłamie sobie, gdy zmuszone ciężką próbę przetrwać; co pierzcha trwożliwie, gdy się ma mierzyć ofiarą.
Przecież nie owe wielkie zachody podejmowane dla marnych życia drobnostek; nie owe trudy ponoszone dla nagromadzenia majątku na własne rozkosze wobec niedoli współbraci; nie owe mozoły, którym celu pięknego nie wytknęła miłość, źródłem pobudek szlachetnej pracy będąca. Miłość i praca za wyjątkowe uznane, jak dwie siostrzyce muszą być z sobą ścisłą wspólnością złączone, bo tylko jedna drugą cechą świętości naznacza, a niewątpliwie znajdą się one razem na niwie zdawna odłogiem leżącej, gdzie wpośród chwastów i cierni w zupełnej ciemnocie błąka się tysiące istot łaknących tego wszystkiego, co budzi, oświeca, uzacnia ducha ludzkiego. Bo oto na tej niwie stanęła garstka ludzi dobrej woli; okiem miłości objęli grunt zaniedbany i owych głodnych a ciemnych, i w imię podwójnej tej miłości do ciężkiej pracy się wzięli. Jedną myślą wiedzeni, rozdzielili rolę między siebie, każdy stanął ochotnie na swoim zagonie i wzięli się do dzieła gorliwie.
Jedni wypleniają z gruntu dzikie zioła i chwasty; drudzy w pocie czoła uprawiają jałową ziemię; wszyscy na jej zasiew znoszą wszystkie zasoby swojego serca i wiedzy; wszystkim godzina za godziną życia upływa w tej pracy, która tajemniczym węzłem łączności ziemię i ludzi związała. Więc każdy chwast z roli wyrwany oczyszcza grunt serca twardo śpiącego; każdy kwiat na grządce wykwitły przenika to serce wonią budzącego je piękna; każdy kłos na zagonie wyrosły zasyca głód duchowo łaknących; każda kropla znoju, co użyźnia niwę, zasila nędzę maluczkich; każda łza bólu dusznego, co na tę niwę upada, staje się pryzmatem, w którym odbija się wszystko, co jest wielkiem i pięknem, a stoi bardzo wysoko...
I pomału niejedno już oko przejrzało i wpatrzyło się w świat nieznany sobie dotąd, pomału niejedno ucho otworzyło się na głos prawdy niesłyszanej nigdy; pomału duch pracowników ożywia bezduszne dotąd istoty. Są to cudownie piękne owoce, a takie nie wyrastają w atmosferze samolubnych uczuć i mozołów: wydać je mogła tylko taka miłość, co nie zna granic dla siebie, a karmi się i wzmaga ofiarą i poświęceniem; tylko taka praca, co z duszy pracowników najczystsze złoto dobywa na uszczęśliwienie i uszlachetnienie ogółu.
Taka to miłość i taka praca jedynie ma prawo stanąć między najwyższemi świętościami ziemi i takie w osobie swej przedstawicielki „Nad Niemnem“ rozsiewającej ich skarby, domagają się gorąco wyrażonego uznania i należnego im hołdu.
Eliza Orzeszkowa, przez lat 25 snując abecadłem mowy ojczystej na kanwie literatury naszej, utworzyła szereg dzieł, bogatych treścią, głębokością myśli, a nacechowanych zacną, obywatelską dążnością.
Takie dzieła, rozbudzając w czytelnikach zamiłowanie do piśmiennictwa, przyczyniają się do podnoszenia ogólnej w kraju oświaty, stają się jego chlubą, jego chwałą. Z tego też powodu imię Orzeszkowej jest nam drogie. Świeci ono na szczytach naszej literatury blaskiem szczerego złota, niby skarb Nibelungów.
Nawet Niemcy, tak dumni z bogactwa swojego piśmiennictwa, w miarę jak wczytują się w tłómaczone na ich język powieści Orzeszkowej, z uszanowaniem poczynają się wyrażać o talencie naszej autorki. Tylko wymawianie jej imienia jest dla nich ciężką sprawą. Po pierwszej zaraz samogłosce, utykają i ruszyć się z miejsca nie mogą. Więc też bywa, iż niektórzy z nich zapytują mię: jak się powinno wymawiać? Uczę ich chętnie. Niekiedy, choć z trudnością, nauka się udaje. Reszta zaś, wzorem Prusaków, przekręcających na swój sposób odwieczne nazwy słowiańskie, imię Orzeszkowej tak dalece germanizuje, iż z czasem poznać go nie będziemy mogli.
Kto chce poznać najpiękniejsze i najrzewniejsze tony poezji ludu naszego, niechaj zajrzy do tych jej utworów, które mówią o sierotach. Z miłem zdziwieniem przekona się, że prostacza muza wiejska wznosi się tu na takie szczyty uczucia i formy, których nie każdy znakomity nawet poeta dosięga. Obok wyrazu uczuć prawdziwie wszechludzkiego miłosierdzia, wycieniowanych do niezwykłej delikatności i tkliwości, uderza w pieśniach tych wyjątkowo piękne obrazowanie i wysoce artystyczne wplatanie wątków mitycznych, dośpiewujących w niebie, przed tronem boskim, te pragnienia i te pożądania, którym twarda konieczność świata odmawia spełnienia.
Zresztą nie należy temu się dziwić. Współczucie dla wdów i sierot należy do najwcześniej rozbudzonych uczuć w dziejach etyki. Przez lat tysiące uczucia te miały czas przesiąknąć do wszystkich warstw społecznych i stać się aksjomatem powszechnym, niezbitym i nigdy nie zbijanym, prawdziwie podstawowym.
W krótkim zarysie obecnym pragnę podnieść niektóre tylko pasemka bujnej przędzy, osnutej przez lud na temacie sieroctwa. Starać się będę jaknajmniej sam mówić: piosnki niech przemawiają.
Spytajmy je nasamprzód, jaka dola czeka dziecię bez rodziców? Kto się niem zaopiekuje?
Sieroty, sieroty, dużo was na świecie!
Dziwują się ludzie, gdzie się podziejecie.
— Wy się nie dziwujcie, gdzie się podziejemy:
Idzie woda rzeką, to nią popłyniemy.
Wy się nie dziwujcie, gdzie się obróciemy:
Wieje wietrzyk światem, z nim powędrujemy.
— Sieroty, sieroty, na was to świat stoi;
Kto wam krzywdę zrobi, Boga się nie boi.
Bo też sierota zostaje pod szczególną opieką Boga, Pana Jezusa, Najświętszej Panny i dobrych ludzi.
— A któż mnie teraz w sieroctwie ogarnie?
Ogarnie mnie Pan Bóg i wszystka rodzina.
— Kaj ja się podzieję, jak osierocieję?
Najświętsza Panienko, mam w Tobie nadzieję.
Najświętsza Panienko, Tyści matka moja,
Pocieszże mię, pociesz, jeśli wola Twoja!
Szeroka jest ręka u Chrystusa Pana;
Pobierą nas ludzie, choć nie mamy wiana.
Niebo tak pamięta o sierotach, że w dzień ich, sobotę, zwany „dniem sierockim“, deszcz prawie nigdy nie pada, a słońce, choć krótko, ale zawsze zaświeci, bo w dniu tym „sieroty koszulki swoje suszą“.
Najboleśniej, najdotkliwiej jest osieroconej dziewczynie, gdy za mąż wychodzi, a nie ma ani ojca, ani matki, którzyby ją wedle zwyczaju pobłogosławili. Nazywa się to „sierockie wesele“. Starszy drużba w oracji swej tak wtedy o niej mówi: „Obejrzawszy się wokoło siebie, nie ujrzała tu rodziców będących, lecz w grobie odpoczywających“. Piosnka ją pociesza, mówiąc:
Sierota się żeni, a sierotę bierze:
Ludzie rozmawiają, Pan Jezus się śmieje.
Lecz zarazem nakazuje, aby wspomniała o zmarłych rodzicach w tej najważniejszej życia chwili, szczególnie, aby westchnęła do matki kochanej:
Matusiu, matusiu, kajżeś się podziała?
Jenoś się na wieki murawką odziała!
Wątek ten, w wyobraźni ludu, przybiera kształty plastyczne. Dziewczyna nietylko rzewnem wspomnieniem do „ojców“ bieży: podąża ona, według słów pieśni, na murawę grobową, łkaniem budzi śpiących pod nią, wzywa na swe wesele i słyszy głos boleśnej odmowy. Pieśni o tem należą do najpiękniejszych, powiem nawet, najpiękniejszemi są ze wszystkich ludowych.
Poszła sieroteczka, po świecie tułając,
Po świecie tułając, swej matki szukając.
— Wstańcie, matusiu, z grobu,
Pobłogosławcie córusi do ślubu!
Piele dziewczyna, swój wianek piele,
Do domu się nie śpieszy;
Niema tatula, ani matuli,
Z kimże się tu ucieszy?
Przyleciał do niej zza morza ptaszeczek
I przyniósłci jej lelijowy kwiateczek.
— Powiedzże mnie, ty, lelijowy kwiecie,
Ech, czyli żyją, czyli nie żyją
Moja matula na świecie?
— Ech już nie żyją, uboga sieroteczko,
Poszli ze świata, jak na niebie słoneczko.
— Pan Bóg wysoko, matka daleko,
Rodzina nie ku temu;
Ej rozpaśćby się, ej rozpącby się
Od żalu sercu memu!
— Marysiu moja, obróć się dokoła,
Czyli tutaj jest rodzina twoja?
— A jestci ona, co jej tu potrzeba;
Matuli niema, bo poszła do nieba.
Przyjdź, matulu, z nieba, bo cię tu potrzeba!
Wesele nam wyprawisz i nas pobłogosławisz.
Matulu moja, siądź w rogu stoła,
Niech cię przeprosi córusia twoja.
— Ni zezuleńki, ni tatuleńka,
A dzisiaj, dzisiaj mi go potrzeba!
— A widzisz, ty sieroteczko, ty malutkie dzieciąteczko,
Haniok ten jaworek,
A za tym jaworkiem stoi tam kościołek;
Ułamże se gałązeczkę na tym jaworeczku
I grzebaj piaseczek po matczynym grobie.
— A któż to tam dudni po tym moim grobie?
— A ja też, matusiu, puśćcież mię do siebie!
Matka nie może ani wstać z grobu, ani przyjąć dziecka do siebie, bo „czemżeby tu żyło, coby jadło i piło?“ A jednak bieży wnet przed tron boży i błaga:
— A widzisz, ty Boże, jak dzieciątko płacze,
Bo nie jego tatulo wesele mu sprawia.
A spuśćże mnie, Boże,
Z drobnym deszczem do ziemi,
Z cichym wiatrem do sieni,
Niechże ja zobaczę swego dziecka wesele.
W innych pieśniach naszych dziewczę bieży na grób matki, nie żeby wezwać ją na wesele, lecz żeby się poskarżyć na swą dolę i na złą macochę; najczęściej Pan Jezus spotyka dziecinę, napastowaną przez psa złego, „ogania sieroteczkę kawałeczkiem chleba“, wskazuje jej drzewa cmentarne, każe z nich dwie gałązki ułamać, zbudzić niemi snem wiecznym uśpioną matkę i jej się poskarżyć.
— Ja to, ja, matulu! weźcież mnie do siebie,
Bo mi na tym świecie wiecznie źle bez ciebie.
Fantazja ludowa nie zatrzymuje się na tym obrazie. Oburzona matka wstaje z grobu i idzie do dawnego domu swego; gdy weszła, światło koło niej zajaśniało; dzieci ją poznały, witają, skarżą się, jeść proszą; ona najmłodszego, głodnego i zziębłego synka własną piersią ogrzewa i karmi; ale musi wracać do grobu; więc nakazuje dziatwie, żeby matki drugiej słuchały, zgorszenia nie dawały i ucieka na cmentarz. Macocha słyszy gwar i psów szczekanie, zrywa się w trwodze, budzi męża, powiadając, że widzi jeszcze ten palec, którym jej groziła „nieboszczka jego miła“; że była tu w jasności i dzieci pieściła; że po jej oddaleniu się przybyła Boża Rodzicielka, zbliżyła się ku łożu i palcem groziła, mówiąc, żem „nad zwierzę okrutniejsza“. Pod wpływem podwójnego widzenia tego mięknie twarde serce macochy. Oddaje się ona cała „Królowej niebieskiej“; przyrzeka, że dzieci mieć w niej będą odtąd matkę, a w domu zgoda zawsze panować będzie.
Pieśni innych ludów słowiańskich nie ustępują w piękności i rzewności naszym, gdy chodzi o sierotę. Podobne do naszych tego rodzaju znajdują się w obfitości w literaturze ludowej czeskiej, ruskiej itd. I tam głębokie współczucie dla doli sierocej wywołało tony zpod serca i śliczne obrazowanie. Śmiało więc wyrzec można o gminie polskim i słowiańskim słowami Ozeasza proroka: „W tobie sierotka znajduje miłosierdzie“.
Jak rozumieć to określenie, ile w niem mieści się prawdy? Oto co od pierwszego usłyszenia zaprzątało nasz umysł. Historja przedstawia się nam nasamprzód jako epopeja wszechludzka, której bohaterami społeczeństwa całe: ucząc się jej, wybieramy sobie między bohaterami tych, dla których mamy więcej podziwu, sympatji, porównywamy między sobą; zajmuje to wyobraźnię nierównie przyjemniej niż algiebra, bo historja ma swą stronę dramatyczną, i któryż młodzieniec, cokolwiek poważniejszy i podkształcony, nie porzuci najpopularniejszego nawet romansu dla monografji Bartoszewicza lub Szajnochy? Dowiaduje się wiele przytem rzeczy, ale koniec końców gdzie jest właściwie to „magisterium“ historji w stosunku do życia, ta jej życiowa utylitarność w zdaniu powyższem zawarta? Przykłady? Ależ to przesąd z czasów Odrodzenia. I naprawdę, czyżby obumarła przeszłość mogła stanowić jakikolwiek wzór dla teraźniejszości żyjącej, i to żyjącej w wielu warunkach tak odmiennych, że jeden starczyłby na sparaliżowanie wszystkich korzyści wzoru? Przy ciągłym ruchu i postępie żywiołów historycznych każda społeczność rozważać musi warunki własne i z niemi się tylko liczyć, czyniąc to, co sumiennie i logicznie uznaje za dobre i konieczne dziś, nie pytając o wczoraj ani nawet o jutro, bo jutro powstaną inni o swojem znowu dziś myśleć obowiązani: tak przynajmniej bywało ciągle w ciągłej ewolucji społeczeństw, które sobie wytworzyły byt silny. Chociaż więc historja z osłonek artystycznych wydrze się i poświęci je dla żywiołu krytycznego, prostując fakta, wyobrażenia uzupełniając nowemi odkryciami i wiadomościami, jeszcze ona nie tłómaczy swego pożytku praktycznego w zastosowaniu do życia, tak jak wytłómaczyć się mogą umiejętności przyrodnicze i matematyczne. Więc chyba nie byłaby historja umiejętnością w znaczeniu ścisłem?
Pytanie to było dosyć często rozbierane w ostatnich czasach, pomimo świetnych dzieł historycznych (Macaulay, Gervinus, Thierry), radykalizm zwłaszcza naukowy, z pogardą traktujący przeszłość, wzdragał się z dopuszczeniem jej do grona. Historja zatem stanęła na tym punkcie, że albo musiała zejść z planu naukowego i zawisnąć między umiejętnością a literaturą, albo metodami swemi charakter naukowy usprawiedliwić.
To ostatnie nie było dla niej trudnem. Jeżelić do warunków życia ludzkości należy wiedza i poznanie, to w pierwszym rzędzie stać musi poznanie samego człowieka: od tego też są nauki o metodach tak ścisłych, jak antropologja i etnologja, dla których tedy historja jest dalszym ciągiem, używotnieniem, rozwinięciem najwyższem. Antropologja, to historja naturalna człowieka; etnologja zaś ma za przedmiot fakta przypadkowe, wynikłe z okoliczności układających ludzi w grupy oddzielne, zgodnie z popędami towarzyskiemi, a zostające w związku z antropologją o tyle, że stanowią część wspólnej treści ludzkiej lub przybierają kształty specjalne i znamienne w każdej z pierwotnych gałęzi rodu ludzkiego. Jakiekolwiek przyczyny wytworzyć mogły te różnice, tak wydatne, typowe, dzielące grupę od grupy (n. p. Europejczyka od plemion chińskich lub afrykańskich) zmuszeni jesteśmy przypuścić, że przyczyny te musiały przez długie czasy wywierać i prawie wyczerpać działalność swą w epoce, do której historja środkami swemi sięgnąć nie jest zdolną. Jeżeli jednak chodzi o znamiona odznaczające Greka, Żyda, Germanina, Słowianina i tyle innych plemion, których warunki rodowe tak wielki miały wpływ na wytworzenie wypadków dziejowych, toć oczywista, że tylko do specjalnego działu, a mianowicie do historji, należy wyświetlenie w całości lub w części, jakim sposobem plemiona te powstały, doskonaliły się, wątlały albo i zgasły.
Tu rola naturalisty jest już podrzędną, chociaż niemniej jego poszukiwania i określenia służą historykowi za oparcie w jego badaniach. Pod tym względem następuje wzajemność: Uważmy bowiem, że plemię od plemienia różni się nie samemi tylko cechami fizycznemi, podpadającemi pod zmysły: nierównie tu ważniejszą rolę odgrywają cechy moralne, popędy, skłonności i podatności umysłowe, prawdopodobnie związane z odpowiedniemi modyfikacjami organizmu, które może kiedyś anatomja wykryje, choć i wtedy zależność jednych od drugich pozostanie dla nas tajemnicą.
Owoż historja wyświadcza tu niesłychaną przysługę etnologji, a pośrednio i antropologji, skoro zwłaszcza przy pomięszaniu się plemion w biegu dziejowym, zdarzają się odcienia takie, których istnienie, a przynajmniej ważność, wymyka się zpod sposobów poszukiwania właściwych etnologowi i naturaliście, gdy tymczasem historja, poprzez długi szereg wieków uwydatniając pewne właściwości ducha i temperamentu moralnego ludów powołanych do życia dziejowego, przychodzi z pomocą etnologowi i naturaliście, stawiając przed nimi jakoby zwierciadło delikatniejsze i czulsze, zdolne odbijać u typów i ustrojów różnice, któreby inaczej były trudne, a nawet zgoła do uchwycenia niepodobne.
Naukowe zatem stanowisko historji zdaje się być już przez to samo uzasadnionem: jest to trzecia potęga służąca do poznawania człowieka, tem przyjemniejsza dla umysłu, że brnąc po piaskach i wertepach poszukiwań, rozrzuca po drodze kwiaty. Ludzie też wielce ciekawi byli tych kwiatów historycznych daleko wcześniej, niż pomyśleli o etnologji i antropologji. Na tę drogę weszła ona dopiero dzięki postępom nauki, dzięki temu zwłaszcza, że niektórzy utalentowani pisarze, nietyle pobudzeni odkryciami w dziedzinie etnologji, ile własnem natchnieniem gienjuszu historycznego, zdołali uwydatnić przewazny wpływ rasowości nawet w najbliższych nam epokach.
Historja rozpoczyna dzieło swe tam, gdzie ją porzucają nauki przyrodnicze (antropo- i etnologja) ale granica tego rozdziału trudną jest do oznaczenia. Jeżeli bowiem za punkt wyjścia dla historji obierzemy zaczątki cywilizacji, to co pod tem określeniem rozumieć będziemy? Już nawet w tych samych zaczątkach, w których choćby zarodkowo przejawi się pojęcie prawa, zmuszające czynić ustępstwa z popędu samolubnego, historyk musi się spotkać z etnologiem. Właściwie zatem z zadań historji wykluczonemi być by powinny te tylko grupy, które nie okazują żadnych zdolności do cywilizacji, do żadnego postępu od chwili, gdy się skrystalizowały w stan zaledwie sięgający poza naturę zwierzęcą; gdziekolwiek zaś powstają instytucje, początkiem swym i rozwojem dowodzące ruchliwości umysłu i postępu, gdzie wyrastają samodzielne pomniki i przejawia się zdolność łączenia towarzyskiego ze społeczeństwami innemi, słowem, gdzie obok natury, życie ulega pewnym kierunkom sztucznym, tam otwiera się szczuplejsze lub szersze dla historji pole. I tu wszakże znamię, jakie natura na swych dziełach wyciska, a nie pozwala ginąć mu w tworach sztuki ludzkiej, musi być wykazane we wszystkiem, co dotyczy dziejów człowieka, tembardziej, iż ono dąży do zacierania się w miarę jak do życia wchodzi pierwiastek sztuczny i jak ono oddala się od trybu pierwobytnego.
Ale nigdy znamię to nie zaciera się ze szczętem, i ponieważ nie cały ród ludzki jednoczesny pochód odbywa w kulturze, przeto nie tu, to owdzie odnaleść można wskazówki pierwotnego rdzenia. Stąd też od historyka wymaga się nietylko sprężyn poruszających cywilizację ale i poczucia natury oraz pewnej znajomości sposobu jej tłómaczenia; ta zaś wymagalność na miejsce pierwiastku metafizycznego od czasu Vico aż do Hegla panującego w filozofji historji, wprowadziła ostatniemi czasy pierwiastek naturalistyczny, ba, nawet wytworzyła szkołę historyczną naturalistyczną, która wprawdzie nie obeszła się bez nadużyć; ale nadużycia nadużyciami, a grunt gruntem. Nie udało się naturalistykom wszystkiego w rozwoju cywilizacji, takiej a takiej, wytłómaczyć otoczeniem, klimatem, warunkami tellurycznemi, ale niemniej pewnem jest, że dwukrotny pojaw wielkich wybuchów gienjuszu ludzkiego, w Helladzie i Italji, przypada na epokę ustalenia się w jeden typ wielu ras zmieszanych. Ażeby uniknąć nadużyć, a przejść pomiędzy metafizyką a naturalizmem, należy spoglądać na rozwój historyczny w jego całości; rozważać nietylko punkt wyjścia, ale okres ostateczny i wydarzenia spotykane na drodze; rozróżnić czego źródło odnosi się w czynach narodu do realnych potrzeb fizycznych, lub do jego namiętności, fantazji.
Nie jest to zgoła figurą krasomówczą, jeżeli filozofowie, czy to dawni, czy nowożytni, porównywają naród do organizmu pojedyńczego, który zjawia się, odbywa okres niemowlęctwa, mężnieje, kwitnie, choruje, leczy się, albo niedołężnieje i zamiera. Jeden zamiera w zaczątku, inny długo nie może się doczekać starości. Porównanie jeszcze i w drugim punkcie uzasadnione, że jak człowiek pojedyńczy, tak i społeczności, nietylko wyrabiają się według pierwiastków przyrodzonych, ale i czerpią z wyrobienia ogólnego. Jakoż, im dalej sięgamy wstecz, tem więcej w cywilizacji różnych narodów znajdujemy znamion odrębnych, prądów szczególnych, według tego lub owego pierwiastku przeważającego, oraz według szczególnej formy, jaką on przybiera.
Jakież to naprzykład różnice zaznacza Herodot między ustrojem egipskim a helleńskim? Cechą dopiero ery iście nowoczesnej jest epoka, w której ogólny prąd cywilizacyjny, siłą swego rozwoju zmierza do zatarcia odrębnych rysów każdego system atu narodowego lub szczegółowego, do tego stopnia, że narody uciekać się muszą do coraz większych wysiłków, ażeby pod naciskiem tego prądu nie utraciły żywotnych cech swej fizjonomji.
Nigdzie też wydatniej nie występuje naturalne prawo walki o byt. Pominąwszy fakta zdobyczy zbrojnych, przed kilku jeszcze wiekami nie było na świecie języka angielskiego; a ileż to on na drodze pokojowej, handlowej, emigracyjnej, języków pochłonął, ile chłonie dotychczas, rozsiadając się w pięciu częściach świata, niektóre pod wyłączne swe panowanie zagarniając. Ileż to prawodawstw narodowych wyrugował, jak shołdował sobie, mniej lub więcej przysłonięty kodeks francuski; ile żywiołów towarzyskich, literackich tego narodu przeszło w tok literatur obcych, ze szkodą ich pierwiastków własnych, pogłębionych lub unieruchomionych. Co to ma znaczyć znane wyrażenie: les Français du Nord? Czyż mamy mnożyć przykłady; każdy aż nadto przekonany jest o dążnościach dzisiejszego wieku do ujednostajnienia cywilizacji.
Jednakże ten prąd ogólno-cywilizacyjny, wrogi organizmom słabym, jest synonimem tego, co nazywamy postępem, kosztownym, ale nieustającym i nieuniknionym. Plącze się gdzieniegdzie przekonanie, przez Vicona jako teoremat metafizyczny postawione, że nic nowego pod słońcem, że wszystko obraca się w kółko; co byłoby zaparciem postępu ogólno-cywilizacyjnego, z pozostawieniem cywilizacji szczegółowych, które chwilowo błyszczą i nikną. Jużciż niezaprzeczenie, że po zagaśnięciu pochodni wielko-cywilizacyjnej, jaką była grecka i rzymska, musi zapanować chwilowy mrok, ale czy na długo, i czy nie jest on zapowiedzią jeszcze większego blasku?
Powszechnie wieki średnie nazywano wiekami barbarzyństwa w porównaniu z epoką rzymską. Nic bardziej płytkiego i fałszywego. Nawet w najciemniejszym wieku X., jedno z drugiem wziąwszy, więcej było po Europie rozsianych ziarn cywilizacji niż za Augusta lub Antoniusza. W zamian za wykwintną literaturę i sztukę, przychodzi mnóstwo wynalazków pożytecznych, wcale albo mało znanych świetnej starożytności, jak: młyny, zegary, szyby, dzwony; powstają szkoły, nietylko po wielkich miastach, jako zabawka magnacka, ale wszędzie przy kościołach i klasztorach; mnożą się rękopisy czytelniejsze i wogóle kształtniejsze od starożytnych; baronowie nie umiejący czytać trzymają kanclerzy i pisarzy, którzy wygotowują ich niezliczone przywileje i rozporządzenia; wykwita nowa poezja, studja i klasyfikacje roztwarzają zaczątki umiejętności przy pewnej metodzie, stanowiącej przedbłysk ducha nowoczesnego. Wkracza zwłaszcza zgoła nieznane światu starożytnemu uczucie: miłosierdzie, i iści się w postaci rycerzy błędnych, przytułków, szpitali; niemoc i słabość zyskują obowiązkową opiekę, i t p.
Jeżeli zatem w biegu czasów powtarzają się nawet zjawiska historyczne, to powtarzają się z odmianami świadczącemi, że oprócz przyczyn powtarzania opartych na tożsamości natury ludzkiej, istnieje przyczyna nieustającego postępu: mogą więc cywilizacje pojedyńcze wznosić się, słabnąć i upadać (i historja wytłómaczy nam: dlaczego?), niemniej doskonalą się nieustannie narzędzia cywilizacji ogólnej, a jakiekolwiek pewna społeczność na drodze porzuci, znajdzie się zaraz inna, która je podniesie i przystosuje, tak, iż społeczności te, według słów starego poety: quasi cursores vitae lampada tradunt. Tego prawa ludzkości, w którem względny postęp cywilizacji szczegółowych, przypuszczający upadek, kojarzy się z bezwględnym postępem cywilizacji ogólnej, nie wykryje etnologja: ono jest udziałem historji.
Z tego prawa nieustannego postępu cywilizacji, wykrytego przez historję, jaki się wyprowadza wniosek, co do jej stosunku z ludzkością? Widzieliśmy, że historja nie ma co robić tam, gdzie ludzkość nie przekroczyła granic życia zwierzęcego. Przypuścić też możemy, że przy ciągłym postępie ludzkość urządzi się tak, iż sam postęp stanie się niemożliwym; jest to zapewne punkt spotkania się dwóch linji równoległych, możliwy teoretycznie w matematyce, w dziejach ludzkich idealny. W miarę tylko zbliżania się do takiego ideału, rola historji redukowałaby się do gazety urzędowej, mieszczącej rozporządzenia, wykazy statystyczne, zmiany ministrów i t. p.; czyli historja przestałaby być historją w znaczeniu właściwem, a jednak życie szłoby dalej, tylko już bez historji, tak jak szło bez historji u pierwiastków ludzkości, lubo przecież i w jednym i w drugim razie jakieś fakta byłyby do zanotowania. Jeżeliby zatem można porównać budowę społeczeńską do budowy gmachu, to miejsce historji właściwej byłoby tam, gdzie się zwozi cegły, wznosi rusztowania, gdzie ludzie przy robocie męczą się i giną a gmach idzie coraz wyżej. Stanął, i historja zamknięta, pozostaje go tylko konserwować, co jest rzeczą administracji i dyplomacji.
Tak, pomiędzy temi dwoma stanami, etnologicznym i idealnym, mieszczą się istnie historyczne okresy społeczeństw ludzkich, okresy, w których instytucje religijne i polityczne odegrywają rolę głów ną, czasy wojen i zdobyczy, powstawanie i upadek państw, wzrost i upadek dynastji, kasty, rządy arystokratyczne albo ludowe. To właśnie aż do naszych czasów najbardziej zwracało uwagę dziejopisów, czy historją traktowali jako artyści, czy jako filozofowie, albowiem obraz tych wielkich scen przejmuje nierównie więcej, niż etnologiczny porządek historji, i niż często ukryty ruch prądu ogólno-cywilizacyjnego, który czekał aż do naszych czasów, nim zaczął oczom wszystkich pokazywać swą moc nieprzepartą.
To wszakże godnem jest zaznaczenia, że dzisiaj im więcej zbliżamy się do tego porządku rzeczy, w którym historja społeczeństw ludzkich mogłaby się ograniczyć obrazem postępowego rozwoju cywilizacji i instytucji społecznych, tem więcej opinja publiczna zdaje się przywiązywać wagi do cech etnologicznych, do różnic rasy, języka, narodowości. Po chętnem poddawaniu się pod strychulec niwelacyjny, wprowadzony przez postęp ogólny, nastąpiła jakaś reakcja, dosyć nawet gwałtowna, jakaś zazdrość o cechy plemiennego indywidualizmu. Nie mówię już o społeczeństwach politycznie silnych; ale te nawet, których odrębność plemienna do niedawna żadnemu dyplomacie na myśl nie przychodziła, odgryzają się i krzyczą: Prowansale, Flamandy, drobne grupy słowiańskie, niedogryzione przez cywilizację germańską, madjarską i włoską, Litwini, Rusini, Baskowie nawet, wołają: jesteśmy! W oczach wielu też osób ten zwrot etnologiczny w historji jest bardzo poważny, a co w agitacjach tegoczesnych uważa się za rzecz najrealniejszą, to potrzeba restytucji w wielkiej rodzinie ludzkiej porządku opartego na pobratymstwie krwi lub tradycjach, głos krwi naśladujących, porządku nadwerężonego przez kaprys polityki, wypadki wojenne lub ścieśnienia religijne. Nie przesadzając znaczenia tej myśli, ani nie przypisując jej wartości bezwarunkowej, która nie należy do prawd porządku praktycznego, przyznać jednak trzeba, że odtąd ona jest prawdziwą, a czasem jeszcze prawdziwszą stać się może. Wprawdzie, jak to nadmieniliśmy przedtem, nie jest rzeczą cywilizacji postępowej wzmacniać cechy etnologiczne i odciski ich żłobić; ona, przeciwnie, zaciera je i wyruguje ostatecznie te, które bezwarunkowo nie są niewzruszonemi; ale ponieważ postęp cywilizacji prędzej jeszcze zużywa różnice biorące początek z instytucji politycznych i przypadków historycznych, musi przeto nastąpić epoka, gdy wartość cech etnologicznych wzrośnie w gruncie, lubo mówiąc bezwarunkowo, zwątleje, tak, jak mamy świeży tego przykład na Irlandczykach, którzy, zatraciwszy (w największej części) jednę z wielkich cech etnologicznych: język, wszelkiemi siłami odzyskać chcą byt indywidualny na podstawie etnologicznej. I zdaje się, że teraz właśnie Europa wkracza w okres tej walki odwiecznej, do rozwinięcia się której w odpowiednich rozmiarach przeszkadza sprawa innego rzędu, również świeżo powstała, a raczej wznowiona, sprawa rozterki pomiędzy pracą i kapitałem, znana pod nazwą socjalizmu.
