<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom I
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Panu Edmundowi Suszy w Warszawie.
Z Turzej-Góry, dnia 20. listopada.

Dziś właśnie, według rachuby Stasia, dwa miesiące upływa, jak zawitałem w gościnne progi koniuszego, a miesiąc podobno, kochany Munciu, jak listu nie miałeś odemnie. Ty się tam łatwo bez niego obejść możesz, bo w mieście tak prędko człowiek człowieka zaciera, tak się rychło zapomina o wczorajszym przyjacielu dla dzisiejszego!
Ale jak się ty tam dziwować musisz, że ja nic nie piszę, ja, com miał ze śmiertelnej nudy zarzucać cię nieustannemi listami!
Wiele-bo też rzeczy zmieniło się od przybycia mojego, i twój Jerzy także. Tak, tak! miesiąc ostatni wpłynął na mnie i wpłynie może na całą przyszłość moją. Posłuchaj tylko, kochany Munciu.
Mógłbym rozpocząć opowiadanie, przeistaczając ten wiersz Szekspira o wielu rzeczach na ziemi i niebie, o których się nie śniło filozofom, i powiedzieć, że na Polesiu jest wiele a wiele rzeczy, o których się nam, filozofom bruku warszawskiego, ani śniło. Terra incognita, której ja będę Kolumbem!
We dwa dni po odwiedzinach kapitana, o których w ostatnim liście (jeśli dobrze pamiętam) coś ci podobno wspomniałem, odebraliśmy listy, dziad mój i ja, tak jest, ja także! od pana kapitana, z zaproszeniem na polowanie na łosie i sarny. Pan koniuszy pomyślawszy nad kopertą i podpisem obu pism, i pilnie poszukując, czy mu kapitan w czem nie uchybił, zgodził się na to ze mną, że zaproszeniu odmówić nie można. Chciał mnie z początku wyprawić samego, ale zlitowawszy się potem i pomiarkowawszy, że w delikatnych okolicznościach, w jakich z kapitanem zostawał, należało bardzo bacznie postępować i niczem go nie obrażać: postanowił sam także towarzyszyć mi do Kurzyłówki.
Przyznaj, że wioseczka ślicznie się nazywa. Cóżbym dał za to, żebyś ją mógł zobaczyć! Jest to Polesie nad Polesiami, dziura i kąt tak zapadły, tak brzydki, tak pusty, tak okropny, że obraz, gdybym ci go zdjął daguerrotypem, zdałby ci się piekielnym znudzonego wędrowca wymysłem. Dante nie znał widać naszego kraju: byłby go użył do swojego piekła i osadził w tym kompartymencie tych, co się za życia zbytecznie za nowością ubiegali. Wystaw sobie chaty na pół w piasku, piasek otoczony błotem, błoto otoczone nudnym i brzydkim lasem, las otoczony piaskiem, i tak dalej a dalej. Wzdłuż błot i lasów wąskie a kręte drożyny, po których tylko jeżdżą budnicy i chłopi, korzeniami sosen i jakiemiś patykami wymoszczone, które przejechawszy, chorować musisz koniecznie. Groble nieskończonej długości, mosty podarte jak stare rękawiczki, jamy, brudy, dziury, grzęzawice i t. d. Przez to wszystko jechać potrzeba do zacnego kapitana: a to się jeszcze nazywa wielkim traktem handlowym. Niekiedy pół dnia jedziesz i ludzkiej nie spotkasz twarzy, a chłopa, co cię wita, łatwo możesz wziąć za niedźwiedzia... Pustynia! Sahara!
Wioska przyparta z jednej strony do błota, z drugiej do piasku, zarosłego sośniną krzakowatą, czarna, okopcona, uwędzona w dymie, smutna; ludzie w niej ideały nędzy i opuszczenia! Kobiety chodzą w jakichś czepcach, nawiązanych na wysokim łubku, czarnych od dymu, który tu zastępuje powietrze, a z pod chusty wymykają się włosy nigdy nie czesane. Umywają się tylko na wielkie święta; mają postać jakąś dzikich Indjan. Wszystko co żyje chowa się, i tylko z za węgłów na podróżnych poglądać odważa się.
Za wsią stoi dwór, otoczony sadem i drzewami, niski, o czterech okienkach, oparkaniony wysoko, z bramą, która się nigdy nie zamyka. Obok niego gumna, stodoły, stajnie, obory: wszystko na jednym prawie dziedzińcu i skupione w całość. Cztery chude charty i stary pokurć z osmalonym bokiem a powyszarpywanemi uszami witały nas w ganku, oprócz gospodarza, kłaniającego się do ziemi i dziękującego z wylaniem za szczęście, za honor, za łaskawe względy, któremiśmy zaszczycić go raczyli, które, jak się wyrażał, miały być wiecznem wspomnieniem ubogiej jego chatki i pociechą dni jego starości. Nigdym się nie spodziewał, żebym mógł tak kogo moją osobą uszczęśliwić!
Z towarzyszeniem tysiąca tym podobnych grzeczności hyperbolicznych, które bardzo zakrawały na żarty... a jednak pan koniuszy na nie z największą łatwością oddawał kapitanowi w dwójnasób taż samą monetą... weszliśmy na prawo do czystej izby, wysypanej siekaną jedlinką. Dla mnie był to krok niefortunny: potknąłem się na progu wysokim i stuknąłem głową o drzwi niskie.
Dwa stoły, dwie skrzynie, cztery wytłoczone twarde krzesełka, komin obielony na naszą intencję, z samowarem dla ozdoby, na belce jakieś symboliczne znaki i krzyże, po ścianach obrazki Pana Jezusa Boremelskiego, Milatyńskiego, Lwowskiego (miałem czas się przypatrzeć), Najświętszej Panny Chełmskiej, Sokalskiej, Poczajowskej i Podkamienieckiej; w kątku warcabnica na małym stoliczku: oto cały salon bawialny. Z niego tuż sypialna komnata kapitana, do której żeśmy nie zaglądali, nie opiszę ci jej. Dziewka ogromnie tłusta i bosy służalec przyjmowali nas śniadaniem, które gotowano naprzeciwko w piekarni: gorące też przychodziło na stół. Po niem puściliśmy się na polowanie i twój Jerzy miał szczęście zabić ogromnego łosia.
Nie wiem, czy ten dowód zręczności, czy inna jaka przyczyna szczególnym afektem ku mnie natchnęła kapitana. Nadskakujący był, ożywiony, pełen grzeczności; bawił mnie rozmową aż do utrudzenia. Kilka razy jednak wspomniał moje dobra w Księstwie Poznańskiem (o których nie pojmuję zkąd się mógł dowiedzieć), a wspomniał je ze znaczącym półuśmiechem, który nie uszedł baczności koniuszego.
Gdy po raz trzeci czy czwarty o tych dobrach rozmowę poczynał, z widocznym zamiarem albo upokorzenia mnie, albo wyrwania ze mnie słowa, dziadunio odezwał się z uśmiechem, doskonale odegranym:
— Nie wspominajcież o tych dobrach, panie kapitanie, bo możecie przykrość zrobić niechcący mojemu kochanemu Jurasiowi. Wszakże wiecie zapewne, że z powodu procesu i kłopotów z niego wynikłych, tak prawie jak zrzec się ich musiał.
To odezwanie się dziada zdziwiło mnie niepojętym sposobem. Stary więc wszystko już wiedział! Ale zkąd? ale jak? ale dlaczego aż teraz się z tem wydał dopiero?
Kapitan pokręcił wąsa i nalał wina w kieliszki, pijąc za nasze zdrowie.
Rozmawialiśmy o polowaniu; ku wieczorowi kapitan uniżenie zaprosiwszy nas jeszcze na herbatę, zatrzymał dłużej niżeliśmy chcieli.
— Odwiedzając szanownego krewnego — rzekł do mnie — zechcesz pan zapewne poznać i sąsiedztwo?
— Tak! tak! — podchwycił mój dziad żywo — zapewne! zapewne!
Widoczna była, że chciał odwrócić rozmowę. To może stało się powodem, że kapitan uparcie starał się ją utrzymać.
— Mamy tu domy bardzo miłe — dodał uśmiechając się.
— A na czele dom, w którym mamy przyjemność być teraz, zaliczam! — przerwał pan koniuszy z polityką.
— Moja biedna chacina, którą panowie raczycie swoją bytnością zaszczycać, tego nazwiska nawet niegodna; ale...
— Czy nie czasby nam jechać, panie Jerzy?
— Na Boga! nie puszczę! — zakrzyczał, porywając się kapitan. — Konie nawet nie zaszły. Wracając do poprzedzającego, najprzód liczę dom...
— Grasz w warcaby, panie kapitanie? grasz pan w warcaby? — zapytał dziad mój, zmięszany widocznie.
Kapitan podskoczył, wyciągnął z kąta warcabnicę, ale nie spuszczając mnie z oka, mówił nie przerywając:
— Dom pana Graby...
— Zaczynamy, kapitanie...
— Zaczynamy... Ciekawy dom zaiste!
— W istocie... Na pana kolej jazdy.
— Pojechałem... Warto, żebyś pan odwiedził sąsiedztwo: najprzód tedy dom pana Graby, którego my tu powszechnie zowiemy Dziwakiem; powtóre... — Tu obrócił się do pana koniuszego z zapytaniem:
— Wszak i panna Irena mieszka ciągle na wsi teraz? pańska pupila?
To mówiąc, oba zmierzyli się wzrokiem, jak gdyby pożreć się mieli, a dziad mój otwarte usta zamknął, spuścił oczy i cały się zajął warcabami.
