Dziwactwo
Ja sądziłem, że na świecie
Tak cudownie, tak uroczo —
Że te burze i zamiecie
Które jasne dzionki mroczą —
Ledwie wioną — i przewiodą,
Albo inną pójdą stroną!
Ja sądziłem, że w niemocy
Jeśli zbłądzi biedny człowiek,
Znajdzie chętną dłoń pomocy
Która otrze mu łzy z powiek,
I ukoi i pocieszy,
I umocni i rozgrzeszy!
Ja sądziłem, że to dziecię —
Zawodzące jęk żałości
Wzruszy serca, że ktoś przecie,
Chlebem — solą je ugości,
I utuli na swem łonie,
I braterskie poda dłonie!
Ja sądziłem!... Precz marzenia!
Wciąż jednaka huczy burza,
Dziecię pada z unużenia
Biedak głębiej w kał się nuża! —
A tuż przy nich, tłuszcza gwarna,
Syty ludek — więc nie wzruszy
Go jęk bliźnich, ni noc czarna
Co osiadła w Pariów duszy!
Ale oto zmrok zapada,
Księżyc srebrzy szatę nocy:
Biedne dziecię zziębłe pada,
Nędzarz ginie bez pomocy!
A nazajutrz tłum narodu,
Zbiegł oglądać to biedactwo:
I dał wyrok, że za młodu
Z nędzy tylko mrze — próżniactwo!
A o biednym chcieli dowieść,
Że przynosił światu zakał! —
Na pogrzebie nikt nie płakał —
I — skończona moja powieść.
Warszawa 1860.