„Mistrzynią“ życia nazwał filozof starożytny historją zapewne w znaczeniu stosunku skutków do przyczyn, co jako umiejętne katalogowanie faktów przydatnych do indukcji przy wydaniu sądu o wzroście lub upadku społeczeństw byłoby wcale nie do odrzucenia. Dość rozebrać kwestję zupełnego zniknięcia Rzymian, a przetrwania Greków, ażeby wyciągnąć z historji naukę bardzo przydatną. W tem samem też źródle znaleść możemy wytłómaczenie dlaczego Grecy, przetrwawszy, nie mogli jednak przetrwać w tej postaci, w jakiej ich pozostawiają wieki starożytne. Tutaj to właśnie daje się spostrzegać jak na dłoni owa nieprzełamana działalność prądu ogólno-cywilizacyjnego, który, niepytany, nieproszony, wkracza w dziedzinę cywilizacyj szczegółowych i łamie ich instytucje jako zużyte, które ustąpić muszą przed jego potęgą. Czy i sama społeczność ma zarazem ustąpić? Nie, a przynajmniej niekoniecznie: zależy to od siły i chwili; w każdym razie modyfikować się musi.
Takim faktem najwyższego znaczenia był dla Grecji Chrystjanizm, który pozbawił ją najwyższej charakterystyki: mitów. A przecież fakt ten, który wyszedł, nie z łona Greków, nie z ich cywilizacji, a życie ich wewnętrzne głęboko wstrząsnął, nietylko ich nie pozbawił rdzenia istotnego, ale nawet uległ pewnym do istoty ich zastosowanym modyfikacjom, wzajemnie istotę ich modyfikując: Grecy bizantyjscy, to już nie helleńscy; Grecy p. Trykupisa czy Delianisa, to już nawet nie bizantyjscy, ale zawsze Grecy. Gdyby przyszło na tem plemieniu studjować trwałość społeczną, to pomimo klęsk politycznych, tępienia ludności miejscowej i napływu obcej, widzielibyśmy naprzód, przez znakomitą przeszłość poprzedzoną, jedność uczucia narodowego we wszystkich klasach społecznych, wierność dla tradycji religijnych i gorliwe pielęgnowanie mowy ojczystej; następnie tę szczęśliwą okoliczność, że plemię pozostało u tych samych ognisk, które pierwotnie zaludniło i wypełniło szeregiem dzieł, pomników cywilizacji własnej.
Dlatego też dyplomacja dzisiejsza niejednokrotnie korzysta z nauki danej przez historją i stosuje ją do swoich celów.
Jest coś trwalszego w społecznościach, niż system polityczny: to narodowość, która, utraciwszy nawet w nim swe zabezpieczenie i pozostawiona sama w sobie, jeszcze zdolną jest się utrzymywać. Nie należy jednak przesadzać tych warunków trwałości, z których składa się narodowość, bo nic absolutnie trwałego pod słońcem, a jeżeli społeczność porównać można do organizmu żyjącego, to ten wyczerpuje się przez życie samo. Historja uczy tylko jak trwałość tę rozciągać i oddalać chwilę zagłady, którą zawsze poprzedza rozstrój systematu politycznego. Ten zaś jest jak budynek, który, lubo z dobrych materjałów wzniesiony i podtrzymywany, ulegając jednak powolnemu działaniu czynników atmosferycznych, butwieje, w jednych klimatach później, w drugich wcześniej; albo też trzęsienie ziemi zmiata go odrazu. Odkrycie nowych czynników kultury, nowe środki przemysłowe i transportowe, nowe zbiorowiska mineralne, albo naodwrót, wyczerpanie dawnych źródeł bogactwa, wpływa na przenoszenie się środkowisk ludności, na powstawanie pewnych państw, poniżenie innych, na zmianę systematu ich sił.
Tych przyczyn pomyślności lub osłabienia narodów, przyczyn oddziaływających na politykę, lubo, właściwie mówiąc, od polityki niezależnych, nie należy mieszać z temi, które tkwią właśnie w starciu sił politycznych i nieraz rozstrzygają o losie społeczeństw, czego nie przewidzi żadna teorja socjalna, żadna historjozofja. Przewidywać jednak można wiele na zasadzie wskazówek historycznych; a jeżeli często nadużywano filozofji historji, tak jak i wszelkiej innej, jeszcze to nie racja twierdzić, że pod lub nad historją właściwą niema filozofji historji; bo czemużby nie miała ona jej mieć, jeżeli każda umiejętność posiada swoję. Umiejętność regestruje i uogólnia fakta, filozofja wyciąga z nich prawa.
Na drodze faktów historycznych ujawnia się ta okoliczność, że kiedy narzędzia cywilizacji ogólnej udoskonalają się wciąż, to właściwością rzeczy znamionujących każdą cywilizację szczegółową jest wzrost i zanik w przebiegu wieków, zupełnie na podobieństwo organizmów żyjących, jakim natura wyznacza koniec nieunikniony. Ponieważ obserwacja fakt ten wielokrotnie poświadcza, musimy go zatem uznać za prawo historyczne, tak, jak za prawo przyrodzone uznajemy, po obserwacji, fakt układania się płynów do poziomu.
Życie więc historyczne, według tego prawa, jest tylko ciągłym przepływem i przeobrażaniem się społeczeństw ludzkich, a niepoślednią zasługę historyka stanowi wykazanie przyczyn i pochodu tych przeobrażeń dziejowych, powolnych lub nagłych. Smutna jest zapewne dla żyjących myśl, że kiedyś zmartwieć muszą te wszystkie formy społeczne, w jakich się dziś przedstawia to życie jego bieżące, które ukochał i w którem mu tak dobrze. To wszakże jest w tej myśli pocieszającem, że jeżeli społeczność zdoła utrzymywać swój rozwój na stopie normalnej i nie pozwoli się zaskoczyć katastrofie przypadkowej, to współcześni nie uczują boleśnie skutków przeobrażania się pod wpływami czasu i prądów ogólno-cywilizacyjnych; owszem asymilacja odbywać się może bez wstrząśnień, prawidłowo i według praw natury, tak, że na miejsce dawnego pierwiastku, z którego życie uchodzi, wstąpi nowy prawie niepostrzeżenie. Ale biada nieopatrznym, którzy bez powodu, w pełni żywotnych sił ustroju, przez lekceważenie podstaw bytu, siłom obcym prądowi ogólno-cywilizacyjnemu dopuszczą odbywać na sobie wiwisekcje.
W społeczeństwie średniowiecznem brakłoby postaci bardzo znamiennych i licznych, gdybyśmy je sobie wyobrażali bez żonglerów. Nazwa ich jest zromańszczonym wyrazem łacińskim joculator, które oznacza żartownisia; trzeba jednakże grzeczną tę nazwę na grubsze imię błazna zamienić, dodać do tego znaczenie aktora, tancmistrza, śpiewaka, linoskoka, skomoracha, czyli niedźwiedziowoda, magika albo prestigitatora, powieściarza, nowiniarza i nie wiem jakie jeszcze, aby objąć wielostronność ich sztuki. Zajmowali się wszystkiem, czem ubawić, rozweselić mogli publiczność wiejską, miejską, zamkową. Byli oni niejako teatrzykami, wędrującemi i chodzącemi gazetami zarazem. Włócząc się bezustannie, od wsi do wsi, od miasta do miasta, od zamku do zamku, zaglądając do wszystkich kątów, wszystkiego ciekawi, wstępując do wszystkich karczem i gospód, zbierali wszędzie nowinki i plotki, publiczne i prywatne, i pierwsi roznosili je na różne strony. Domyślimy się, jak pożądanem było ich przybycie osamotnionemu na zamku baronowi, jak chętnie słuchano ich opowieści i nowin. U nas także obcymi nie byli, a nazywano ich rybałtami, albo knejlarzami, albo też igrzecami, którego to starego a ładnego wyrazu i my w dalszym ciągu w znaczeniu żonglera używać będziemy.
Mimo tak wielostronnego artyzmu, sława, jakiej swojego czasu używali, była niepochlebna, nawet zła, nawet bardzo zła. Posądzono ich o wszystkie niemal grzechy główne: obżarstwo, pijaństwo, kłamstwo, kosterstwo, łakomstwo i inne jeszcze, świadczą zaś o tem, pomiędzy innemi, niektóre starofrancuskie fabliaux, czyli powiastki, z których tutaj dwie opowiedzieć zamierzamy. Opowiemy z pamięci, tekstów nie mając pod ręką.
Zdarzyło się, że Pan Bóg znowu był ciekawy zobaczyć, co też ludzie porabiają, a wziąwszy na się postać ludzką, stanął na ziemi. Tu spotkał igrzeca, a słusznie myśląc, że w jego towarzystwie najlepiej przypatrzy się sprawom ludzkim, przyłączył się do niego jako igrzec towarzysz. Razem tak pątnując, doszli do miasta, gdzie równocześnie odbywano pogrzeb i wesele. Igrzec przyjął wezwanie na wesele, gdzie miał bawić gości, Pan Bóg przyłączył się do pogrzebu. Igrzecowi na weselu nie brakło jadła i napitku, a że go także obdarowano sowicie, więc zadowolony ze siebie wracał do gospody, śmiejąc się po cichu z nieudolności swego towarzysza, który na pogrzeby chodzi. Zastał go w domu, ale jakże się zdziwił, gdy mu tenże sto złotych byzantyńców jako swój zarobek pokazał. Jakim sposobem? — oto wskrzesiłem umarłego. Jak chętnie byłby chciał igrzec nauczyć się sztuki tak dobry dochód noszącej! Tymczasem dał mu zgłodniały towarzysz byzantyńca, prosząc go, aby zgotował jaki posiłek. Igrzec kupił koźlę, a że był biegły i w kucharskiej sztuce, więc sprawił i upiekł je dobrze; tylko, że nerki jako przysmak, zjadł pokryjomu. Gdy zasiedli do stołu, spostrzegł Pan Bóg ubytek i zapytał, gdzie się nerki podziały? Igrzec ze spokojnem zdziwieniem odrzekł: nerki? W tym kraju koźlęta nerek nie mają. Pomrukiwał w dodatku, udając obrażonego. Umilkł na to Pan Bóg, domyślając się dobrze, co się z nerkami stało.
W następnem mieście zdarzył się znów pogrzeb i wesele jednocześnie. Igrzec chciwy pieniędzy, wybrał dla siebie pogrzeb, prosząc, aby go towarzysz nauczył sztuki wskrzeszania. Dał mu Pan Bóg wskazówki, a sam poszedł na wesele. Igrzec pewny siebie, głośno oświadczył nad grobem opłakanej rodzinie, że wskrzesi zmarłego, jeżeli mu sto zapłacą byzantyńców. Chętnie przyrzekli, choć nie dowierzali, przeczuwając oszusta, tylko zbyt bezczelnego, gdy w tak smutnej chwili urągał niejako wyrokom bożym. Igrzec zabrał się do dzieła, używał zaklęć, słów niezrozumiałych, ruchów dziwacznych, wreszcie zawołał gromkim głosem na zmarłego, aby wstał: umarły ani się ruszył. Powtórzył wezwanie raz, drugi, trzeci: również bez skutku. Oburzenie zdjęło obecnych, o żałobie zapomnieli na chwilę, za bluźnierstwo doraźną zabrali się wymierzyć karę. Turbowany, zimnym zlany potem, igrzec już ostatnią widział przed sobą godzinę, gdy wtem zjawił się Pan Bóg i rzekł mu do ucha: powiedz, kto zjadł nerki, a ocalę cię i wskrzeszę zmarłego za ciebie. O, zatwardziałe sumienie żonglera! Nawet w tej groźnej chwili przysięgał na swoję duszę kuglarską, że nerek nie zjadł. Zasmucił się Pan Bóg, ale mimo to umarłego wskrzesił i sto byzantyńców otrzymał. Gdy do gospody wrócili, Pan Bóg rzekł, że postanowił rozstać się z towarzyszem. Zarobione pieniądze podzielił na części, ale nie na dwie tylko na trzy, co żonglera bardzo ździwiło. Rzekł mu tedy Pan Bóg: jedna dla mnie, druga dla ciebie, trzecia dla tego, kto zjadł nerki. Na widok sporej kupki czerwieńców zaślniły oczy igrzeca i od razu obudziło się w nim sumienie. Z pewną skruchą tedy i z pewnem zawstydzeniem rzekł: Stary jestem, kłamać mi już nie przystoi, więc wyznam prawdę: oto ja zjadłem nerki. Taką treść ma „fabliau du jongleur qui a mangé les rognons“.
Inny fabliau opowiada, jak się igrzec w piekle zachował. Nie wiemy, czy to był ten sam, który zjadł nerki, a który chyba się od piekła nie wywinął, nie wiemy też, jak się nazywał, czy Bries-verre, czy Porte-botte, czy Franche-côte, czy też Bries-tête, czy może Quatre-oeufs, tyle pewne, że to był żongler i że go któryś z djabłów przywlókł do piekła. Przedstawiony Lucyperowi jako igrzec, a chcąc się w łaski jego dostać, ofiarował się śpiewać, grać na skrzypcach, tańczyć, chodzić na rękach, kozły wywracać, co wszystko jednak Lucyper odrzucił, nie chcąc dopuścić, aby się w piekle bawiono. Skazał go wreszcie na to, aby palił ustawicznie pod największym kotłem, w którym się potępieńcy smarzyli. Z tej to służby igrzec tak się wywiązywał gorliwie i dokładnie, że zyskał sobie uznanie i pochwałę naczelnego czarta. Gdy tedy wszyscy djabli mieli wykonać generalną wyprawę na ziemię, jak to od czasu do czasu było u nich zwyczajem i dziś jest podobno jeszcze, powierzył Lucyper straż całego piekła żonglerowi. Spostrzegł to święty Piotr z wysokości niebios, a znając dobrze duszę żonglerską, postanowił korzystać ze sposobności. Udał się tedy do piekła, wdał w rozmowę z żonglerem, pytając, czyby dla rozrywki nie zechciał zagrać w kości. Na wspomnienie tej gry ulubionej, obudziła się w igrzecu cała dawna namiętność kosterska i gotów na wszystko, jedno tylko miał zakłopotanie, a mianowicie: brak pieniędzy. Nie szkodzi, rzekł święty Piotr, ja wstawię na każde rzucenie byzantyńca, a ty duszę jednę z kotła. Zgoda, rzekł igrzec bez namysłu. Grają tedy, a grają zawzięcie. Żongler nie wygrał jeszcze ani jednego czerwieńca, gdy już i połowy dusz w kotle nie było. Grają dalej, bo święty Piotr uwziął się ani jednej duszy djabłom nie zostawić. Rzeczywiście wygrał i zabrał wszystkie, odchodząc. Zafrasowany igrzec po niewczasie, z trwogą oczekiwał powrotu djabłów, którzy też własnym oczom wierzyć nie chcieli, zobaczywszy kotły próżne. Złożyli radę jak ukarać żonglera, wymieniali najsroższe katusze, ale w końcu przemogło zdanie, że to istota bardzo niebezpieczna dla całości państwa piekielnego i że jaknajspieszniej pozbyć się jej należy, odtąd zaś żadnego żonglera do piekła nie przyjmować. Wyszturhali tego nieboraka za bramę piekielną, gdzie go święty Piotr błąkającego się ujrzał i z litości do nieba boczną furtką wpuścił.
Jeżeli tę powiastkę igrzec jaki w obronie swego stanu ułożył, to przedstawiając go w hyperbolicznej i niepoprawnej lekkomyślności, nie był bez dowcipu.
Nie trzeba koniecznie należeć do obozu socjalistów, ażeby przyznać, że zarobek robotnika, wogóle wziąwszy, starczy zaledwie na opędzenie w normalnych warunkach niezbędnych jego potrzeb. A cóż dopiero się dzieje w stanie anormalnym, jeżeli zachodzi wypadek, stawiający robotnika w niemożliwości pracowania! Choroba, kalectwo, starość, brak zajęcia, wreszcie śmierć zastają zwykle robotnika i jego rodzinę bez żadnych zasobów, bez żadnych oszczędności, któreby pozwoliły jako tako przetrwać ciężką chwilę.
Gdzież w takiem położeniu znaleść przytułek i pomoc? Do niedawna jeszcze dobroczynność publiczna była jedynem, nader niewystarczającem, a natomiast, wielce upokarzającem schronieniem dla człowieka pracy, w ostatnich dopiero czasach, uchylać dla niego zaczęto wrota instytucji ubezpieczeń. Ażeby jednak przez nie się przedostać, trzeba przez długi szereg lat opłacać składki asekurujące, a kto ma ten wydatek ponosić?
Sam robotnik, odpowiadają ekonomiści, którzy w samopomocy widzą jedyną dźwignię, zdolną podnieść moralny i materjalny byt klasy roboczej. Własna praca i własna oszczędność: oto źródła, z których robotnik wyłącznie czerpać powinien środki dobrobytu i pomyślności — źródła to niewyczerpane i nigdy nie wysychające!
Gdyby źródła te rzeczywiście były niewyczerpane, to nie istniałaby wcale kwestja robotnicza, zrodziły ją właśnie brak środków i łatwość ich wyczerpania. Obliczono, że gdyby robotnik sam opłacać musiał wszystkie składki na najskromniejsze chociażby ubezpieczenie siebie i rodziny od licznych wypadków zagrażających jego życiu i dobrobytowi, to cały zarobek na toby nie starczył; dla zapewnienia sobie jutra, musiałby dziś z głodu umrzeć.
Jasno więc jak na dłoni, wyprowadza stąd wniosek szkoła przeciwnego obozu, że ciężar ubezpieczenia robotnika spadać powinien na pracodawcę.
Nie bardzo to jednak tak jasne, jeżeli się rozważy, że pracodawca nie jest panem, ale sługą publiczności, że nie może nakładać na wyroby swoje cen dowolnych, ale zadawalniac się musi temi, które konkurencja wytwarza. Opłacanie przez pracodawcę wszystkich składek asekuracyjnych za robotnika pociągnęłoby za sobą powiększenie kosztów produkcji a w następstwie tego podrożenie wyrobów; drozsze zaś towary są dostępne dla mniejszego koła spożywców, zakłady fabryczne, nie mając spożywców, musiałyby zredukować produkcję, to znowu pociągnęłoby za sobą odprawianie robotników, lub zmiejszenie ich płacy, w ostatecznym zatem rezultacie zamierzone dobrodziejstwo stałoby się klęską dla klasy roboczej.
Skoro tak, konkludują znowu inni, to nie pozostaje nic innego jak odwołać się do pomocy państwa; rządy do kas swych sięgać powinny dla zabezpieczenia od nędzy najsilniejszej klasy narodu.
Czy jednak kasy rządowe są tak bardzo zasobne? Czy dużo znajduje się państw, które dla opędzenia swych potrzeb nie są zmuszone uciekać się do pożyczek?
Państwo każde o tyle jest bogate, o ile bogaci są jego obywatele; kasy państwowe o tyle są zapełnione, o ile zapełnić je są w stanie podatki od obywateli ściągane. Że struna podatkowa nie daje się naciągać do nieskończoności najlepszy dowód w tem, że rządy nie mając możności w drodze opodatkowania znaleść potrzebnych funduszów, tak często uciekać się muszą do pożyczek. Gdyby państwa w interesie klas roboczych nakładały na swe ludy uciążliwe podatki, któreby dotknęły nietylko dochód, ale i kapitał narodowy, to za zmniejszeniem się kapitału musiałoby pójść zmniejszenie się pracy i produkcji narodowej, co znowu padłoby całym ciężarem na klasę robotniczą, poszukującą pracy i z niej żyjącą.
Jakżeż więc tu rozwiązać trudny ten dylemat? Czy nie znajdując nigdzie odpowiednich funduszów, oddać robotnika na pastwę głodu i nędzy?
Bynajmniej, — trzeba tylko wziąć rozbrat z wszelką doktryną i nie przykrajać sukienki dla społeczeństwa wedle teorji jakiejś z góry powziętej: nie należy ani przeceniać, ani lekceważyć żadnego z czynników, składającyoh skomplikowany organizm społeczny. I robotnik i pracodawca i państwo, każde z nich posiada pewne siły i zasoby, pewną sferę działalności, praw i obowiązków; sprzągnijmy to wszystko razem, a wóz zpewnością z miejsca ruszy.
Przykład tego dają najnowsze instytucje ubezpieczeń robotników; jakkolwiek na gruncie niemieckim wyrosłe, ani śladu w nich pojęć abstrakcyjnych. Nie pociągnięto, ani nie odepchnięto w imię tej lub owej teorji jednego lub drugiego czynnika społecznego, nie zwolniono jednego od obowiązków, ani nie przeciążono drugiego: i robotnik i pracodawca i państwo do utrzymania instytucji ubezpieczeń robotników przyczyniać się powinny, stosunek zaś każdego z nich zależy z jednej strony od stopnia ciążącego na nim obowiązku, z drugiej od wysokości posiadanych przez niego funduszów. I tak, choroby, którym podlega robotnik tak samo, jak każdy inny człowiek, nie mają po większej części związku ze sposobem jego zatrudnienia, przeto w tej gałęzi ubezpieczona składka ciąży w większej części na samym robotniku, a w mniejszej tylko na pracodawcy.
Natomiast nieszczęśliwe wypadki przy pracy są po większej części wynikiem wadliwej konstrukcji maszyn, lub braku dozoru, składki więc na ubezpieczenie od tych wypadków płaci sam pracodawca. Nakoniec ubezpieczenie, inwalidów pracy i starców jest obowiązkiem i samego robotnika, który z niego korzysta i pracodawcy, u którego w usługach robotnik wiek i zdrowie sterał i wreszcie państwa, które nie powinny dopuścić, aby ludzie, którzy całe życie ciężko i uczciwie pracowali, na starość głód cierpieli, a ponieważ ten rodzaj ubezpieczenia wymaga nadto wielkich funduszów, przeto do ich utworzenia wszyscy przykładać się są zobowiązani.
W ten sposób uorganizowana instytucja ubezpieczeń robotników nie usunie wprawdzie w zupełności kwestji socjalnej, ale bez wątpienia wiele do jej złagodzenia się przyczyni.
Pod wpływem widoku topograficznej karty Grecji bezwiednie nasuwa się myśli zapytanie: co zespolić mogło pierwotnych mieszkańców helleńskiej ziemi, we wszystkich kierunkach rozdzielonej przez górskie pasma i sterczące szczyty, które, niby placówki straży granicznej, żelaznym okalające kordonem, rozłączają od wieków sąsiadujące bratnie plemiona?
To zamknięcie, odosobnienie oddzielnych prowincji, stanowiących od wieków jednę organiczną, niepodzielną całość, do tego stopnia szczelne jest i niewzruszone, że nawet potoki nie mogąc sobie na powierzchni ziemi ujścia znaleźć, jakby dla zmylenia górskiej straży, wyżłabiają podziemne odpływy.
W oddzielnej kotlinie uwięzione helleńskie plemiona, odrębnemi rządzone prawami, nietylko wytwarzają miejscowych bogów i bohaterów, ale nadto historją plemienną zamiast narodowej. Możnaby więc sądzić, że nieubłagana Ananke naprzód na karcie Grecji wypisała wieczne rozłączenie plemion wielkiej jednolitej narodowości.
Cóż więc później za złotych peryklesowych rządów zespoliło po całym obszarze półwyspu rozproszone maleńkie i słabe plemiona w jednę potężną panhelleńską całość, co skłoniło pod grozą srogiej kaźni w karne roty zeszerogowanych Doryjczyków do podania bratniej dłoni z obcej cywilizacji dumnym jońskim plemionom? Gdzież kryje się tajemne źródło potężnego prądu, który w oddzielnych górskich zakątkach długo tłumione iskierki rozdmuchał w świetny i święty płomień patrjotycznego zapału, mającego własność przelewania w słabych tytańskiej mocy termopilskich bohaterów?
Cóż więc ich zespoliło?
Od innych krajów przez morze odosobniona Grecja jest półwyspem, którego brzegi skaliste, ulegające zaciętej i odwiecznej z morskiemi falami walce, otworzyły dostępne, do każdej prowincji przenikające, głębokie zatoki i przystanie.
Co góry rozłączyły, to niezmierne brzegowe rozwinięcie znów łączy.
Stara to i często powtarzana prawda, że potrzeba jest twórczości matką. Niewolnik, któremu swobodę słowa odjęto, stwarza mowę migową, mieszkaniec Lakonji lub Beocji górską granicą od Tessalczyka oddzielony, na wolnem dla wszystkich morskiem przestworzu szuka z bratniemi plemionami połączenia. Na chwiejnej więc łodzi, wśród raf i morskich odmętów, opływając ojczyste kresy, helleński pieśniarz z brzegu na brzeg, od przystani do przystani przewozi echa bohaterskich legend i poetyczne opisy dalekich kraju zakątków. Dzięki piratyzmowi ciche szmery gminnych piosnek zlewają się w jedną wspaniałą falę cyklu homerycznej rapsodji, które za sprawą plastycznych opisów wzajemnie zaznajamiając oddzielne plemiona, silniej je zespalają niż najsubtelniej ukute administracyjne więzy. Z chwilą też, kiedy w ustach Hellenów zabrzmiała jednolita mowa, z powierzchni półwyspu topograficzne i polityczne znikają granice. Według bowiem pojęć Hellenów barbarzyńcą, cudzoziemcem, obcym był tylko ten, kto nie władał homeryczną mową, kto za pomocą ojczystych dźwięków nie był zdolny myślowo złączyć się z trzydziestoma plemionami, osiadłemi na przeciwległych krańcach rodzinnej ziemi.
Upatrywanie takiej potęgi w dźwiękach mowy, przypisywanie słowu władzy zespolenia tego, co sama przyroda rozłączyła, wydawać się może płodem wybujałej fantazji, czczą idealistyczną hipotezą; a jednak dziś jeszcze podobnie jak ongi łódka pirata, na łączność duchową rozdzielonych plemion niezaprzeczony wpływ mają żelazne koleje, które dzienniki i książki przewożąc, społeczno myślową jedność podtrzymują. Jedna karta książki, jeden opis nad błękitną wstęgą rzeki, szeroko rozciągnionej ziemi, myśl i uczucia czytelnika przenosi od gór do morza.
Topograficzne ukszałtowanie Grecji mieściło w sobie zarodek dwóch biegunów przeciwnych pierwiastków: patrjotyzm u i kosmopolityzmu. Snać pierwszy z nich ludowi swemu przeznaczyli olimpijscy orędownicy, kiedy górskie zapory niweczą siłę homerycznej pieśni. Społeczeństwo świadome potęgi tego łącznika ustanawia kult ojczystej mowy — a podczas olimpijskich rocznic składa w hołdzie mistrzom słowa wieniec wawrzynów.
Kto nas czyta? to jest nie nas w ściślejszem znaczeniu, których nikt nie czyta, ale nas w rozumieniu literatów piszących rzeczy piękne, uprawiających sztukę, rozrzucających myśli po szerokim świecie, co chwila ginące jak kłosy i ziarna zboża zwożonego do stodół? Co za koło stanowią czytelnicy pisarzy popularnych? od których zapożyczają poglądy, uczucia; kto są ci, co z bijącem sercem wezmą do ręki każdą świeżo wydaną książkę i będą z autorem wznosili się w wyższe sfery, żyli obowiązkiem, jaki on uznaje, cieszyli się jego nadziejami, trwożyli jego obawą?! Oto pytania, które sobie każdy głębszy zadaje pisarz, a rzadko kto rozwiązać może. Są i tacy, co je sobie stawiają, aby wiedzieć komu schlebić, jak inni, chcą poznać kogo naprawić, do czyich narowów lub do czyich uczuć przemówić, bo są spekulanci i mistrze. Najczęściej pisarz zna tę sferę czytelników, z której wyszedł, ów stan średni, inteligencję mającą aspiracje, sięgające najczęściej dalej, aniżeli środki i żądną wrażeń ze świata opromienionego zupełną swobodą materjalną, jakiej czytelnikowi a zwykle i pisarzowi dotkliwy brak w życiu. Mniej chętnie patrzymy w dół, szukamy ciemnych obrazów, bo te każą myśleć o tem, że życie ma obowiązki i trudne zadania. Czasami pisarz i te zadania życia zaznacza, budząc najczęściej drażliwości i żądania tak nieziszaczalne, jak te marzenia złotego nieba, swobody nieobuzdanej materjalnej, życia bez trosk, które istnieją również w imaginacji. Czy podnosząc takie pytania, nie warto spytać, kto nas czyta?
Liczba czytelników klas średnich i wyższych mało uchwytna u nas, gdzie brak zbiorowych usiłowań. Ma o nich ogólne wyobrażenie wydawca i księgarz, ale nie posiadamy środków ściślejszego jej zliczenia. Za granicą pełno czytelń zbiorowych, ludzie grupują się razem, wspólnie zgromadzają zasoby i pomagają sobie wzajemnie do kształcenia. U nas zbiorowa praca nawet tam, gdzie nie natrafia na przeszkody, mało rozwinięta. W Galicji czytelnie dla klas średnich są rzadkie, tworzą się niemal wyłącznie przy instytucjach umysłowej pracy. Natomiast powstaje nowy wielki zastęp czytelników, dla których czytelnia jest instytucją, zaczynającą odgrywać ważną rolę.
Czytelnia ludowa w Galicji nie powstaje jeszcze z własnej, miejscowej inicjatywy, tworzą ją filantropijne stowarzyszenia, które powstawać zaczęły w ostatnim lat dziesiątku. Zakładają je dwa główne w Krakowie i we Lwowie istniejące towarzywstwa oświaty ludowej, a prócz tego kilka pomniejszych tego rodzaju towarzystw, założonych w Tarnowie, Rzeszowie i paru innych miastach. Czynność towarzystw prowincjonalnych bardzo słaba, zaledwo dają znaki życia. Nie możemy o nich podać bliższych szczegółów, brak im środków i energji w działaniu: że jednak na tej drodze otwiera się szerokie pole dla pisarskiej pracy, świadczy o tem rozwój towarzystw oświaty we Lwowie i w Krakowie.
Towarzystwa te mają podobny sposób działania. Główne ich zadanie polega na zakładaniu bezpłatnych wypożyczalni książek po wsiach i miasteczkach. Przy takiej wypożyczalni gorliwsi kierownicy miewają popularne odczyty z dziedziny moralnej, czy historycznej lub pogadanki o sprawach bieżących, o rzeczach, rolniczych i t. p. Takie czytelnie i wypożyczalnie coraz więcej szerzą się, stają się coraz pożądańsze, zyskują coraz szersze koła czytelników, łaknących nowych książek. Czytelni takich krakowskie towarzystwo, rozciągające swą działalność przeważnie w Galicji zachodniej, posiada 420; a towarzystwo lwowskie 150, nie licząc małej liczby czytelń, założonych przez towarzystwa prowincjonalne i osoby prywatne. Jest to zatem poczet około 600 czytelń rozrzuconych siecią po kraju i roznoszących ziarno wiedzy do chat włościańskich. Czytelnie te skupiają się około Krakowa i Lwowa, rozsiane promieniami od obu stolic kraju, a rozprzestrzeniające się stopniowo po całej Galicji. We wschodniej połowie kraju obok tych czytelń polskich jest przeszło 400 czytelń ruskich; razem więc w Galicji istnieje z górą tysiąc czytelń ludowych.