— Liczę więc — prowadził dalej kapitan — dom pana Graby, pannę Irenę, dom państwa Dudyczów...
— To już nie sąsiedztwo — rzekł mój dziad.
— Liczy się przecie za sąsiedztwo nasze, mil czterech z Turzej-Góry nie ma; a co do Rumianej, do panny Ireny pańskiej pupili — dodał z przyciskiem — daleko nawet bliżej.
Koniuszy milczał, ale gryzł w ustach podjętą z szachownicy warcabę kościaną; kapitan mówił ciągle:
— Tym sposobem kochany dziad a szanowny sąsiad mój, któryby zacnego wnuka chciał zapewne jak najdłużej u siebie zatrzymać, będzie się cieszył pobytem jego. Uprzyjemniając chwile poznaniem sąsiedztwa, a zwłaszcza panny Ireny, pupili koniuszego, pan zapewne nie prędko nas porzucisz. W Turzej-Górze tak światowemu kawalerowi, jakkolwiek miło, mogłoby się przecie zatęsknić: młodzi potrzebują młodych.
Wyznam ci, że to uparte wspomnienie jakiejś panny Ireny, a upartsze jeszcze o niej milczenie pana koniuszego, mocno mnie zaciekawiło. Kapitan dokończywszy, spojrzał na mojego dziada, który milcząc gryzł warcabę, i nareszcie rzekł z przyciskiem:
— A jakże! a jakże! poznamy sąsiedztwo: pana Grabę i pannę Irenę, i państwa Dudyczów, i co żyje dokoła poznamy.
— Kiedy tak, toby już i o familji, choć ubogiej, zapomnieć nie wypadało.
— A jakże, mości dobrodzieju! a jakże — dodał dziad czerwieniąc się i posuwając na krześle — poznamy i familję, wszystkich poznamy, co do nogi.
Ja dotąd nic nie wiedziałem o familji, którą tu mieliśmy, i pan koniuszy o niej mi wprzód nie wspominał. Zdziwiony spytałem o nią.
— Zapominasz się, kochany Jerzy — odpowiedział stary, obracając się ku mnie i odchrząkując z pewnym przyciskiem — wczoraj jeszcze wieczorem mówiliśmy o nich...
— A! to o nich mówi pan kapitan — zawołałem, widząc, że dziad mój każe mi grać komedję, i natychmiast posłusznie przyjmując rolę moją. — Właśnieśmy się do nich wybierali.
Kapitan spojrzał na nas po kolei i zamilkł.
Wkrótce potem, pożegnawszy go serdecznie i po pięć razy przynajmniej, przy stoliku, u progu, w sieniach, na ganku, na stopniu bryczki i w bryczce, powtórzywszy serdeczne dzięki, odjechaliśmy z moim dziadem.
Pan koniuszy do pół drogi milczał jak zabity, sapał tylko ze złego humoru, aż nareszcie, jakby mimowoli, wyrwało mu się:
— Zjesz djabła! zjesz djabła!
— Jużciż nie ja? — spytałem go, śmiejąc się.
— A! a! to waść! — zdawał się przebudzać. — Posłuchajno — rzekł — ten łotr kapitan wyzwał nas na to szelmowskie polowanie, żeby się dowoli z nas nakpić.
— Wszystko to być może.
— Jak na dłoni! Posłuchaj, czas pomówić otwarcie.
— Zawsze mówię otwarcie.
— Ba! człowiek nawet otwarcie czasem mówiąc, kłamie, ale my między sobą, rozumiesz, z serca do serca. Czy to prawda, żeś stracił cały majątek?
Tak nagłe i niespodziane pytanie zmięszało mię.
— Zkądże ta wiadomość? — spytałem.
— Zkąd ona jest to jest, ale czy prawdziwa?
— Nie mam się z tem co taić: ubóstwo nie hańbi.
— Tak, to pewna, moje serce, ale bezrząd i marnotrawstwo nie zdobi człowieka. Mów-że mi prawdę!
— Jeżelim stracił — odrzekłem z pewną dumą, ubodnięty tonem, z jakim to mówił pan koniuszy — jeżelim stracił, to własne moje i nikogo o nic nie proszę.
— A! facecjonat z waści, jak widzę. Straciłeś nie swoje, nie zapracowane, ale to co ci rodzice, w pocie czoła pracując, uzbierali i zostawili. Po wtóre, nie prosisz dotąd, ale cóż poczniesz, gdy ci się i ostatka przebierze? hę! gadaj-bo-no szczerze i bez fąfrów. Jesteś gagatek do niczego, tylko do salonu i miasta, zjeść, wypić i pohulać; ale jak przyjdzie pracować?! Powiedzże-no mi, kochanku, co ty myślisz robić z sobą?
Zdumiony, przybity, milczałem.
— Mów, kochany Jurku, mów! — dodał dziadunio. — Jużciż nie będziesz siedział w Turzej-Górze, rachując na moją śmierć, bo to i nie ładnie, i znudziłbyś się, bo ja nie prędko umrę.
— Panie koniuszy! — zawołałem — nadużywacie swojego położenia: to się nie godzi!
— Ale dajże mi pokój z komedjami! mów bez ogródki co myślisz. No! ożenić się bogato?
— Chociażby — rzekłem — ale pewnie nikomu na ręce patrzeć nie będę i nikogo o nic nie poproszę.
— Wolisz się ożenić dla pieniędzy!
Dziadunio nielitościwie parsknął.
— At! porzućmy te facecje — rzekł — mówmy szczerze. Waćpan słyszałeś, żem bogaty, przyjechałeś tu spodziewając się czegoś odemnie. Zobaczywszy szlachciurę niepoczesnego a dziwaka, nie wiesz teraz co począć, nieprawdaż?
— Będę milczał, panie koniuszy, bo mnie oburzenie dławi; nie umiem na to odpowiedzieć.
— Milcz kochanku, to już ja reszty dopowiem, jeśli chcesz.
Rozpocząwszy w ten sposób, z żywością i tonem, jakiego dotąd względem mnie nigdy nie przybierał, tak kończył dalej:
— Chcę wiedzieć, co jeszcze masz, panie Jerzy, aby ci, jeśli można, poradzić. Nie myślę, żebyś się tu bardzo bawił z nami wieśniakami; zobaczymy co dla ciebie zrobić można.
— To znaczy, że pan koniuszy jakimkolwiek kosztem chcesz mnie się pozbyć — odpowiedziałem. — Nic łatwiejszego, nie proszę o nic, a jutro odjadę.
Mówiąc to, sam dobrze nie wiedziałem dokądbym mógł odjechać: w dziwnym natłoku myśli, Kaukaz i Algier, Hiszpanja i Ameryka z kolei mi się ukazywały.
Dziad mój, nie zmięszany, ruszył ramionami i spytał:
— Panie Jerzy, czy waćpan masz mnie już za takiego samoluba, co iskry życzliwości nie ma w sercu? Ja cię nie odprawiam, ja się ciebie nie pozbywam. Ale — dodał klnąc — to ten łajdak, z pozwoleniem, kapitan wszystkiemu winien: żółć mi się rozlała. Słuchaj-że niech dopowiem. Nie będę taił, że mam tu krewnych, mam powinowatych, mam różne osoby, dla których w ciągu życia zaciągnąłem obowiązki: majątek mój w większej części ma już przeznaczenie...
— Ale na Boga! panie koniuszy, któż pyta o majątek, któż się do niego wdziera?
Znów ruszył ramionami, uderzył się niecierpliwie po kolanach i zawołał:
— Słuchaj-że, do kroćset djabłów! panie Jerzy. Zróbże choć to dla dziada, żebyś mu się dał wygadać.
Zamilkłem; on ciągnął dalej:
— Przecież nie myślę zupełnie wydziedziczać pana Jerzego: zostawię ci pamiątkę, to pewna. Wiem, że mnie nie zrozumiesz, gdy ci powiem, że serdecznie kochając w tobie krew własną, pragnę cię jednak ztąd się pozbyć. Mocno życzę, żebyś gdzieindziej obrał stanowisko rekolekcyjne. Nie umiem ci się z tego wytłumaczyć, lub nie chcę, nie potrafię się z tego wyplątać: posądzić mnie musisz o coś. No! do kroć kaduków! myśl już sobie co chcesz, kocham cię, jak zbawienia pragnę, no, a radbym, żebyś sobie ztąd jak najprędzej jechał.
Osłupiałem, ale nie miałem siły gniewać się na starego; wrzało coś w nim, jakaś myśl, jakaś, powiem, namiętność, której natury dociec nie mogłem. Całe jego postępowanie mgłą dla mnie było pokryte.
Jego głucha walka z kapitanem, niepokój, obawy niepojęte i wiele tajemniczych w domu postępków, oznajmywały mi, że po za szrankami życia, które znałem, było coś zakrytego, dla mnie nie dojrzanego a ciekawego; nie bez urazy wszakże, ale ze śmiechem przyjąłem to oświadczenie, mówiąc tylko:
— Jutro jadę, panie koniuszy.
— Ba! jutro jadę, nie wiedzieć dokąd, z gniewem w sercu: tego ja nie chcę. Ale dalipan, ba! cóż robić, powiedz-bo mi szczerze — ścisnął mnie za ręce — co ci się zostało?
Kończąc tę rozmowę, dojeżdżaliśmy do karczmy, z której światło nagle padło na twarz starego, i ujrzałem ją tak dziwnie zmienioną, tak przewróconą, żem się zadziwił niepomału.
