Dziwadła/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwadła |
Część | Tom II |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wczoraj byłem w Rumianej; zastałem panią Lackę samą przy kominku, jak zawsze milczącą, znudzoną i znużoną. Spytałem o Irenę, odpowiedziała mi, że trochę chora.
— Chora? leży?
— Nie, nie leży, ale ją głowa boli, ma jakieś nerwowe ataki (ruszyła ramionami): zresztą nie wiem co to jest.
— Ale nie ma nic niebezpiecznego?
— O! nie; tak trochę cierpiąca.
Ledwieśmy tych słów domawiali, drzwi się otworzyły i Irena weszła, trochę bardziej ożywiona i bardziej różowa niż zwykle, ale ze smutkiem na czole.
— Pani cierpiąca? — spytałem — nie chcę więc być natrętnym: witam i żegnam.
— Ale nie, proszę pana zostać, panie Jerzy. Tak, czułam się zmęczoną, nie swoją tylko: nic mi nie jest zresztą.
Usiedliśmy, pani Lacka zabrała książkę, którą przed chwilą czytała, pochodziła uśmiechając się nieznacznie i wyszła jakby naumyślnie.
Rozmowa toczyła się z początku obojętnie: pytano mnie o Grabę, o koniuszego, nawet o kapitana; sparta o krawędź kanapy, Irena miała postać znużonej, cierpiącej. Drugi raz chciałem ją pożegnać i znowu mnie wstrzymała.
— Pan mi jesteś potrzebny — powiedziała — czy pan tego nie widzisz, że mi potrzebny jesteś?
— Jak oganka od much... oganka od nudów?
— Któż się nudzi? — spytała — ale myśl pan jak chcesz. — Ruszyła ramionami. — Rok już jak się znamy — dodała — a pan mnie, jak widzę, nic jeszcze nie znasz, nic nie rozumiesz.
Milczałem.
— Widzisz pan — rzekła, schylając się po książkę, jesteś mi potrzebniejszy niż sądzisz; będziesz mi czytał. Oto tę książkę w czarnych okładkach: są to listy Jakóba Ortiza.
— Książka tak smutna?
— Jak ja... to dobrze właśnie.
— Mogłażbyś pani być smutną?
— Dlaczego nie? Jak pan, tak wszyscy rozumieć mnie nie chcą: ja sama chwilami wątpię o sobie... No, czytaj pan.
Czytałem, książka była dziwnie rozłożona. Nie wiem czy znasz i bardzo wątpię, żebyś znał listy Jakóba Ortiza. Zastanowiła się Irena na 29. kwietnia i począć musiałem od wyrazów, które dziwnie i mój stan i moje nawet dzisiejsze położenie malowały:
doszedłem do miejsca, w którem Ortiz maluje siebie i ją:
W istocie pan czytasz tak prędko i niezrozumiale jak Ortiz — przerwała mi — choć nie masz przed sobą Teresy.
— Mam czytać powolniej? — spytałem.
— Powolniej? a! jakżeś pan nudny z tem swojem posłuszeństwem: czytaj jak chcesz.
Czytałem dalej, ale dalej następowały karty pełne uczucia, które mnie przy niej siedzącego rozpłomieniły. Niebezpiecznie jest czytać kobiecie, którą się kocha, której się tego powiedzieć nie może, książkę pełną wyrazów, co nasz stan malują; usta, oczy, głos co chwila zdradzają... przeszliśmy historję Lorety i posunęliśmy się ku 14. maja. Ja od dawna i po kilkakroć czytałem listy Jakóba Ortiz, nie chciałem więc czytać dalej.
— Pani to pierwszy raz czyta? — spytałem.
— Pierwszy raz.
Chciałem się wywinąć od tego listu z 14. maja, ale nie było możności, musiałem go przeczytać. Te wyrazy w języku dźwięcznym, miłym, śpiewnym, pełne uczucia silnego, zaczęły działać na mnie, hamowałem własne myśli, które dolatywały do brzegu ust i zdawały się chcieć wybuchnąć. Zacząłem tylko:
Irena ze spuszczoną głową robiła robotę i przeskoczyłem do drugiego listu tejże daty.
— I ja — odezwałem się zamykając książkę — nie mogę iść dalej.
— Pan? cóż to jest?
— Ja... — już mi się wyraz dwuznaczny miał z ust wyrwać, jużem miał powiedzieć, że przy niej to czytać zimno, gdy w sercu się burzy, niepodobna; alem się powstrzymał.
— Czemuż? — spytała znowu.
— Bo... nie chcę, to nudne! — zawołałem — będę pani czytał co innego.
— Ale kiedy ja lubię Ortiza.