Krakowskie towarzystwo oświaty posiada w swoich czytelniach z górą 60.000, lwowskie dwadzieścia kilka dziełek. Ostatnie lata, mianowicie w Towarzystwie krakowskiem zaznaczyły tak znaczny postęp, że rok rocznie liczba czytelń wzrasta o jaką setkę a liczba książek o kilkanaście tysięcy. Wypożyczających książki krakowskie towarzystwo obliczało w r. 1889 w połowie swoich czytelni na 20.000, we wszystkich więc czytelniach było ze 35.000 czytelników. Towarzystwo lwowskie nie podaje liczby czytelników, ale winno ich być co najmniej 15.000. Najczęściej jednak czytanie odbywa się głośno dla całej rodziny, a nawet sąsiadów tak, że koło korzystających z czytelń jest o wiele większe, aniżeli wypożyczających książki i o ile przypuszczać można, przechodzi 250.000. Koło to z rokiem każdym rozszerza się i rozszerzać nie przestanie. A czytelnicy coraz mniej są zadowoleni z małych niemal dziecinnych książeczek naszej literatury ludowej, łakną oni szerszej wiedzy, proszą o książki poważniejsze, obszerniejsze; zajmuję ich dzieje kościoła i kraju, zajmują sprawy bieżące, myśli i życie religijne pierwszych chrześcjan i przodków. Dla literatury otwiera się nowy niezmierzony zastęp czytelników, dotychczas zamknięty i niedostępny, otwiera się szeroki świat potrzeb i pracy. Niektóre pisma szanownej jubilatki dostają się i w te sfery, wkrótce znajdą tam szerszy odbyt powieści historyczne Sienkiewicza, Kraszewskiego i innych, jak już wyjątkowo i dziś tam dochodzą. Świat ten ma swoje także odrębne wymagania. Czy wiedząc, że łaknie, nie zechcecie poznać jego potrzeb? Czy was ci czytelnicy mniej pociągają aniżeli inni?? Spróbujcie tam poprosić o gościnę!!
Dwa czynniki społeczne najpotężniej wpływają na skrystalizowaną świadomość tego najwspanialszego tworu ludzkości, jakim jest naród. Są to przynależność etnograficzna i kultura pojęta w najszerszem znaczeniu. Bywają one albo w sprzeczności albo w zgodzie. Ważnem jest z wielu względów wiedzieć, który jest silniejszy. W prawdzie zdawałoby się, że etnografja, stwierdzająca wspólność gwary, wspólność obyczajów i zwyczajów i wspólność budowy ciała, przeważa setnym ciężarem potęgę kultury. Tymczasem nieuchwytne i nie dające się żadną fizyczną mocą i przemocą przeciąć jej wpływy, sięgają tysiącznemi nitkami w przeszłość i ze znanych oraz z nieświadomych podań czerpią siłę spajającą przeróżne różnice etnograficzne w nierozerwalne jedno narodowe. Prawda ta nie powinna nas odwieść od badania naszych stosunków etnograficznych, lecz przeciwnie jak najmocniej do nich zachęcić. Ale przy światłem jej zrozumieniu usuniętą będzie jednostronność niedorzeczna wszelkich pojęć, stawiających jakieś kresy etnograficzne kulturze i narodom. Proszę szukać etnograficznych granic celtyckich, łacińskich, saskich, duńskich i t. d. w narodzie angielskim, albo takichże etnograficznych podziałów narodowości angielskiej, francuskiej, holenderskiej po całej kuli ziemskiej pomiędzy szaro- i czarnoskórymi, w których najbieglejszy fizjolog nie dopatrzy kropli krwi europejskiej, lub wreszcie w znanym nam żyjącym konglomeracie różności lackiej, litewskiej, rumuńskiej, żydowskiej, germańskiej i Bóg wie już jakiej.
Kucharka Katarzyna miała już swoją zwykłą taktykę. Godząc się do nowej służby, nie wspominała, iż ma syna. Pracowała tylko bardzo gorliwie, gotowała smacznie, robiła, co do niej należało, a przed panią jak trusia milczała. Państwo byli nią zachwyceni.
Wtedy to dopiero pojawiał się w kuchni za piecem 8-letni Franek, jak gdyby pojmujący już swoje położenie i zdający się mówić:
— Przepraszam was wszystkich bardzo, że ja żyję na świecie. Ale cóż robić? Doprawdy, to nie moja wina.
Państwo patrzyli na niego przez palce. I Franek rozkwaterowywał się na dobre. Zajmował miejsca doprawdy nie wiele. Sypiał na kufrze, na który Katarzyna układała specjalnie dla niego uszyty sienniczek cienki, jak dla psiaka. Zakrywał się jej starą zimową kiecką.
Przez cały dzień słychać go nie było. Siedział w kącie za piecem i strugał nożem drewko, czasami w starym naparstku matki robił babki z piasku. A kiedy matka, będąc w złym humorze, szturchnęła go nieraz, lub krzyknęła „ucz się!“ — znosił wszystko z filozofją: brał do rąk zbrukany elementarz i powtarzał bez końca: B-A Ba, B-A Ba, myśląc, co prawda, zupełnie o czem innem, a raczej nie myśląc o niczem. Był to oryginał skończony. Dość spojrzeć było na niego. Choć miał lat ośm, wyglądał najwyżej na lat sześć. Mały był a cienki, jak szczapa. Nogi i ręce miał jak dwa piszczele, głowę nieforemną, piersi wklęsłe, brzuch wydęty — ot, jak zwykle dziecko oddane na mamki, a które uparło się, aby nie umrzeć. Buty w rzadkich uroczystościach matka mu wkładała. A były one zwykle kupowane na wyrost, zbyt duże i ciężkie. I Franek dziwnie w nich nogi stawiał, a stąpając, wysoko je do góry podnosił, stukał przy tem i uśmiechał się i brzuch jeszcze więcej wypinał.
Chodził zwykle w zbrukanem i wyrośniętem ubranku niebieskiem aksamitnem z pozostałemi już niewieloma mosiężnemi guziczkami, które matka kupiła dla niego u jakiejś tandeciarki.
I śmieszny był ze swoją brzydką, śniadą twarzyczką i wielkiemi szaremi oczami.
Kiedy matka rankiem na targ wyszła, pan domu, stary emeryt zaglądał do kuchni i mówił mu, udając surowego:
— A sprawuj mi się tu dobrze, rozumiesz?
— Rozumiem — odpowiadał butnie, z głową do góry podniesioną, wymawiając wyraźnie literę r i kładąc akcent na ostatniej zgłosce.
Wyruszać na krok z kuchni było surowo zabronionem. Sadowił się więc w swoim kącie i godzinami wyśpiewywał cienkim głosikiem, zadowolony: la-la-la, póki lokaj, sprzątający pokoje, nie wychylił, zniecierpliwiony, głowy z poza drzwi z rozkazem:
— A nie przestaniesz mi ty wyć, ty, brzdącu?
Matka zbyt złą dla niego nie była. Biła go, bo biła niekiedy — od czegóż była matką? Słówka czulszego do niego w życiu nie przemówiła, nie uśmiechnęła się. Taka już była jej natura, lecz kochała go po swojemu. Dziwna była ta sucha, bez piersi, śniada dziewczyna z ostremi rysami małej twarzy, z małemi oczami, wązką wargą, wysmukła, małomówna, ponura, mrukliwa, wiecznie w tej samej, ciemnej spódnicy, z chustką niedbale zarzuconą na gładko zaczesanych, lśniących, czarnych, włosach. Po wielu latach tułaczki od służby do służby złamanego grosza nie odłożyła, mały jej kuferek był pusty, pościel nędzna, choć jak wół roboczy od rana do nocy pracowała, a wódki do ust nie brała.
Lecz Franek wygadał się raz przed lokajem, iż posiada na wsi jeszcze małego braciszka, na którego matka wciąż pieniądze posyła.
I niktby nie odgadł, iż w tej wązkiej, wyschłej piersi łopotało serce spragnione ciągłych wzruszeń. Jej szorstka ręka łaknęła ciągłego uścisku ciepłej dłoni. Cała istota lgnęła do miłości, jak do słońca. Nie pomna na cierpienia, zawody, jakie w życiu przechodziła, żyła w ciągłej pogoni za miłością, z wyciągniętemi wiecznie ku niej ramionami, niezmęczona, nienasycona. Poświęcała jej się cała. Stawała się niewolnicą każdego swego kochanka, owieczką drżącą na jego spojrzenie, patrzała mu w oczy, usługiwała mu, oddawała mu jadło, całe swoje zasługi.
A pracowała wtedy, a krzątała się... żyła! Katarzyna była zakochaną! I dokoła cała kuchnia zmieniała swój charakter. Rądle na półkach błyszczały jak złote. Kwiaty w doniczkach zakwitały. Ogień na kominie buchał weselej. I Franek w swoim kącie uśmiechał się zadowolony. Lecz kochankowie ją opuszczali. I na raz kuchnia opustoszała. Nie lśnił już w kącie mosiężny kask strażaka, ani niebieska bluza stróża z domu sąsiedniego.
Nie miała już komu wpatrywać się w oczy, wsłuchiwać się w dźwięk mowy, nie miała już komu usługiwać, poświęcać się.
A zdarzało się, iż nieczuły lokaj nie chciał grać roli pocieszyciela. I grymas powracał na ważkie usta Katarzyny. Garnki jej z rąk wylatywały. Znikały z okien firanki i kwiaty w doniczkach więdły. Nie świeciły już rądle, nie lśnił na podłodze żółty piasek. Ogień na kominie gasł wcześniej i śród popiołów i perzyny czadziły spalone węgle... I Franek w swoim kącie drżał ze strachu. Matka szturchała go co chwila bez powodu. I cała kuchnia ciemna napełniała się hukiem garnków, trzaskiem drzwi, przekleństwami, złorzeczeniami. I smutno tu się stawało, pusto, ponuro...
Naraz zjawił się pretendent, i to bardzo poważny: obiecywał się żenić. Katarzyna będzie więc już miała kogoś raz nazawsze na własność. Będzie mężatką, nawdzieje czepiec i obrączkę. Usłyszy swoje imię i nazwisko wymawiane w kościele. Ksiądz połączy ich stułą. Kumoszki nazywać ją będą Łukaszową...
I znowóż cała kuchnia zawrzała stukiem przesuwanych stołków, szelestem mioteł i szczotek do szorowania. I znowu zaświeciły rondle, zażółcił się piasek na podłodze, zabieliły się firanki u okien.
Na stołku przy rozpalonym kominie z butą szacha perskiego siedział on, władca, słońce kuchni, i jak słoń wsuwał w siebie podawane sobie bułki, bochenki, zmiatał naładowane talerze i miseczki.
W kuchni było ciepło, jasno, przyjemnie. A on, czując z jakiem uwielbieniem jest słuchany, opowiadał, opowiadał bez końca.
Aż z kąta nieraz dolatywało cieniutkie: hi, hi Franka.
— Stulisz tam gębę? — strofowała go matka, zajęta zmywaniem garnków lub cerowaniem bielizny, przy świetle kinkieta, ustawionego w moździerzu.
A on mówił wciąż dalej...
Był to chłop barczysty, ze zdrowemi zębami, z kosmatą blond brodą, i olbrzymiemi czerwonemi rękami.
Nie z jednego już pieca chleb jadał. Obecnie był bez zajęcia. Utykał na nogę, którą zwichnął przy robotach kanalizacyjnych. Teraz tłómaczył zwykle szeroko Katarzynie i wszystkim swoim znajomym, że towarzystwo kanalizacyjne zapłaci mu za stratę tej nogi 15 tysięcy rubli.
Piętnaście tysięcy — suma bajeczna! tak wielka, iż wyobrazić jej sobie prawie nie można.
Lecz Katarzyna miała to już do siebie, że kiedy kochała, wierzyła we wszystko, co każdy z jej władców jej mówił, ślepo, jak w Ewangelję. Całemi wieczorami gęba mu się nie zamykała. Z powodu obfitości czasu miał bardzo rozgałęzione stosunki. Umiał więc przeróżne dykteryjki, anegdotki. I śmiał się głosem olbrzyma, lub sylabizował głośno Kurjera.
A na dźwięk jego tubalnego głosu Katarzynie o mało serce nie wyskakiwało. Coraz częściej myślała teraz o ślubie. Za oszczędzone pieniądze kupiła sobie do gospodarstwa kurę, która już od kilku tygodni chowała się w kuchni pod łóżkiem.
Ta kura był to dla Franka fakt nie lada, tworzył epokę w jego życiu. Miał powierzone nad nią panowanie. A matka, wychodząc na targ do miasta, przypominała mu codziennie:
— A nie wypuszczaj mi kury, bo ci łeb urwę! Teraz rozpoczynały się w kuchni rządy Franka. Dotychczas siedział niemy w kącie, a kura spała pod łóżkiem. Lecz matka drzwi za sobą zatrzasnęła i Franek z miotłą wsuwał się pod łóżko i wykrzykiwał:
— A sio, a sio!
I kura, zbudzona ze snu, wystraszona, wybiegała na środek kuchni.
Była to zwykła kura miejska, która nigdy nie widziała słońca, nie oddychała powietrzem. A jeśli w sercu jej nawet roił się ongi jak i butny rycerz w żółtych butach, w pancerzu z pysznych piór, serenadujący pod oknem swoje boskie: ku-ku-ry-ku! — było to już tak dawno, tak dawno...
Teraz chuda, wymokła, ze swojem pierzem o mieszających się nieharmonijnie barwach centkowanych, szarych i żółtawych, niezgrabna w chodzie z gołem szklanem oczkiem, z czerwonym grzebieniem, podobnym do niemodnego na oczy nasuniętego kapelusza, stanowiła istny typ starej panny egzaltowanej, wiecznie skrzywionej i uskarżającej się bez powodu, ustawicznie swoim: kua, kua, kua... aż uszy bolały.
— Pódź tu — krzyczał teraz na nią Franek w swojej roli władcy — masz!
Oddawał jej całe śniadanie: poskubany chleb i kawałki sera.
Jej się ani śniło słuchać go. Nie chciała jego śniadania. Przytem uważała sobie za obowiązek udawać obrażoną za to, że ją obudził i dreptała po kuchni, uskarżając się i gderząc bez końca.
— Pódź tu, ty ślepa wrono — krzyczał Franek, śmiejąc się do rozpuku z tego przezwiska.
— Kua, kua, kua — odpowiadała kura, wchodząc nazad pod łóżko.
— Nie chcesz, nie chcesz? Poczekaj, ja ci tu dam — rzekł, włażąc pod łóżko z wielką miotłą.
A ona nerwowa histeryczka podniosła naraz taki gwałt, jak gdyby pułk huzarów czychał na jej cnotę. Zaperzona wleciała nie wiedzieć poco na łóżko, potem na stół, stamtąd na szafę.
— Ach! ty, ty... krowo holenderska — zawołał Franek, nie umiejąc dobrać przezwiska — ty, ty świnio!
Aż się zmarszczył, taki był rozgniewany na nią, iż do tego stopnia nie zna się na żartach.
— A sio, a sio! — bronił się już mniej śmiało.
Lecz ona, niezgrabna zrzuciła w zapale szklankę, która rozprysła się o ziemię ze stukiem na kawałki.
Drzwi się otwarły. Weszła z olbrzymim koszem matka. W kuchni zapanowała już cisza. Franek siedział z książką w kącie, kura, jak gdyby nic, siedziała pod łóżkiem.
— Mamo! — ośmielił się bąknąć po chwili — szklanka się zbiła.
— Kto ją zbił? — huknęła wybuchając.
— Nie ja, jak Boga kocham! Sama się zbiła.
Dostał kilka razy w łeb, lecz nie zdradził tajemnicy kury. To już była kwestja do załatwienia pomiędzy nimi obojgiem. Lecz skarżyć na nią nie chciał.
Tak mijały dnie, tygodnie. Matka codziennie wychodząc do miasta, powierzała opiece Franka kurę, i on ze znaną już gorliwością obowiązki swoje spełniał i wnet po wyjściu matki rządy swoje zaznaczał.
Lecz Łukasz już od kilku dni nie przychodził. Katarzyna chodziła jak bez głowy. Wszystko jej z rąk wypadało. Stukała drzwiami, talerze i stołki podczas mycia aż trzeszczały.
Teraz wychodząc do miasta, klnąc pod nosem, stłukła szybę u okna wielką szczotką do zamiatania.
— A pilnuj tam kury! — z przyzwyczajenia rzuciła Frankowi na odchodnem.
Trzasła drzwiami i wyszła. Dzień był pogodny, słoneczny. Franek był jakoś różowo usposobiony, nawet kura, przywołana już za pomocą miotły z pod łóżka, wyszła stamtąd jakby w lepszym humorze.
Franek, w wytartych spodeńkach, bosy, klęczał teraz na podłodze i bawił się z nią jak z małym pieskiem. Włożył do ust kawał bułki a ona, drepcąc, to zbliżała się do niego, to oddalała, nie ze strachu, lecz ot tak z figlów...
I Frankowi zdawało się, że widzi nawet uśmiech na jej fizjognomji. Naturalnie, był to tylko półuśmiech osoby, mającej sobie za obowiązek być wiecznie zadąsaną.
Taką już miała naturę. Trzeba jej było to wybaczyć ze względu na to, co w życiu przechodziła. Boże Wielki! Więziono ją w koszach, wożono w ciasnych kojcach na targi. Ba, nawet czyehano już nożem na jej życie!
Lecz Franek czuł, że poza tem wszystkiem ona, choć przyznać się do tego nie chce, ma do niego pewną słabość.
I teraz strzeliło mu naraz coś do głowy, pochwycił ją wpół i jak zacznie tulić, całować po piórkach, po dzióbku i szeptać pieszczotliwie:
— Moja kurka, moja kureczka, ty, ty moje złotko kochane!
Kura w pierwszej chwili zgłupiała. Lecz przyszedłszy do przytomności, wyrwała się z całych sił z jego objęć, oburzona, zawstydzona.
I poprawiając sobie wymiętoszone piórka, kręcąc czubem i łebkiem, gdakała, gdakała bez końca, jak, gdyby czyniąc mu wymówki dąsała się i zdawała się mówić:
— Nie lubię takich głupich żartów. Co zanadto, to nie zdrowo. Proszę mi w tej chwili przestać się śmiać.
A on nie mógł opanować śmiechu. Taką miała minę srogą, taką zarazem komiczną.
I na raz przyszła mu ochota jeszcze raz ją pochwycić, i postawić sobie na ramieniu, jak gołębia. Lecz kiedy chciał się do niej zbliżyć, ona, cała trzęsąca się, napuszona i oburzona, stała się na raz tak groźną, aż Franek trochę przestraszony cofnął się.
Ale zaraz po chwili począł przywoływać ją najczulszemi przezwiskami i prośbami, wreszcie ją ł częstować przechowanym dla niej ukradkiem specjałem: kaszą z wczorajszego obiadu, najpiękniejszemi ziarnkami grochu, gotowanemi kartoflami.
Ona patrzeć na niego nie chciała, i, stojąc napuszona w końcu pokoju, powtarzała w kółko swoje żale, wymówki, krzywdy, urazy.
Mówiła coś o zerwanych już z nim na zawsze stosunkach. Zbliżyć się do niego za nic w świecie nie chciała. Lecz on się uparł: musi ją pochwycić; rozgniewała go w końcu jej przesada.
— Nie chcesz, nie chcesz? Poczekaj, ja ci tu zaraz dam.
Poczęli się gonić! Ona na łóżko, on na łóżko, ona na stół, on za nią na stół.
Naraz uszczęśliwiona dojrzała stłuczoną szybę i jednym rozpaczliwym susem frr wyfrunęła przez okno.
Franek osłupiał. Nic podobnego do głowy mu przedtem nie przyszło. Chciał krzyczeć, lecz coś mu w gardle stanęło.
Przebiegł nieprzytomny prawie wszystkie pokoje. Lokaja nie było.
Wyruszyć z kuchni przecież mu nie wolno. Matka nawet buty schowała. Lecz wobec ważności faktu otworzył drzwi i myśląc sobie: niech się dzieje co chce, wybiegł bosy, bez czapki, bocznemi schodami na podwórze. Wszystkie oficyny nieporuszone stoją w tem samem miejscu co i dawniej, słońce świeci, ptactwo świergocze, jak gdyby nic... A kury nie ma.
Dokoła pusto i głucho. A niebo nad nim takie ogromne, a on czuje się taki maleńki!
Na podwórzu jakby makiem zasiał. Stróż wymiótł już, widocznie, rynsztoki. Nie było też ani jego, ani żadnej sługi, ani żywego ducha w żadnem oknie.
— Co tu robić, co robić?
Dokoła cisza.
I Franek, rozglądając się wśród tej pustki, podnosi do góry głowę i nagle spostrzega kogo? Ją, kurę, która siedzi spokojnie na parkanie, oddzielającym podwórze od sąsiedniego domu.
Franek aż ręce złożył do niej, wszystko zależało przecież od niej. Bo on nie może wejść na tak wysoki parkan.
Wszystko zależało od niej...
Franek nie śmiał jej nawet wołać. Patrzał tylko na nią wzrokiem tak czułym, tak błagalnym. A ona, krowa holenderska, zmęczona fruwaniem, sapie, jak gdyby wahając się, czy zejść, czy nie zejść?
— Boże drogi!
Frankowi wobec jego rozpaczy wydawało się to wahanie nielitosnemi drwinami.
A ona w końcu zdobyła się na postanowienie, zdając się mówić:
— Eh, lepiej sobie pójdę...
Zatrzepotała niezgrabnie skrzydłami i nie spojrzawszy już na niego, odleciała do sąsiedniego podwórza.
Franek uchwycił się obiema wychudłemi piąstkami za gołą głowę. Pojął, że teraz wszystko się skończyło. Nie było już na to rady, nie miał już co robić na podwórzu. I pobiegł pędem na górę, jak gdyby go kto gonił. Zasiadł samotny w swoim kącie i czekał, aby matka jak najprędzej wróciła. Niech się dzieje, co chce... I zaledwie drzwi kuchni się otworzyły, zerwał się drżący z kąta i nerwowo rzucił matce:
— Mamo, kura uciekła!
Katarzyna tylko co dowiedziała się od kumoszek na targu, że Łukasz nietylko jest żonaty, lecz nadto od kilku dni spędza wieczory u kucharki z sąsiedniego domu.
Teraz jeszcze ta kura... Nie, tego już stanowczo zanadto, jak na jeden dzień.
— Kto ją wypuścił? — huknęła grzmiącym głosem.
— Sama — ratował się gorączkowo, czując, że tonie — sama, samiutka. Usiadła na okno — tu przełknął ślinę, która mu w gardle zawadzała — usiadła na okno i... i... i uciekła.
— Uciekła? Ja ci tu zaraz dam: uciekła.
I jak nie zacznie krzyczeć: ty taki, ty owaki, jak nie położy go na kolana...
A Franek urywanym głosikiem wykrzykuje tylko żałośnie:
— Oj mamo, oj, oj mamo, oj mamo!
A Katarzyna wciąż go dalej bije, bije, bije, jak gdyby chcąc tem ulżyć sobie za wszystkie zawody, wszyskie cierpienia, jakie przechodziła w życiu przez jego ojca i przez ojca jego braciszka i przez Łukasza, przez nich wszystkich, wszystkich, wszystkich...
W reszcie zmęczona, zziajana, wypuściła go i, sapiąc tylko, zajęta teraz rozniecaniem ognia na kominie, wykrzykiwała jeszcze bez końca:
— Dam ja tobie! Ach! ty taki, ty owaki, żeby cię...
Franek stulony, w kłębek prawie zwinięty, siedział w swoim kącie. A na jego skrzywionej od płaczu twarzyczce ciche, wielkie łzy jedna za drugą spływają.
Dostał wały, ech! to nic. Matka jest od tego, aby biła. Martwiło go więcej, że kury już nigdy nie zobaczy.
Lecz ponad wszystkiem rozdzierał mu serce i dusił go niewypowiedziany, nie jasno sformułowany, lecz nie mniej głęboki, głęboki żal do niej.
Co było między nim a nią, to było. Bywało raz tak, raz owak. Lecz ona, jako porządna kura, w każdym razie nie powinna, nie powinna mu była tego wyrządzić.
Współczesny rozwój gminy daje nam ciekawy i pouczający zarazem obraz walki wszechwładzy państwa z autonomją miejscową.
Na początku bieżącego stulecia i w pierwszej jego połowie spotykamy się zaledwie z cieniem samorządu gminnego. Państwo, poniekąd do tego zniewolone, gwoli własnym celom i interesom, nadaje niejaką władzę samym mieszkańcom, lecz sprawując ścisłą nad nią kontrolę, każdy objaw działalności gminy pod mikroskopem nieledwie rozbiera i sprawdza. Widzimy tu ciągłą obawę, aby gmina nie uszczupliła w czemkolwiek potęgi państwa, aby urok jego siły najmniejszego nie doznał szwanku. Aczkolwiek w drugiej połowie bieżącego stulecia wychodzą na światło dzienne liberalniejsze prawa we Francji, Niemczech, Austrji, Belgji, to jednak istotny i prawdziwy samorząd spotykamy w jednej tylko Anglji. Tam tylko może być mowa o niezależnej gminie w całem tego słowa znaczeniu. Nie należy jednak Wielkiej Brytanji za sprawdzian w tej mierze poczytywać. Samorząd tam powstały — to płonka na czysto miejscowej zrodzona glebie. O przeniesieniu jej na grunt europejski, a tem mniej o porównaniu z nią, nie może być mowy. Natomiast liczyć się możemy z niewątpliwym faktem, że do ostatnich czasów w całej niemal Europie gmina zostaje pod ścisłą kontrolą państwa. Widzimy tu i owdzie większą lub mniejszą samodzielność w wyborze władz miejscowych, napotykamy większy lub mniejszy zakres samodzielności w spełnianiu przez gminę powierzonych jej czynności, lecz zawsze i wszędzie przeważa w niej pierwiastek czysto administracyjny. Choćbyśmy nie wiedzieć jak rozbierali i analizowali szereg nadanych gminie praw, choćby nawet uznać było można, iż w gminie wolno zabierać głos we wszystkich sprawach życia społecznego, toć zawsze opieka państwa usiłuje tu tamować wszelkie swobodniejsze porywy. Codziennie czytamy w pismach to o rozwiązaniu tej lub owej rady municypalnej, to o niezatwierdzeniu wybranego burmistrza, to o czasowem oddaniu gminy pod władzę komisarzy państwowych i t. p. Dzieje się to wszędzie, tak dobrze w rzeczypospolitej francuskiej, jak i w cesarstwie niemieckiem, a wogóle rzeczy biorąc, będzie to zawsze choć bez krwawych utarczek i waśni, dawna walka municypjów z władzą centralną. W wiekach średnich szło o pozbawienie szerokich przywilejów, o upokorzenie damnych rajców miejskich, dziś dobro państwa jest tą nicią przewodnią, około której obraca się wszystko, dziś szczęśliwość powszechna, której grozi rozkiełzana rzekomo wolność danego związku gminnego, tłómaczy i usprawiedliwia nieograniczoną ingerencję państwa.
Lecz gdybyśmy, codziennym nauczeni przykładem, nie mogli wątpić o stosunkowej niemocy dzisiejszej gminy, gdybyśmy, dalej, przyglądając się krociowym armjom, z trudnością uwierzyć zdołali w rozwój samorządu gminnego, to jednak każdy badacz bezstronny w tej pokojowej walce dziejowej zarodki lepsze ujrzeć będzie w możności.
Centralizacja, potrzebna na razie dla zespolenia wątłych cząstek organizmu państwowego, na długą metę nie może wystarczyć. Bezpośrednie potrzeby miejscowe, z dnia na dzień się rozwijające, muszą i mogą być tylko przez samych mieszkańców zaspakajane. Dobrze zorganizowane państwo musi całe kategorje potrzeb umysłowych i moralnych, dziś pieczy władzy centralnej pozostawionych, przelać na gminę. A jeśli dotychczasowe gałęzie administracji, dla wszechstronnego i należytego ich rozwoju, w ręce gminy oddane być muszą, to cóż dopiero mówić o otwierającem się nowem polu działalności wobec grożącej wybuchem kwestji socjalnej? Tu gminę czeka ogromna przyszłość, a jeśli dziś jednak pod wpływem najróżnorodniejszych okoliczności państwo, ujmując tę sprawę w swe ręce, samo usiłuje nadać jej ten lub inny kierunek, to niewątpimy, że w niedalekiej może przyszłości na gminę spadnie brzemię tych wszystkich trudów, które podjąć tu wypadnie. Jesteśmy najmocniej przekonami, że tylko samorząd gminy będzie mógł zabrać tu głos stanowczy i skuteczny.
Niedalekim jest może czas, że parlamentaryzm dzisiejszy przeleje na gminę cały szereg spraw, będących obecnie na porządku dziennym europejskich reprezentacji ludowych. Kto wie, czy nie w taki sposób przeobrażone zostaną teraźniejsze obrady rozlicznych izb, a setki kwestji, rozpalających głowy prawodawców, będą może z większym spokojem na posiedzeniach organów gminnych rozstrzygane. Mniejszy zakres działania, co do miejsca i czasu, da pole do mniejszej liczby rozpraw teoretycznych. Do mniejszych sprowadzona rozmiarów każda sprawa pozytywniejsze przybierze kształty. Parlamentom pozostaną się kwestje najogólniejsze, a cały szereg spraw, niepotrzebnie dziś czas im zabierających, przejdzie pod władzę rozrzuconych po całym kraju władz autonomicznych. Niejeden wzruszy zapewne ramionami na cały ten obraz przyszłości. Nazwie go płodem wybujałej wyobraźni, teoretycznem rojeniem na temat szczęśliwości powszechnej.
Niechaj i tak będzie. Niechaj miljony bagnetów, broniących siły i potęgi państwa starczą za argument skuteczny dla naszych przeciwników. My zrobimy tylko skromną uwagę, że militaryzm, do niebywałych doprowadzony rozmiarów, że armje, gotowe na każde wezwanie ujarzmić wszelki objaw samodzielności nie przeszkadzają, iż państwo bierze pod opiekę bezbronnych robotników, iż, porzucając bankrutującą zasadę „laissez faire, laissez passer“ zaczyna myśleć o tych, których głos daleko się nie rozchodzi... Choć to pozorna może sprzeczność, lecz moloch państwowy sam mimowoli dla przyszłego rozwoju gminy pracuje. On sam przygotowuje materjał do rozkwitu jej działalności i w dali pozwala dojrzeć jutrznią lepszej przyszłości...
Raz ktoś w urzędowej kwalifikacji określił zajęcie moje wyrazem: Romanschreiber. Możnaby się domyśleć w tym zaszczytnym, lecz niezwykłym dla mnie tytule jakiejś ironji subtelnej, lub ukrytego zarzutu, że moje badania historyczne nie są wiarogodne. Przypuszczam, że tenże kwalifikator mógłby Elizie Orzeszkowej nadać tytuł: Geschichtforscherin. Czyliż dopuściłby się przeto grzechu śmiertelnego wobec wiedzy i sztuki? Bądźmy na chwilę optymistami. Może ów pan chciał nam nasunąć głębszy pogląd na tajemnice twórczości dziejopisarskiej i powieściopisarskiej.