— Cóż panu koniuszemu przyjdzie ztąd — odparłem — jeśli o tem wiedzieć będziesz? Co do mnie, bądź pewien, że nie przyjmuję nic dlatego właśnie, iż wolałbym żebrać u obcych, niż być posądzonym o chciwość, interesowność, której nie miałem nigdy w sercu. Chcesz pan koniuszy wiedzieć, dlaczego przyjechałem tu?... bo nie miałem gdzie się schronić, nietylko od wierzycieli moich, ale od wspomnień własnego życia, od zmarnowanej może młodości i wyrzutów sumienia. Świat szeroki!
Pan koniuszy zgrzytnął zębami.
— Jest w nim dusza — szepnął — ale cóż? statku nie ma, głowy nie ma, nie! nie!
Mówiąc to, znowu obrócił się ku mnie.
— Słuchaj, panie Jerzy — rzekł stanowczo — jeśli mi ty tę hańbę zrobisz, że mnie w tym gniewie porzucisz ze wzgardą: klnę się na honor i uczciwość, że pojadę za tobą, i będę jeździł jak cień, dopóki się nie pojednamy. Dopiero może w Ameryce będę ci mógł wytłumaczyć, dlaczego, kochając cię z tego com poznał, chciałem cię ztąd jednak wyprawić...
— Jutro pojadę — odparłem zimno.
— I ja z waćpanem.
— Rad będę towarzystwu.
Zaledwie wróciliśmy do Turzej-Góry, którą powitałem z dziwnie odmiennemi uczuciami od tych, które wywiozłem z niej rano (tak często dzień jeden w życiu człowieka wiele przemienia), ukłoniłem się staremu i prosiłem go o pozwolenie udania się do mojego mieszkania. Koniuszy zrazu nic na to nie odpowiedział, ścisnął mnie za rękę i szepnął tylko po cichu:
— Przy ludziach, zmiłuj się!
Zrana byliśmy jeszcze kordjalnie i ceremonjalnie; wieczorem z urazą w sercu ku staremu odszedłem, mimo jego prośby, na górę.
Staś spał w kącie, gdyż na Polesiu sen go był opanował, który z poetą nazwaćby można nieprzespanym: od rana do nocy nic nie robił, spał tylko. Gdym go pytał o przyczynę, odpowiadał mi melancholicznie:
— A! panie, niech się choć przyśni co lepszego nad ten kraj utrapiony.
Obudziłem go z kwaśnym humorem. Skarżąc się na głowę i zwolna kładąc w łóżko, powiedziałem:
— Stanisławie! konie na godzinę siódmą rano: jedziemy jutro.
Z początku, nie wierząc temu szczęściu niespodzianemu, myśląc, że z niego żartuję, stał osłupiały; gdym powtórzył, padł mi do nóg.
— Panie! doprawdy! — zawołał. — Jakto? więc jedziemy! więc jedziemy! do Warszawy!?
— Konie na godzinę siódmą — powtórzyłem.
— Będę całą noc pakował i zaręczam, że się nie spóźnimy.
Nie mogę opowiedzieć co się z nim stało... oszalał: latał po schodach, krzyczał, hałasował, rozkazywał, krzątał się i nie dał mi spać do rana.
Dobrze przededniem koczyk stał upakowany pod gankiem, tłumoki były poprzyśrubowywane, Staś w ubiorze podróżnym; koni tylko brakło.
Punkt o siódmej na moim zegarku, który się zgadza co do sekund z zegarkiem Stasia, widzę postać jego we drzwiach zmięszaną, skłopotaną, zbiedzoną. Jeszcze ust nie otworzył, jużem poznał, że musi być jakaś przeszkoda do podróży, której tak bardzo pożądał.
— Konie gotowe? — spytałem.
— Prędko będą konie? — powtórzyłem.
— A! panie, szatan się wmięszał w ten interes! — zawołał, rwąc sobie długie włosy. — To jakiś kraj przeklęty: wszystko się tu nie po ludzku dzieje. Dobrze to panu powiedzieć na europejskim świecie: niechaj będą konie na siódmą, ale tu...
— Więc mogą być na dziewiątą.
— A kat ich wie! — odparł Staś z rozpaczą.
Znasz go, kochany Munciu, jak pociesznie poważną minę przybiera, kiedy się rozgniewa. Pomimo przykrości, jakiej doznawałem z powodu opóźnienia wyjazdu, śmiać mi się z niego chciało w duszy. Zapomniałem o mojej biedzie, patrząc na niego.
— Wystaw sobie pan — mówił dalej — wczoraj jeszcze wieczorem lecę na to odrapane miasteczko, imienia mieściny nawet nie warte; pytam o pocztę, śmieją mi się w oczy. Głupiec! zapomniałem, że tu nie ma poczty. Więc do głowy po rozum: najmę furmana. Wpadam do jednej karczmy, nos w nos spotykam się z Malcowskim: licho wie, co on tam robił po nocy. — Dobry wieczór. — Dobry wieczór. — A co to tu pan Stanisław porabia? — Szukam koni. — Jakto koni — rzekł podając mi zielonej tabaki, którą ma za rzecz przednią i każdego nią częstuje. Zażyłem szczerze, bo byłem jeszcze w różowym humorze. — Jakto koni? spytał. — A tak, bo jutro jedziemy. — Jutro jedziecie? pokręcił głową. A dużoto koni potrzeba? — Cztery dla nas będzie. — Cztery! wątpię, żebyś pan tyle znalazł w miasteczku: wszyscy furmani, wielu ich było, ponajmowali się z mąką do Brześcia. — I odszedł. — Ja do furmana: nie ma koni; ale mi to tak mówi, wzdychając i skrobiąc się, jakby mu te słowa drogo kosztowały. Do drugiego, czwartego: to samo. Ze złości zacząłem stajnie przetrząsać: są konie, tylko kaduk wie, dlaczego nająć nam ich nie chcą.
— Cóż więc będzie? — spytałem — pójdziemy pieszo?
— Mogliby nam wyśmienicie dać skarbowych.
Na te słowa wszedł mój dziad, który już się wybierał na polowanie.
— Co to jest? — spytał — waści koczyk upakowany?
— Jadę, panie koniuszy, to jest idę może, bo w miasteczku, choć są konie do najęcia, dostać ich nie można.
— To być nie może — rzekł stary, uśmiechając się nieznacznie. — Pan Staś nie umiał szukać: tu jest z dziesięciu furmanów.
— Słowo honoru — rzekł Staś poważnie, kładąc rękę na piersi — koni szukałem wszędzie i dostać nie mogłem.
— Czy nie do Brześcia się najęli, bo to oni zawsze o tej porze jeżdżą z mąką?
— A właśnie — odparł Stanisław.
— Ale po cóż się spieszyć? — podchwycił koniuszy, idąc ku mnie.
— Muszę — odpowiedziałem krótko i sucho.
Stary odprawił Stasia grzecznem skinieniem i usiadł w krześle, niegdyś złoconem, poważny, spokojny. Wczorajsza burza już się w nim była uśmierzyła i przeszła.
— No — rzekł — nie gniewaj się mój Jerzy; na pamięć ojca twojego i matki proszę cię o to, nie gniewaj się na starego. Słowem uczciwem szlachcica ręczę ci, że nie obojętność, nie sknerstwo, jakbyś sądził, mówiły wczoraj przezemnie!...
Milczałem. Pan koniuszy dłoń mi wyciągnął: uścisnąłem ją i odpowiedziałem po chwili:
— Wszystko to być może, wierzę; ale chcesz pan sam, żebym pojechał: mówiłeś mi to wczoraj. Jadę, a jeśli koni nie znajdę, pieszo pójdę. Pójdę bez gniewu, ale z żalem i smutkiem; posądzony o chciwość, o rachubę, pozostać tu nie mogę.
— Nie zrozumiałeś mnie. Ten kapitan, ten bestjalski kapitan winien wszystkiemu: żółć mi poruszył, powiadam ci. Mówiłem rzeczy, których żałuję, za które cię przepraszam serdecznie. Daruj mi i nie jedź. Nie będę cię później wstrzymywał, ale jeszcze — tu pomyślał — dni pięć możesz u mnie zabawić; a bądź pewny, że z przyjemnością cię przyjmuję... ale są okoliczności.
Machnął ręką.
Przyznam ci się, że tak mnożyły się zagadki dokoła, że ciekawość moja podbudzona była do najwyższego stopnia.
— Dziś, gdybym chciał, jechać nie mogę — rzekłem — koni nie mam; ale jutro, kochany dziaduniu, lub jak skoro mój Stanisław się ich postara, muszę jechać i pojadę.
Pomyślawszy trochę, stary dobył z kieszeni spory zwitek i kładąc go na stole, rzekł:
— Jedziesz czy nie, a musisz przyjąć odemnie ten mały podarek.
Wzdrygnąłem się i cofnąłem jak oparzony.
— Przyjmiesz? — rzekł.
— Nigdy!
— Jest to dwa tysiące czerwonych złotych, któremi chcę, żebyś począł na nowo dorabiać się majątku. Nie daję ci ich, ale pożyczam: wezmę skrypt od ciebie.
— Dziękuję — odpowiedziałem — wprzód umrę, nim darem lub pożyczką wezmę co od pana koniuszego.
— Harda dusza! harda dusza! — szepnął stary widząc moje oburzenie; i spojrzawszy mi jeszcze w oczy, jak gdyby mnie badał, powoli ściągnął znów do kieszeni zwitek leżący na stole.
— Więc dziś nie jedziesz? — rzekł.
— Ale jak skoro koni dostanę, niechybnie.
