<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom I
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Turza-Góra, dnia 23. listopada.

Kochany Munciu! Nie wiem doprawdy na czem stanąłem, pisząc przed kilką dniami do ciebie; potrzebuję się z kimś podzielić i siadać znowu do listu, opowiadać dzieje mojego pobytu na Polesiu.
Zdaje mi się, żem się zatrzymał na tem, gdy koniuszy, zmożony prośbą czy rozkazem (to rzecz dla mnie nie rozwiązana) Ireny, pozostał ze mną w Rumianej.
Zaledwieśmy wstali od stołu, gdy przez okno postrzegł koniuszy nadjeżdżającego z Turzej-Góry kozaka. Wybiegł do niego niespokojny. Jakoż było czego: ekonom donosił, że korzystając z nieobecności dziada, kapitan polował w lasach turzo-górskich, od granicy Kurzyłówki, wprawdzie niedaleko się zapędziwszy, ale właśnie w ten ostęp, w którym sarny hodowano i gdzie nikomu strzelać nie było wolno.
Znać potrzeba namiętność koniuszego do myśliwstwa, żeby sobie wyobrazić, jaka go ogarnęła wściekłość, jaki go szał opanował, gdy tę wiadomość odebrał. Natychmiast rozkazał konie zaprzęgać i sposobić do drogi, a sam chodząc wielkiemi krokami po pokoju, zaglądał od okna do okna, czy nie zobaczy powóz, i powtarzał
— W łeb szelmie wypalę!
Irena uspokajała go tem, że ludzie przez zbytnią gorliwość mogli fałszywą zburzyć go napróżno wiadomością: on jednak nic słuchać nie chciał.
Kilka razy rzucił na mnie okiem badającem, jakby się upewnić chciał, czy mu towarzyszyć będę; nareszcie spytał mię nagle:
— Spodziewam się, że jedziesz ze mną?
— Naturalnie! — odpowiedziałem.
— Dla czego naturalnie? — spytała Irena. — I po co pojedzie pan Jerzy? Jabym właśnie prosiła, żeby pozostał; na powrót dam mu konia, czy konie, jak zechce.
— Dla czego nie ma jechać ze mną? — odburknął koniuszy.
— Bo panu tam na nic niepotrzebny, a dla mnie miłym jest gościem.
Podziękowałem ukłonem tylko. Koniuszy znacząco spojrzał na nią i usta zaciął.
— Miłym! — powtórzył przez zęby cedząc i ruszając ramionami.
— Zresztą — mówiła Irena — wieczorem go puścimy. Na dzisiejszy dzień spodziewam się obu panów Grabów, a nie powiesz, kochany opiekunie, żeby poznać ich nie było warto?
Dziad odwrócił się z jakąś desperacją, pochwycił czapkę i rękawiczki, dostrzegłszy zajeżdżający powóz i rzekł z przyciskiem do Ireny:
— Jako opiekun, przestrzegam cię kochana pani. Młode chłopię, a do tego mieszczuch, głowa przewrócona lekkością kobiet: powiedz mi, co on sobie wnosić gotów z tego zatrzymywania, hę? Gotów się biedaczysko na darmo podkochać. Na darmo! — wymówił jeszcze raz z przyciskiem — bo że na darmo, Boże mnie skarz! o! na darmo!
— Dziękuję ci, kochany opiekunie, za przestrogę — rzekła Irena, śmiejąc się — ale nadto mam dobre wyobrażenie o panu Jerzym, żebym go o zarozumiałą płochość posądzała. Zapraszam go, bo nam wesoło i dobrze czas z nim zchodzi, i jemu podobno, jeśli nie nadto sobie pochlebiam. Gdyby na mocy grzeczności i przyjaźni chciał prawa do czegoś innego tworzyć, wiesz kochany koniuszy, że bez niczyjej pomocy, powiem mu w porę co będę myślała. Znasz mnie przecie.
To mówiąc, podała mu rękę, a stary wskoczył w powóz, i rozkazawszy nie oszczędzać koni, pędził szybko wprost ku zagrożonemu ostępowi. Opowiadał mi potem jak się spotkali z kapitanem. W istocie kochany sąsiad zapędził się był w cudzy ostęp, ale, jak dowodził, przez niewiadomość granic; do tego ani razu nie strzelił, i odebrawszy przestrogę od pobereżników, cofnął się zaraz we własne lasy. Zajadły koniuszy dowiedziawszy się od swoich ludzi, że obozuje nie daleko granicy pod dębami, udał się tam, nie wstrzymany uwagą, że wcale nie było o co się upominać.