Bo niezawodnie istnieje powinowactwo co do treści i celu pomiędzy temi dwoma rodzajami pracy. Badamy oboje uczucia i myśli człowieka, homo sapiens Orzeszkowa na żywych okazach w chwili działania, ja na martwych zabytkach, szczątkach i śladach działalności minionej. Trudność skompletowania materjału jest zapewne jednakowa: historyk musi dużo czasu poświęcić na heurystykę, na wyszukanie wszystkich dokumentów, tekstów, fragmentów, czasem pojedyńczych nazw lub wyrazów i znaków, jakie się z odległej przyszłości przechowały; powieściopisarz musi rejestrować w umyśle szeregi czynów, ruchów, sposobów wysłowienia, wyrazów oblicza i wszelkich niezliczonych objawów zagadkowej zwykle jaźni człowieka. Krytyka zarówno jest potrzebna dla obu, żeby dotrzeć do rzeczywistości szczerej, a odrzucić blichtry i fałsze. A gdy po tej przygotowawczej pracy przyjdzie chwila odtwarzania lub tworzenia czy to pojedyńczych bohaterów, czy społeczeństw całych, historyk i powieściopisarz zarówno muszą powołać wyobraźnię do roboty. Jakżeż bowiem inna władza umysłowa zdołałaby ulepić z mnóstwa drobiazgowych spostrzeżeń żywe, lub raczej do życia zdolne osobniki i masy?
Ta jednak zachodzi różnica, że w nauce musimy ustawicznie powściągać porywy twórcze za pomocą chłodnej abstrakcji; sztuka zaś, pozostawiając fantazji całą swobodę aż do swawoli, podnosi jej czarodziejstwo, ogrzewając ciepłem uczucia. Wynika stąd różnica skutków praktycznych: historycy zarabiają sobie u nielicznych, częstokroć poziewających, czytelników zaledwo na szacunek, gdy my Was, mistrze i mistrzynie sztuki, wszyscy masami, tłumnie uwielbiamy i kochamy.
"Dobremi bądźcie dla mnie, wy,
co po mnie przyjdziecie".
(Z egipskiego nagrobka).
Dawno! przedawno!...
Minął wiek złoty Hellady i sto lat mijało, odkąd jej słońce zaszło za starej Ery skłonami. Astrea, Zeusa i Temidy córka, z wysoka przyglądała się złościom i niedolom ludzkim, a na Helesponcie było tak, jak zwykle bywa o zmroku, gdy Proktus z Leukadji, sławnych ojców syn niesławny, przedwczesnym zgonem zamknął ród jaśniejący niegdyś śród eupatrydów. W żywocie jego, próżnym chwały i zasług, goryczy bywało wiele, a jeszcze więcej grzechów i upadków, gdyż taka już bywa kolej gasnących rodów — bodaj Heraklidów!
Za pogrzebowym rydwanem same najemne zawodziły płaczki. Prochy zabrała chłodna dłoń dalekiego spadkobiercy. Nie grzebano Proktusa na Ceramice, lecz za cmentarną Pisensu bramą; na białym epitamie nie wypisano nic oprócz nazwiska rodu głośnego i cichego imienia tego, co głośne to nosił nazwisko. Przyznać też trzeba, że Proktus na ziemi żadnej po sobie nie zostawił próżni: był, nie był... jednym Grekiem mniej, a było już ich niewielu.
Cień Proktusa w Erebu wkroczył progi. Hermes wiódł go przed Hadesu kratki. Lekką stopą i z lekkiem szedł Proktus sercem: o nieśmiertelności nie myślał wcale, doczesności nie żałował, dni i lata życia przemknęły mu puste, chociaż ciemne i ciężkie... I jakieżby tam pozagrobowe ściągać zeń miano rachunki?
Gdy stanął nad siedmiopierściennej rzeki brzegami, zakłóciło ciszę wołanie Wielebnej, na której imię same przysięgają bogi. Wyłaniając się zza srebrnej, mieszkalną jej grotę podtrzymującej kolumnady, głośno przyzywało swe córki, chcąc im zapewne mężnego pokazać przechodnia. Spłonęło młodzieńcze Proktusa czoło! Wiedział, że ojcowie jego znali się zblizka z temi pięknemi lecz on nie spotykał się z niemi nigdy, nigdzie, ani nawet na wązkich, a każdemu dostępnych ścieżkach, gdzie się zwycięstwo nad samym sobą odnosi, siła ducha brutalną siłę przemocy łamie, a zapał wszelkie rozwidnia mroki.
Teraz, gdy wkroczył na Erebu ciemne chodniki, oddechy ohydnych, niewidzialnych lecz wszędzie obecnych damji paliły mu czoło wspomnieniem chwil ubiegłych. Wycie psów sześcioramiennej Hekaty wskazywało drogi, kędy nie chadzał i tropiło czyny, których nie spełnił, a błyskawiczny błysk pochodni tych, których imienia żywe nie wymawiają usta, rozjaśniał mroki jego sumienia.
— Ha! niechże i tak będzie — myślał — niech mię Hadesu sądzą sędziowie! Wszak winy można zmazać skoro sami Alkmenidzi...
— Alkmenidzi! — zaszeleściały nad nim przelatujących Harpji skrzydła! — wielcy grzesznicy, lecz i wielkie położyli zasługi...
— Gdzie przez cię wzniesione świątynie i ołtarze? — syczały węże, opasujące strasznych czoła.
Proktus spuścił w ziemię wzrok zasępiony, a stanąwszy przed sądem, przekonał się, że świadczyć przeciw niemu będą wszystkie, piekielne, ziemskie i niebieskie moce, — wszystkie! przeciw jednem u wygasających eupatrydów potomkowi.
Otuchy mu dodało wnijście trzech najnadobniejszych Erebu mieszkanek.
O! te spokojne! słodkie, jasne wstawią się za nim chyba? Wszak mogły zostać jego życia towarzyszkami? Czemuż mu teraz nie zwracają uśmiechu? Czyżby i one przyszły tu ściągać rachunek z ubiegłych godzin i pór jego wieku?
— Gdzie dni twych i nocy spokój — szeptały słodkie Ireny usta, a niewzruszona jej siostra pytała go: czy wrogom i przyjaciołom jak przystało sprawiedliwość mierzył?
— A mnie czy ją mierzono? — bronił się, a zwracając do Ireny, pytał nawzajem:
— Czemuż, słodka, nie liczysz trosk, co mi dni zatruwały, w nocy spocząć nie dając?
— Czemuś próby pracą nie skracał, i byłże ład w wieczorach i porankach twoich? — zarzuciła mu Eunomija, gdy Plutus napadł nań z wysokości piekielnego swego rydwanu:
— Nędzarzu! z próżnemi przychodzisz rękoma tam, gdzie i w Charonową łódź wkupić się trzeba!
— Amalthea! — ofuknął oskarżony — do warg mi nie chyliła obfitości rogu... wyzuto mię z dziedzictwa...
— Skarbem nad skarby młodość — zaśpiewała z pełną czarą śpiesząca gdzieś Hebe.
— I miłość! — zaszczebiotała Afrodite.
Niewdzięczna! Że się od niego odwracała Heste, twarz surową zasłaniając, to Proktus rozumiał. Ale ta, z piany morskiej, przez Zeusa wydmuchnięta boginka, Erosów płocha rodzicielka, Hefajtosa wiarołomna małżonka...
A właśnie Hefajtos młot podnosił, a Prometej krwią własnych rozdartych piersi rozżarzał bogom wykradzioną i na ziemię przeniesioną iskrę.
Nie! Młota takiego nie udźwigną zniewieściałe Proktusa dłonie. Nie! Iskry takiej nie rozdmuchiwało tchnienie jego piersi. Kurczyły się one i zamykały w samolubnym bólu.
— Hojnie-śmy go jednak obdarzyły, — uniewinniały się przed wielkim budowniczym Olimpu na świadectwo wezwane mary.
— Ażaliż nie byłem Grekiem? — z dumą pytał oskarżony.
— To jest najmędrszym, najlepszym, najpiękniejszym! — śmiał się sprośny Satyr, a Ares dorzucił wzgardliwie:
— Ba! Grek moim winien być sługą. Rozbrojonego Greka nie znam.
Zdziwił się bardzo Proktus.
— Azaliż na Olimp nie doszła — spytał — azaliż do Erebu nie przeniknęła wieść, że od bitwy pod Cheroneą, Grecja Grecją zwać się przestała. Zaledwie nam Achaj ów zachowano miano.
Bogowie obojętnie wzruszyli ramionami. Cóż to ich obchodzić mogło? Zbyt dawno opuścili ziemię, minęły czasy homerowskie, kiedy w jednych z bohaterami walczyli szrankach, i chociaż Olimpu chwiały się posady, nie miałoż u stóp jego wszystko w niewzruszonym, hieratycznym pozostać porządku?
Cekrops i Deukaljon zdawali się lepiej poinformowanymi — pierwszy zagaił rzecz o lemieszu, o kielni drugi — i już Ikar nowe sobie, do nowych słońc lepił wzloty.
Widok lemiesza pobudził pamięć Proktusa o ojczystych, chwastami porastających zagonach. Ze smętnym, bo skeptycznym uśmiechem spoglądał na rosnące w pierze, nowe skrzydła Ikara, a do Deukaljona mówił:
— Czy znasz murarzy, co na gruzach domu mego stanęli? Miałżebym dłoń szlachetną przykładać do barbarzyńców dzieła?
Na wzmiankę o barbarzyńcach Herakles wstrząsł mściwą maczugą.
— Ha! mój zuchu! — boleśnie uśmiechnął się podsądny! — Wiejże mi w ramiona siłę, co węże dusi i lwom paszczęki rozdziera, Chimerę strzałą przeszywa i Augiaszowe czyści stajnie.
Cierpliwość jego u kresu była. W szyscy przeciw niemu powstali. Penaty oskarżały go, że domowych nie pilnował progów, Dionyzos nazywał go „wielkich ojców niedołężnym synem“, Hermes twierdził, że skalał złotoustych mowę, Helios, sam Helios! zarzucał wzrok łzawy i chmurny, co się do jego ożywczych przestał uśmiechać promieni. Czarna Nyx gotową była pochłonąć go i opasać zapomnienia siecią, a przez niewiasty rok rocznie opłakiwany Adonis, skarżył się — i to najcięższym snadź było grzechem — że w zmartwychstanie wierzyć przestał.
Oburzył się Proktus i wybuchnął:
— Azaliż w Arkadji żyłem! — i raz już popuściwszy wodze, mówił rozżalony:
— Trudno uśmiechać się do słońca, co nad naszemi nie wschodzi drogami i o śmiertelnej nocnej dobie w zmartwychwstań wpatrywać się brzaski.
O! bogowie! Mały byłem i słaby, lecz na Prokrustowem wyrastałem łożu, do karła wykoszlawionej miary. Próżny i pusty wiodłem żywot, i naw et hojne dary pań z Parnasu na marne mi poszły, lecz o! bogowie! zważcie, co mi wzloty ducha podcięło i w niemoc spętało ramiona. Wszak Grekiem zwać mię przestano, zpod Cheronei mogilnym cieniem w bezkształtnych Achajczyków wtłoczono tłokę. Palące mi piersi pragnienia gasić musiałem ciężką Lety wodą, a gdy mi głód we wnętrznościach krzyczał, Harpje podobne tym, co ślepego karmią, Fineasza zepsute lub zatrute podsuwały mi jadło. Córy Przewielebnej, co wrót Erebu strzeże, nie wołały na mnie brata imieniem. Heste kwiatami domowych nie słała progów, Atropos złych losów oplątywała siecią, Pito kładła w uszy poziomych chuci namowy, Kloto próżnych dni szarą snuła przędzę, a okrutna jej siostra przerzynała ją bezowocnych ofiar nożycami...
— Cóż wam o! bogowie! więcej powiedzieć zdołam? — kończył. — O! Apollinie! natchnij wieszcza, co wypłakać zdołał losy tych, dla których cnota sama w pół cnotę się zmienia!
Milczeli bogowie, boginie milczały! I tylko Pallas-Atene, wieszczów mistrzyni, Aten orędowniczka, ciche dotąd rozwarła wargi.
— Gdy wolną wolę obuzda niewola, poziomym namiętnościom nic nie ściąga wędzideł i dłoń skrępowana steru udzierżyć nie zdoła.
Ale sędziowie nieubłagani byli. Z pokolenia na pokolenie rosły ubytki i szkody wykolejonym i zmarniałym żywotem każdego pojedyńczego męża przynoszone, nietylko już okrainie nad którą Olimp niegdyś panował, lecz het, precz, po za Heraklesowe Słupy, precz, ku hyperborejskim granicom. Coraz cięższe w Hadesie przychodziło sprawować roki. Trzeba raz było koniec temu położyć, bo ludzie gotowi znów się zmienić w kamienie, a wówczas rozzuchwalone Tytany nowe na Olimp przypuszczą szturmy.
Drżyj Proktusie! kar i odpowiedzialności spada na cię więcej, niż cień twój blady udźwignąć ich zdoła!
Proktus wzniósł oczy i ramiona w górę! Ha! Twarde Erebu sklepienie, błagalnym go nie przebić wzrokiem! Ciężkie Erebu wrzeciądze: rozkrzyżowanemi nie odwalić ich ramiony! Zpod niezbłaganych zębów czasu nie wykupić się męką pokoleń całych!
Oparta o ramię męża, dobra Persefona ze współczuciem przypatrywała się nieszczęśliwemu. Blask bił od jej czoła, gdyż ona sama tylko znała śmierci i zmartwychwstań tajemnicę. Proktus, nazywając ją „śmierci pogromicielką cichą“, wezwał na świadectwo jedynej cnoty, którą się szczycił, sądząc, że nią okupić zdoła wszelkie swe grzechy. Matkę Persefony Limię swą ojczystą całem kochał sercem, kochaniu temu nie przeniewierzył się nigdy.
— Cóż po miłości bezowocnej! — smutnie zauważyła Demeter.
— O miedzę graniczy ze zdradą! — zawołał zapalczywy Ares.
„Wtem Klijo, uważnie rozwijając zwoje giętkiego pod jej dotknięciem spiżu, przyzwała Temidę. Temis rozwiesiła szale. Tu kładła, tam zdejmowała, a wagą jej były słowa Mwemozyny córy; Klijo mówiła rozważnie:
— W grzechach synów tkwią ojców winy.
— Ha! prawda! — zawołali, w czoło uderzając się sędziowie! — o małośmy nie zapomnieli! Proktusie! przysługuje ci stare prawo zawezwania przed sąd potomnych cieni ojców i praojców twoich. Z prawa tego bracia twoi korzystali, a nieraz zwalając na ojców odpowiedzialność wszelką, usiłowali wyjść z Hadesu biali jako kwiat mirtowy. Chcesz, powołamy ojców twoich, a chociażby stokrotnie przebiegli katusz koło i w zapomnienia legli otchłani, nową za grzechy twe naznaczym im pokutę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zaszeleściało w Erebu ciemnościach. Śmiali się Satyrowie, złe tytany zgrzytały zębami: „Dajcie tu nam ich, dajcie, wielkich, sławnych! Ze sławy obierzem, wielkości ujmiem, na pal wbijem, na krzyżu rozciągniem, obnażymy i wzgardą oplwamy“.
Harpje porwały się, bijąc skrzydłami jako ptactwo nocne. Jak na obławę, zagrały psy Hekaty. Wyciem im odpowiedział trzygłowy pomiot Tyfaomesa. Po czasów ciemnej kniei łowcze rozbiegły się furje, budząc, śpiące mogiły roztrącając, i wkrótce do sądowej sali Hadesu napłynął tłum nikłych cieni, gnany i smagany Eumenid wężami.
Byli tam obry stare, pół bogi, bogowie omal, bo ci sami, co bogów i olbrzymów wymyślili. Byliby odpowiedzialnymi za opuszczenia i omyłki przy zakładaniu podwalin gmachu, co stał tak szczytny, runął z tak wysoka?
Widok ich wzruszył Modro-oką.
— Nie masz litości — szepnęła z wyrzutem do córy Mnemozyny, lecz ta odparła surowo:
— Pamiętam, spisuję, czytam.
Tymczasem nowe napływały cienie a biło od nich światło, jak od obłoków otaczających Heliosa rydwan. Bogowie z miejsc powstali, sam Ares zdjął szyszak z głowy a boginki oczy, olśnione blaskiem tych śmiertelników, płowemi zasłoniły warkoczami. To Argaunotów towarzysze, z pod Troi bojownicy, Solona doradcy, Anakreonta uczniowie. Ci pod Maratonem, u Salaminy, pod Platejami wawrzyny zbierali, tamci z Platonem, Pythagorasem, Eschylosem — ducha a z Fidjaszem — kształty Hellady wzbili na niedościgłe losów i przemian szczyty.
A ci? Widzicie ich, nagich i krwawych, śród świetlanych najjaśniejszych: Leonidasa to towarzysze!
Tych, chociażby tysiąckrotnie zgrzeszyli i potomności brzemię grzechów swych przekazali, jakiż śmiałek oskarżać potrafi?
Proktusowi gięły się ze czcią kolana a jednocześnie podnosiło czoło.
Czuł się dumnym z odblasku spływającego nań w czasie i przestrzeni ze świetlanych ojców zastępu.
Lecz już po za temi słonecznemi zakłębiły się chmury jak na burzę ciężkie, a tu i owdzie podszyte niepewnemi lub i całkiem złowrogiemi blaski.
Z mgławic tych wyłaniające się cienie zapalały się i gasły, jak zapalają się i gasną ogniki błędne. Inne połyskiwały, jak połyskają próchniejących pni fosfory. Na skroniach tych, co się za Antalkidasa kryli plecami, płonęły hańby pożary. Wszystko kłębiło się ciżbą butną, ruchliwą, niesforną, a każdy pchał się naprzód, w ustawicznem wrzeniu rozterek i niezgod. Dopiero gdzieś, na końcu szarej chmury padały dalekie przedświty, w których brzasku przepływały cienie z pod Lamii i Cheronei.
Ze złowrogiej chmury wyciągały się do Proktusa pokutnicze, błagalne ramiona. Cienie te dźwigały na sobie już tyle łez, krwi i błota! Tyle już na nie padło zaskarżeń i przekleństw! Tylokrotnie opłakany korowód przeciągał przed kratkami sądu potomnych! Klijo raz wraz rozwijała dziejów zwoje, Nemezys stare wywoływała grzechy i zapomniane imiona, a w szalę Temidy rzucane praojców winy, nie zmiejszały, co prawda, ciężącej na potomnych katuszy... Skargi uschły na spalonych od skarg wargach. Łzy skrzepły na wybladłych źrenicach wpatrzonych w beznadziejnej wiekustości kręgi. Ze znużenia omdlałe opadły ramiona.
W Erebie zaległa cisza. Proktus praojców oskarżać będzie, a cisza była tak wielka że słychać było uderzenie jego serca. Wrzała w nim krew Eupatrydów, krew wielkich i dzielnych, grzesznych a rozgrzeszonych. Niedola całego jego marnego żywota była dziełem ojców jego! Winni ci butni i ci lekkomyślni! W inni! lecz... czemuż to własne sądzić rodzice?... że własne, czuł po serca biciu i aż po grzechach i niedolach własnego żywota...
Podniósł czoło. Jakiebądź będą srogich sędziów wyroki, on, Proktus, sam podźwignie ich brzemię, odpowiedzialności nie zrzuci na przeciężone praojców barki. Niech im ziemia lekką będzie, bo chociaż grzeszyli bardzo, cierpieli i kochali.
W Erebie wielka zapanowała cisza. Cienie stały zdumione, bogowie spoglądali po sobie, do stóp sześcioramiennej tuliły się psy jej gończe. Umilkł Cerberus. Harpje nad długo włosemi głowy ptasie stuliły skrzydła. W ęże skostniały w Eumenid rękach, na ich powiekach zaskrzepły łzy rubinowe i tylko het! precz! po za czarną, siedmiopierścienną rzeką rozlegał się głos Wielebnej, na której imię same przysięgają bogi, a imiona cór jej biły niby hasła w nową rzucane Erę.
Z otchłani wynurzyły się mgławe cienie jasnych i ciemnych, złych i dobrych. Ci nawet, co pod Maratonem, Platejami, u Salaminy wawrzyny zbierali i ci, co gienjusz Hellady wzbili na niedostępne zmianom i pogromom losu wyżyny, w Proktusie rodzonego, chociaż marnotrawnego, uznawali syna. Przez chwilę szala przestała się wahać w Temidy ręku. Klijo śpiesznie po spiżowych tablicach przesuwała rylec. Uśmiechała się Modrooka! Uśmiechały się po przez łzy rzewne boginie i boginki, uśmiechał się sam Prometej; tuląc do zbolałej piersi iskrę niewygasłą... Bogowie z uznaniem pochylili czoło, a sędziowie, z miejsc powstawszy, rzekli:
— Odtąd każdy za własne, tylko odpowiadać będzie grzechy — rzekli i wyroczne zamknęli księgi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na jaką i jak długą karę Proktusa skazali, milczy podanie. Ciężko zawinił, więc i ciężko pokutował, zresztą... było to tak dawno! Było... nie było... To tylko pewne, że jeśliby słońce Hellady nie gasło właśnie na starej Ery skłonach, gienjusz grecki uczciłby w skazańcu synowskiej miłości gwiazdę, tę, co rozświeca mroki i zapładnia popioły. Twierdzą też niektórzy, jakoby dzielny Botsarys z Missolungi był Proktusa spadkobiercą.
Chociaż dużo wyrzekano u nas na rozkładające działanie pesymizmu, ma on jednak swoje dobre strony. Ukazując niezłomną i nielitościwą konsekwencję życia, odsłaniając aż do najskrytszych pobudek grę egoizmów ludzkich, roztwiera on oczy na sposoby utrzymania energji własnej wśród walki o byt. Pewna doza zdrowego pesymizmu w ocenie ludzi uchronić nas może od ważnych błędów, zapobiedz niejednemu rozczarowaniu, zdjąć z oczu kataraktę złudzenia. Chociaż ludzkość postępuje i rozwija się, jest to smutną prawdą, którą wykazał Letourneau w swoim „Rozwoju moralności“, że popędy egoistyczne decydują o znakomitej większości czynów ludzi i gromad społecznych. W dzisiejszej dobie moralności merkantylnej, w epoce panowania bezimiennych pieniędzy, wśród szalonego wzrostu działalności przemysłowej, handlowej, wśród potwornych objawów współzawodnictwa — trzeba z należytą ostrożnością oceniać wartość ludzi i stosunków, w jakich działamy. Człowiek, mający zwłaszcza przed sobą zadanie życia, które przekracza zakres zwykłej, mało-odpowiedzialnej pracy, człowiek, który musi działać przez innych i za pomocą innych, powinien bez złudzenia oceniać przymioty i wartość każdego osobnika swego gatunku, który wogóle zachwytu we mnie nie budzi.
Optymizm, skłonny do przypuszczania dodatnich pobudek ludzkich czynów, zbiera często kwaśne owoce tam, gdzie zasiał zdrowe i szlachetne ziarna. Bezwątpienia bez pewnej dozy optymizmu nie byłoby na świecie działaczów podniosłych, którzy, wyrastając po nad płaskość interesów powszednich, chcą zrobić coś dla bratnich gromad małych lub większych, albo dla całej ludzkości. Ale na dnie najszlachetniejszych dążeń i działań, natchnionych miłością bliźniego, przezwaną dziś altruizmem, dadzą się wyśledzić także egoistyczne pobudki. Nawet dodatnia ambicja płynie potroszę z egoizmu, z chęci podniesienia się samego osobnika za pomocą działań korzystnych dla gromady.
W ogóle typem normalnego pod względem etycznym działania jednostek jest zjednoczenie celów osobistych z dobrem ogólnem. Egoizm bywa potężną dźwignią pracy, ambicja ostrogą podniecającą energję, którą same tylko względy dobra bliźnich nie zawsze mogą wytężyć. Wprawdzie chrześéjańska doktryna „niech nie wie lewica, co czyni prawica“ jest bardzo piękną, wprawdzie są natury idealne i ascetyczne, które dla ludzi gotowe są ponosić największe ofiary, obedrzeć się z resztek mienia, zaprzepaścić własną pomyślność, szczęście i spokój rodziny; ale i wtedy nawet w ich postępowaniu można dotrzeć do pobudek egoistycznych, podyktowanych nadzieją poza ziemskiego szczęścia. Taką zapewne pobudkę na dnie duszy ma Ksieni w „Ascetce“ Orzeszkowej, mówiąc do bohaterki powieści te słowa iście Chrystusowe: „Bądź, siostro, wyrazem miłosierdzia życia, stojącego naprzeciw jego okrucieństwu i od srogiej boleści usiłuj uchronić tych, którzy ci zadali najsroższą boleść“. Taka jednak maksyma dobrą jest dla duszy wyjątkowo szlachetnej, dla takiej, co wedle słów poety: „w ziemskiem nieskalana błocie, natchnieniem mija ścieżki błędu kręte“.
Moralność chrześcijańska w swym podniosłym idealizmie, niezna szkopułów i raf podwodnych sobkowstwa, które jeżą się tak obficie pod falami żywota. Miłuj nieprzyjacioły swoje — to brzmi bardzo wzniośle, ale bardzo niepraktycznie. Dobrze byśmy wyszli, kochając nieprzyjaciół, którzy nas obdzierają nikczemnie ze czci lub mienia, którzy poczciwą pracę obniżają kłamliwie i bezczelnie, którzy dla własnej korzyści nie wahają się krzywdzić nas, rozbijać w proch pracowicie zdobytej lepianki pomyślności!
„Miłujcie nieprzyjacioły swoje“ — tak mógł powiedzieć ten tylko, którego „królestwo nie jest z tego świata“, którego najpiękniejsze hasła obłudnie wywieszają na swych sztandarach najwięksi mordercy ludzkiego szczęścia, wyznawcy religji brutalnej siły, kierownicy wielkich łotrowstw wedle znanego określenia Śgo Augustyna.
W tem znaczeniu pojęty dogmat miłości musi być czczą jedynie formułą, dopóki tylko podłość, gwałt, bezprawie wszelkiego rodzaju będą hydrami wznoszącemi ku górze głowy strojne w blaski ziemskiej wielkości. Najszlachetniejsze serca, największe umysły usprawiedliwiały nawet nienawiść, płynącą z pobudek szlachetnych, nie egoistycznych.
W stosunkach codziennych nienawiść, która wynika z małych osobistych pobudek, może być szpetną, jak rosnąca w rowach wilgotnych pokrzywa. Można zresztą nieczuć złości w sercu dla wrogów swoich, ale nie należy pozwalać, aby się niesłusznie tuczyli naszą krzywdą albo rośli w dumę z naszego poniżenia. Kochać ich? Niech to czyni, kto ma serce zajęcze i brak zupełnie żółci, jak powiada duński królewicz, który był ofiarą podłości i zbrodni. Czy można kochać żmiję, która trującym zębem szarpie stopy nasze, wściekłego wilka, który kły nam zatapia w ciało, czy można kochać ludzi, z których duchowego oblicza przezierają pyski niedźwiedzi, tygrysów lub szakali?
I to prawda jednak, że natury najszlachetniejsze, wyjątkowe odznaczają się przewagą uczuć przyjaznych dla ludzi; natury niższego rzędu żyją często poruszane przeważnie przez popędy nienawistne. Jedną z najniższych odmian moralnych gatunku naszego są tacy ludzie, dla których sobkowstwo jest prawem naczelnem. Dla własnego interesu popełnią oni każdą podłość, łotrowstwo, szwindel, podstawią nogę człowiekowi najzacniejszemu, utuczą się łakomie cudzą krzywdą lub nieszczęściem. Ale są gorsi jeszcze od nich: istnieje inny jeszcze najniższy gatunek dusz małych, robaczych, które lubią szkodzić bez przyczyny, trują dla tego, żeby truć, nawet, gdy im to najmniejszej nie przynosi korzyści. Są natury zawistne, pełzające, które kosem okiem patrzą na cudze szczęście, nie mogą znieść cudzego powodzenia, zielenieją ze złości na widok czoła, strojnego urokiem godności moralnej.
Wrodzona nizkim duszom niechęć do umysłów i charakterów podnioślejszych, w niektórych, co prawda, wyjątkowo złych ludziach potęguje się potwornie, staje się na pozór bezprzyczynową, trwałą siłą niechęci i nienawiści, tlejącą niby siarka w zaduchu podziemnej pieczary. Rozumie się, że na dnie takich natur doszukać się można zboczeń potwornie rozrosłego sobkowstwa i prożności. Widzimy takich chorowicie złych ludzi, czasem nawet obdarzonych inteligencją, wyniesionych na stanowiska przez dziwną ironję losu — widzimy jak rozpościerają się wśród stosunków nienormalnych i niezdrowych.
Niestety, wyznać to trzeba z bólem, że nastrój etyczny społeczeństwa naszego sprzyja raczej rozrostowi i powodzeniu takich ludzi, aniżeli go hamuje. Żyjemy w epoce zaćmienia ideałów i upadku charakterów.
Nie jesteśmy społeczeństwem bez ideałów, zwłaszcza na odleglejszą metę. Owszem szlachetne uczucia krążą w żyłach narodu i wykwitają czasem na jego obliczu rumieńcem. Ale w układzie bieżących spraw i stosunków widzimy objawy indyferentyzmu moralnego i apatji, które nie świadczą o zdrowiu i czerstwości ducha. Hasła pracy organicznej, zwrot ku utylitaryzmowi zrobiły swoje. Dając korzystne owoce, zaprowadziły atmosferę właściwą dobie moralności merkantylnej. Skurczenie dusz ma inne jeszcze przyczyny, takie same, jak skurczenie i zanik mięśni małoczynnych. W stojącej wodzie łatwo się krzewią brudne zielska, powstają zgniłe wyziewy. Walka o byt na szerokiej arenie wymaga odpowiednich wysiłków, szerszego rzutu energji; taka walka, prowadzona w cieśniejszym zakresie, wymaga drobniejszych środków, obiecuje powodzenie w niektórych sferach działania ludziom nizkim lub lichym moralnie i umysłowo. Niepodobna zresztą wskazać dokładnie wszystkich przyczyn, które sprzyjają u nas powiększaniu się moralnego indyferentyzmu, ale to pewna, że jest on jednem z głównych znamion słabości i wyczerpania duchowego naszej doby.
Opinja nasza zwątlała, straciła pod wieloma względami siłę widomego sumienia ogółu.
W sferze zwykłej moralności umiemy jeszcze rzucać klątwy, mamy rzeczywiście nawet pewną dozę rozumnej odporności i rygoru, który nie pozwala się panoszyć bezwstydowi. Ale brak nam często zdrowego entuzjazmu dla ludzi dobrych i szlachetnych, brak bezinteresownego zapału dla dobrej sprawy. Ludzie z charakterem czystym, nieznający kompromisu z lichotą i podłością, mają za mało energji, stanowczości, cofają się w głąb cichego życia. Prawda, że natrętne weredyctwo, rzucające się w oczy z prawdą nieproszoną lub niesłusznym monitem, jest rzeczą w codziennem życiu nieznośną. Ale zbytnia lękliwość, usuwanie się od dawania świadectwa prawdzie i słuszności w razie potrzeby, jest błędem obyczajowym, pomaganiem do wzrostu obłudy i siły fałszu, na których, niestety, opiera się tyle dzisiaj stosunków obyczajowych i społecznych. Mądrze mówi stary Mefistofel do Fausta: „że ludziom na wpół z ciemnością światło przeznaczone“. Prawda bezwzględna jest owem niedocieczonem „słowem“, które było na początku, które jest tak głęboko i tak wysoko, że go do uszu i oczu ludzkich ściągnąć nie podobna. Na codzienną potrzebę ludzkość karmić się musi znaczną ilością prawd względnych a większą jeszcze ilością fałszów i ułud. Wskutek dziwnej ironji losu człowieka fałsze te często bywają pożyteczne, bywają środkami do moralnego doskonalenia się i postępu. Ale są pewne fałsze wstrętne, chociaż mające prawo obiegu, są, co gorsza, pewne fałsze uświęcone przez nałóg bezwładności moralnej, fałsze silne i szanowane pomimo przeświadczenia o ich nicości. Okazywanie im tolerancji jest małoduszną lichotą.