Pomyślał chwilę.
— Będziesz miał konie, gdy się uprzesz: chociaż dni pięć chciałbym żebyś jeszcze zabawił.
Na tem skończyła się nasza umowa. Dziad chciał mnie wyciągnąć na polowanie, alem mu odmówił: nie pojechał więc także, i ludzi tylko swoich wyprawił. Dzień spędziliśmy u kominka, i pomimo późnej jesieni, przechadzając się po ogrodzie. Był to bowiem jeden z tych rzadkich dni, który jak jasna chwila starości, wedle oklepanego porównania poetów, świta u nas niekiedy przed samą prawie zimą. Słońce jeszcze trochę przygrzewało, długie jedwabne pajęczyny snuły się po suchych drzew gałęziach i łodygach obumarłych kwiatów. Gdzieniegdzie rozkwitł spóźniony pączek: a choć nie jestem bardzo czuły, w tej chwili ten przed samemi mrozy otwarty kwiat, smutną mi jakąś myśl napędzał. Cisza była w naturze; na polach jedno zebrane, drugie posiane i zieleniejące; ludzie weseli, bo niegłodni; drzewa w resztkach szat swoich purpurowych i złocistych, któremi się stroją, nim je całun zimowy pokryje. Nie wiem czemu, nawet woń jesiennego powietrza mgłą przesiąkłego i całkiem odrębnego zapachu, smutne, choć miłe, robiła na mnie wrażenie. Nie poznawałem siebie.
Rozmowa z panem koniuszym, obojętna z mojej strony, z jego niespokojna a serdeczna dosyć, toczyła się jak toczą wózki po drogach poleskich, podskakując z kija na kij, lub wlokąc powolnie po piasku. Wyszliśmy do ogrodu, potem w dziedziniec. Naprzeciw dworu jest stary wał zamczyska, które tu stało przed laty, a na jego sklepach i fundamentach stoi to, co się zowie domem nowym. Po wałach rosną stare lipy i dęby, wśród których jest ławka kamienna. Dziadunio lubi ztąd poglądać na miasteczko i okolicę, a czasem strzela tu do celu. Poprowadził mnie z sobą. Zagadaliśmy się tak, że koniuszy, począwszy o Stanisławowskich czasach, wplątał się w tak rozciągłe opowiadanie, iż słońce miało się już ku zachodowi, a my jeszcze na ławce siedzieli. Jesienny chłodek dobrze się czuć dawał, wiatr smagał zachodni, czerwonawe promienie słońca oświecały zasłane pajęczyną pola: nagle wśród tej ciszy, wśród spokoju, słyszymy tętent i gwizdnienie.
Dziad mój pobladł, wstrząsnął się, podniósł nagle z ławki, spojrzał na mnie, zawahał czy iść, czy zostać, potem z bardzo widocznym niepokojem na twarzy, rzekł:
— Zaraz
powrócę! — i zniknął.
Szybko znikł mi z oczu. Nie mogłem pojąć co to wszystko znaczy, gdy z ciekawością wpatrując się w dziedziniec, postrzegam z za drzew, przed gankiem, kobietę na koniu siedzącą, za nią dwóch ludzi wytwornie ubranych, śliczny koczyk i jakąś w nim drugą panię. Widzę jak się mój dziad zbliża, jak wita i szybko uprowadza je do pokojów, a Malcowski prędzej jeszcze konie i powóz zapędza do stajni.
Kazał mi wprawdzie czekać na siebie, ale widząc, że to coś zagadkowego, nie myślałem go wcale słuchać i pospieszyłem ku dworowi. Spotkaliśmy się w pół dziedzińca. Stary był pomięszany i bardzo niezręcznie udawał obojętnego.
— Ktoś przyjechał? — spytałem.
— A! a! to ktoś z sąsiedztwa, osoba dziwaczna... znajoma... to jest, byłem jej opiekunem; czasem mnie odwiedza... dosyć pospolita figura! Czy przyjdziesz do nas? — spytał, poglądając mi w oczy.
— A jakże, idę.
— Bo ty może się znudzisz, lub może cię to ambarasuje. To dziwaczna kobieta. Gdybyś chciał, mógłbyś pozostać u siebie. Rób jak ci się podoba: nie zmuszaj się, proszę, do żadnych grzeczności, wiem, że wolisz być sam-na-sam.
— Ale nie! Owszem idę i pomagam panu koniuszemu bawić gości.
— Ja-bo wiem, że ciebie to zmęczy, a ty potrzebujesz wypoczynku przed drogą.
Wyraźnie odpychany, postanowiłem koniecznie zobaczyć te panie. Śmiejąc się, wziąłem dziada pod rękę, choć się okrutnie krzywił, i z nim razem wszedłem do tak zwanej sali.
Pozwól mi długo, obszernie opisać ci, kogom tu zastał. Czuję, że ta chwila, chwila wielka i uroczysta, jest ważną w mojem życiu. Nie śmiej się, nie śmiej! Nie jest to miłość, jakich sto przepłynęło po wierzchu serca, nie dotknąwszy go: jest to jakieś uczucie wielkie, święte, szacunku godne, jest to gwałtowna namiętność, jakiej wyobrażenia nie miałem. Ja, co dotąd mówiłem po dziesięciu dniach: on se lasse de tout mon ange[1], jeszczem się jej widokiem a mojem cierpieniem nie znużył, nie przesycił! Słuchaj więc, słuchaj, czytaj, jeśli list ten, pisany szkaradnie, będziesz miał cierpliwość wydecyfrować.
Koniuszy z widoczną niechęcią i nie bez oporu nawet, wszedł ze mną do salonu; bladł, czerwieniał, jak na uczynku pochwycony złoczyńca, i niekiedy machinalnym ruchem, do którego przywykł, targał się z lekka za szpakowatą czuprynę, przechylając głowę. W sali palił się już błyszczący ogień na kominku. W pośrodku, naprzeciw ognia, siedziała na krześle młoda kobieta, wysokiego wzrostu, twarzy dumnej choć łagodnej, wejrzenia śmiałego, z czarnemi ogromnemi oczyma, bladą i niezmiernie białą twarzą, ubrana w amazonkę aksamitną z jedwabnemi potrzebami, w safjanowych bucikach, ze szpicrutą w ręku.
Krótko podfryzowane włosy spadały w puklach lśniących dokoła jej głowy; piękne, wyniosłe czoło, nieprzecięte żadną zmarszczką, wznosiło się nad prześliczną jej twarzą, jak kopuła nad świątynią; cudowne rysy wspanialej tej piękności składały całość, jaką chyba na starożytnym posągu zobaczyć można. Piękność to była niepojęta dla mnie, niewidziana dotąd na ziemi, coś jakby sen nieprawdopodobny: bałem się, by mi z przed oczu nie znikła i nie rozpłynęła się w powietrzu. Obok niej siedziała druga, daleko starsza kobieta, lecz prawie równie piękna. Nie pytając, nie znając ich, widziałeś od razu, że pierwsza nie skosztowała jeszcze życia, a drugiej goryczą zaprawne, już się na zawsze skończyło, z nadziejami razem. Wyraz obojętnego jakiegoś smutku, tęsknoty, która uleczoną być nie chce, nieledwie pogardy świata, dawał się czytać na jej twarzy znużonej, zoranej zmarszczką przedwczesną, a jeszcze młodej i pięknej. W oczach tej kobiety nawet ciekawości nie było: wejrzenie było chłodne i umarłe. Zamknięte usta mówiły: co mnie do was, co wam do mnie?... Te dwie panie, jak gdyby naumyślnie przy sobie postawione, stanowiły zupełną sprzeczność: pierwsza rwać się zdawała do życia, z wiarą we wszystko, czego nie skosztowała jeszcze a pragnęła; druga nie żądała nic, krom spokoju i końca śmiesznej tragi-komedji, która się życiem nazywa. Tak przynajmniej czytałem z ich pierwszego wejrzenia: a rzadko pierwsze wrażenie omyli.
Wystaw sobie zdziwienie moje na widok tych kobiet, tu, gdziem się nic podobnego zobaczyć nie spodziewał, tu, gdzie się one zdawały zupełnie nie w miejscu, fantastycznem jakiemś zjawiskiem. Postawa, strój, wszystko do najdrobniejszych szczegółów zdradzało w nich istoty z innego świata, pochodzenie z innej strefy. Wyobraź sobie dwie palmy na poleskiem błocie: tak mi się wydały te dwie kobiety u pana koniuszego. Wszedłem i osłupiałem prawie na progu, alem się rychło opamiętał, gdy dziad już mnie prezentować począł:
— Mój wnuk, Jerzy Sumin; pani Lacka, panna Irena Z...
To powiedziawszy, z pospiechem i przymusem, niemal z gniewem rzucił mnie w progu i poszedł coś szeptać pannie Irenie.
Nie potrzebuję dodawać, że kobieta w amazonce była panną Ireną, druga panią Lacką. Z panną Ireną, jak uważałem, koniuszy był w najpoufalszych stosunkach.
Mieliśmy czas, ja i ona, zmierzyć się oczyma i wzajemnie powiedzieć sobie to nieme powitanie, które często o całych przyszłych stosunkach stanowi. Zły, skłopotany i samem położeniem mojem, bliską, nie wiedzieć dokąd, podróżą przywiedziony do jakiejś rozpaczy, wpadłem w humor dziwny: stałem się zjadliwym, szyderskim, pogardliwym prawie i lekce wszystko, począwszy od gospodarza domu, ważącym. Przez każdy wyraz mój musiała się, jak później postrzegłem, przebijać męczarnia wewnętrzna i cierpienie.