Kapitan poskoczył ku niemu w uniesieniu najgorętszej przyjaźni: odpychającego obrzucił pocałunkami i uściskami, wysmoktał, wydusił i posadził gwałtem na kłodzie, nie dając prawie ust otworzyć.
— Ale do stu trąb! — zawołał rozjuszony koniuszy — ja tu się kłócić przychodzę. Waćpan-bo, panie kapitanie...
— Kłócić się? — przerwał sąsiad — my z sobą? my z sobą się kłócić? A! panie! ze mną, co go szacuję i kocham jak ojca! ze mną, cobym się dał za niego porąbać! Nie, nie, nie spodziewam się tego nieszczęścia!
— Ale do kaduka! po cóż w moje lasy włazisz? Wiesz, żem myśliwy, znasz granice.
— Ja! ja! do cudzej wdzierać się własności, ja popełnić co podobnego?! A! serce mi rozdzierasz, kochany panie koniuszy. Nie, nie sądzisz w głębi serca, abym do tego był zdolny.
— Ale po cóż wpakowałeś się w mój ostęp?
— Czysta omyłka, zapęd! Spytaj swoich ludzi czym polował? czym strzelił?
— Ale ba! psy puściliście i popłoszyły mi sarny.
— Psy zabiegły same. Wiesz szanowny panie koniuszy, co to psy, gdy zwietrzą! Cóż dopiero gdy z oka pogonią! Daruj...
— Ale ja się gniewam.
— Co! pan na mnie? Miałbyś się gniewać na swego sługę, na najżyczliwszego sobie?! Nie, nie, tego nieszczęścia nie będzie! Jabym to odchorował! Nie, nie! Pan żartujesz i straszysz mnie tylko.
— Wcale nie. Gdybyż gdzie, ale w Zajamiu polować? Najlepszy mój ostęp!
— Ale czyżem polował?
— Wszak popłoszyliście moje stado sarn?
— Słuchaj pan — zerwał się kapitan — oto ręka moja: daję słowo, że nie miałem intencji wyrządzić ci przykrości. Wszystek mój las sobie spoluj, słowa nie powiem; w twoim więcej noga moja nie postanie. No! ale nie gniewajmy się.
Koniuszy rad-nie-rad musiał udobruchać się nareszcie, ale warczał ciągle i wrzał w sobie.
— Ale dla pewności, że jeden w drugiego las nie wejdzie — rzekł kapitan, podając wódeczkę i zakąskę — czy nie uznałbyś pan słusznem pobić tryby na granicy?
— Tryby na granicy? a zapewne!
— Otoż i ja z całego serca za tem jestem. Od kopca do kopca pobić tryby: będziemy mieli rozgraniczenie pewne. Zgoda?
Kapitan tak potrafił o konieczności trybów przekonać zapalonego myśliwca, który się bał o swoją zwierzynę, że ten zezwolił na ich wycięcie. Niestety! wcale się nie domyślał, jaką zdradę kryły w sobie.
Ale powróćmy do Rumianej. Ty się będziesz śmiał, kochany Edmundzie. Znałeś mnie całkiem innym; za żart weźmiesz w początku to, co najszczerzej z głębi serca ci napiszę: kocham i kocham bez nadziei! Ty i ja znaliśmy dawniej tylko tę łatwą miłość salonów warszawskich, co się kończy nie wiedzieć na czem, tak jak nie wiedzieć od czego poczyna; znaliśmy też inną, drugą, która wiemy na czem się kończy, a poczyna nie z serca, lecz z kieszeni: ale takiego świętego, wielkiego, czystego uczucia, które, kładąc obok tamtych, nie godzi się profanować, myśmy nie przeczuwali nawet. Ja czuję się teraz odrodzonym, nowym człowiekiem: wierzę, spodziewam się, żyję. Moje ubóstwo nie przestrasza mnie wcale. Świat, co dla mnie stracił był barwy, wonie i wdzięki, otacza mnie nowy, młody, ponętny. Ja sam pragnę pracy, nieledwie cierpienia, aby się niem obmyć z brudów przeszłości. A, to wszystko jest dziełem kobiety! Nie, nie, nie mogę pisać dziś dłużej. Bądź zdrów!

Jerzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.