Z rozmaitych przyczyn chwilę dzisiejszą cechuje pewien zamęt i nieporządek moralny, dlatego zapewne, że jest ona dobą zaniku starych ideałów i początkiem dopiero wytworzenia się nowych sił, nowych prądów, które może zmienią układ moralny świata. Ten stan odbija się potrosze w dynamice moralnej naszego społeczeństwa; i przesyca atmosferę naszego życia pewnym duszącym niesmakiem.
W skutek tych i innych przyczyn niema u nas miejsca dla ludzi szerszego oddechu „z piersią na miarę Fidjasza“, dla charakterów, idących prosto przed siebie, ufnych w siłę naturalną, gardzących dreptaniem po manowcach albo marnemi sztuczkami. Po za sferą pewnych gałęzi sztuki i literatury, która trzyma jeszcze dosyć wysoko sztandar godności zbiorowej, w najbliższym odłamie społeczeństwa naszego niema miejsca dla błysków potężnej, oryginalnej myśli, dla charakterów czynnych i twórczych w szerszem tego słowa znaczeniu.
Na tronie naszej kultury zasiadła obecnie mierność, która niewiele wymaga i zadowalnia się pospolitemi płodami ducha. W życiu ekonomicznem ta małoduszna pani nie troszczy się o szerszą inicjatywę, o rzutkość przemysłową, o wytwarzanie nowych gałęzi produkcji, o wyzyskanie leżących jak na dłoni dobrych interesów, na których obcy robią krocie. Niech się uda jaka mała spekulacja, jaki lilipuci geszefcik akcyjny, czegóż więcej potrzeba? W dziedzinie naukowej mało wie ona o nielicznych płodach oryginalnych badaczy lub myślicieli, ale zadawalnia się umiarkowaną porcją przekładów dzieł popularnych, streszczeń i artykułów dziennikarskich. W literaturze nadobnej daleko bardziej lubi nowelki, szkice, drobiazgi, aniżeli utwory głębszych i szerszych talentów, które chcą nietylko zająć, ale i zmusić do myślenia.
W sztuce plastycznej zadawalnia się produkcją rzeczy drobnych, pokupnych robót, patrzy obojętnie na brak kompozycji większych i prawdziwie artystycznych. W teatrze forytuje głupią operetkę, lekceważy poważny dramat, lubi rzeczy banalne, sztuki filisterskie o zdawkowym morale, zżyma się czasem na przedstawienia wielkich arcydzieł poezji. Nawet w prassie perjodycznej sprzyja wodnistym gawędziarzom i reporterom, którzy nierzadko udają augurów.
Nic dziwnego, że w świątyni cywilizacji, w której ta mierność jest boginią, uwijają się szybko i rzutnie ludzie, nieprzerastający ulubionej przez nią miary. Wprawdzie są gromadki, kupiące się około innych ołtarzy, na których większe siedzą bogi, ale główna rzesza czcicieli mierności, najruchliwsza, najbardziej głośna, najufniejsza w powodzenie. Z jej gwaru słychać okrzyki: niech żyją sprytni!
Spryt — to u nas wielkie słowo! Na nic wiedza, zdolności, nauka, energja, pracowitość, sumienność, na nic śmiałość przekonań, niepodległość charakteru, gdy niema sprytu. Wielki talent w sferze umysłowej czasami sobie bez niego poradzi, gdyż działa nieprzeparcie, podbijająco. Wielki pieniądz w sferze ekonomicznej ma siłę, więc sam przez się dużo znaczy. Ale można nie mieć ani wielkiego talentu, ani charakteru, ani nadzwyczajnej inteligencji, a z pomocą sprytu pływać szczęśliwie po zwierzchniej fali życia.
Wielką zaprawdę potęgą jest u nas ten najniższy gatunek praktycznego rozumu. Na całym świecie dobrze jest ludziom sprytnym, ale na szerokiej widowni działania spryt może być pomocnikiem drugorzędnym i niewiele zrobi bez rzeczywistej wartości człowieka. U nas tymczasem jest on darem nieocenionym: uczy jak należy chować pod korzec własne przekonania, handlować pokupnym fałszem, jak się wywinąć i podejść, gdzie przejść nie można, jak schlebiać nałogom i przesądom gromad lub silnych jednostek, jak mierność umysłową maskować pozą powagi, jak rzucać w oczy piaskiem frazesów, jak fuszerkę podnosić do wartości porządnej pracy, jak fałszować opinję dla własnego interesu lub kaprysu, jak zniżać wartość porządnej pracy, jak tandetę sprzedawać za świeży towar w różnych gałęziach produkcji, jak drobnemi zabiegami zdobywać stanowiska, albo nikczemną, krecią robotą obalać uczciwych współzawodników.
Ma się rozumieć, że na scenie życia spryt nie występuje z miną chytrą i krętemi manjerami czarnego charakteru; umie on przewrotność nawet pokryć dobroduszną maską, umie być przyjemnym, eleganckim, wytwornym, albo zwijać się wśród gwaru z ruchliwością giełdowego agenta. Czasem przybiera poważniejsze miny, wierząc tylko w swoje maluczkie ja, udaje apostoła cnoty, moralności, prawi z namaszczoną miną komunały, na które się łapią naiwni, okłamani szelestem frazesów. I rośnie to plemię sprytnych pigmejów, włazi na szczudła, udaje olbrzymów bezkarnie, bo nie ma takich, coby je przepędzili „jak Eumenida przez wężowe rózgi“.
W sferze artystycznej mamy dosyć nerwowego hyperkrytycyzmu, który roznamiętnia się z powodu drobiazgów. Mamy dość tendencjnej szykany w jednym lub drugiem piśmie, trochę zamaszystego rąbania quand-même dla efektu, ale za mało krytyki zdrowej, spokojnej, silnej i trzeźwej, za mało zwłaszcza samo-krytyki społecznej. Wyleczyliśmy się, co prawda, z dawnych panegirycznych skłonności, potrafimy się szarpać i kąsać, gdy idzie o sprawy osobiste, potrafimy prywatą zakwaszać robotę publiczną, rzadko kiedy jednak umiemy sobie, jako społeczeństwo, powiedzieć cierpką ale posilną, prawdę. Podobni jesteśmy czasem do chorego dziecka, które nie umie przełknąć gorzkiego, ale zdrowego lekarstwa. Tłómaczy się to jasno różnemi przyczynami, ale wyjaśniając takie zjawiska, czujemy ich nienormalność społeczną.
Szczególniej nieprzyjemnie uderza u nas bezkarność moralna pewnych sposobów działania, które należałoby słusznie dotknąć karą dyscyplinarną opinji — bezkarność ludzi, którzy nie tracą swej siły, chociaż etycznie i umysłowo są skompromitowani.
W takim nastroju potrzeba siły ducha, poczucia obowiązku, aby nie poddać się apatji i zachować energję do pracy, mającej na celu szersze widoki. Indyferentyzm i apatja nie dają podniety do działania, obcinają skrzydła, wiążą ciężary u nóg i rąk ludzi, którzy mają dość siły, aby żwawiej się ruszać. Najwygodniej zapewne zamknąć się w ciasnem kółku własnych interesów, zadowolnić się pracą dla własnej korzyści, zostawiając zabiegi na szerszych i wpływowych polach tym, co umieją sprytniej na nich się krzątać. Trudno, zaprawdę, ludziom z charakterem czystszym i szlachetniejszym stawać do współzawodnictwa z tymi, co używają lichych środków lub kojarzą zręczność z brakiem moralnych podstaw działania. To bieda również, że charaktery zacniejsze i głębsze w małym stopniu posiadają dar praktyczności i umiejętnego używania godziwych środków walki o byt. Nie umieją one wysuwać się naprzód, szybko zajmować opróżnionych placówek, chwytać w lot powodzenia, wyzyskiwać umiejętnie dogodnych dla siebie momentów, popierać swej wartości pozą i reklamą. Nie mają tej rzutkości, inicjatywy tak potrzebnej wśród trudnych warunków dla zdobycia karjery lub stanowiska. Niejeden wreszcie w obecnych czasach wpada w pesymizm, macha ręką na marny bieg świata i pogrąża się w bezwładności.
Ze stanowiska społecznego taki kwietyzm jest ciężkim grzechem, dezercją z placówki. Nie ma tak ciężkich okoliczności, w którychby czegoś nie można zrobić. Natura ludzka jest dziwnie giętką, umie się przystosować do wielu trudności i braków, umie i może prowadzić walkę o byt w warunkach niemożliwych dla każdego innego gatunku. Jedną z naczelnych zasad etyki nowszej jest samozachowanie jednostek oraz ich potomstwa i rodzaju. Jeżeli w danych warunkach praca jednostkowa lub zbiorowa może osiągnąć rezultaty połowiczne albo tylko częściowe w stosunku do napięcia swej siły, zawsze to będzie przyrostem korzyści, krokiem rozwoju lub postępu, na który nie zdobędzie się kwietyzm. Nawet w tych razach, gdy robota nie wydaje pozornie żadnych skutków, może być ona środkiem podtrzymania energji lub aktem tej baczności, która nie spuszcza z oka rwącego biegu wypadków, nie chce ominąć pomyślnej dla siebie chwili.
Wobec tego obowiązkiem jest ludzi zdrowych i szlachetniejszych, aby starali się nabywać tych przymiotów praktycznych, któreby pomnażały ich siłę, dając oręż do walki o byt. Im więcej będzie przy robocie sił dodatnich, ludzi, łączących własne dobro z poczuciem szerszych obowiązków, z umiłowaniem szlachetniejszych ideałów, tem lepiej będzie dla społecznego zdrowia, dla podniesienia moralnego poziomu i ukrzepienia samowiedzy. Tacy tylko ludzie mogą ograniczać proces moralnego rozkładu do możliwego minimum, mogą wprowadzać normalny układ różnych stosunków społecznych, dawać przykład i pobudzać sumienie zbiorowe w charakterach stępiałych lub obrosłych tłuszczem sobkowstwa.
Dla swojego więc i ogólnego dobra powinni brać pod uwagę, na czem polega trudna sztuka życia i praktyczna polityka, powinni krzątać się, zabiegać, wyzyskiwać stosunki przyjazne, jednać sobie zwolenników, oceniać wartość ludzi, paraliżować zabiegi intrygantów. Czasami potrzebny bywa w tym celu pewien praktyczny oportunizm, byle tylko nie kłamał prawdzie przekonań, nie abdykował z własnej godności. Potrzebną jest wytrwałość i krytyczny pogląd na życie, który nie pozwoli się zrażać chwilowemi niepowodzeniami, który ze spokojem patrzy na sztucznie wyszrubowaną miernotę, na tryumfy nicości, otrębywanej przez reklamę, lub chwilowo wydętej przez szczęśliwy bieg wypadków. Na każdej niwie szerszego działania potrzeba robotę jednostkową i społeczną prowadzić z poczuciem szerszych obowiązków a zgodnie z nielitościwą logiką życia, trzeba dobrze sobie zdać sprawę z tego, co należy i można zrobić w danych warunkach, obliczać możliwe widoki powodzenia. Nie trzeba dobrej roboty narażać na klęskę działaniem, podjętem niewłaściwie lub nie w porę. Trzeba jednem słowem, aby ludzie głębsi, szlachetni zdobywali pewną sumę przymiotów praktycznych, które nie zmniejszą ich wartości idealnej a pomnożą wartość czynną.
Ludzie niepraktyczni mogą być bardzo szanowni, godni podziwu i uwielbienia, mogą zrobić dużo w dziedzinie pracy umysłowej, jeżeli znajdą dla niej przyjazne warunki — ale sami tych warunków nie polepszą, a co więcej, łatwo popełniają mimowoli błędy, szkodzące nietylko ich powodzeniu, ale robocie zbiorowej. Wiadomo, że najlepsi ludzie pokutują czasem za drobne błędy, gdy tymczasem szubrawcom i łotrom uchodzą nieraz ciężkie grzechy. Kwaśny owoc doświadczenia po czasie nie jest pożywny, gdy złe odrobić się nie da. Praktyczna mądrość ma wielu na świecie mentorów, ale nabywa się nie łatwo. Jedynym uniwersytetem, który w niej kształci, jest twarda szkoła doświadczenia. Dobre rady mają czasem znaczenie, ale najczęściej bywają liczmanem, który chce uchodzić za dobrą monetę.
Łatwiej zreszą dostrzedz błędy ludzkie i zboczenia społeczne, aniżeli dać stosowne na nie lekarstwo, łatwiej krytykować, niż wskazać środki poprawy, łatwiej dawać rady, aniżeli świecić przykładem. Terapja bezsilności i błędów społecznych nie może być nigdy doraźną, ale działać musi długo i stopniowo. Moralny rozwój społeczeństwa odbywa się powoli, albowiem siła zachowawcza, tak korzystna pod względem bijologicznym, dąży do utrwalenia nabytych właściwości osobników i gatunków.
Jeżeli etyczne osłabienie społeczeństwa sięga do głębi jego organizmu, wtenczas choroba moralna się przewleka i ustępuje w miarę nabywania sił nowych, czerpanych z podstaw rodzimego bytu. Ale stany podobne bywają także chwilowe, bywają wynikiem działania przyczyn, nieleżących w naturze wewnętrznej ustroju społecznego. Nasze społeczeństwo ma naturę wrażliwą i giętką, z apatji moralnej łatwo się otrząsa. Zahartowane w szkole doświadczenie może i powinno zużytkować wszystkie swe siły, jakie zużytkować należy w danych warunkach, zachowując jeszcze rezerwowy zapas energji cywilizacyjnej.
Do takiej pracy potrzeba ludzi, łączących charakter z ruchliwością praktyczną. Pokrzepiać ich winna ta myśl, że obowiązkiem naszym jest praca nietylko dla współczesnych, że zasada utrzymania energji przeciąga się poza najbliższą metę chwili obecnej. Dzieje uczą, że działanie wielkiej siły zachowawczej nie słabnie, że wśród ludów wysoko ucywilizowanych coraz większej nabiera trwałości.
Dzisiejsza nauka, głosząc zasadę niezniszczalności siły, wskazuje, że każde dodatnie usiłowanie, choćby nie miało widocznego skutku, nie ginie marnie, ale pomnaża zasady energji utajonej. Wbrew ponurym wizjom pesymistów trzeźwi myśliciele stawiają ludzkości dobre horoskopy. Pomimo okrutnego i nielitościwego działania praw natury, pomimo przewagi uczuć egoistycznych, wskazują oni na ciągły wzrost lepszości, na siłę altruizmu, rosnącą w ogólnej sumie życia ludów. Jestto jedna z najlepszych zdobyczy wiedzy dzisiejszej, która dostarcza lekarstw a na apatję i kwietyzm. Starajmy się więc o zdrowie ducha, jeżeli chcemy wykazać prawo do bytu. Świat dzisiejszy nie jest dla ospalców, wizjonerów i rozczarowanych, ale dla tych, co mają w sobie żywą wiarę, pragnienie twórczej pracy i bohaterstwo cierpliwości.
Od początku roboczego dnia stanęła odważnie na zagonie. Rzucała ziarno śmiało, ale siew jej był nierówny, ręka niewprawna, kroki niepewne.
Czy więc wytrwa, czy nabędzie zręczności, czy ziarno jej coraz bujniejszem, coraz dorodniejszem się stanie? Tylu siewców ustaje w drodze z braku sił, z braku ziarna... Zamknięta ich historja nauką zwątpienia być może! Mało takich, którzy w grobie pozostali żywymi. Jeszcze mniej tych, których ręka nabierała stopniowo siły, umiejętności, doświadczenia. Pod wieczór często siali gorzej, niż u słońca wschodu.
Więc co będzie z jej pracą? Czy ziarno jej wszędzie tak bujnie i tak głęboko zapuści korzenie, że go z niwy swojskiej już nic nie wypleni? Jest kobietą i staje do pracy z mniejszym sił zasobem, bo jej siać nie uczono, ani roli jej zagonu nie pogłębiono. Więc się prędko znuży, ziarno jej pozostanie mieszaniną różnych zbóż, a siew nigdy się nie wyrówna... Bo nawet gdy rzucała pierwsze garści, nie zdawała się obdarzoną ani tą siłą, którą człowiek otrzymuje z bożej łaski, ani nie niosła od razu tej gwiazdy na czole, którą gienjusz wrzuca dzieciom do kolebki. Ustanie więc w drodze, albo ją przebiegać będzie do końca niepewnym krokiem.
Siała wciąż wytrwale. Słońce jej dnia w górę się wzbijało, a krok jej stawał się coraz pewniejszym; postać zamiast się zginać pod ciężarem zmęczenia, prostowała się w poczuciu siły i dojrzałości. Gdy zbliżało się południe, ujrzano ze zdziwieniem i niedowierzaniem, że u jej ramion poczęły wyrastać skrzydła, że na jej czole zapalał się powoli płomyk, którego z początku na niem nie dostrzegano. Powątpiewano jeszcze, ale skrzydła rosły, potężniały... światełko na czole prawdziwą gwiazdą się stawało... Ziarno niedorodne pozostawało za nią daleko na zagonie... rzucała teraz bujną złotą pszenicą bez pośladu ni kąkolu... skarbnica jej widocznie coraz obfitszą się stawała, bo czerpała pełną dłonią, sypała dokoła bez rachunku, jak bogacz... Kroki jej szły ścieżką prosto wytkniętą; oczy patrzały tak trzeźwo i przenikliwie, że zdawały się dostrzegać głąb samą... tę, gdzie jej ziarno miało zapuścić korzenie, ręka wprawiła się tak, że praca jej mistrzowstwem się stawała. A gdy się patrzącym zdawało, że doszła już do ostatecznie możliwego dla niej rozwinięcia skrzydeł, że gwiazda na jej czole daje wszystek blask swój, nagle skrzydła potężniały jeszcze... gwiazda zapalała się światłem żywszem, które nie bladło, ale w swej sile trwało.
Trwa dotąd stale, żywe, spokojne, lejące promienie jasne i ciepłe, a za siejącą zagon już się złoci kłosami, które zbierają wszyscy... Chleb z ziarna jej jest pożywny, zdrowy i piękny. Matka może go podać dziecięciu bez trwogi... nie zbrudzi on rąk jego, ani ust jego wykrzywi niesmakiem... na stole rodziny ulubionym staje się pokarmem. Dzielimy się nim, patrząc z wdzięcznością na zagon, którego plon go nam daje.
Ale właśnie ta różnica dorodności i bujności zboża u początku zagona a u jego środka sprawia, że do składanych przez siewczynię laurów, dorzucamy kwiat mały, skromny, ale może od lauru milszy, kwiat sympatji i przywiązania za to, że do tego, co dał Bóg, z czem ją dziecięciem na świat przysłał, ona dołożyła wytrwałą pracę, wielką siłę woli i wielką energję.
Za talent płacimy podziwem, za pracę — miłością.
Ciekawym to i charakterystycznym objawem tak w naszem piśmiennictwie, jak w piśmiennictwie wszystkich narodów, jak mało jest piór kobiecych, które się poświęcają literaturze dramatycznej. W wielu gałęziach literatury nadobnej zpod piór kobiecych wyszły dzieła trwałej wartości, które rozszerzają poczucie piękna i prawdy, są ozdobą piśmiennictwa; wiele z tych dzieł urąga zwycięsko prądom czasu i ma zapewnione zaszczytne miejsce w dziejach literatury, ale na polu dramatycznem żadne nazwisko kobiety w żadnym narodzie nie wybiło się dotąd na wyższe stanowisko, które w dziejach piśmiennictwa niezatarte pozostawia ślady. Naturalnem jest, iż w przeszłości, kiedy charakter i stosunki teatru były inne, kiedy zakres jego działalności był mniejszym, kiedy rozwój jego był ograniczonym, interes, jaki budził, mniej powszechnym, a do tego, jeżeli dodamy i odmienne z wielu względów stanowisko, jakie kobieta zajmowała w społeczeństwie, to może nie trudną będzie do wytłómaczenia ta wstrzemięźliwość, to pomijanie wyjątkowego, rzec można, piśmiennictwa, do którego ani dostęp był łatwym i zachęcającym, ani łatwe w on czas warunki twórcze.
Ale obecnie wszystkie te stosunki zmieniły się stanowczo, teatr obecnie wyłamał się z ciasnego zakresu, jaki miał za czasów Shakespeare’a, lub Moliera, stał się instytucją popularną, zeszedł do mas, jest potrzebą i zajęciem ogółu, budzi interes powszechny, pociągnął ku sobie wszystkie warstwy społeczne, rozszerzył granice swojego wpływu i objął w zakres swój całą szeroką dziedzinę życia społecznego, starając się, nietylko odzwierciadlać to życie, lecz i roztrząsać najwyższe jego zagadnienia. A jednak pomimo tych zmian, pomimo tego rozległego obszaru, na którym twórczość swobodnie bujać może, literatura dramatyczna piór kobiecych nie nęci.
Weźmy na dowód Francją, tę ziemię klasyczną produkcji dramatycznej, której utwory zapełniają wszystkie sceny całego świata, lecz, co ważniejsza, stanowczy wpływ wywierają na piśmiennictwo dramatyczne obecnej epoki.
Od początku tego wieku produkcja tam jest obfitą, jak nigdzie, i ciągłe poszukiwanie nowych kierunków, ciągłe ewolucje, które jeżeli, nie zawsze miały na celu sztukę i piękno, to świadczą o gorączkowej pracy umysłów, o tej potrzebie ciągłego postępu w dziedzinie twórczości, która granic nie ma.
I ewolucje te były wielce doniosłe i ciekawe. Po klasycyzmie Arnoulta i Kazimierza Delavigne i tej walki dramatu klasycznego z dramatem romantycznym, którego przedstawicielami byli: Wiktor Hugo i Aleksander Dumas, przychodzi następnie dłuższa epoka mieszczańskiej komedji, a raczej panowanie wodwilu, mistrza i niewątpliwie ojca dzisiejszej mechaniki scenicznej Scribego, potem następuje chwilowo Ponsard i jego szkoła zdrowego rozsądku i przepyszne fantazje sceniczne Alfreda Musseta, i targające nerwy szerokiej publiczności melodramata d’Ennerego i farsy pełne śmiechu i prawdziwej galickiej werwy, Lamberta, Thiboust i Labicha, aż w końcu realizm opanowuje scenę, a na jego czele stoją Augier, Dumas syn, Sardou, Berier, Meilhac i Halévy.
I dokoła tej tak znacznej liczby przewódców grupują się, naturalnie, dziesiątki adeptów, tak, iż Francja w bieżącym wieku liczy około czterystu pisarzy dramatycznych i całą bibljotekę dzieł scenicznych; a jednak pośród tej liczby piszących, nazwisk kobiecych zaledwie odszukać można. Zauważyć potrzeba, iż jeżeli jaka gałąź piśmiennictwa we Francji talenta ku sobie pociągnąć może i pociąga, to niewątpliwie teatr.
Wszystko się ku temu składa: i to świetne, staranne wykonanie dzieł scenicznych przez umiejętną reżyserją i odpowiednich artystów, i to zamiłowanie publiczności do teatru, i to powszechne zajęcie, jakie teatr budzi, i ta sława, i popularność, jaką autorowie dramatyczni są otoczeni, a w końcu i te niezwykłe korzyści materjalne, jakie dzieła sceniczne przynoszą.
Autor dramatyczny we Francji zdobywa wszystko, co zdobyć można, bo i sławę i popularność i bogactwo — i to zadowolenie bezpośrednie, które daje wyborne wykonanie swej pracy; a jednak wszystkie te świetne warunki nie są widocznie zdolne silniej przyciągnąć piór kobiecych do sceny, ani obudzić w nich zachęty do współzawodnictwa.
Wyjątki, bo wyjątkiem nazwać to potrzeba, są utwory sceniczne pani George Sand, która jednak sławę swoją nie tym pracom zawdzięcza. Z dwudziestu jej sztuk teatralnych, które napisała, zaledwie kilka, jak Mauprat, François de Champi, Le mariage de Victorine, a szczególniej Le Marquis de Villemer, miały dłuższy trochę żywot sceniczny; kilka utworów pani Girardin nie o wiele były szczęśliwsze, wyjąwszy komedje „Lady Tartuffe“ i „La joie fait peur“, które dzięki popisowym rolom zjawiają się czasem na repertuarze komedji francuskiej. I to wszystko! Na tych dwóch nazwiskach początek i koniec.
I u nas dzieje się nie inaczej, chociaż w ostatnich dziesiątkach lat litratura dramatyczna ożywiła się znacznie, powstał cały szereg pisarzy wybitnych zdolności, którzy pracami swojemi zdołali opanować repertuar scen krajowych i, co nie mniej ważne, potrafili pracami tem i wzbudzić zajęcie i uznanie pośród ogółu dla rodzinnej literatury dramatycznej, a równocześnie na rozmaitych niwach piśmiennictwa naszego powstał cały liczny szereg wysoko utalentowanych, a nawet niezwykle wybitnych pierwszorzędnych zdolności kobiecych, które świetne zajęły stanowisko nietylko w naszej, lecz i w powszechnej literaturze.
I znów zapisać można ten sam objaw ciekawy, iż z tego licznego grona piszących kobiet, z grona tylu różnorodnych talentów, ku scenie zwracają się tylko dwa pióra: tylko z pracami pani Mellerowej i pseudonimu Anny z Poradowa na scenach krajowych spotkać się można.
A więc w tem wszystkiem musi być jakaś przyczyna, jest jakiś niewątpliwie dowód, który pióra kobiece do tej abstencji zniewala; Czy usposobienie duchowe kobiet, czy ich psychiczny nastrój nie odpowiadałby warunkom i istocie utworów dramatycznych?
Teatr wymaga przedewszystkiem jędrnie kreślonych charakterów, szybkiej akcji i żywych dramatycznych sytuacji... Ależ w dziełach naszych powieściopisarek i nowelistek nieraz z tem wszystkiem spotkać się można. Weźmy, naprzykład, prace najdostojniejszej naszej Jubilatki. W jej powieściach spotkać można często charaktery a nawet typy skreślone tak świetnie, iż dopominają się tylko sceny, są sytuacje tak wysoko dramatyczne, iż tylko żywcem przenieść je na deski teatralne.
A więc to nie jest przyczyna, przynajmniej nie jest wyłączna. Czyby szkopułem tutaj miała być dykcja przedewszystkiem zwięzła, charakterystyczna, ta miara, ta wstrzemięźliwość w wypowiedzeniu wszystkiego, ten podział stosowny między słowo a akcję, to wypośrodkowanie odpowiednie między twórczością myśli, a plastyką sceny, czego mistrzami są pisarze dramatyczni francuscy, a co tak często rozstrzyga o powodzeniu sztuki.
Ależ to wszystko niezawodnie, jeżeli jest do pewnego stopnia przymiotem wrodzonym, to również pewno i przez wprawę, praktykę, z-życie się niejako ze sceną, z teatrem, z jego warunkami, nabyć można. Ale ze sceną trzeba żyć, ale teatr trzeba śledzić pilnie, jego mechanizm, jego technikę, jego warunki — trzeba poznać dokładnie te wszystkie tajemnicze sprężyny, te wszelkie subtelne nici, które wiążą ten świat iluzji, który na chwilę dla widzów ma być i powinien być światem rzeczywistości prawdy i życia.
A pod tym względem i sama intuicja nic nie pomoże, nie będzie nigdy wystarczającą. Tutaj, jak w żadnej innej gałęzi piśmiennictwa, trzeba koniecznie poznać, że się tak wyrażę, rzemiosło sztuki.
A czy to właśnie nie jest może powodem najgłówniejszym, dlaczego talenta kobiet z natury swego usposobienia i z wielu istniejących stosunków od piśmiennictwa tego się wstrzymują?
Nie chcę kwestji tej rozstrzygać, bo zbyt jest obszerną, podnoszę tylko fakt, gdyż jest ciekawy i charakterystyczny. A dla nas w znaczeniu, jakie teatr u nas posiada, w doniosłości jego wyjątkowej, czyż to omijanie piśmiennictwa dramatycznego przez znakomite talenty kobiece nie jest stratą i dla piśmiennictwa i dla sceny?
Do niedawna jeszcze trwał zacięty spór między zwolennikami indukcji a dedukcji. Empiryści, wyprowadzający z doświadczenia całą wiedzę ludzką, uznawali dedukcję jako metodę, która w dochodzeniu prawdy, żadnej nie ma wartości i tylko obałamuca umysły swą formalistyką, mającą pozór głębokości, chociaż w gruncie rzeczy czczą i pustą. Przeciwnie idealiści, przyjmując za źródło wiedzy prawdy a priori, zarzucali indukcji brak pewności i utrzymywali, że sama tylko dedukcja jest naturalnym kierunkiem myślenia, doprowadzającym nas do wniosków koniecznych i bezwzględnie prawdziwych. Spór ten obecnie przycichł znacznie, z tem wszystkiem nie zupełnie jeszcze ustał. Do dziś dnia jeszcze dają się słyszeć głosy, które przyznają pierwszeństwo już-to indukcji już dedukcji, powtarzając przytem oklepane argumenty, niczego zgoła nie dowodzące, chyba tego jednego, że wyznawcy wyłącznie jednej tylko z owych dwóch metod o żadnej nie mają dostatecznego pojęcia.
Nie ulega wątpliwości, że tylko indukcja prowadzi do wykrycia nowych prawd, gdyż tylko za jej pomocą możemy dochodzić do uogólnień, obejmujących wszystkie fakty pewnego rodzaju, pomimo, że tylko niektóre z nich bywają zbadane. Kto jednakże gruntownie obeznał się z drogami, jakiem i umysł dochodzi do uogólnień w jakimkolwiekbądź zakresie wiedzy ludzkiej, ten łatwo się przekonał, że indukcja bez dedukcji jest niemożliwą, że bez jej współudziału żadnego kroku zrobić-by nie mogła. Indukcja nie jest prostem gromadzeniem faktów, lecz ich wyjaśnianiem. Wyjaśnianie to polega na wykazaniu ich wzajemnych stosunków do siebie, na wykrywaniu związków z całością przyrody. Badając fakty pewnego rodzaju, nie może umysł zacieśniać się w wyłącznej sferze danej wiadomości, lecz musi czerpać prawdy z innych gałęzi wiedzy; fakty bowiem każdego rodzaju, wiążąc się z innemi, nastręczają względy, do których wyrozumienia dochodzi się przez stosowanie do nich prawd, skąd-inąd zaczerpniętych. Kto bada zjawiska życiowe, ten musi dla ich wyjaśnienia uciekać się do uogólnień mechaniki, fizyki i chemji, zastosowując je zapomocą dedukcji do faktów biologicznych, które tylko na tej drodze znajdują zadowalające tłómaczenie; kto pragnie zrozumieć zjawiska duchowe, poznać warunki myślenia, naturę uczucia i zakres woli, ten musi stosować do nich prawdy wykryte przez fizjologję i w ten sposób uzupełniać indukcję dedukcją. Dedukcja nie jest niczem innem, jeno stosowaniem prawd ogólnych do poszczególnych faktów. Za jej pomocą podciągamy fakty pojedyńcze, niezbadane pod ogólne prawdy i w ten sposób rozszerzamy zakres wiedzy. Znaczenie jej nie ogranicza się do samych tylko badań naukowych. Odgrywa ona również ważną rolę w życiu praktycznem. Wszelkie działanie nasze tak w życiu publicznem, jak i prywatnem nie jest niczem innem, jeno stosowaniem prawd ogólnych do szczególnych wypadków. Za pomocą dedukcji znajdują zastosowanie swe w praktyce zasady polityki, ekonomji politycznej, etyki. Na niej nareszcie opieramy się w swych przewidywaniach, wnioskując z tego, co się działo w przeszłości, o tem, co się w przyszłości zdarzyć może. Słowem: tak indukcja, jak i dedukcja, każda w swoim zakresie, jest pożyteczna i konieczna; szkodliwemi stają się one tylko w swej wyłączności.