Zaledwie pozdrowiwszy kobiety, które mi na powitanie odpowiedziały jedna obojętnie, druga ciekawie a dumnie, usiadłem, a raczej rzuciłem się na fotel stary, stojący w oknie na ogród wychodzącem, wsparłem się na ręku i począłem patrzeć na stare świerki czarne i bezlistne grubych lip gałęzie.
Dwie panie z początku poglądały na mnie jak na dzikie zwierzę; widocznie pojąć nie mogły, równie jak ja, co tu cywilizowaną powierzchowność mające stworzenie w głębokiem Polesiu robić może? Dziad zakłopotany, nie pojmuję czem, chodził od jednej do drugiej, ale ze szczególnem wejrzeniem, ojcowskiem prawie jeśli nie macierzyńskiem, z troskliwością niewymowną krzątał się około panny Ireny: przysuwał i odsuwał jej krzesło, podawał sam wodę i wpatrywał się w nią, jak prości ludzie mówią, gdyby w obraz cudowny.
Na kilka minut przerwała się rozmowa prawie zupełnie, i gdy koniuszy z temi paniami poufałe szeptał, one coś między sobą po cichu mówiły, a ja pogardliwie milczałem, nie myśląc się do nich zbliżać wcale. Wyznam jednak, że i dziwnie piękna twarz panny Ireny, i jej bytność u dziada, i niepospolita powierzchowność, silnie ciekawość moją podbudzały. Chciałem koniecznie bliżej ją poznać, ale na wpół przez dumę, wpół przez nieśmiałość pierwszy może raz mnie napadającą, zbliżyć się wahałem.
Nareszcie panna Irena wstała z krzesła i wziąwszy ze stołu rzucony bukiecik jesiennych kwiatków, w którym przemagały szafirowe osty, zwane u nas mikołajkami, poczęła się, bawiąc nim, przechadzać wzdłuż pokoju. Ruchy i chód były królewskie: śledziłem je chciwemi oczyma. Pani Lacka, ze spuszczoną głową i założonemi na piersiach rękoma, wpatrywała się w komin, zdając się odpoczywać po znużeniu. Koniuszy oczyma chodził za Ireną, a niekiedy obdarzał i mnie wejrzeniem niespokojnem.
Najprozaiczniej i najpospoliciej w świecie poczęła się nareszcie rozmowa między nami.
Irena, jakby długo szukała do niej wątku i początku, zatrzymała się naprzeciw mojego krzesła i spytała obojętnie:
— Pan dawno z Warszawy?
Koniuszy, jakby nie chciał mi pozwolić, żebym usta otworzył, pospieszył się odpowiedzieć za mnie. Ja ruszyłem tylko głową w sposób potakujący.
— I długo zabawić tu myśli?
— Jutro wyjeżdżam — odpowiedziałem cicho.
— Tak prędko znudziło pana nasze Polesie?!
Uśmiechnąłem się gorzko, spoglądając na pana koniuszego i odparłem:
— Nie miałem czasu go poznać.
— Ani ciekawości?
— Na tejby mi może nie zbywało, ale inne okoliczności nie dozwalały nawet pomyśleć o tem.
— Jakto? — spytała najnaturalniej w świecie — panbyś mizerne interesa życia materjalnego, tę brudną kuchnię, kładł wyżej wielkich obowiązków i przyjemności męskiego zawodu? Pan-byś, uganiając się za marną sprawą, zaczemś błahem, co pospolicie zowią interesem, poświęcał mu poznanie kraju, ludzi, zawsze wysoko nauczające i zajmujące, zdaje mi się?
To pytanie à brûle pourpoint od kobiety zupełnie nieznajomej, niezmiernie mnie zadziwiło. Była to jakby próba, co na nie odpowiem, jakby zasadzka dla zbadania kto jestem. Pojmujesz łatwo, że bardzo wielu lwów warszawskich na mojem miejscu alboby nie zrozumieli, lub odpowiedzieli pół-słowem, czemś oklepanem i zwyczajnem, żeby sprowadzić rozmowę z wysokości, na jakiej od razu stawała. Ja w tej chwili położeniem mojem wyegzaltowany, a jej słowy wzniesiony nagle tak wysoko, odpowiedziałem z niejakiem zdumieniem, mierząc ją ciekawemi oczyma:
— Ludzie i świat, pani, wszyscy i wszędzie są jedni; a te łachmany, które zowią ich strojem, obyczaje, nałogi, miejscowy koloryt: cóż to, jeśli nie znikoma bardzo forma, która różni na oko, a pokrywa jednostajną wszędzie naturę? Jeślim czego nie poznał, sprobuję odgadnąć.
Spojrzałem na koniuszego, który pobladł, potarł włosy silnie, udając, że je poprawia, chrząknął, wstał i zbliżył się, kołując, do Ireny. Ona stała ciągle naprzeciw mnie, bawiąc się kwiatkami.
Ja siedziałem z miną obojętną, rozparty. Te kilka wyrazów jednak były akordem dwóch muzycznych narzędzi, które probują czy jednakowo są strojne.
Spojrzeliśmy na siebie. Dopiero teraz usłyszawszy z jej ust kilka wyrazów, zdumiałem się bardziej jeszcze, widząc, że nietylko nadzwyczajną piękność, ale niepospolite zjawisko miałem przed sobą: jeden z typów naszego wieku, kobietę, której umysł równie był jak twarz piękny, jeśli ten przymiot umysłowi dać można. Jakież były stosunki między nią, tak wykształconą, a panem koniuszym, tak zardzewiałym? Mówił wprawdzie o swojej nad nią opiece: ale pojąć mi było niepodobna, jak pod jego opieką zejść mogła ze stanowiska pospolitego naszych kobiet i dostać się na daleko wyższe.
— Odgadnąć! odgadnąć! — powtórzyła ostatnie słowo moje, zaczynając się znów przechadzać panna Irena. — Wiele rzeczy można odgadnąć, ale wielu też trzeba się uczyć. Poznajemy ludzi, a w ludziach uczym się człowieka. Świat i ludzie nie są tak łatwą zagadką, żeby ich całe życie nasze pracowicie odgadywać nie było potrzeba. Lecz kto tylko odgaduje, często cały świat, całą ludzkość fałszywą sobie tworzy i własną na obraz i podobieństwo swoje; a w stosunkach z żywymi bije się o utwory własnej wyobraźni, pojąć nie mogąc przyczyny swoich zawodów.
To są jej wyrazy, zdaje mi się, żem je dobrze zapamiętał. Pojmij, jeśli możesz, jak mnie zachwyciły z ust tak pięknych rzucone od niechcenia, niedbale, naturalnie, bez przymusu, bez wyszukania, bez oglądania się na oklaski. Co chwila bardziej słupiałem, widząc ją tak pewną siebie, poufałą, i nic a nic moją miejską powierzchownością, mojem stołecznem pochodzeniem nie zmięszaną. Wrażeń moich opisywać ci nie będę, anibym potrafił, i nie miejsce też na nie w tym liście, do zbytku już ogromnym.
Koniuszy coraz ognistszem od gniewu okiem rzucał na mnie; ja jeszcze siedziałem u okna.
— Zgadywać lub uczyć się — odpowiedziałem — świata i ludzi czy warto? Oboje tracą na bliższem poznaniu.
— Czyż zawsze?
— Najczęściej podobno.
— Zkądże to odczarowanie w młodości? — spytała stając naprzeciw mnie. — Nie myślę, żeby miało być farbą, którą się zalotnie malują niektórzy, wychodząc na scenę? Przypuszczam, żeś pan szczery.
— O! za to pani dziękuję! Jestem szczery i nie mówię tylko to co myślę.
— Dobrze! A zatem szczerze: jakie wrażenie wywieziesz pan z naszego kątka?
— Nie wiem dotąd: do dzisiejszego dnia nie zdawałem sobie z tego sprawy.
— Nad tem nie potrzeba się namyślać: to się czuje.
— Dotąd Polesie zdawało mi się doskonale poczciwym, ale bardzo dzikim krajem — rzekłem uśmiechając się. — Wyjmuję dom mojego dziada i wszystko co w nim dziś poznałem.
— O! tylko bez tych grzeczności: czcze kadzidło!
Mój pan koniuszy, nie mogąc wytrzymać, wmięszał się wreszcie do rozmowy dosyć niedorzecznie:
— Prosiłem i proszę, żeby się zatrzymał dłużej — rzekł zafrasowany trochę i obracając się poprawić coś w kominie — ale tak się uparł jechać...
Uśmiechnąłem się dość nieznacznie. Irena spojrzała tylko na mnie i na dziada, i zdawała się czegoś domyślać.
— Pan koniuszy źle musiał prosić. A gdybyśmy jeszcze pana sprobowali zatrzymać dla lepszego poznania naszego kątka?
— Ha! ha! — uśmiechnął się żółto mój dziad, dmuchając w ogień niespokojnie — nie uprosimy, nie możemy uprosić: dał słowo, sam słyszałem, dał słowo.
— Komu? — spytała Irena więcej dziada niż mnie.
Ale koniuszy zaczął w tej chwili dawać rozkazy do herbaty i udał, że nie słyszy. Ja milczałem.
Poufałość jej z moim dziadem wyszła teraz na jaw bardziej jeszcze niż dotąd: wzięła go pod rękę i zaglądając mu w oczy, spytała natarczywie:
— Komu dał słowo?
— Kto? — odparł stary, udając zapomnienie.
Rzuciła rękę jego z trochą niecierpliwości i zawołała:
— Biedni ci starzy, jaka krótka pamięć!