— Ja go nie lubię... długi, jednostajny; przynajmniej przerzućmy kart kilka.
Ruszyła ramionami.
— Widzę — dodała — że pan jesteś niesłychany skromniś; wiem przecie, że Ortiz miał usta zwilżone pocałunkiem Teresy; czytajmyż opisanie tej chwili, ciekawa jestem pod względem artystycznym: to rzecz tak trudna schwycić uczucie na papier, uwięzić je w słowa.
— A! pani jesteś zimna jak lód — przerwałem — pani całą tę książkę uczucia sądzisz ze stanowiska sztuki... on wygnaniec, ją przecież pisał sercem!
— Myślisz pan — spytała chłodno — pan sądzisz, że się pisze sercem?
— Dlaczegoż nie?
— Bo kto czuje, nie pisze; co najwięcej, wyrazy uczucia są tylko jego wspomnieniem. Kto siadł pisać, ten już przebolał i przeczuł.
Zamilkłem przerzucając karty książki.
— Pod względem sztuki — dodałem — Ortiz nie dochodzi Wertera.
— Wertera pisał arcy-mistrz, co nigdy nie czując (dowodem życie tego Jupitera), doskonałe znał anatomię uczucia, jak Cuvier, co nie widział mastodontów a prawa ich organizacji odgadł.
— Godzisz się tak surowo sądzić tego, co stworzył kochankę Fausta?
— Godzi się, bo życie pisarza to kamień probierczy.
— Nie pani: dwa, zdaje mi się, są życia w życiu poety, jedno powszednie, drugie odświętne; często je dzieli cały świat sprzeczności, dwóch ludzi zamyka się w jednym... poeta nie może być natchniony całe życie.
— Iskra choć przygasła zostaje w nim ciągle.
— Poruszyliśmy zbyt wielkie pytanie.
Po chwili dodała uparcie:
— Czytaj pan dalej.
Mnie już książka z rąk wypadła, patrzałem na nią oczyma, jakiemi spoglądał Jakób na Teresę, ale miłość jeszcze bojaźliwa, jeszcze nie pewna co ją spotka, gdyby na jaw wyjść śmiała: bała się zlecieć na usta. Oczy ją tylko tłumaczyły może. Uczułem, że trzeba było uciekać lub wszystko w jednem słowie odważyć.
Irena spoglądała na mnie z jakimś wyrazem czarującym, potężnym, który zdawał się pociągać z duszy tajemnicę moją.
Nieprzytomny prawie porwałem za kapelusz.
— A to dokąd? — spytała.
— Ja? nie wiem... (nie wiem co odpowiedziałem, ale rzuciłem znowu kapelusz jakem go był wziął machinalnie i usiadłem opodal na krześle).
— Co panu jest?
Zrozpaczony, pomyślałem błyskawicą! Powiem jej wszystko, a potem pojadę... pojadę... ucieknę.
— Pani się mnie pytasz? — odparłem z gorączkowym niepokojem. — Rok jak na panią patrzę, rok jak cierpię, milczę... to dosyć, to nadto może. Niech mnie posądzą jak chcą, niech co chcą powiedzą, wreszcie z pogardą odtrąć mnie pani...
Irena była widocznie pomięszana, mnie głos zamierał na ustach, czułem com ważył, chciałem dokończyć: nie umiałem.
— Czyż zadziwię panią, gdy mi się nareszcie wyrwie uciskające mnie słowo: kocham!
Zbliżyłem się do niej żywo: milczała, podniosła oczy pełne wyrazu, patrzała na mnie długo, długo, długo i wreszcie podała mi rękę drżącą.
To było więcej niż szczęście, to była chwila niema, na której opis nie ma wyrazów, i któżby śmiał ją opisywać? Jej ręka drżąca w mojej dłoni... był to jakby ślub w oczach Boga; bo kobieta tak jak ona, nie podałaby jej nie wiążąc się na życie całe.
Nie wiem jak długo siedzieliśmy, ona na kanapie, ja przy niej na krześle w uroczystem, pełnem zachwytu milczeniu. Nakoniec wstała zamyślona i słabym głosem zwracając się do mnie, spytała:
— Mogęż ci wierzyć? Miałżebyś dla chwilowego, lekkiego uczucia, zrobić sobie igraszkę z całego życia kobiety?
Nie umiałem i na to odpowiedzieć, przysięga byłaby jej uwłaczała i mnie; ale widziała z oczów, z kilku próżnych słów tłumnie do ust się cisnących, żem nie kłamał, że czułem.
Odjechałem pijany, szalony: piszę jeszcze w gorączce, zapewne to list ostatni... szczęśliwi nie piszą. Bądź zdrów.