Gdzie Rzym, gdzie Krym?
Co alchemja, a co spirytyzm? Jaka łączność pomiędzy robieniem złota a wywoływaniem duchów? Zapewne, nie jednoczą się obie te sprawy przedmiotem wspólnym, ani sprzęgają celem pokrewnym; splatają się wszakże jednym węzłem kłamstwa, fałszu, obłędu, a za ten właśnie węzeł razem uchwycić je można. Ilekroć narzuca mi się zagadka: jak to się dziać mogło, że rojenia alchemiczne utrzymywały się przez ciąg stuleci, staje mi przed oczyma spirytyzm dzisiejszy; gdy ze zdumieniem widzę, jak śród pokolenia obecnego szerzą się wierzenia spirytystyczne, na tle dziejów nauki wybija mi się obraz alchemji.
Jako żywo, nikt przecież nigdy nie widział zamiany cyny w srebro, ani srebra w złoto, a pomimo to tak długo budziło ufność i znajdowało wiarę doświadczenie, które się nigdy nie powiodło. I dziś wprawdzie jeszcze napotkać można sądy, że nie wszystko to było błędem i kłamstwem. Tacy przecież mędrcy, tacy potentaci, ludzie nieposzlakowanej prawości, szukali i zdobywali kamień filozoficzny, posiadali tynkturę białą i tynkturę czerwoną, robili projekcje, otrzymywali złoto, transmutację metali widzieli. Coś chyba w tem być musi.
Ale pogląd ten taką ma wartość, jak twierdzenie, że owczarze znają zioła i tajemne ich własności, o jakich nie wiedzą botanicy i lekarze. Środki, które są dziś w naszej mocy, dały nam nad przyrodą władzę, o jakiej marzyć nawet nie mogli alchemicy; stawiamy jej pytania według planu obmyślanego i znaglamy ją do odpowiedzi, przeobrażamy substancje w najrozmaitszy sposób, budujemy związki i rozbijamy je na części składowe, ale przy tych wszystkich zmianach, przeobrażeniach, przeinaczeniach, metale zachowują swą naturę i swój ciężar, ze wszystkich prób wychodzą cało, każdy zostaje czem był. Czy są one rzeczywiście pierwiastkami, czy też stanowią tylko pewne kombinacje, pewne objawy jakiejś substancji pierwotnej, tego nikt teraz nie rozstrzygnie; ale skoro chemik dzisiejszy żadnego metalu rozłożyć nie zdoła, nie mógł go niewątpliwie przetworzyć i alchemik dawny w skromnych i słabych swych operacjach.
Niedołężne tylko, niedokładne, niedostateczne sposoby badania ciał i odróżniania jednych od drugich podtrzymywać mogły wiarę w transmutację metali. Szkła zielone brano za szmaragdy, za pomocą szkieł zabarwionych i emalji naśladowano minerały drogie, już gorzej, już lepiej, pojęcie więc tej możebności rozciągano i do innych ciał. Stopy metaliczne posiadają także własności różne i zbliżają się mniej lub więcej do metali istotnych, za tem poszło wyobrażenie o metalach niedoskonałych i sztucznych, które posiadają barwę, twardość i inne cechy metali naturalnych i doskonałych, chociaż nie dostępują do nich zupełnie. Stopy miedzi, zbliżające się barwą do złota, uważano za przejście do samego złota, trzeba było tylko pewnego uzupełnienia, by otrzymać istotne złoto, złoto naturalne.
Ufność adeptów podsycały poglądy ich teoretyczne, utajone w zawiłości ich określeń i w osłonie ich alegorji; wyodrębniali oni materję od jej własności, które pojmowali jako istoty odrębne, które tedy można było do materji dodawać lub od niej odejmować. Posiadano już bronz barwy złota, trzeba więc było tylko o krok jeszcze postąpić, dodać tę, a ująć inną własność, jedno jeszcze tylko przeprowadzić działanie, by osiągnąć transmutację zupełną. Są to pojęcia różne zgoła od naszych; niemniej wszakże stanowiły one pewną całość logiczną, lubo fantastyczną, opartą na spostrzeżeniach pobieżnych i błędnych; teorje zaś, z któremi wzrastamy, z któremi się oswajamy, lgną do umysłu silnie i ledwie po długich i mozolnych walkach w gruzy się rozsypują, odsłaniając nam widok jaśniejszy. W dziełach hermeutycznych, t. j. alchemicznych, plącze się osobliwa gmatwanina przepisów rzetelnych i pozytywnych co do wyrobu szkieł i stopów z metodami urojonemi o transmutacji metali.
Jeżeli zaś uczeni tak łatwo ulegali pozorom zwodniczym, tem snadniej dawał się ogół łudzić doświadczeniami podstępnemi, a dla oszustów wystarczały środki bardzo proste. Złoto pobielone rtęcią przedstawiali oni jako srebro lub cynę, po wyżarzeniu zaś, złoto to odzyskiwało oczywiście swą barwę; rtęć obładowana cynkiem i wprowadzona na miedź nadawała jej barwę złota. Ciecze używane do doświadczeń zawierały już w roztworze sole złota i srebra; roztworami temi napajali alchemicy węgiel, proszkowali go i proszku tego używali do projekcji, na przedmioty poddawane transmutacji. Ułudne te doświadczenia zdobywały ufność tem łatwiej, że schlebiały namiętnościom, budząc nadzieje potęgi i bogactw. Tłum dawał się łowić na wędkę łatwowierności, adepci lgnęli do teorji, która im wzrok mroczyła.
Gdy od dawnej alchemji zwracamy się do spirytyzmu dzisiejszego, odnajdujemy w nim też same rysy wybitne. I spirytyzm posiada swe fakty i swe teorje, ma swych adeptów i swych szarlatanów.
Jak alchemja żywotność swą opierała na chciwości ludzkiej, tak spirytyzm potrąca o struny serca naszego, łudząc, że obcują z nami jeszcze ci, co nas już opuścili, a byli nam tak drodzy: są to gmachy na słabościach ducha ludzkiego fundowane.
Coś jednak w tem być musi — mówią nam — przecież spirytyści przytaczają fakty, na które się powołują. A czyż brakło faktów alchemikom?
Ale fakty te były pozorne, ułudne, często kuglarstwa jedynie.
Fakt, zapewne, jest to dla nauki skarb wieczny i klejnot drogi, jest to argument nad wszelkie rozumowania mocniejszy; aby wszakże został uznanym, winien być należycie stwierdzonym i zbadanym. Fakty nasze, mówią spirytyści, są zarówno pozytywne, jak obserwacja astronomiczna albo fizyczna. Ależ objaw rzeczywisty dla każdego jest dostępny, doświadczenie fizyczne każdy powtórzyć może.
331 Jakżeż obok nich mieścić stare bajki, gdzieś wyczytane lub zasłyszane, przywidzenia, marzenia senne. A dowody, świadectwa? Masz, cyganie, świadki? — mam żonę i dziatki.
Ależ, mówią nam jeszcze, są i uczeni głośnego nawet nazwiska, którzy w spirytyzm wierzyli i w szeregach spirytystów stanęli. Argument ten imponuje ogółowi najsilniej, chociaż w istocie rzeczy jest błahy.
Alboż alchemja nie pociągała ku sobie i głów silnych, alboż nie odrywała ich od nauki rzetelnej, która się dokoła niej rozwijała! I uczeni ulegać mogą omyłkom i błędom i wielkie nawet umysły nie są wolne od słabości i ułomności ludzkich.
I nad Platona droższa jest prawda.
A obok tych kilku uczonych, których nazwiskami wojują spirytyści, jakiż zastęp szarlatanów i oszustów! Iluż to już zdemaskowano i schwytano na nędznych podstępach, a co jako cudowne objawy duchów przedstawiali, toż samo kuglarze w budach jarmarcznych potrafią. Z szarlatanizmem splątał się spirytyzm, równie silnie, jak niegdyś alchemja, i to jedna jeszcze między niemi analogja.
Alchemja i spirytyzm nie są to wszakże jedyne nauki kłamane, rzekome, które zdołały sobie zdobyć tłumy stronników. Z przeszłości znów wyziera astrologja, która tak długo przytłumiała astronomję rzetelną; a dziś dziwić się trzeba, jak głos fałszywego proroka pogody i trzęsień ziemi rozlega się i znajduje wiarę, przecząc wszelkiej sumiennej meteorologji.
Na gruzach kłamstwa dawnego nowe się wznosi; gdy się jedno wypleni, drugie wyrasta. Tak było i tak będzie, jak to już odgadł poeta rzymski swojem: „Mundus vult decipi“.
„O gdybyś wiedział, synu mój, jak mało rozumu wystarcza do rządzenia światem — wyrzekł stary kanclerz szwedzki. — A jak wiele kłamstwa nim rządzi!“ — powiemy za nim, na sprawy ludzkie patrząc.
Pociecha wszakże w rezygnacji tylko:
„Mundus vult decipi... ergo decipiatur“.
Znużeni ciężkiem i sztucznem życiem, zdenerwowani, uciekają dziś ludzie, kto tylko może, od zajęć codziennych i powszednich widoków, gdzie ich odmienna natura niezwykłemi nęci urokami. Brzegi mórz i gór podnóża roją się od „letników“. I Tatry coraz silniejszy, magnetyczny wpływ wywierają, coraz więcej ludzi ciągną latem ku sobie. Od południa i od północy zjawiają się i rozszerzają rozmaite „stacje klimatyczne“ a tu i tam całkiem odmienne, inne zwyczaje, inne potrzeby, świat inny.
Od strony węgierskiej Tatry są literalnie obstawione hotelami i zakładami, które zjawiają się niespodzianie i rosną, jak grzyby po deszczu, a wszystkie jeden mają charakter i, jak bliźnięta, podobne są do siebie. Więc przedewszyskiem każdy zakład stosunkowo małą przestrzeń zajmuje, kilka, albo kilkadziesiąt domów większych i mniejszych na wspólne wielu ludzi przeznaczonych mieszkanie, restauracje i kawiarnie. W około tych domów drogi gładkie, równe i oświetlone, nie zapomniano o krokiecie i kręglach; gdzieś blizko wodotrysk i drągi, ozdobione kulami ze szkła zabarwionego. W około wskazane drogi dla blizkich wycieczek — to do strumienia jakiegoś, to do skały, lub większego drzewa. I życie w tych zakładach płynie jednostajnie. Znaczną część dnia spędzają ludzie strojnie, za strojnie ubrani, w kawiarni i restauracji, gdzie im we frakach kelnerzy usługują i cygańska muzyka przygrywa. Czas pozostały schodzi na wycieczkach lub wiejskich zabawach. Wygody i komfortu tu dużo. Dla wygody cisną się ludzie na niewielkiej przestrzeni, dla wygody po hotelach się tłoczą i, uciekając od miast, tworzą sobie nowe miasteczka.
Na północnym stoku zamiast tych licznych zakładów rozsiadło się Zakopane w olbrzymiej dolinie. Ludzie nie po hotelach, ale przeważnie w oddzielnych domach mieszkają i raczej ekscentryczny panuje tu kierunek, bo po całej dolinie rozproszyły się domy dla „gości.“ Stroje tu bez porównania skromniejsze, po kawiarniach i restauracjach mniej ludzi, bo się w domu stołują; dalekie górskie wycieczki stanowią główne zajęcie i główny powab letniego pobytu; wreszcie ogólnej charakterystyki życia podać nie można, bo każdy żyje inaczej, każdy po swojemu.
Zakopane jest jedyną miejscowością na letni odpoczynek przeznaczoną, która na tak wielkiej rozsiadła się przestrzeni i gdzie życie hotelowe tak podrzędną gra rolę; dlatego Zakopane ani dróg wygodnych, ani wygód domowych nie posiada tyle, co inne zakłady i dopóki dzisiejszy charakter swój zachowa, nigdy wygód takich nie zdobędzie. Pominąwszy tę okoliczność, dla bardzo wielu pobyt w Zakopanem bez porównania jest przyjemniejszy, niż w zakładach węgierskich. Inna też klasa ludzi tu, a inna tam lato przepędza, zdaje się, że w węgierskich hotelach osiadają głównie finansiści, których najmniej właśnie widać w Zakopanem.
Ale nietylko rozległość jest przyczyną, że Zakopane mniej ma komfortu i wygód. Zakłady węgierskie są własnością bankierów i banków; Zakopane, wraz z domami dla gości, jest prawie wyłącznie własnością górali. Tamte zakłady przygotowały naprzód wszystko, co ludzi ściągać może, gazda zakopiański, zbierając co rok trochę „papierków“, powoli, zbyt powoli, swój dom przyozdabia i w wygody zaopatruje.
Łatwo zrozumieć, jak rozmaicie oddziaływać muszą te rozmaite zakłady na lud okoliczny. W miejscowościach węgierskich kupiec, restaurator, kelner, wszyscy od właściciela zależą, jemu się opłacają, to wszystko mieszczanie, którzy z procederem swoim przenieśli się na lato do stacji klimatycznej. Lud słowacki, furmani, prowadzi na wycieczki, niektórych produktów dostarcza i wogóle bardzo podrzędną gra rolę. Wewnętrz zakładu nie widać górala; zbliża się do kraty hotelu i czeka pokornie na wezwanie, na wschodach czapkę zdejmuje, a w sali restauracyjnej wyobrazić go sobie nie można.
W Zakopanem zupełnie inaczej stosunki się ułożyły. Tam domy dla gości stoją tuż obok chat góralskich i jak stacja klimatyczna z wsią się zmieszała, tak goście z góralami przez letnie miesiące do pewnego stopnia wspólne prowadzą życie. Góral wchodzi do domu śmiało, siada i rozmawia; w wycieczkach pomiędzy turystami a przewodnikami zawiązują się węzły towarzyskie. Z wielkim taktem umieli górale utrafić we właściwy stosunek, jaki ich z gośćmi łączyć powinien; są zarazem usłużni i niezależni i godność swoją zachować umieją.
Wygoda stanowi dziś bożyszcze dla wielu, prawie dla wszystkich, i Zakopane pomyśleć o niej musi. W ielu widziałoby najchętniej zmianę Zakopanego na zakład o schematycznym, zwykłym charakterze stacji klimatycznych, to jest zmianę życia domkowego na hotelowe i ograniczenie zakładu do niewielkiej przestrzeni. Przez zamianę taką Zakopane straciłoby właściwy sobie urok, a lud miejscowy straciłby podwójnie, bo i dochody najważniejsze przeszłyby do rąk przedsiębiorców i, co gorsza, podrzędne stanowisko na charakter ich mogłoby ujemnie oddziaływać.
Jeżeli Zakopane ma swe dotychczasowe oryginalne zachować cechy, jeżeli Tatry mają być nadal źródłem dochodu wyłącznie, czy przeważnie dla górali, jeżeli lud tatrzański, tak zdolny, tak odrębny i tak sympatyczny, nie ma się zmienić w pokornych i nieśmiałych posługaczy, jak ich blizcy od południa sąsiedzi, to górale sami powinni wszystkie, od najwyższych do najniższych, zająć posterunki. Ale tego wszystkiego nauczyć się muszą, i to nie u siebie w domu, jeno po wielkich miastach, i muszą własne zebrać kapitały, lub się o nie postarać.
Górale i ich najbliżsi doradcy powinni to wziąć na uwagę, bo w przeciwnym razie, ze szkodą dla nich i dla dzisiejszego Zakopanego wyręczą ich inni.
Znikają zwolna z widowni ulicznej Warszawy charakterystyczne typy handlarzy starych książek, którym, niezdarnie malowane szyldy nad drzwiami ciemnych i brudnych sklepików szumne antykwarjuszów nadawały miano.
Jeszcze niezbyt dawno temu główny handel staremi książkami ogniskował się w Warszawie, bądź w zwalonych murach dawnego Teatru Narodowego, przy placu Krasińskich, lub też na ulicy Nowiniarskiej, gdzie rzędem obok siebie, mieściły się przed laty owe trupiarnie twórczości ludzkiej, nęcąc ku sobie uczniów szkół publicznych nadzieją pozbycia się, za kilkanaście groszy starych podręczników szkolnych, i kusząc amatorów — zbieraczy zawsze zawodną żądzą odnalezienia jakiego białego, lub też na biało ufarbowanego, kruka bibliotecznego.
Powoli, owe Ghetto książkowe, zaczęło niknąć w oczach żyjących bibljomanów. Na dawnem targowisku pozostały zaledwie okruchy antykwarskich składów, a ożywiony ongi handel zadrukowaną bibułą rozlał się po innych zaułkach miasta, utraciwszy z czasem charakterystyczną swoją cechę.
Wiedziony przyzwyczajeniem i tradycją lat młodości, lubię niekiedy zaglądać do owych sklepików księgarskich, nęcących wzrok przechodnia wystawą kilku zbrukanych tomików Rinaldiniego, Izabelli hiszpańskiej i Czterdziestu Zbójców.
Przebierając między papierzyskami staremi, odnajduję czasami głośniejszego ongi, a dziś już zupełnie zapomnianego autora i przypominają mi się tutaj na widok nierozciętych kartek jakiej broszury, fakta i okoliczności z lat dawnych, które owym drukom dały życie, a o których dzisiaj nikt już nie pamięta.
Najbardziej wszakże w owych wędrówkach bez celu zajmującym widokiem są typy właścicieli owej starzyzny, ludzi, nieposiadających częstokroć pierwszych nocji liter alfabetu, a mimo to, oceniających instynktowo wartość książek, często według ilości kartek, gatunku papieru i ornamentacji okładek.
Z rozmów z takiego gatunku znawcami książek niewiele dowiedzieć się można; a jednak zdarzyło się, że gawęda przygodna z jednym z takich antykwarjuszów obudziła we mnie wiele wspomnień z lat ubiegłych i nasunęła uwagi o znikomości owych prądów upodobań umysłowych ludzkich, które żywiąc daną karmią pewne pokolenie, giną w otchłani niepamięci, aby ustąpić miejsca innym, również jak i poprzednie, znikomym.
— Widzi tu pan przed sobą stosy książek, — mówił do mnie ów antykwarjusz — mózg ludzki wysilał się na ich utworzenie. Dawały one przez czas jakiś utrzymanie księgarzom, a może i autorom... a dziś nikt się o nie nie pyta... Idą koleją czasu na masło, o ile ich papier nie jest sztywny, lub na makulaturę, o ile szczęśliwym wypadkiem można z nich tworzyć arkusze formatu większego.
Przewinęło się przez moje ręce dużo, dużo książek. Zapełniają one wszystkie kąty mego sklepu, a wszystko to próżny ciężar, którego pozbyć się trudno.
Spójrz pan na te górne półki. Stoją tam defekta rozmaitych tomów Tysiąca i jednej nocy. Świetne to były czasy dla księgarzy, gdy mali studenci łapczywie domagali się tych bajek. Brało się po kilkanaście groszy od przeczytania tomu jednego, a taki obrót nieustanny dawał na życie całej rodzinie, przez długie lata. Nastały potem czasy Dumasa i Eugeniusza Sue. Prawdziwe to było żniwo dla księgarzy! Zaczytywano się owemi romansami. Nikt innej książki nie brał do ręki, tylko Monte Christo i Muszkieterów. Sam płaciłem po kilkanaście złotych za tłómaczenie tych dzieł, a wszystko mi się opłacało. I trwało to przez parę lat dziesiątków, aż tu naraz nazwiska: Kraszewskiego, Korzeniowskiego, Kaczkowskiego, Rzewuskiego i Chodźki i wielu innych zaczęły wypierać romanse francuskie i długie lata nie słyszało się nic innego w księgarni, tylko: Masz pan Dziwadła? Poetę i świat? Powieść bez tytułu? Murdeliona? Listopad?
Musiałem wszystkich Żydów wiecznych tułaczy i Muszkieterów zapakować na górne półki i postawić w ich miejsce ulubionych autorów polskich. Za nimi poszli nudni bardzo, ale bardzo poszukiwani, pisarze dziejów krajowych i rozmaite zbiory wypisów ze starych książek, których może ludzie nie czytali, ale które kupowali do swoich bibljotek.
Taki np. Bartoszewicz, Maciejowski i Wójcicki stosy całe zapisali, zanim ich Szajnocha wyparł ze stanowiska.
Ale młodzież ma zmienne gusta. Ni stąd, ni zowąd zaczęła się bawić w poezje i natarczywie domagać gawęd wierszowanych. Co kilka miesięcy ukazywały się gawędy Syrokomli, a szło to wszystko na wagę złota. Kto u nas dostał przypadkiem Margiera, albo Dęboroga, albo Improwizacje Deotymy, ten uważał się za bogacza między antykwarjuszami. A kiedy pojawił się Wincenty Pol z Przygodami Winnickiego, Mohortem i Stryjanką trzeba było znowu Syrokomlę na wyższe przetransportować półki. Trwało to czas jakiś, gdy znowu młodzież zaczęła tęsknić za Mickiewiczem i Słowackim, zaczęła domagać się Przedświtu i wzbogacać lipskich księgarzy, którzy bez pytania drukowali dzieła polskich pisarzy.
Nagle, ni stąd ni zow ąd, rozwielmożniło się na bruku warszawskim gazeciarstwo i tygodniki, a te ostatnie zaczęły wymyślać od idjotów na tych, co się czytaniem rymów zajmowali... W kąt poszli wszyscy bajarze, co się w przeszłości grzebali. Nazywano ich niedołęgami i watowanemi mózgownicami...
Trzeba było na strych wypędzić wszystkich staruszków i prosić natomiast w gościnę naturalistów, pozytywistów, Darwinistów w towarzystwie jakiegoś Hucklea, który najbardziej między umysłami młodzieży hałasował.
Zaczęła się powódź książek o wodzie, o powietrzu, o ruchu, o energji, o lodowcach... W książkach liter już nie znajdywałeś, tylko same cyfry, a cyfry, aż się w oczach ćmiło... Wszystko to było arcynudne, ale ludzie mówili, że to bardzo uczone, i kto Darwina nie czyta, ten nie ma prawa głosu.
Dzienniki i broszury tak zaczęły zalewać mózgi artykułami uczonemi i polemikami z jakimś obozem starych, żem już na prawdę zaczął myśleć o obróceniu całego kramu na makulaturę i o utworzeniu składu numerów Przeglądu Tygodniowego i umiłowanej przez młodzież Prawdy.
Nie sądź pan, aby i ten gust trw ał długo. Powieść znowu do tego stopnia zawładnęła rynkiem księgarskim, że dziś już ludzie naukowych dzieł po polsku pisanych, ani nie tworzą, ani nie kupują.
Sienkiewicz, Okoński i Orzeszkowa stali się panami placu, ale i ich wyrugował zastęp więcej, lub mniej utalentowanych kobiet, piszących nowelle i powieści, które ludzie bardzo chciwie czytają i chętnie kupują. To, proszę pana, zupełnie nowy zwrot w literaturze, choć, jeśli mam prawdę powiedzieć, to Orzeszkową niesłusznie do kobiecych piór zaliczają, bo to umysł zupełnie męzki...
Bezbolesność — to piekło boleści.
Zyg. Krasiński.
...Uczucia nasze i czyny, a nawet wzruszenia, są prostem złudzeniem serca i umysłów i dopiero, gdy usuwają się w głąb’ przeszłości, stając się przedmiotem myśli i wspomnień, nabierają dla nas konturów ścisłych, barw określonych i gorących, kształtów jasnych i wypukłych — rzeczywistości. A chociaż życie goni za nowem żniwem wrażeń i złudzeń, człowiek nie upaja się rozkoszą dni teraźniejszych, ani przywdziewa żałoby po świeżo rozwianych snach i wierzeniach, lecz nurza się, z uporczywą a gorzką namiętnością w przezroczej otchłani wspomnienia, kędy roją się — w żywe formy wcielone, wszystkie jego marzenia, sny, prace i miłości, kędy, w gorączkowym zamęcie, snują się wyraziste i barwne, zniszczone jego nadzieje i podeptane ideały, przytulone do serca nędze i rzucone na wiatr z bezsilnych lotów skrzydła, kędy groby, zimnym głazem przywalone, wznoszą się obok łąk, wiosennemi fiołkami umajonych, a niewidzialne chóry serafinów i demonów zawodzą na przemian hymny niebiańskiej litości i wrzawę piekielnego szyderstwa...
Życie płynie wartkim biegiem, a człowiek chwyta z przeszłości echa wielkich rozkoszy, które w nim tęsknotę jedynie w zbudzają, lub wspomnienia wielkich cierpień, które mu obecny stan spokoju mącą. Żal, co się wżłobił w duszę, nierównie jest zjadliwszy od boleści, która nam na razie łzy wyciska, a szczęście, spotęgowane siłą i czarem drobiazgowej analizy, rozgrzewa nas wyższem nad chwilowe zachwyty upojeniem.
Ale wśród hałaśliwej i natrętnej rzeszy wspomnień istnieje jedno, które nigdy żalu za sobą nie wywołuje, ani nam chwil spokoju nie zakłóca; jest to pamięć wyświadczonego dobra, które nam się na złe obróciło, pamięć niwy ziarnem szlachetnym obsianej, która nam kamienie wydała; bo gdy nam serce bije żywszem tętnem na myśl o spełnionym obowiązku, o podjętej pracy społecznej, o oddanej komuś najlepszej cząstce naszej istoty, łzą krwawą natomiast nabiega źrenica z żalu nad zmarnowanemi i zbezczeszczonemi uczuciami i czynami naszemi. Ból niszczy widzenia szczęścia i zadowolenia, rozkosz zagłusza cierpienie, i w tej przelotnej teraźniejszości, która się przemyka, niepochwytna, między czarodziejskim światem wspomnień, a ciemną i nieodgadnioną przyszłością, ginie w bezbolesnem zapomnieniu — święta ofiara miłości — nieprzyjęta lub zdeptana.
A jednak dla tych nawet, co stąpają po drodze życia, już bez pragnień i nadzieji, z sercem poddanem pod najcichsze, najpokorniejsze obowiązki, chwile, które nie zostawiają wspomnień żadnych, są może najcięższe, bo wtedy, jak mówi poeta nasz, serce staje się „trumną bezdenną...“
...Kędy nie mieszka już siła
Dawnych przywiązali — i najgorzej rani
Mnie, że ran dawnych nie ma w tej otchłani.
...Wszedłem. Ubogie wnętrze pokoju było przybrane świątecznie mnóstwem zieleni i kwiatów. W blaskach, świec i dużej lampy, płonącej na środku, lśniały bronzy staroświeckich mebli i złocone ramy portretów rodzinnych. Surowe, poważne oblicza naddziadów zdawały się dzisiaj uśmiechać pogodnie. Portrety te i kilka staroświeckich zabytków to były jedyne pozostałości dawnych, lepszych czasów. Zresztą nie zostało nic... prócz dobrego wspomnienia u ludzi poczciwych...
Głowa domu, podpora rodziny — ojciec — umarł oddawna. Zawikłanym interesom nie mogła podołać wdowa. Klęska spadała po klęsce, aż wreszcie przyszła ostatnia: choroba matki, paraliż, który pozbawił ją władzy, a nawet odjął jej mowę. Na czele domu, na czele licznego rodzeństwa została najstarsza córka — Klara. Była wówczas piękną nad wyraz. Wysoka, smukła jej postać miała dziwną powagę. Z jej dużych, ciemnych oczu patrzyła rozumna dusza. I była taką istotnie. A prócz rozumu, prócz niezwykłych zdolności i talentu, miała ową poświęceń siłę, która wszelkim opiera się ciosom.
Mogła zostawić za sobą to ubóstwo, przekroczyć próg nędznego dworku i pójść w świat za szczęściem; sposobności nie brakło, czekała ją świetna karjera artystyczna za granicą. Ale potrzeba było odstąpić matkę, opuścić rodzeństwo, które domagało się wychowania, kierunku, opieki...
Klara odrzuciła wszystko, wyrzekła się obcych hołdów i sławy, a została na czele rodziny swej, w ubóstwie; i była odtąd piastunką, nauczycielką tej gromadki, która, dziś już dorosła, skupiała się w koło niej, w hołdzie uwielbienia i wdzięczności. Było to bowiem święto Klary, obchód jej imienin.
Wszedłem i spojrzałem na nią. Stała obok matki, spoczywającej nieruchomo w głębi fotela. Na jej czole białem i jak marmur gładkiem snuła się myśl smutna a głęboka. W oczach, zawsze pięknych, lśniła jakby łza — rzewne wspomnienie minionej przeszłości, a usta uśmiech rozchylał; uśmiech rezygnacj spokojnej, odblask wewnętrznego zadowolenia, że twardy obowiązek spełniony... Postać jej wyniosła, poważna nosiła odważnie brzemię trosk i trudów, które zaledwie gdzieniegdzie nitką srebrną przeplotły jej bujne włosy.
W podziwie patrzyłem na nią. Cała gromadka jej rodzeństwa, wychowanego przez nią, wypielęgnowanego jej słowem żywem, zbliżała się teraz ku niej, przynosząc jej życzenia i wyrazy hołdu. To wszystko, co przynieść mogła. Klara przyjmowała je serdecznie, z tym zawsze pogodnym na ustach uśmiechem, który zdawał się opromieniać ją całą. Od czasu do czasu zwracała się ku matce chorej, jakby te wszystkie życzenia i słowa wdzięczności odnosiła ku niej i jej oddać chciała.
A biedna matka zdawała się także odzywać w tej chwili. Z trudnością dźwigała głowę i załzawionemi oczyma spoglądała na dobrą córkę. Wyrazy błogosławieństwa wybiegały na jej usta i skrępowane — milkły; drżąca, znieczulona ręka podnosiła się nieco i niewyraźnie kreśliła krzyż na pochylonem czole Klary.
Uroczysta cisza zaległa. Wszyscy obecni potłumili oddech w piersi. A mnie się zdało, że w tym momencie, na wezwanie tej matki, straszną niemocą dotkniętej, schodził anioł z nieba i przynosił dobrej córce najwyższą pociechę i pokrzepienie; zdało mi się, że słyszę szelest anielskich skrzydeł, które swym orzeźwiającym powiewem trącały struny lutni eolskiej — przynosiły echo rozkosznych pieśni... Zdało mi się, że w tej chwili blaski świec spłynęły w jeden olbrzymi płomień, który to ubogie mieszkanie czynił ogniskiem wszelkich dobrych wierzeń, wszelkich nadzieji niezłudnych, wszelkich miłości świętych... Zdało mi się, że z tych ścian ciasnych wypływają strugi ożywczego światła na zewnątrz i rozlewają się daleko... daleko na pokolenia i czasy odległe.
Złudzenie pierzchło, ale zrozumiałem wówczas zadanie pracy i poświęceń człowieka.
Klara zbliżyła się do mnie i podała mi rękę.
— Dziękuję, żeś przyszedł — przemówiła — Nie zgadzałeś się nieraz ze mną, a przyszedłeś...
— I wzruszenia potłumić nie mogę... — przemówiłem. Mogłem być innych przekonań, nie zgadzać się czasem na szczegóły, na jakiś kierunek pracy, ale hołd składam poświęceniu, wielkim zdolnościom, zacnemu sercu i myśli głębokiej... Uznaję pracę życia żmudną, ciężką, a wynagrodzoną tak mało...
Klara przerwała mi gestem. Wskazała na matkę, która, widocznie w dniu tym silniejsza, dźwigała ku niej niemocne swe dłonie.
— Oto moja nagroda!... szepnęła odchodząc.
Opuszczałem ubogi dworek z bijącem mocno sercem. Na progu obróciłem się jeszcze i w dali, na tle zieleni i kwiatów, w jaskrawych świec blaskach, ujrzałem dwie postacie: schorzałą matkę, patrzącą przed siebie zamglonemi łzawo oczyma, i dobrą córkę, klęczącą przy niej, ze wzrokiem utkwionym w oblicze ukochanej.