Na tem skończył się pierwszy epizod. Rozmawialiśmy potem z sobą z coraz wzrastającą żywością o tysiącu rzeczach. Ona jakby łaknąc rozmowy, myśli, sporu, wciąż podsycała rozprawy, które jedna z drugiej się wywijały. Dziad napróżno usiłując temu przeszkodzić, usiadł nareszcie przy kominie i zadumał się głęboko. Pani Lacka w upartem milczeniu, które ledwie kilką słowy przerwała, poglądała z jakiemś niby politowaniem to na mnie, to na Irenę, to na starego.
Podano herbatę. Irena posadziła mnie między sobą a panią Lacką, dziada z drugiej strony i poczęła gospodarować jak we własnym domu.
Nagle, obejrzawszy stół cały i skosztowawszy chleba, obróciła się do koniuszego:
— Widzę, że kochany opiekun nie spodziewał się dziś kobiecego najazdu, bo dla mnie chleba upiec nie kazał.
— O! już się piecze.
— Nie warto moim dziwactwom dogadzać. Godziż się, żeby się człowiek tak pieścił, nie znając co mu przyszłość gotuje?... Potem dodała: — Ale zamiast podziękowania, że mając być za dni pięć dopiero, przyspieszyłam odwiedziny, pan koniuszy tak chmurny jakby do łosia chybił.
Gdy wymawiała dni pięć, przypomniałem sobie, że dziad pozwolił mi był jeszcze u siebie pięć dni właśnie przemieszkać, i spojrzałem na niego z nieznacznym uśmiechem. Spotkałem jego wzrok, zmięszał się, a pokrywając to, wstał psy powypędzać z pokoju.
Ale Irena też wszystko widziała i wiele zapewne odgadła, bo spojrzawszy na staruszka, ruszyła z lekka ramionami, jakby z politowaniem.
Rozmowa po herbacie o stolicy, o literaturze, o wsi i mieście i t. p. i t. p., przeciągnęła się do wieczerzy. Kilka razy wmięszała się do niej piękna i smutna pani Lacka, której głos cichy brzmiał niewypowiedzianym smutkiem, ale myśli jej nie miały orlego lotu Ireny. Po wieczerzy byliśmy znajomi, jakby lata przebywszy z sobą; i mnie wrócił humor, odwaga, siły, a gdyby nie przykra myśl jutrzejszego wyjazdu, chciałem powiedzieć raz pierwszy w życiu w duszy mojej, że czuję się szczęśliwym.
Dziwiło mnie niepomału, że te panie wcale się do wyjazdu nie sposobiły, gdy usłyszałem właśnie rozporządzenia dawane przez Malcowskiego, dla umieszczenia ich w kilku pokojach, które dotąd zawsze zamknięte bywały: miały więc nocować. Potwierdziła to Irena, odzywając się do starego:
— Wszak mój opiekun nie wypędzi mnie od siebie? Noc ciemna; ja dosyć jestem zmęczona.
— Panno Ireno!, panno Ireno! — z zapałem podchwycił koniuszy, łamiąc ręce — spytaj raczej czybym cię puścił w nocy przez bezdroża z twojem śmiałkowstwem?
— Patrzcie, jeszcze mnie połajał, zamiast podziękowania! — rzekła, zbliżając się ku niemu i ściskając go za rękę. On pochwycił białe jej paluszki i skwapliwie ucałował; ale dopełniwszy tego prawie namiętnie, obejrzał się na mnie, odskoczył i zaśmiał.
— A co! — zawołał do mnie — hę? w starym piecu djabeł pali! Szczęściem, panie, że mi siedm krzyżów podobno, a do kroćset, jeszczeby mnie ta synogarliczka daleko zaprowadzić mogła!
To powiedziawszy i potarłszy ręce, rzucił się widocznie znużony wysileniem na kanapę.
Ja z temi paniami (a raczej z panną Ireną, bo pani Lacka zawsze była milcząca i smutna), będąc już jak stary znajomy, poczęliśmy się śmiać, żartować i w żwawszą coraz zapędzać rozmowę. Nagle w pośród niej zatrzymała się zawsze trochę poważna Irena i zawołała do koniuszego:
— Opiekunie, mam żal do ciebie!
— Do mnie? cóżem mógł zrobić takiego?
— Popełniłeś wielki występek! dowiodłeś, że jesteś starym samolubem. Jakto? na Polesiu, gdzie tak rzadko gość z cieplejszych krajów zawita (nie licząc bocianów, których dosyć mamy), nie chcieć się gościem z sąsiadami, a zwłaszcza ze mną, podzielić? To szkaradnie!
Koniuszy poczerwieniał.
— Przyjechał na tak krótko.
— To nie wymawia cię bynajmniej. Wszak gdyby nie kapitan, który mi dał znać, że mamy gościa w Turzej-Górze, anibym o tem wiedziała, i byłby sobie szczęśliwie wyjechał.
Dziad, słysząc o kapitanie, pobladł, wyjął chustkę z kieszeni i nieznacznie zawiązał na niej węzełek. — A to kapitan! — mruknął cichuteńko do siebie — nowa kreska! dobrze! przyjdziemy do rachunku kiedyś.
— Musiałam — mówiła dalej Irena — dogadzając wrodzonej kobiecej ciekawości, przyspieszyć przyjazd mój do Turzej-Góry. Teraz naznaczę karę opiekunowi za ten występek: musisz...
— Co każesz? — rzekł żywo poskakując stary.
— Dobrze się spytałeś, panie koniuszy? Tak jest, w imię twojego przywiązania do mnie, rozkazuję wstrzymać wnuka i nie puszczać go jutro. Niech z nami posiedzi na pokucie, chciałam mówić na Polesiu.
Skrzywił się stary okropnie, gorzko, i uśmiechając nieszczerze zbliżył się do mnie. O! o! trzeba go było widzieć, jak mnie prosił, a prosząc poddawał mi sam odpowiedzi.
Nie pojedziesz, kochany Jurku, nie! nie! Ten pilny twój interes przez list załatwić się może, nieprawdaż? Ale nie pojedziesz, biorę to na siebie: słowo dane, choć świętem jest słowo szlacheckie, dotrzyma się, gdybyś nawet odwlókł cokolwiek.
W ten sposób, do niecierpliwości mnie przywodząc, mówił długo stary, aż nareszcie Irena, która, jak mi się zdaje, więcej wie i rozumie odemnie co się z nim dzieje, powiedziała mu coś do ucha, i dziad mój natychmiast inaczej wcale wziął się do zatrzymywania wnuka. Pojmujesz, żem został nie dla niego, ale dla niej.
Dość późno rozeszliśmy się z pokoju: bo choć w Turzej-Górze zwykle o dziewiątej noc się poczyna, choć pan koniuszy nieraz znacząco spoglądał na zegarek, Irena zdawała się na to nie uważać, i kilkakrotne przypomnienia pani Lackiej, wyrzeczone na ucho, przyjęła z roztargnieniem, niechętnie. Nareszcie o jedenastej stary począł nielitościwie ziewać i przechadzać się, a nie mogąc nas i tym sposobem rozpędzić, bez ogródki oświadczył, że czas iść spać.
Na górze zastałem Stasia w różowym humorze, bo się już nazajutrz wybierał na pewno w drogę. Jakież było jego zdumienie, gdym mu powiedział, że jeszcze na jakiś czas zostajemy! Z rozpaczą wyszedł milczący z pokoju i rzucił się nierozebrany na łóżko.
Ja długo, długo chodziłem, marząc rozkosznie. Piękna, cudowna Irena stała mi w myśli i na oczach. Lecz któż ona była? jakie stosunki łączyły ją z panem koniuszym? jakie było jej położenie towarzyskie?... nie wiedziałem i nie łatwo dowiedzieć się mogłem. Chciałem posłać Stasia na wywiady, ale ten teraz sparaliżowany wstrzymanym wyjazdem, był do niczego.
Gdym się nazajutrz przebudził i wysłał go dowiedzieć się o gościach, już ich w Turzej-Górze nie było: raniuteńko wyjechały panie, jedna, wedle zwyczaju swego, konno, druga powozem. Znikły jak sen; i gdym wszedł do sali, w której je wczoraj widziałem, gdzie spędziłem tak rozkoszny i ożywiony wieczór, przypomnienie świeże zdało mi się marzeniem nocnem.
Koniuszy ponuro, zamyślony siedział przed kominem wygasłym, sparłszy ręce na kolanach; zdawał się starszy niż wczoraj, a na twarzy jego niepokój, smutek, głębokie malowało się strapienie. Powitał mnie milcząco, a nie ze zwykłą rubasznością swoją. W jego spojrzeniu na mnie było coś nakształt stłumionej niechęci i gniewu; przecież był bardzo grzeczny. Po zwykłych pytaniach i oddanem wzajemnie dzień dobry, nie mogłem wymódz na sobie, abym nie spytał, co się stało z wczorajszem zjawiskiem. Spojrzał na mnie kwaśno.
— Te panie?... pojechały sobie do domu.
— Tak spiesznie? tak rano?
— Nie chciałem ich zatrzymywać — odpowiedział. — W kawalerskim domu goście to niewygodni: nie wiedzieć jak ich przyjmować.
Po przestanku, spytałem: — kto była panna Irena?
— Młokosy! trzpioty! — rzekł stary, ruszając ramionami — każda piękna a niegłupia kobieta zawraca wam głowę na kwadrans. Nic statku! nic statku! Już i waści się roi panna Irena! Porzuciłbyś!