Dosłyszałem, jak pochylona ku matce, wymawiała z cicha słowa najszczytniejszej modlitwy:
Od wieków umysł ludzki, w rozmyślaniu nad licznemi zagadnieniami życia człowieka, usiłował także zdjąć i tę grubą zasłonę, dla której nietylko początek człowieka, ale i stan pierwotnej kultury ludzkiej przedstawia się ciemnym, w szczegółach mało zrozumiałym i niedokładnym. Dla skrzesania i w tej dziedzinie badań jakiej takiej iskierki wiedzy, dla oświetlenia tak ciemnego a tak odległego okresu przedhistorycznego życia ludzkiego, człowiek myślący stosował dotychczas metodę badania indukcyjnego, i w dalszym ciągu indukcję swej myśli zasila wszelkiemi materjałami, jakie na tem cmentarzysku przeszłości, przysypanem grubemi warstwami stuleci, odnaleźć mu się udaje.
Ze wszystkich jednak przedmiotów, jako świadectw niewątpliwych życia i pewnego stopnia kultury ludzkiej, do najwiarogodniejszych i zarazem najwymowniejszych należy język, owo nad wyraz dzielne, rzec można, cudowne narzędzie ducha ludzkiego. Oczywista, iż język istnieje o tyle, o ile żyją osobniki nim mówiące, nim się posługujące; a zmienia się również ze zmianą czasu, okoliczności i stopnia cywilizacji. Ta nierozerwalna łączność języka z narodem, ten stały charakter każdego języka, jako atrybutu życia narodu, tym językiem mówiącego, upoważniają do wniosku, że w wyrazach danego języka zawarte są świadectwa praktyki życiowej jego przedstawicieli, że pod tą zewnętrzną szatą języka ukryte są wymowne kroniki tegoż życia, że zatem w języku odzwierciedla się w znacznym stopniu życie narodu i jego cywilizacja. Z niemniejszą słusznością rzec moża, że każdy lingwista, każdy badacz języków jest zarazem badaczem cywilizacji człowieka.
Badania porównawcze języków rozmaitych narodów zdobyły już dla wiedzy historycznej i antropologicznej niejedną prawdę, rozjaśniającą zacieniony wiekową pomroką obraz pierwotny życia ludzkiego. Dość wspomnieć, że badania te dowiodły blizkiego pokrewieństwa wielu tak różniących się dziś od siebie plemion i ludów, wykazując wspólne ich przed wiekami pochodzenie. Tymto badaniom zawdzięczamy pewnik, że takie gromady ludzkie, jak: indyjska, zendzka, armeńska, grecka, łacińska, litewska, słowiańska, giermańska i celtycka mają wspólny początek, jakby jednorodne ze wspólnego pnia wyrosłe konary. Dziś wiemy, że wszystkie te ludy jednoszczepowe, zwane indoeuropejskiemi, miały jedną wspólną kolebkę i, jako członkowie jednej rodziny, jednej wspólnej używały mowy. Oczywiście, istnienie tego prastarego ludu, tej wspólnej macierzy indoeuropejskiej, odnosi się do zamierzchłej starożytności, stojącej poza granicami wszelkiej tradycji historycznej, czyli, jak się zwykło mówić, do epoki przedhistorycznej. A jednak o ludzie tym, o tem społeczeństwie, o jego rozwoju umysłowem, o jego kulturze posiadamy pewne dokładne wiadomości.
Zawdzięczamy zaś tę wiedzę lingwistyce porównawczej. Jakoż, badania porównawcze języków należących do jednego szczepu, dokonane przy pomocy ścisłej metody naukowej, doprowadzają nas do wykrycia pewnej ilości wyrazów, w jakie obfitował ten pierwotny język indoeuropejski. Doszedłszy do tych wyrazów i zebrawszy ich znaczenia, mamy jednocześnie odpowiedni zakres pojęć i wyobrażeń, właściwych owemu narodowi pierwotnemu. Z materjału zaś tego jesteśmy w możności utworzyć zarys stanu umysłowego, moralnego i społecznego tegoż narodu; zarys może niezupełny, któremu nawet zbywać może na niejednym rysie charakterystycznym, ale zato w przedstawionych szczegółach oparty na faktach językowych, dowiedzionych, niewątpliwych. Drogą takiego badania osiągnąć się dały, między innemi, następujące np. pewniki.
Ów naród pierwotny miał rodzinę i w niej odróżniał członków pojedyńczych i różne stopnie pokrewieństwa; dowodzą tego wyrazy na oznaczenie pojęcia ojca, jako obrońcy i pana, we wszystkich prawie językach indoeuropejskich, wyrazy na oddanie pojęć: matki, syna, córki, brata, siostry, świekry, dziewierza, wdowy i innych. Rodziny te żyły w domach i wiodły w nich życie osiadłe; domy opatrzone były drzwiami. Tenże naród miał pojęcie własności, zajmował się chowem bydła, jak tego dowodzą nazwy wołu, krowy, konia, owcy, świni, kozy, gęsi, psa itd.
Użycie miodu znane było wśród niego powszechnie. Obsiewał pola, uprawiał rolę, zbierał zboże, przerabiał je na mąkę, wyrabiał chleb, używał ognia itp. Prócz tego lud ten oddawał cześć bóstwom, przedewszystkiem światłu i niebu. Liczył systemem dziesiątkowym, czego dowodzą nazwy liczb od 1 do 10-ciu. Takie i tym podobne fakta oparte są na dowodach niewątpliwych, jakich lingwiście dostarcza archiwum językowe owego nieznanego ludu pierwotnego.
Jeżeli przyblakłe wśród wieków przesądy, bezkształtne rzeźby kamienne, różne narzędzia krzemienne i wyroby kościane przedstawiają dla umysłu badawczego cenne środki, przy których pomocy może on już zapuszczać się w ciemną głębinę historji człowieka, to materjały, zaczerpnięte z języka, nietylko nie ustępują tamtym pod względem wartości naukowej, ale je znacznie przewyższają; cenniejszemi są zaś dlatego, że dostarczają faktów z historji człowieka znacznie dawniejszej, z epoki, która wszelkie inne wynalazki poprzedziła. Zadaniem nauki jest skrzętne zbieranie tego materjału, rozpatrywanie jego i należyte grupowanie, aby z czasem, drogą takiej pracowitej indukcji można było dokładnie skreślić pierwszą kartę historji cywilizacji człowieka.
W czasach, gdy literaturę nawołują do wesołości, trochę nieliterackiego smutku; na słowicze trele — zgrzyty: złoży się harmonja. A zgrzytów nie braknie: niedoli wszystkich nie zliczyć, smutkom się nie opędzić. Od wieków już wije się szlachetniejsza cząstka ludzkości w myślach i cierpieniach nad światem, od wieków wytwarza doskonalszą formę dla lepszej treści i szuka doskonalszej treści dla lepszej formy, i od wieków rozbija się o to właśnie, co ukochała, co podnieść, rozpromienić, zbawić by pragnęła. Na obszarach bytu ogólnego ciągłe mroki i jęki, i szczęśliwymi są tylko ciemiężcy i głupcy. Droga myśli przez ten świat krzyżową jest drogą. Ile wycierpieć musi rozum w mocowaniu się z ciemnotą, nędzą i występkiem, z tą trwałą rzeczywistością świata — pojąć mogą i odczuć tylko ci, którzy młodości swojej nie spędzili w pasterskiej Arkadji osobistego szczęścia, ale duszy młodej zostawili boską jej swobodę: pozwalali jej rwać się do słońca prawdy i sprawiedliwości, a po znoju odpoczywać pod gwiaździstem niebem ideałów, wyższych jeszcze nad prawdę i sprawiedliwość. Myślenie takie to męczeństwo, tem sroższe, im większą niemotą artystyczną dotknięte, bo sztuka męki nawet na rozkosze przetwarzać umie — to jej sztuka.
Wiek dzisiejszy jest od poprzedników swych nieszczęśliwszym, bo ma więcej światłości i prawdy w umysłach, dotkliwiej zatem odczuwa ciemnotę i fałsz w rzeczywistości gnębiącej umysł. Im więcej dostrzega człowiek tego dobra, które być by mogło, a nie jest, tem jaśniej też widzi przekleństwo własnej swej natury. Ta natura staje się dla niego palącą Dejaniry koszulą. Zadanie postępu w doskonałości, nie rozum dziś formułuje, ale rozpacz. Umysły błądzą w zaklętem kole: do nowej treści potrzeba nowej formy, a formy nowej nie będzie bez nowej treści — i tak wiecznie: brak zawsze jednej danej do wynalezienia niewiadomej, która może być dopiero wypadkową wszystkich.
Gdybyż myśl mędrca mogła być wprost już twórczą formą rzeczywistości! Ale formę taką z człowieka tylko brać można: bez człowieka pełnego, żywego, żyjącego — nic. Człowiek – myśl potyka się wiekuiście o człowieka – rzeczywistość; marzenie szuka materji i siły. Temu, kto tylu odkryć i wynalazków już dokonał, najtrudniej jest odkryć samego siebie.
Kto go ma szukać, tego człowieka przyszłości? Uczony, filozof, statysta, polityk gabinetowy, państwowiec, któremu idzie tylko o podatki i zewnętrzny policyjny porządek? Zanim nauka lub filozofja działać zacznie, człowiek stoi już gotowy, w latach, i żądzach swoich już dojrzały. Trzeba dojrzałość uprzedzić. Tylko praca nad młodością może nie opłacić się goryczą i zwątpieniem, ale praca rzetelna, nie ta, co się dziś wychowaniem rodu ludzkiego nazywa. Nie ma bardziej lekceważonego i zaniedbanego zadania, nie ma sprawy okrutniej na wichry losu puszczonej, nad dzisiejsze wychowanie: nadęta blaga, pijana gnuśność lub grzeszne krótkowidztwo. O trzodę chlewną, o woły opasowe i cielęta dbamy wytrwałej, racjonalniej niż o człowieka. Szkoły na całym Zachodzie są jednym wielkim humbugiem, o ile mają kształcić ludzi, a nie same tylko umysły. Nie przyświeca tym trudom kształcącym żaden blask ideału moralnego. Trud sam jest bez miłości, a przecież życie wszelkie z miłości tylko i w miłości poczynać się może. Państwo chowa jedynie posłusznych żołnierzy do cywilnych i wojskowych swych armji. Rodzice kochają dzieci swe tylko przez siebie, a siebie w dzieciach. W iluż to domach rodzicielskich dziecko uczy się nieprawości myślą i sercem, przywyka do występku, wtłacza się w małość i marność, karleje i nikczemnieje? W domu czy w państwie, w państwie czy w szkole, zawsze, zawsze wyciągamy ręce do cienia.
Ratunek tylko w szkole przyszłej, tej, która będzie kiedyś, gdy jej pozwolą być dla samej siebie, dla człowieczeństwa i ludzkości, nie dla państwa. Z takiej samodzielnej szkoły będzie już musiało wyjść i wyjdzie słowo potężne dla przyszłości świata. Szkoła taka będzie pracownią odrodzenia, świątynią modlitw, polem zdobyczy największych i przybytkiem najwyższych też uciech. Daleko jeszcze do niej — daleko...
Ale to nic. Wiara w jutro powinna być szczęściem dnia dzisiejszego. Smutnym zostawił Lessing modlitwę: „Idź dalej niewidzialnym krokiem swoim, idź dalej, wiekuista Opatrzności! Nie pozwalaj mi wątpić, żeś jest, dlatego tylko, iż cię dotykalnie nie widzę. Nie pozwalaj mi rozpaczać nawet wtedy, gdy zdawać mi się będzie, że w twym pochodzie zwracasz się wstecz“.
Idea spała, zmęczona walką, w której uległa. Spokój jednak jaśniał na jej obliczu i pewność siebie. Ktokolwiek spojrzałby na nią, uwierzyłby w opowieści krążące o jej pochodzeniu wśród mistyków czynu. Niegdyś cały wszechświat był jednem żyjącem jestestwem, olbrzymim Biosem, który z upływem wieków rozpadł się na byty najrozmaitsze indywidualne, aż do zupełnie nieżywionych. Najlepsze jednako, bo najbardziej myślące i najbardziej buntownicze pierwiastki tego Biosu zbiegły się z sobą i w zjednoczeniu dały Idei życie.
A tymczasem pomiędzy ludźmi zapanowała cisza ponura i mroki zaległy nad światem, ku wielkiej uciesze niewielu. Jedni z nich rośli w brzuchy, inni tarzali się w nadmiarze użycia, jeszcze inni w bydlęcej bezmyślności, o której powiadali, że bez niej nie ma po śmierci zbawienia. Pośród ciemności, gdzieś w oddaleniu, zamajaczyło niekiedy światło czerwone i gasło znowu. Wtedy posiadaczom brzucha i wychwalaczom bezmyślności robiło się nieprzyjemnie, a na zapytanie dzieci swoich, co to za łuna, odpowiadali, że tam goreje ognisko nieszczęścia ludzkiego i człowieka, który puści się w drogę ku niemu, oczekuje los ćmy, latającej nad lampą. W ciemnościach tych tłoczyły się jeszcze tłumy a inne a liczne, bezmyślne od pracy nadmiernej, wynędzniałe od głodu, bojące się nawet przed sobą zdradzać się z niektóremi swojemi myślami. Pomiędzy nimi błąkało się podanie, że niegdyś żyła Idea, która głośno marzyła o szczęściu powszechnem i prowadziła ludzi ku owym światłom czerwonym, które są łuną od ogniska braterstwa wzajemnego. Zgładzono ją jednak ze świata. Teraz obawiano się nawet mówić o niej. Ludzie brzuchaci poznawali takich marzycieli o dawnej przeszłości po hardem obejściu i kłanianiu się nie dość pokornem, i jako złoczyńców usuwali ze świata.
Jedynie śmiech złych chochlików rozlegał się głośno wśród uczt jednych i głodu innych.
∗ ∗
∗ |
A Idea wciąż spała! Cień jej, przyzwyczajony do nieustającego ruchu, niecierpliwił się w tej bezczynności. Zrobił krok jeden, potem drugi i ze zdziwieniem ujrzał, że jest wolny. Odbiegł nieco dalej, jeszcze dalej, i wzięła go chęć pójścia samemu w ów świat ludzki, po którym niegdyś kroczył za Ideą. Zląkł się własnej śmiałości z początku, później nabrał odwagi. Oczy zaiskrzyły się blaskiem gorączkowym, na policzki wystąpił rumieniec suchotniczy, z gardła wydobywał się okrzyk chrapliwy i nieregularny: Naprzód! Z pajęczyny ulepił sztandar i na nim wypisał to hasło.
I poszedł krokiem nierównym w świat jęków ludzkich, tam gdzie Idea zawsze go wiodła.
W pośród mroków serca zadrgały. Nędzarze, przykuci do taczek troski codziennej, podnieśli głowę, przysłuchując się chciwie dolatującemu głosowi. Czyżby Idea żyła jeszcze? I hardziej spojrzeli na posiadaczy brzucha, którzy z nienawiścią i trwogą witali rozlegające się nawoływanie. Nawet chochliki nie wiedzieli, czy śmiać się dalej, czy smucić. Wszak Ideę trzymali na uwięzi. Skąd miałaby chodzić po świecie?
Ten i ów począł porzucać taczkę, którą ciągnął, i szedł na spotkanie dolatującego głosu. Zwolna dokoła mniemanej Idei tworzył się orszak coraz liczniejszy, a rumieniec suchotniczy udzielał się całemu zbiegowisku. Okrzyk: Naprzód, nie ustawał, a kiedy pytano się cienia, dokąd to iść należy, czynił kilka kroków w jednym kierunku, później zataczał się w innym. Niekiedy, gdy światło czerwone zamigotało, rzucał się gorączkowo ku niemu poprzez przepaści, tracił swój orszak w nurtach, sam ledwie wydostawał się, lecz niebawem nowe zastępy garnęły się do niego. Kiedy światło zagasło, błąkał się wraz z orszakiem i zarażał go zarazkiem suchotniczym.
Chochliki poznali, że to tylko cień Idei. Zwołali do zabawy dziatwę tłustych policzków i myśli ślimaczych i jęli rozniecać sztucznie światło czerwone tu i owdzie poprzez otchłanie. Wtedy cień Idei rzucał się w stronę, gdzie łuna występowała, a orszak jej życiem to przypłacał. Zarazem od niego suchotnicy snuli teorję takiego postępowania i miotanie się ku wszelkiemu światłu czerwonemu zwali szumnie syntezą, wszelkie zaś powątpiewanie o tem, czerstwością umysłu i poniewieraniem idei. Chochliki głośno przyklaskiwali tym mądrym wywodom orszaku suchotniczego.
∗ ∗
∗ |
Idea zbudziła się ze snu długiego. Poszła w świat, a krok jej był spokojny, wzrok pewny. Nie wydawała hałaśliwych okrzyków, nie lepiła sztandarów, a mimo to każdy czuł, kim jest ona i z czem przychodzi. Na padole płaczu i pracy rozniosła się wieść, że idzie prawdziwa Idea. Cień jej zadrżał: czy ma iść sam i dalej, czy wróci na swoje właściwe stanowisko, śmiałość go opuszczała, rumieńce zbiegały z policzków, okrzyk stawał się cichszym, tylko niektórzy z orszaku złorzeczyli prawdziwej Idei i jej spokojowi, a inni dowodzili, że jest ona przybłędą, bo nie zwraca się ku każdemu błędnemu ognikowi, rozżarzonemu przez chochlików.
Idea wciąż szła w kierunku, gdzie od czasu do czasu majaczyła łuna czerwona od ogniska braterstw a wzajemnego, nawet kiedy światło gasło i wszystko tonęło w powodzi mroków. Niekiedy po drodze otchłań otwierała paszczękę swoją. Idea wtedy zatrzymywała się, ten i ów z jej orszaku rzucał się w ziejącą przepaść, póki nie powstał most i inni po nim nie przeszli. Teraz znowu chochliki usiłowali w rozwścieczeniu zbłąkać ją na manowce, rozniecali ogniska, Idea wtedy przystawała na chwilę, rozglądała się i szła dawną drogą. Zastępy jej rosły, łuna od ogniska solidarności biła jaśniej. I cień zajął dawne miejsce i kroczył w spokoju za panią swoją. Tylko garstka zarażonych suchotników miotała się ku wszelkiemu światłu i nazywała takie podrygi bezmyślne pojmowaniem Idei, rozjaśniając zrozpaczone oblicza chochlików.
Zwycięscy pruscy obiegli Paryż.
Był to po Sedanie i Metzu cios spodziewany, a jednak tak straszny, iż żałobą okrył kraj cały. Pierwsza pikielhauba ujrzana tu, u serca Francji, stawała się obelgą, hańbiącym policzkiem, wymierzonym zgnębionemu narodowi. W mieście też olbrzymiem, wrzącem i kipiącem od skoncentrowanego życia, czułeś ruch taki, jaki widuje się na wielkich pogrzebach. Przy ponurym marszu, przez świst niemieckich kul wygrywanym, chowano chwałę, jedność i dumę narodu; szary całun smutku pokrył wszystkie oblicza, w mieszkaniach zaś i na ulicy wstrząsające rozgrywały się sceny. Nędzarze i bogaci bratali się dnia tego w poczuciu wspólnej krzywdy i niedoli, w świadomości obowiązku, jaki ona im nakazywała.
W jednym z wytwornych domów przy Faubourg St. Antoine, kołyska niemowlęcia zgromadziła po raz ostatni całą rodzinę.
Na miękkim puchu i koronkach spało delikatne różowe maleństwo, nie przeczuwając, iż nad drobną jego główką i buzią do listka róży podobną, łączyły się w tej szczytnej chwili wiekuistego może rozstania wszystkie nadzieje i marzenia dwóch pokoleń. Po lewej stronie kołyski pochylał się krzepki jeszcze, 60-cio letni mężczyzna, w mundur gwardji narodowej przybrany, po prawej stała córka jego, a matka dziecięcia, wsparta o ramię męża, gwardzisty również, który wraz z teściem miał za chwilę iść na plac boju. Czekający opodal, a w takiżsam mundur przybrany stary sługa, szedł razem z panami walczyć za wolność i jedność Francji.
— Męstwa, odwagi — mówił młody człowiek, tuląc płaczącą żonę do piersi — odwagi, najdroższa! Wrócimy zwycięscami. Dziś pierwsza wycieczka przeciw butnym Niemcom. Pomnij, żeś żoną żołnierza, który za kraj swój ukochany bić się idzie.
Vive la France! dobiegł w tej chwili z ulicy okrzyk pełen zapału.
— Niech żyje Francja, wolna i niepodległa! — powtórzył z ogniem starzec, stojący po drugiej stronie kołyski. — Czy słyszysz, Susette, wszak hasło to łzy twe wstrzymać powinno.
— Bądź zdrowa, ukochana! — mówił mąż, wśród gorących pocałunków. — Bądź zdrowa, dzielna i odważna, jak na żonę Francuza przystało. Wszak i dla nas jeszcze dni tryumfu, dni szczęścia powrócą. Tymczasem zaś strzeż naszego dziecięcia, a gdybym zginął, pomnij miłość Francji wszczepić w jego serce, pomnij, że idea, za którą krew przelewamy, ma być pierwszym celem w jego życiu. Bądź mu mistrzynią, najdroższa, jak mnie nią byłaś, bądź nie matką, lecz przedewszystkiem Francuzką, nienawidzącą Prusaków...
Mówił z takim ogniem, że zapał ten i ją uniósł, miejsce zaś rozpaczy, wiara i ufność zajęły.
Kilka pocałunków, jeszcze jeden okrzyk: Vive la France! i młoda kobieta sama pozostała.
Nie, nie sama. W kołysce spało jej dziecię.
Była mężną i Francuzką, po upływie godziny też łzy jej obeschły prawie. Wierzyła już, że mąż i ojciec powrócą sławą okryci, że najezdca, mężnie odparty, pierzchnie, że nad słoneczną jej ojczyzną, wolność, swoboda i szczęście zajaśnieją na nowo. Rozmarzona, wpatrzona w dziecinę swoją, słyszała wciąż jednak słowa męża, który jej kazał miłość i dobro Francji, jako cel najwyższy wpoić w młodziutkie serce. Tak, ale wszak Renée jest dziewczynką. Jakżeż więc może życie swe krajowi poświęcić, jak będzie prowadzić dzieło ojca? On mężczyzna walczy za wolność Francji, ona, kobieta, krwi za nią przelać nie może. Chcąc więc dalej dzieło ojca prowadzić, będzie chyba idee jego tak rozpowszechniać, by do rdzenia narodu doszły.
Rozmarzona, pochyliła się nad śpiącem maleństwem.
— Czy słyszysz, Renée, jak trudną ojciec wyznaczył ci rolę? Masz miłość ojczyzny, masz upajającą go ideę wolności, równości i braterstwa, tak z czasem rozszerzać, by objąwszy najszersze koła, ciemne nawet przeniknęła masy, Francji naszej sławę i wielkość zapewniając. I matka upojona, snuła dalej złotą przędzę marzeń o przyszłości dzieciny.
— Apostolstwa dziś nie ma — mówiła. — Nauczycielstwo małą tylko garstkę da jej adeptów. A więc, Renée moja, pisarką, wielką pisarką będziesz.
Maleństwo otworzyło w tej chwili szafirowe oczęta i uśmiechnęło się rozkosznie. Zuzanna pochwyciła je w objęcia.
— Będziesz autorką, wielką, szlachetną, rozumną, szerzącą cześć dla wszystkiego, co zacne, co Francją, za którą ojciec twój i dziad krew oddają, podnieść i uszczęśliwić może. Cały ich zapał, cały ogień święty, w ciebie przeleję. Wszak ludzie mówią, że talent jest owocem długiej cierpliwości, zresztą ja go wymodlę dla ciebie!
— Vive la France! — rozległ się w tej chwili, z hukiem bomb zmieszany, okrzyk na ulicy.
Kobieta dziecinę do piersi przytuliła.
— Renée moja, oni tam śmierci zaglądają w oczy, a ja tu siedzę bezczynnie. O, dziecię, ja cię od takiego ocalę losu. Ty bić się za ojczyznę nie możesz, lecz możesz walczyć za nią. Pióro, to służba publiczna, to szeregi wojskowe dla kobiety. Pisarką będziesz!
Wtem drzwi szarpnięto gwałtownie, na progu zaś stanął stary sługa, z włosem rozwianym i okiem błędnem. W ręku jego widniała miniatura kobiety i chustka krwią zbroczona. Portret ten, Raul miał na piersiach. Zginął! Zginęli obaj, mąż jej i ojciec, pierwszy kartacz zabił ich razem. Konał po bohatersku, zalecając, by dziecię jego w miłości dla Francji chowała. Poczem z okrzykiem: Vive la France! ostatnie wydał tchnienie.
Blada, z bólu skamieniała, patrzy na posła, hiobowe niosącego wieści. Pruski najezdca wydarł jej wszystko: męża, ojca, świat cały! Żołnierz tymczasem, miniaturę i chustkę w krwi zbroczoną, wyciąga z jękiem ku niej. Ten jęk, ta krew, jak uderzenie piorunu, lwicę mścicielkę w niej budzą. Chwyta portrecik i, osunąwszy się przy kołysce, palce dzieciny na świeżej jeszcze krwi opiera.
— To twoje krzyżmo — woła — twoje namaszczenie! Ty pomścisz umarłych, kończąc, co oni zaczęli. On chciał, byś życie Francji poświęciła. Pamiętaj, że palce twe, krwią ojców namaszczone, zamienią pióro w oręż, którym pomścisz śmierć ich, niecąc w piersiach miljonów miłości do świętej sprawy i wywołując na ich usta okrzyk: Niech żyje Francja, wolna i niepodległa! Jasnowidzeniem tem, czy wysiłkiem woli wyczerpana, młoda kobieta bez zmysłów runęła na podłogę.
„Niegodziwy ten Kirkor[11], w tak ponętny sposób zmusza prawie do kupienia „Mizerablów“, a do Wilna 12 mil zakazanej drogi! Za dziesięć dni moje imieniny, goście się zjadą, będą rozmawiali o literaturze, o nowych, dziełach, a ja nieszczęśliwa nie będę umiała ust otworzyć o najnowszym utworze Wiktora Hugo“ — i drąc z gniewu chusteczkę i nieszczęsnego „Kurjera Wileńskiego“, rozpłakała się panna Jadwiga, rozpieszczona jedynaczka pani sędziny, właścicielki dóbr Grzybowskich.
Głośny płacz, któremu towarzyszyło silne tupanie obu stopami (a wiadomo, że Litwinki mimo piękność twarzy, cudny wyraz oczu, i kształtną kibić, małością stóp nie grzeszą!) przywołał przestraszoną panią sędzinę.
— Cóż ci, kochanie? — pytała, głaszcząc Jadwisię, stroskana matka.
— Och! ten Kirkor! chcę mieć „Mizerablów“, a do Wilna tak daleko.
— Nie rozumiem, musi, że będzie, chcesz co z Wilna kupić, ta i poszlij Pawluka, zalega z pańszczyzną — ciągnęła z litewska pani sędzina.
— To chłop silny zdrowy, za 5 dni wróci, a konia szkoda, mogliby go ochwacić, przepędzić.
Rozpromieniła się Jadwisia, siadła do biurka napisać zamówienie do księgarni Zawadzkiego, a tymczasem zwołano Pawluka.
W siwą ubrany sukmanę, wszedł Pawluk do pokoju, a dowiedziawszy się, iż ma natychmiast ruszać w drogę, zbladł jak chusta, ukląkł przed sędziną i załamując ręce, błagał: Jaśnie Pani, poślijcie tą razą innego, mnie żona ciężko chora, może i jutra nie dożyje, pańszczyznę później odrobię, ale teraz Jaśnie Pani...
— Ot! durny, zwarjował — przerwała sędzina — oddam cię do stanowego, to bunt! Zona mu chora! dzisiaj i chłopi już chcą chorować! Zresztą tem lepiej, pospieszysz się, prędzej wrócisz.
Chciał Pawluk, biedny poddany, prosić, lecz u sędziny niktby nic nie wyprosił; trudno: zabrał list i pieniądze, wstąpił do chaty po kij, czystą bieliznę i wojłok, wejrzał na leżącą bez przytomności żonę, na drobne dzieci, a zdając wszystko na boską opiekę i pomoc starej babki, ruszył do Wilna.
Nawiasem powiem czytelnikom, iż Jadwisia, mimo wiedzy matki, pospieszyła z pomocą do tej chaty.
W przeciągu 24 godzin, korzystając częściowo z łaskawości litościwych, dążących wozem również ku Wilnu, stanął Pawluk głodny, zbity forsowną drogą, w starej księgarni Zawadzkiego, w pałacu biskupa Krasińskiego. Drżącą ręką zdjął czapkę, oddał list i pieniądze w ręce kasjera Downarowicza, lecz zgięły się pod nim nogi i prawie bezwładny padł na podłogę.
Poczciwy Downarowicz orzeźwił go wodą i tabaką, a mnie oddał list do ekspedycji. Ponieważ to była książka francuska, a dzieła zagraniczne sprzedawano tylko w nowej księgarni, przeto wypisałem karteczkę i wysłałem z nią służącego księgarni, Emeryka Zaleskiego.
Była to prawie lekkomyślność z mej strony przerywać dolce farniente herbowemu Emerykowi, i to dla chama; ale słuchać musiał.
Downarowicz tymczasem wypytywał Pawluka o wszystko, o stosunki w Grzybowie, o powód osłabienia, o chorobę żony.
Przysłuchiwałem się tem u ciekawie i sądziłem, iż najstosowniejszem dla chorej lekarstwem byłaby, prócz środków przeczyszczających, chinina, lecz bez recepty chininy w aptece nie wydanoby. Rozmyślając, jak temu zaradzić, spostrzegłem przechodzącego mimo księgarni Podbereskiego. Niegdyś bogacz, znany i w literaturze (więcej przez brata), wówczas jednak nędzarz, zaledwie lichym, podartym okryty łachmanem, dumny, jak na ex-magnata przystało, groźny i wzrostem i dziadowskim koszturem, rezydent OO. Bernardynów, u których miał swoją celę, kęs strawy, kielich nalewki albo węgrzyna — to jego fotografja.
Znałem go dobrze, bo czasami raczył do mnie zaglądać na kawior i herbatkę z rumem, poprosiłem go przeto, by kupił dla mnie chininy.
— C-o-o-o? ja, ja, mam tobie kupować? — pytał z oburzeniem Podbereski.
— Nie gniewaj się, książę, — szepnąłem błagalnie — to dla ładnej kobiety.
Uderzyłem w najsłabszą stronę Podbereskiego; nie badał więcej, lecz ochotnie przyniósł żądane lekarstwo — jemu wydanoby w aptece chociażby strychniny.
Pouczyłem Pawluka, ile ma dać pigułek, w jakim czasie proszek; nadto dał mu Downarowicz na koszt handlu złotówkę i wyprawiliśmy nędzarza razem z paczką „Nędzników“.
Z kościołów wileńskich najsolenniej dla prostaczków obchodzono uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego u OO. Bernardynów. Tłumy pielgrzymów aż ze Zmujdzi zbierały się na ten dzień do Wilna. Nabożni pielgrzymi zalegali z jednej strony ulicę Ostrobramską, z drugiej Snipiszki, a nad wieczorem mały plac między kościołkiem Ś-tej Anny a Bernardyńskim trudno było przebyć. Żmujdzkie: „ir pogarbiutas Josusas Christusas“ krzyżowało się z naszem „na wieki wieków“.
Niepodobnem było przecisnąć się przez tłum, lecz obeznany z miejscowością, obszedłem przez ogród botaniczny i maleńką furtką pod górą Batorego wszedłem do ogrodu Bernardyńskiego, stamtąd zaś przez klasztor do kościoła, a raczej do kaplicy, na prawo od wielkiego ołtarza.
Uroczyste nabożeństwo przerwało nagłe, rozmyślne zagaszenie światła; z poza ołtarza, nad grobem Chrystusa Pana, rozległ się odgłos grzmotu wywołanego blachami, a ciemność ogólną przenikały sztuczne błyskawice. Przestraszony gmin rzucił się na kolana; płacz, jęk powstał nie do opisania; grzmot nie ustawał, błyskawica goniła za błyskawicą. Przez klęczący ten tłum kroczył pospiesznie jakiś wieśniak, wskazując na mnie towarzyszącej mu kobiecie palcem.
Sądziłem, iż chcą mi wymierzyć doraźną egzekucję za nieokazaną obawę przed sztucznym grzmotem, chciałem uciec, lecz z pod ściany ruszyć się nie mogłem, skamieniałem prawie; lecz, mój Boże, jakżeż się pomyliłem! Ów wieśniak rzuca mi się do nóg, kobieta całuje ręce: „Paniczu, to żona, co ją od śmierci uratowałeś“.
Poznałem, to był ów Pawluk ze swoją żoną.
W tej chwili rozpalono na nowo światła, ruszyła procesja, a ja korzystając z niej, wycisnąłem się z kościoła, za mną obydwaj Pawlukowie.
Przybyli oni umyślnie 12 mil, by podziękować za proszek chininy! W podarunku przynieśli mi garnuszek miodu i 2 mendle jajek, które Emeryk łaskawie przyjął.
W październiku tegosamego roku, na kilka dni przed Św. Jadwigą, przysłano Pawluka po dwie pary rękawiczek; odwiedził mnie znowu, a w dowód pamięci przyniósł garnuszek miodu i dwie kopy świeżych orzechów. Zaprosiłem Podbereskiego na orzechy z miodem, lecz skoro się wygadałem, że to remuneracja za ową chininę, nie chciał jeść i przez cały miesiąc srożył się na mnie, iż śmiałem jego, — „księcia“ — użyć za posłańca dla chłopki!
Stracił do mnie zaufanie, nie pomogła ani nalewka, ani świeży kawior. Dopiero w styczniu 1863 r., na wyjezdnem w strony rodzinne, pogodził się ze mną i nawet na dworzec mnie odprowadził.
Było to w roku 1849, w czerwcu, o świcie dnia najpiękniej się zapowiadającego, kiedy powodowany okolicznościami, o których na innem miejscu będzie mowa, lekko, bez mantelzaka, z kijem tylko w ręku i dwoma, wyraźnie dwoma, talarami w kieszeni, wsiadłem na łódkę, niosącą podróżujących z Pirna do Königstein, Bastei, Kuhstall, lubowników pięknej przyrody, żołnierzy oraz księdza spowiednika królewskiego, pobożny albowiem król saski spowiadać się miał tego poranku za grzechy dni, które tylko co przeleciały, a w których dużo było hałasu.
Byli tam i przekupnie i babina, uwożąca przed bacznością pruską myśliwskie statki, starannie jak drzewo w grubym upowite worku, były i dzieci i ojciec, opłakujący nagłą śmierć ośmnastoletniego syna i różni, różni ludzie, nad którym i jeśli się zbyt nie zastanawiałem, przyczyna do zrozumienia łatwa, bo myślałem o sobie: gdzie to ja moje kroki obrócę i ile pięknych widoków podziwiać będę, zwłaszcza tak suto opatrzony w niezbędne do wszelkich dalszych wycieczek pobrzękacze? Przy pierwszym tedy brzegn, do którego po błękitnej Elbie przybiła łódka, pożegnałem miłych towarzyszy i pobrzeżem rzeki słowiańskiej puściłem się ku Bastei, dokąd kiedy zaszedłem, zegar z wieży kościelnej dwunastą godzinę wydzwaniał tak pogrzebowym jękiem, jak dzwon Frauenkirche temu dni kilka.
Celem wędrówki mojej, właściwie mówiąc, nie była Szwajcarja Saska, lecz Budyszyn, gwoli rozpatrzeniu się po granicach Słowieńskich i poznaniu dobrych ludzi, o których już coś nie coś w Dreźnie zasłyszałem; jakoż pierwszą rzeczą, o którą rozpytywałem się oberżysty niemca, stawiającego przedemną kufel piwa, ser i chleb, było: jak daleko do Budyszyna i jakąby najkrótszą drogą przebrać się doń można?
— Pójdziesz na lewo, tam będzie las niewielki i równina, na której bydło nasze się pasie, potem weźmiesz się na prawo, potem znowu na lewo i dalej górami aż do młyna, na którym dobry człowiek siedzi; u tego młynarza będziesz mógł dostać koni i bryki, jest bowiem zasobny i gościnny, a osobliwie dla młodych studentów, jak ty, bo widzę po czapce niebieskiej z białym szlagiem, że student jesteś; stary jest, a jak wander studenta zobaczy, zdaje mu się, że młody i śmieje się bardzo; już on ciebie do Lobau wyprawi; w dodatku i piwa, a ma dobre, nie pożałuje.
Rozumie się, że, otrzymawszy takie objaśnienie, uczułem jakieś ciepło około serca. Ej, wszystko pójdzie dobrze i wszędzie się znajda poczciwi ludzie, cała rzecz, żeby o tem nie wątpić. Obejrzałem skałę Bastei, od góry do dołu okryta imionami podróżników na wieczną pamiątkę bytowania swego na ziemi zapisujących nazwiska, które, jeśli zwrócą uwagę przechodnia, wywietrzeją z głowy; chyba jaki student kolega pokiwa głowa, i powie: „A djabliż go aż tam nosili na wierzchołek Bastei, i jakim sposobem wdarł się tak wysoko, zeby swoje głupie imię „Gottlieb Schmidt“ namazać”.
Rzuciłem wzrokiem po bożym świecie: piękny poetom do opisywania, malarzom do malowania, do których odsyłam łaskawego czytelnika; oni to wdzięczniej opowiedzą i odmalują odemnie, nie myślącego o poezji w owym czasie, raczej o życiu biednego człowieka, którego owszem każda piękność razi i radby nad zachmurzoną duszę ściągnać szarą mgłę i deszczowe obłoki, z któremi na jedną nutę myślby się toczyła, a słowo szemrało albo huczało, jak wiatr po wierzchołkach sosen.
Addio — brzegi Elby czy Głubi, Łaby, Łobjo, jak ją Łużyczanie nazywają! hufce zwycięzkie królów słowiańskich, słupy żelazne, gdzie wy?... Czas wszystko zagarnął pod siebie, jednego tylko zniszczyć nie mocen: słowa, które tu po staremu pobrzmiewa, nie zagłuszone niemczyzną: „pokwaleny Jezus Krystus — do wiecznosti — i nasz Serbski kraj, rjany kraj“... Po odpoczynku dalej w drogę; o godzinie 4-tej powitałem młynarza i wszystko się ułożyło podług przewidzeń oberżysty; dwa dzielne konie, na którychby kropla wody nie ostała, zaprzężono do wózka, poczęstunek pokrzepił wędrowca, dziarski parobek zaciął konie i popędziliśmy do Lubij (Löbau) a notabene, za furmankę zapłaciłem dwa złote, czyli dwanaście srebnych groszy, które nie bez żalu odrachowałem.
Na dworcu kolei żelaznej obliczyłem moją kasę, a znalazłszy w niej coś około talara, zakupiłem bilet za dwa złote i ufny w przyszłość, rzekłem sam do siebie: ergo, nie jesteśmy jeszcze tak źle...
Na kolei pruskich konstablerów pełno, ruch wielki, za kwadrans przychodzi pociąg; kwadrans ten zdawał mi się długim jak wieczność, nie byłem albowiem legalnie zaopatrzony w pewne papiery, a karta studenta uniwersytetu lipskiego u Prusaków nie była dostateczną do swobodnego krążenia, jak się Francuzi wyrażają; co bądź, nie tracąc miny, zbliżyłem się do stróża porządku publicznego, prosząc o ogień do cygara, którego mi z największą przyjemnością udzielił. Brawo! pod szczęśliwą gwiazdą urodzony chowanku mazowiecki!
W Budyszynie, gdzie się obejrzę, wszędzie lute niemcy; jakże ja się tu o swoich dopytam; ale od czegóż fortuna? Idzie jakiś człowiek... Hej! panie obywatelu, a gdzie tu żyją Słowianie? jako ja też Słowianin jestem? — Bratczyku, to ja ciebie powiodę. — Wiedź; wszystkim dobrym Słowianom daj Boże zdrowie.
Wiedziałem, że tu przebywał poeta Zmorski, wydawca pisma Stadło, (w którem Lelewel rzecz swoją o utraconem obywatelstwie kmieci drukował) znajomy z Warszawy, towarzysz w peregrynacjach, miłośnik Słowiańszczyzny, którą nam głowę nabił naprzód Zorjan Chodakowski, dalej Lelewel, a po nim Juljusz Słowacki, autor „Lilli Wenedy“, i że u miejscowych wielkie ma zachowanie. Rozpatrzmy się, poradzimy, a może tym czasem i sukurs nadejdzie; gościnnego kąta chyba mi nie poskąpią...
Zacni ludzie, czy też z was który doczekał takiego wieku, jak ów chudy, i, zdawało się, nie długowieczny wędrowiec; żyjeż tam jeszcze Imisz Broszka, Hiczka, Michał Cyż? Najzasłużeńszy, wiem, że zakończył życie, I. Smoler, istny typ literata, dziennikarza, wydawcy książek ludowych, współpracownik Maticy Czeskiej i „Slavische Jahrbücher“, zbieracz starych powieści i podań. Żyjąż tam jeszcze wszyscy, których wdzięczną ogarniam pamięcią? Pracowali oni zgodnie nad zachowaniem jedynej po ojcach spuścizny: języka, obyczajów i uczciwego postępowania jednych względem drugich, śpiewając stare i nowe pieśni, które im ksiądz poeta — imienia jego sobie nie przypominam — na niedzielne biesiady układał; w pieśniach tych coś się tam i o Wielkim Bolesławie zasłyszało i o rycerzach śpiących, którzy, zbudzeni, mają kiedyś Niemców aż na sam koniec świata przepędzić, zredukowanych do ilości, mogącej zmieścić się pod jedną gruszkę.
Nie wiem, jak żyją ze sobą literaci dni dzisiejszych; o dawniejszych powiedzieć mogę, że była to konfraternia chudopachołków, do której zachodząc z jakiemi takiemi zdolnościami, witany byłeś radośnie, a jeśli cię ścigały przeciwności, mogłeś być pewnym, że cię koledzy przygarną i trudności ułatwią, a rozradują cię wiarą nie w dukata holenderskiego, lecz w napis na nim: concordia res parvae crescunt[12].
Imisz tedy, nauczyciel dzieci, otworzył mi na spanie alkierz, a nakarmiwszy i napoiwszy podróżnego, który od kilku dni porządnego noclegu nie zaznał, nazajutrz poprowadził do Romana Zmorskiego i Smolera... no, i było nam, jakby to powiedzieć, dobrze, nie, ale znośnie, a i to już dość.
Z Budyszyna, gdzie znowu okoliczności, a wyraźnie mówiąc, złośliwość pruska zachmurzała dni moje, wyniosłem się w okolicę Bischofswerda najpierw do wioski, w której gospodarzył ojciec przyjaciela mego Cyża, kmieć bogaty, istny Piast-pasiecznik, Panie, świeć nad jego duszą, a następnie aż do stóp Kerkonoszów, gór pogranicznych między Czechami a Saksonją.
U starego Cyża rozkwaterowałem się w izdebce syna, w której znalazłem wszystkie wydania Maticy Czeskiej, Biblję Łużycką i różnych innych ksiąg zasób. Czytałem tedy po całych dniach, oczekując na tak zwaną flotę, gwoli rozwinięciu żagli w świat niegościnny, szeroki, nieznany. Spostrzegałem gospodarstwo i wzorowe życie tych patrjarchalnych rodów... praca — ale jaka! od dnia do nocy, a wesoło, bo na własnej roli i około dobytku. Do dziś dnia pamiętam tego starca pasiecznika (posiadacza około trzechset ulów), prostującego się przy stole i uroczyście głosem podniesionym wzywającego błogosławieństwa bożego dla swojej rodziny; przez ciąg mojej bytności nigdy w chacie tej nie usłyszałem lekkiego słowa. Niewiasty z powodu suszy letniej nosiły wiadrami wodę do polewania podrosłych jarzyn, pszenica, gęsta jak las, powijała się pod wiatrem, bydło spaśne radowało oko, a kiedy pod wieczór ludzie wracali z pola wesoło, było to coś tak cichego, jak słońce i tak pogodnego, jak ten zachód pogodny.
Dnie więc, jak dnie, przechodziły mi spokojnie i nie bez pożytku, ale noce, ale sny po nocach... sen od powiek ucieka...
Coś wygania z chaty — dalej panie Ahaswerus!
Lesław Łukaszewicz, najczcigodniejszy przyjaciel, pisze list z dodatkiem oczekiwanym. Co za radość! Żegnam wieśniaczą zagrodę i izdebkę syna gospodarza, a mojego przyjaciela, ucznia filozofji i prawa w Lipsku, zostawiam karteczkę z nazwiskiem na pamiątkę — i oto z powrotem na dzień jeden jestem w Budyszynie u Romana Zmorskiego, z którym, jako zawsze gotowym towarzyszem do pieszych wędrówek, puszczam się nieco dalej, aż do stóp Kerkonoszów.
Roman przez całą drogę z zapałem prawił o swojej „Wieży siedmiu wodzów“, którą wówczas budował, w interwałach cmokając ustami, albo pośpiewując:
Pójdź, kochanko, pójdź na morze,
Wiatr żaglami dmie!...
piosnkę Lucjana Siemieńskiego. A oryginalna to była natura: duch starego Słowianina rozkwitł na tem drzewie, które się nazywało Roman Zmorski; żył, oddychał, czuł tylko w swoim świecie; drewniane jego bogi, z wywieszonemi po pas językami, wróżby wieszczów, dumy rycerskie, nachodziły nań, nie jak przyzwane siłą imaginacji poetycznej, ale niby chmury, napływające ze światów pomarłych.
„Kairbarze, uwolnij Bardów, oni są synami przyszłego czasu, głos ich odezwie się w innych latach, kiedy królowie Temory przeminą; małe dusze są parą, która się rozpościera po bagnistem jeziorze. Nigdy one nie wstąpią na zielone wzgórza, by je wiatry spotkały“.
Słowa te z Ossjanowej pieśni najzupełniej odnosiły się do niego: on szukał wichrów i mroku, albo gwiazd roziskrzonego nad lasami nieba, jak własnego domu; zacisze domowe było mu więzieniem; zostawiał najprzywiązańszą żonę i dzieci i wybiegał, przywykły od lat najmłodszych, na wędrówki po lasach, wierzył w zaklęcia, w runy skandynawskie, w potęgę pieśni, jak wielu innych z owego czasu... Byłoż to wdzieranie się w przeszłość, w Anglji Celtyckiej (Irlandji), w Niemczech, Skandynawji i całej Słowiańszczyźnie, badanie indyjskiego pochodzenia plemion, zwrot do literatury indyjskiej i pojęć o najpoważniejszych zadaniach — byłoż tylko i jest dotąd oryginalnością poetyckiej fantazji i dziwactwem uczonych, powiewem wiatru, chmurą, przelatującą nad ziemią, czy też walką w sferze idei z pojęciami semickiemi, niech o tem wyrokują ci, którzy z pewnością o wszystkiem wiedzą i nigdy się nie mylą. Co do mnie, ja myślę, że jakiekolwiek kwestje były do rozwiązania, kierunek ten przywrócił godność poezji, której koryfeusze poczynają nazywać się Prometeuszami, jak Byron, Shelley, Goethe, Quinet i nasi wielcy poeci. Prometeusz Arjon, to równoważy coś z prorokiem Semitów, a jeden jak drugi z wyższych przeznaczeń ma zadanie rozjaśniać ogniem niebieskim ziemskie drogi naszego żywota.
Roman, trudny w pożyciu, nie mógł znosić idealności; jego Lesław do ziemskiego szczęścia z rozkoszą ucieka do piekła, jego Anioł niszczyciel sypie iskry pożarów. Kain Byrona był pokrewnym jego młodzieńczej muzy, jeśli nie ojcem.
Romana znałem młodym i przypominam sobie dwie stancyjki w klasztorze Dominikanów w Warszawie przy ulicy Freta, w których się z ojcem mieścił; tam jego pierwsze utwory powstawały, z któremi krył się przed ojcem, równie jak i przyjacielem jego, pułkownikiem Haselkwistem, snadź niedowierzając ich estetycznemu znawstwu, jak i brata starszego, który był urzędnikiem sądowym.
Znajomość języka niemieckiego wtajemniczyła go w utwory pierwszorzędnych poetów: Goethe, Zacharjasz Werner, Izajasz Tegner, Manfred i Kain Byrona stali u kolebki Lesława; później zbliżony z ludem, a mianowicie serbskim, którego pieśni tłumaczył, przeszedł z pod pierwszej zawieruchy pod pogodniejsze niebo; czytałem nawet jego hymn religijny do Matki Bożej, ale wówczas, w Łużycach, był takim, jakim go tutaj wspominam.
Było to najzupełniejsze przeciwieństwo z poważającym go i do wszystkich przywiązującym się towarzyszem drogi na Kerkonosze, który, jeśli marzył, to jak Symonowicz, Gawiński, jak Brodziński, Pol Wincenty, a rwał się do lotu pod słońce porankowe, muskając z lekka klawisze liry ślepca na włóczędze, od chaty do chaty, od omokłego deszczem modrzewiowego kościoła, do drugiego, od jednej kołyski, do drugiej.
— Znużyłem się, Romanie, siadaj...
— Chcesz pożywienia?
— Chcę.
— To masz chleba ze smalcem zuchelek, jedz, pomazańcze pomazańca, kiedyś głodzien, — i na nowo:
Pójdź, kochanko, pójdź na morze,
Wiatr żaglami dmie!...
począł nucić niebardzo melodyjnie, nie miał bowiem talentu do śpiewania, jakkolwiek był przekonany, że śpiewa z przejęciem, nie chcąc powiedzieć „z uczuciem“, którego to słowa zarzekał się wymawiać, słuchacze zaś byli zdania, że głos ten przypominał im wilka za górami.
— Idźmy...
— Idźmy...
Pola rozległe, świetne obiecujące żniwa, świat aż miło wystrojony, jak od wielkiego dzwonu; góry błękitnieją w odległości. Roman znał wszystkich nauczycieli ludowych, wstąpiliśmy więc do jednego, który nas przyjął gościnnie, podziękowaliśmy pięknie, pożegnaliśmy w Boże imię i nad wieczorem ujrzeliśmy niewielki dom pod górami, z którego dolatywała nas piosenka, znana w całych Łużycach górnych:
Rychło śniki najdu,
Liczka zoże znidu,
Roża niewinnostie,
Wicznie zarza kcze (kwitnie),
którą mi towarzysz powtarzał, intonując własnego układu piosenkę:
W wieńcu z gwiazd,
w płaszczu z chmur
cicha noc
schodzi z gór...
Jakoż bo wiele gwiazd weszło było na niebo.
Stary Broszka, Farar miejscowy, kiedyśmy weszli do domu, siedział przy klawikordzie, na którym uczeń jego niegdyś, a dziś sługa boży, wygrywał ową piosenkę, a córka gospodarza śpiewała. Widząc nas wchodzących, ruszył się z miejsca. Roman zaprezentował nieznajomego, któremu wszyscy obecni uprzejmie i życzliwie podali rękę.
— Siedajte, to moja żona, to córka Laura, a to nasz bratczyk, który jutro udaje się na misję do Ameryki, jako duchowny, niosąc słowo boże pomiędzy ludzi dobrej woli: a no, jem u tam iść...
Wieczór zeszedł nam błogo, a po skromnej wieczerzy i pożegnaniu misjonarza, gospodarz powiódł nas na spoczynek do stancyjki na górze.
Nazajutrz jak świt w przyległej obórce dał się słyszeć głos dziewczyny. Wyjrzałem dymnikiem: piękna Laura niosła skopek mleka, a za nią kroczył pies, czyli koń niemiecki, który, kiedy weszła do sieni, przysiadł przy wózku, ze szlejkami, poczuwając się do obowiązku ciągnienia mleka do miasta. Panna Laura Broszka, wczorajsza śpiewaczka, skinęła nam głową poważnie, jak na córkę pastora przystało, na który to ukłon również uroczyście odpowiedzieliśmy.
Przy śniadaniu ojciec prawi:
— Zostańcie z nami parę dni — i dalej rozpytywać się: co ja myślę robić? A ba, zgadnij że — co można, co się da, aby na życie zapracować.
— Tu, w Saksonji, możesz znaleźć zatrudnienie pomiędzy nami. Imisz mówił o tobie; poczekaj, niechno ja się zawinę a załatwię twoje pasportowe trudności, a tymczasem zjedzcie co Bóg dał.
Po śniadaniu Roman do mnie prawi: wiesz li, że tu niedaleko w górach są pamiątki słowiańskie: kletka (mównica) Czarnego Boga i ołtarze, na których krwawe odprawiano ofiary. Na co ja: Niemieckie to Bożę, jak utrzymuje uczony Wacław Aleksander Maciejowski. — Nie wadzi, idźmy! — i dalej do Czarnego Boga nie wiedzieć po co.
Oj ten Czarny Bóg! byłby on nam narobił biedy, gdyby nie Biały Bóg, który się nami w tej przygodzie widocznie opiekował.
Droga do Czertowskiej Kletki, czyli Ucha Bożego wiodła przez las sosnowy, gęsty, w którym od miejsca do miejsca zauważyliśmy kamienie omszone, kołem poukładane, odwieczne świadki dziejów zamierzchłych; na tych kamieniach wyobraźnia wracała nam siedzących starych wodzów Lutyków, Wilków, z drewnianemi tarczami, w hełmach o dziczych i wilczych łbach, z oszczepami w szerokich dłoniach, radzących jakby stawić czoło zagonom niemieckim. Tu siedzieli twoi wodzowie, Romanie, kiedy moi Mazurowie ciemni tańcowali tam gdzieś przed jakimś łacińskim królem, — cur-że im i pek za to!
— Masz prawdę, cur im, a za uczucie godne przyjmuję cię do mojego herbu — dwie dudy na krzyż.
I nuż mi cudną swoją baśń opowiadać o śpiących rycerzach i o siedmiu wodzach, o których i Bohdan Zaleski coś zasłyszał, wspominając:
Gdzie to naszych um połowa
O trzech zorzach, trzech krynicach,
Siedmiu wodzach, stu dziewicach?
Z ludźmi głuchną gdzieś w mogile.
Otóż, braciszku, my te stare dumy pobudzimy z grobowców, — hę! Co mówisz? A co myślisz o Pieśni Zaboja, o Pułku Igora, o Henryku pobożnym, o Trąbach w Dnieprze i o mojej Wieży siedmiu wodzów, co o Juljusza Lilii Wenedzie i Balladynie?
— Myślę, że się różnią od romantycznych brzęków, dzwoniąc w kamienie brzeżne falą burzliwą naszych Dunajów; te bajki są czemś, co się życia doprasza.
Na to on:
— A co chce żyć, to żyć musi...
— Amen.
— Rycerską pieśń roznoszą oddalone echa:
Gdzie starość, zapatrzona w bezchmurne lazury,
Duma o dawnych czasach, przewiduje młode,
Dziady nasze, Lirniki, stron tych augury,
Którym wicher kudłatą rozgartywa brodę,
A sznur na biodrach ściąga płótno białej szaty,
Drewianie, Lachy, Serby, Bohemi, Kroaty...
— Amen, wstają, wstają stare dumy.
— No, idźmy... Juljusz Słowacki niech żyje! Pamiętasz u księdza Glinki piliśmy zdrowie Kura i Tęsknoty; ty się mażesz, a ja pieję.
Bo pieśni wieszczów są tak w narodzie,
Jako w człowieku silne serca bicie.
Napij się wyczynu żytniego i zakąś przysuchy, rzecz błoga i uzdrawiająca, jak mówi Dziekan (Dziekoński)[13] do siebie.
— Gól.
Po godzinie drogi dobrym krokiem stanęliśmy na miejscu, na którem wznosi się czarna skała, otoczona sosnami. Otóż i Ucho Czertowskie, na którem żadne imię śmiertelne się nie zapisało.
Otwór z boku, zwany uchem, był zda się ze strony, po której stawali starzy Słowianie, wypowiadając żądania swoje, albo zagadując o los, jaki czeka pokolenie, śpieszące do boju, na które siedzący w podziemiu Żerca, kapłan odpowiadał, kamienie zaś w pobliżu znajdujące się, podłużne, na których znajdują się wydziobane serca z rowkami do wsiąkania krwi w ziemię, widocznie służyły do ofiar.
— A co? niewarto było ściągać? Zda mi się widzieć złotowłosego Giermana, jak go tu do tego kamyczka taszczą... Bracie, zaśpiewajmy chór Druwidów i zatoczmy kołem — tu chwycił się za głowę — co za wyborny pomysł, zapalimy sobótkę ku czci starych bogów i starej wiary.
Głód, powietrze, ogień, woda
I wszelaka zła pogoda
Będzie temu, ktoby starą
Ojców swoich gardził wiarą[14]
Juljusz Słowacki, Mickiewicz, Berwa, Bielowski, Lelewel, Szafarzyk i my, dwaj pacholiki, tobie, stary czarny Boże, gnębicielu Niemców, i drugiemu bożkowi Flinsowi, który z nich jednego co roku regularnie sobie na dno Elby zabiera, zapalamy dziękczynną sobótkę — i dalejże zbierać gałęzie a na kupę układać i otóż suche jak pieprz palić się poczynają.
„Głód, powietrze, ogień woda...” — zaczynam i ja zawodzić, kiedy nagle zapala się tuż stojąca sosna smolna i ogromny płomień a dym wali w górę.
Tu, o czytelniku, jeżeliś kiedy wątpił o zgodzie dwóch literatów, zadziwiłbyś się, jak jedno spojrzenie wystarczyło, żeby się porozumieć i zdecydować: będzie źle... no, i zamiast improwizacji, którąśmy wygłaszać zamierzali, urządzamy odwrót, jakiego żaden Ksenofont, ani Mahomet nie pomyślał. Krzyki: a hu! a hu! pastuchów, i ryk bydła poczęły się rozlegać nad naszemi głowami.
— Słyszysz, Roman, uznają w nas starych Lutyków i Wilków i jak na
wilków wrzeszczą, a czy tylko nie ścigają na oko i czy przypadkiem jadowite
bestje, czyli psy nie podążą za nami.
— Daj mi pokój, bożę leśne Gonidło z nami... — na co ja:
— Pędź, wiatronoga zmoro, a schowanek mazowiecki nie ustąpi w niczem koledze złej doli, ale, jeśli popadniesz w łapy Königliche-e-e... milczenie!
pędź, pędź, chmury z drogi, lasy z drogi, nie czas na refleksje.
Przepyszny las, zdawało nam się, że się już płachtą ognia cały okrywa,
że nam dymy pożaru drogę zastępują, że chłopy czeskie (sedlaki) tuż, tuż do
ganiają nas, uzbrojeni, jak za czasu Taborytów, w cepy żelazne... Nic z tego,
las się przerzedza, cisza... młode krzewy wietrzyk, poruszony naszemi sukmany,
potrąca, niebo takie ojcowskie i jesteśmy zdala od niebezpieczeństwa, spojrzymy za siebie: nic niema. Ugasili, czy samo zgasło?...
Twój Biały Bóg zwyciężył, — prawi Roman — sława ci, Światowidzie,
i tobie, Jesse, i tobie przyjacielu Sielan, Gonidło! Ku czci waszej gotowi byliśmy zarznąć kura i kurzycę i upiekłszy schrupać w pokorze.
Co to wielkość... Mahometanie liczą lata od podobnej fugi, uczeni podziwiają odwrót Greków z Babilonu; o nas nikt nie wspomniał i choćbyśmy
karki połamali, głuche milczenie pokryłoby naszą słowiańską wyprawę. Tak to
zawsze dzieje się na tej biednej ziemi: ileż to mrówek stacza boje, zdobywa,
kopie, znosi z pola bitwy swoich czarnych, czy czerwonych poległych bohaterów, i sza, cicho... a co się dzieje w państwie skrzydłaczy, w walkach żórawi
z orłami, jakie mądre parlamenta odbywają się co wieczór w narodzie szpaków
i wróbli! Uczeni świata kiedyś zajrzą w te sfery i już nawet głosy w Niemczech dają się słyszeć w tej materji.
Przyznam się, że nie lubię smętnych ludzi, bądź co bądź, w każdym
czasie za świętość niedostępną albo djabelstwo uchodzić chcących i dlatego
najwyższe uwielbienia mam dla poetów jak Goethe, Mickiewicz, Szekspir, Cerwantes, w których łza miesza się z uśmiechem, pustota a często i słabość z powagą, bólem, wytrwałością, hymn religijny i rycerska duma z piosenką, wiara
zwyciężająca z przelotnemi chmurami zwątpienia; tacy są, jakimi są: ludźmi,
z którymi, daj Boże, spotykać się, od djabłów zaś i doskonałych (we własnem
o sobie rozumieniu) zachowaj, Panie! Co my wiemy, czytelnicy tysiąca ksiąg,
dzieci złośliwe albo łagodne? Wiemy, że się rodzimy dziećmi do kolebki życia
1 w starości dziecinniejemy do kolebki śmierci.
Czytelniku mój, nie posądzaj mnie o wygodną filozofję optymistyczną:
To inna rzecz. Cierpliwie znoszę optymistów, kwietystów, pesymistów i wszystkich „istów” w jednem zamkniętych zaczarowanem kole, ale szanuję każdego, którego przewodnią ideą w życiu była jedna z tych; niech się to z prac twoich wyświeca, nie kryj się, nie udawaj, jednego tylko strzeż się: złośliwości reptilitów bo ta do zwycięstwa idei twojej nie dopomoże, a człowieka zniża do bestji drapieżnej. Najwyższa idea górą, a kto jej wiecznie służy, ten wiele przebacza, wiele znosi i dla wielu rzeczy spokojne ma wyrozumienie. Ale na co ja to wszystko piszę? a to chyba na to: żeby coś wspomnieć, iż dwaj wędrowcy do Kletki Czartowskiej, obok zabawnych wydarzeń, przebyli w życiu bogdaj cięższe od włoskiego poety i od niejednego polskiego może, udręczenia, nie posiadając za przewodnika ani Wirgilego, ani Śgo Bernarda, ani Beatrycy.
Było to w 25 roku ich życia, a więc w młodości jeszcze, niech więc
nam wybaczą smętni, równie jak straszliwe zuchy.
Z powrotem do domu Farara zachowaliśmy najgłębszą tajemnicę tego, co się nam przydarzyło. Po obiedzie Roman wyruszył do Budyszyna, ja zaś pozostałem proszony na gościnę przez dni kilka, w których co zaszło, jakie były projekta najczcigodniejszego księdza i jego małżonki, jaka uprzejmość dobrej pięknej Laury, jak wszystkie mi powiodły się szczęśliwie czy nieszczęśliwie, jak od urzeczywistnienia myśli gościnnego słowianina zależała cała moja przyszłość, być może użyteczniejsza dla społeczeństwa niż ta doświadczona później — o tem będzie mowa w następującym rozdziale. (NB. jeśli go kiedy napiszę).
— Po kilkonastoletniej wędrówce po rozmaitych krajach wróciłem znowu do roli, na której, skończywszy szkołę rolnictwa, zaczą