— Panie koniuszy! zkądże te wnioski? Co innego roić, a co innego poprostu być ciekawym. Widziałem ją raz, a że mnie zajęła...
— Tak! już, już zajęła! — zakrzyczał prawie z gniewem — już go zajęła. Patrzajcie? Otoż i jest! Już go zajęła! już go zajęła!
— Zajęła mnie oryginalnością swoją i chciałbym wiedzieć...
— Wiedzieć? co wiedzieć? ile ma posagu? co? cóż wiedzieć? Zwyczajnie, córka obywatelska, panienka dosyć trzpiotowata, dość samowolna i popsuta: ot i cala rzecz. Cóż więcej wiedzieć? na co wiedzieć? do czego? po co?
Umilkłem naturalnie.
— Ale, ale — dodał kwaśno — wszakże po południu jedziemy do Rumianej?
— Cóż to jest Rumiana?
— Rumiana?... wioska panny Ireny.
— Więc panna Irena ma wioskę! — zawołałem nieuważnie.
— Otoż jest! otoż jest! jużbyś się gotów i żenić, bo ma wioskę — wołał dziad. — Im więcej nie potrzeba! Potem wioskę zjeść, a żonę porzucić. Ale nie, paniczyku, nie! nie dla kota sadło! — rzekł ciszej.
— Panie koniuszy! wszak dziś mówić z nim niepodobna; zkąd taki humor?
— Jużci upatrzył zły humor! Skaranie Boże! Albo to ja młody trzpiot, paliwoda jak wy, żebym się śmiał i tańcował całe życie jak szczygiełek?
— Po południu więc — rzekłem — jedziemy do Rumianej?
Kiwnął tylko głową.
Wyszedłem rozmówić się ze Stasiem o podróży, ale chcąc jak najprzyzwoiciej się pokazać, wróciłem odedrzwi z zapytaniem: czybyśmy ładnym koczykiem moim jechać nie mogli? Koniuszy nad wszelkie spodziewanie moje zgodził się na to, bo jego Danglowska landara była w poprawie u kowala, a nejtyczanka świeżo się połamała. Musiałem jeszcze ująć datkiem i prośbą Stasia, żeby rzuciwszy rozpacze i żale po zawiedzionych nadziejach wyjazdu, raczył mi wszystko jak należy przysposobić do tych odwiedzin.
Wiedziałem już, że panna Irena była właścicielką wioski; ale miała-li rodziców, krewnych i jakich? kto była? nikt mi powiedzieć nie chciał. Zaczepiłem Malcowskiego, który się uśmiechnął, ruszył ramionami i odpowiedział:
— A cóż, jaśnie panie, obywatelska córka! Była w opiece u mojego pana. Bardzo dobra panna! o! bardzo dobra panna!
Z tak obfitym zapasem wiadomości, po milczącym objedzie, ruszyliśmy nieco lepszą drogą, ale za to piaskami, ku Rumianej. Koniuszy milczał, przerywając tylko niekiedy uwagami, jakie mu nastręczały gospodarskie spostrzeżenia.
— A taki nie zrobił psiawiara jak chciałem, nie posiał tu wprzód, hm! Źle pole uprawione, perz widać wszędzie i t. p.
Zaczęło się zachmurzać i zbliżać do zachodu; przecież miałem jeszcze czas przypatrzeć się okolicy, gdyśmy się zbliżali do Rumianej. Choć nikt mi o tem nie oznajmił, poznałem, poznałem ją po osobliwszej niespokojności koniuszego, który przed siebie spoglądał i kręcił się w koczu.
Wkrótce wjechaliśmy w szeroką ulicę, staremi lipami wysadzaną, która w tej chwili cała usypana była żółtemi liśćmi. Na końcu jej gęste i szeroko rozrosłe wznosiły się drzewa, każąc domyślać się ogrodu; w prawo ukazywał się staw błyszczący, nad nim kapliczka gotycka; wprost bielał wielki dwór. Folwark gospodarski odsadzony był o kilka staj na lewo od niego.
Z ulicy wjechaliśmy w dziedziniec, teraz już pożółkły, ale ogromnym zasłany trawnikiem, wkoło którego wznosiły się drzewa, a pod niemi kwitły jeszcze reszty niedomrożonych dalij. Dom, przed który zajeżdżaliśmy, wcale nie poleską miał minę: obszerny, bez piętra, ale na wysokiem podmurowaniu, rozciągał się przed nami z oranżerją przytykającą doń, galerją krytą i wieżyczką na rogu. Z niej dalekie okolice obejrzeć było można; a kto zna smutne widoki Polesia, zewsząd lasami czarnemi pozamykane, ten oceni wieżyczkę jak warta: oko mogło pójść ztąd trochę dalej. Ganek cały zaszklony, pełen był najrozmaitszych kwiatów, ze smakiem rozstawionych.
Zdumienie moje rosło co chwila. Jak oaza wśród pustyni, jawi się przedemną dom, któryby wśród Paryża mógł stanąć: utrzymywany wytwornie, ubrany starannie, urządzony tak gustownie, że nie można się było nie dziwić, nie zastanowić, nawet trochę przygotowanemu; cóż dopiero mnie, którym wcale tego wszystkiego nie domyślał się, choć z właścicielki miałem prawo sądzić o jej mieszkaniu. Koniuszy zawsze w najgorszym w świecie humorze, chmurny jak jesień, zrzucił swoją bajową czujkę i poszedł przodem, prowadząc mnie po obszernych salonach, w których wszędzie duszę kobiety, dotknienie jej ręki i uczucie wdzięku widać było. Ustawienie kwiatów, rozrzucenie draperji, tysiące fraszek, przekładanych tak, że wzajemnie jedna drugiej wartość podnosiła: świadczyły o staraniu, z jakiem dom urządzono, i wielkim smaku właścicielki.
Któż ona jest? gdzie się wychowała? zawsze tu tylko żyć nie mogła? pytałem siebie, idąc przez puste pokoje, w których kosztowne obrazy, posążki, bronzy, oznajmywały nietylko wielkie wykształcenie, ale razem wielką zamożność. Nareszcie dostaliśmy się do małego saloniku, w którym za gracikami i meblami trochę było ciasno. Trzeba się było oswoić z nim, żeby śmiało chodzić. Kanapy, fotele, stoliki, stołeczki, konsole, necessairy, przybory do malowania, do haftu, bukiety z kwiatami, ogromne wazony z krzewami południowych stref, zajmowały ten kątek, zasiany książkami wszędzie. Prześliczne hebanowe ze skromnemi ozdobami złoconemi piano Erarda, uginać się zdawało pod ciężarem narzuconych nut. Na kanapie i trzech krzesełkach leżała rozrzucona portiera, którą właśnie z szytych na kanwie sztuk składano. I tu jeszcze nikogośmy nie znaleźli, ale prędko otwarły się drzwi boczne, i Irena, a za nią pani Lacka, weszły razem do pokoju. Koniuszy posunął się ku nim, usiłując wyrobić sobie twarz wesołą.
Irena miała dnia tego suknię fjołkową z grubej ciężkiej materji, ściągniętą sznurem takiegoż koloru, ręce po łokcie czarną tylko siatkową rękawiczką okryte, włosy gładko uczesane; pani Lacka w czarnej sukni pod szyję, ale bez czepka.
Trudno mi opisać ci jak obie były piękne, jak nadewszystko piękną była Irena! Oczekiwałem kogoś więcej, domyślając się ojca, ciotki, matki, babki: ale tego wszystkiego nie ma. Irena sama przyjmowała nas jak gospodyni domu: odebrała zaraz od koniuszego czapkę i rękawiczki, które ceremonjalnie trzymał w ręku, przysunęła mu fotel, wskazała mi drugi i sama usiadła: w każdym ruchu, w każdem skinieniu pełna nieopisanego wdzięku.
Wieczór mignął mi tak szybko, że z niego jak ze snu na zaraniu wyspowiadać ci się niepodobna: ogólne tylko pozostało mi wrażenie jednej z najszczęśliwszych chwil w życiu.
Dziad mój, milczący i nie dając się rozweselić, to książki leżące wszędzie przewracał, to gazety czytał, to chodził po pokojach, mierząc nas tylko okiem ciekawem, pełnem niepokoju. My bujaliśmy myślami a piękna gospodyni, która od dawna podobno nie miała z kim myśli podzielić, ożywiona była i wesoła. Przyznam ci się, że pierwszy raz wobec tej kobiety, tak poważnej, tak z wysoka pojmującej życie człowieka i życie kobiety, tak dalece wyższej nad pospolity tłum niewiast, że zdawała mi się czemś nieziemskiem i zupełnie wyjątkowem: wstyd mi się zrobiło mojej tak zmarnowanej młodości, prześwistanych lat najdroższych. Zdaje się, że na skrzydłach swej myśli podniosła mnie i ukazała zdumionemu, jak inaczej świat się wydaje z góry, jak dalece inne niżelim sądził z wami razem, jest przeznaczenie, a zwłaszcza obowiązki człowieka.
Każdy jej wyraz napiętnowany był myślą świeżą, uderzał czemś niespodzianem. Poważna, prawie surowa, spokojna i mężna, mówiła o sobie, jak drudzy o obcych, wskazując swe wady, dając się poznać bez tej tchórzliwości, pospolitym kobietom właściwej, która czasem jest wielkim urokiem, częściej szatą słabości.
W jej towarzystwie uczułem się zbrojnym w odwagę a przyszłość: zmężniałem. Zachęcony, ośmielony, pociągniony, ja także opowiedziałem nieznacznie część życia mojego.
Dziad, który (jak teraz widzę) daleko lepiej zna moją przeszłość niżeli myślałem, ze szczególniejszą zajadłością, mogę powiedzieć, choć to niby na wpół żartem, dopomagał mi do tej spowiedzi, przesadzając co tylko ze złej strony okazać mnie mogło. Niekiedy spojrzał na Irenę, jak gdyby mówił: otoż go masz, sam ci się maluje.
Ale ona nie dała znaku, żeby gorsze ztąd o mnie miała powziąć wyobrażenie; owszem, obchodziła się ze mną coraz poufalej, coraz bardziej przyjacielsko. Dziwnym fenomenem sympatji, który rzadko się trafia na świecie, a raczej mało dotąd był postrzeganym, ja z Ireną zdałem się od dawna znajomym: w wejrzeniu, w ruchach, zgadywałem całą jej przeszłość, której nie znałem, przewidywałem ją całą. A w miarę jak szaty z tego bóstwa opadały, bóstwo stawało przedemną jaśniejsze, piękniejsze, doskonalsze: zbliżenie nie rozczarowywało, podnosiło ją do ideału.
Postępowanie dziada pozostało dla mnie pełne tajemnicy, zupełnie zagadkowe. Gdy Irena niechcący, a raczej nie widząc w tem nic, coby mogło zrobić jakie wrażenie na starym, wspomniała o kapitanie, koniuszy znowu przecedził przez zęby: Zje djabła! zje djabła! — potargał wąsy i poczerwieniał.
Musiałem się nareszcie domyślać, że między moim dziadem a kapitanem nie ze wszystkiem o łąki tylko i o lasy chodziło, a zajście ich ważniejsze daleko i starsze, niżeli koniuszy się przyznawał, być musiało. Dla czego wprzód ani wspomniał mi, że Irena była krewną kapitana?
Zatrzymani na noc, poszliśmy do domku ogrodowego, gdzie nas czekały pokoje wygodne i obszerne. Z okien mojego pokoju widok był na staw rozległy, a za nim szarzały dalekie sosnowe lasy. Kilka książek leżało na półce przy łóżku, zajrzałem do nich przez ciekawość: wszystkie były mi nieznajome i świeże, jakby wybrane umyślnie. Czytałem też długo, a raczej marzyłem z książką w ręku.
Nazajutrz rano przysłano do mnie z zapytaniem: czy chcę towarzyszyć pannie Irenie na ranną przejażdżkę? Pochwyciłem tę zręczność zbliżenia się do niej, i wkrótce ubrany pobiegłem ku domowi. Konie już stały przed gankiem. Koniuszy nie chcąc zapewne samych nas puścić, choć nie bardzo lubił przejażdżki nadaremne (to jest bez chartów), dosiadł wszakże kasztanowatego mierzyna, który mu był przeznaczony.
Pani Lacka pokazała się nam tylko przez okno, prosząc Ireny, żeby nie bardzo dokazywała. Ona w tym samym stroju, jaki miała w Turzej-Górze, skoczyła lekko na żywego konia, i przodkując nam, puściła się galopem ulicą. Ja trzymałem się przy niej; koniuszy wiele miał biedy z koniem powolnym, który był niesłychanie narowisty, jak większa część rumaków tego temperamentu, a może i ludzi. Irena poprowadziła nas drogą, po nad ogrodem i stawem idącą, ku lasom; z jaką dzielnością, odwagą i wdziękiem kierowała koniem swoim, jak była na nim zręczną i śmiałą, nie mogę opisać, lecz chciałbym mieć ołówek w ręku!
Większa część kobiet, co konno jeżdżą, wyłącznie są koniem zajęte: ona zdawała się nie uważać na swego i żywą z nami prowadziła rozmowę. Widoki otaczające, barwy późnej jesieni, kraj dokoła otwarty, dostarczały nam wątku do snucia myśli, które z tej przędzy wywijały się różnobarwne i leciały w te krainy niepamięci, gdzie jak na dnie mórz, koralów i konch perłowych, tyle ich ukrytych, zapomnianych tonie. Towarzysz nasz oprócz złego humoru, tajonego usilnie, nabrał jeszcze na przejażdżce, pasując się z koniem, zniecierpliwienia i gniewu.
Jechaliśmy zwolna po nad brzegiem lasu, który dotykał do stawu. Z jednej strony nachylały się nad nami gałęzie suche drzew, ogołocone prawie z liści i sosen zielonych; z drugiej na piasek żółty pluskały fale, wiatrem poruszone; wąska ścieżyna snuła się między lasem a wodą. Cisza uroczysta, cisza wsi była nad nami; zdala tylko turkot wozu, krzyk gęsi lub rozmowa wieśniacza, dolatywały nas niekiedy. Irena zamyśliła się i wskazując krajobraz przed nami, zawołała:
— Mój Boże! możnaż pożądać miasta?
— Spytaj pani o to tego łotra Jerzego — rzekł złośliwie koniuszy, który się pluszcząc w stawie do Ireny przybliżył.
Ona spojrzała na mnie ciekawie, ale jakby bez odpowiedzi mojej wyczytała z oczu, żem w tej chwili wcale miasta nie pożądał i nie tęsknił za niem, odezwała się:
— Ci tylko miasta pragną i miastem żyć mogą, co myśleć nie chcą, co nie są w związku z Bogiem i stworzeniem; próżni uczucia i myśli, sztucznem żyjąc życiem, pragną zadurzyć się i zagłuszyć, chcą życie uczynić igraszką. Wśród tego zgiełku i wrzawy, wśród tego tłoku wrażeń, rozszarpujących wewnętrznego człowieka, możesz on mieć czas pomyśleć o sobie, o Bogu?
— Zaręczam — rzekłem — że miasto jest dla mnie zupełnie obojętne, ale...
— Jakież ale?
— Miasto dla społeczeństwa przedstawia żywioł ruchu i postępu umysłowego.
— Przepraszam, miasto żyje tem co mu ze wsi dowiozą: i jak na targ potrzebuje codziennie wiejskiego zboża, potem wioski zapracowanych żywności, tak dla umysłowego życia trzeba mu także owocu pracy wiejskiej. Większa część znakomitych pisarzy, lub co lepiej, wielkich myślicieli, żyła i żyje na wsi. Jan Jakób, jak wiecie, wytrwać nie mógł w mieście: szukał wsi w pośród niego nawet.
— O! filozofka! — zawołał mój dziad.
— Żeby myśleć płodnie, trzeba skupić się w sobie — mówiła dalej — a w mieście człowiek ciągle podburzony jest do wylania się na zewnątrz, zużywa się wrażeniami; potem — dodała — człowiek w mieście się psuje, jestem o tem przekonana. Widok tyla złego, które się co dzień o oczy obija, nie może być bez wpływu: ściera z nas świeżą barwę młodości.
— Stare maksymy! — przerwał znowu koniuszy. — Nie nawrócisz pani tego mieściucha, który tu z nami nie wyżyłby kilku tygodni.
— Dla czego? — spytałem.
— Dla tego — odpowiedział stary, nielitościwie śmiejąc się — że tu nie ma teatru, a może aktorek, nie ma szumnych balów, wieczorów, gry, i życie sobie płynie jak zegarki idą: puk, puk, puk, puk! jednostajnie.
— Prawda, jednostajnie aż straszno! — zawołała Irena. — Człowiek stworzony jest do czegoś lepszego a stałego, niezmiennego; tymczasem czuję, że stałego nic nie ma. Ile razy dla niego trwa dłużej jedno, lęka się... egoista!
— Ta przestraszająca jednostajność jest dowodem szczęścia — rzekłem. — Boim się stracić to tylko, co wysoko cenimy.
— Szczęście! szczęście! — mówiła Irena jakby do siebie. — Tak! to może ten pokój wioski i ustronia cichego: innego nie ma.
— O! jest inne! — zawołałem.
— Pan jeszcze w nie wierzysz? — spytała, odwracając się ze smutnym jakimś uśmiechem.
— Ja?... wierzę... nie wierzę... ale się go zawsze spodziewam.
— Szczęśliwy! Nadzieja szczęścia jest już szczęściem sama.
Zamilkliśmy. Jakiś czas jechaliśmy potem nic nie mówiąc. Koniuszy i jego koń rwali się do domu. Irena wypuściła swego karuszka prawie cwałem, i tak spiesznie lecąc stanęliśmy u ganku. Konie pana koniuszego stały zaprzężone.
— Co to jest? — spytała gospodyni.
— Jedziemy — odparł stary.
— Jak to być może?
— Pan Jerzy się spieszy — rzekł koniuszy.
— Pan Jerzy! możeż to być?
Milczałem, nie chcąc ani potwierdzić słów dziada, ani mu zaprzeczyć. Ona szepnęła mu coś znowu na ucho: stary się opierał, trząsł głową; powiodła go w galerję i mówiła długo, żywo i tak skutecznie, że nareszcie konie wyprządz kazano. Ale zostawszy na prośby Ireny, koniuszy w najbezecniejszy wpadł humor; fraszką był jeszcze wczorajszy. Nie mogąc się na nikim mścić, prócz na mnie, dał mi się straszliwie we znaki.
Ale widzę, że list przeciągnął się nad wszelką miarę przyzwoitą, tak, że mógłby już obszernością swoją najdziksze domysły pocztmejstrów usprawiedliwiać; kończę go spiesznie, a raczej urywam. Z następującego dowiesz się o losach wiernego waszego przyjaciela

Jerzego.






  1. Liaisons dangereuses.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.