Dziwne małżeństwo

<<< Dane tekstu >>>
Autor Giovanni Boccaccio
Tytuł Dziwne małżeństwo
Pochodzenie Dekameron
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ III
Dziwne małżeństwo
Trzej bracia trwonią swoje majątki, popadając w ubóstwo. Jeden z ich siostrzeńców, wracając do kraju, zaznajamia się z pewnym opatem, który później okazuje się córką króla angielskiego. Młódka wychodzi za niego za mąż i wynagradza straty jego wujom, czyniąc ich z powrotem bogatymi

Z ciekawością wysłuchano opowieści o przypadkach Rinalda d‘Asti; wszyscy wychwalali jego pobożność i dziękowali Bogu, oraz Św. Juljanowi, który wyrwał go z tej srogiej opresji. Powszechnie się na to zgodzono (chocia cichaczem), że wdowa nie głupio postąpiła, nie gardząc dobrem, które jej niebo zesłało. Gdy rozprawiano o przyjemnym noclegu, jaki Rinaldo u wdowy znalazł, Pampinea, obok Filostrata siedząca, pojęła, że na nią teraz kolej przychodzi, zatem władze umysłu zebrawszy, obmyśliła historję, którą opowiedzieć miała. Zgodnie z rozkazem królowej, śmiało i wesoło jęła mówić w te słowa:
— Im więcej się o przeciwnościach fortuny mówi — tem więcej do rozpowiedzenia pozostawa temu, co w pamięci swej dobrze poszpera. Nikt temu nie winien się dziwować, zważywszy, że wszystkie rzeczy, które, przez głupotę, swoją własnością zowiemy, w rękach losu się znajdują i zgodnie z jego tajnem rozrządzeniem od jednego człeka do drugiego przechodzą. Wszystko się zmienia z wyroku fortuny, jeno my porządku tych przemian okryślić nie możemy. Chocia ta losu niestałość każdego dnia nam się na jaśnię podaje i chocia o niej już w poprzednich opowieściach rzecz szła, przecie zgodnie z wolą królowej, która pragnie, aby o tym właśnie przedmiocie mówić, do tamtych nowel i moją nowelę dołączam, może być, iż nie bez pożytku dla słuchaczy. Mniemam, że im ona do smaku przypadnie.
Żył ongiś w naszem mieście pewien szlachcic, imieniem Tedaldo. Według jednych wywodził się z rodu Lamberti, według drugich z rodu Agolanti. Ci ostatni twierdząc tak, opierają się na zajęciu bankierskiem jego synów, któremu wszyscy Agolanti oddawali się i oddają. Aliści nie szerząc się zbytnio nad tem, do którego z dwóch tych rodów należał, powiem jeno, że był jednym z najbogatszych w swoim czasie szlachciców i że miał trzech synów. Pierwszy z nich zwał się Lamberto, drugi Tedaldo, a trzeci Agolante. Byli to urodziwi i kształtowni młodzieńcy. Zaledwie najstarszy Lamberto do osiemnastego roku życia doszedł, gdy ojciec umarł, ostawiwszy im w dziedzictwie wszystkie swoje dobra. Młodzieńcy, ocknąwszy się pośród takich bogactw, i krom chęci własnej rozkoszy innego preceptora nie mając, zaczęli majętności marnotrawić.
Trzymali mnóstwo sług, mieli piękne rumaki, psy i sokoły, wyprawiali nieustanne uczty i turnieje, czyniąc nie tylko to, co szlachcicowi przystoi, ale i folgując wszystkim swoim młodzieńczym zachceniom. Niedługo tą modłą żyli, gdyż skarb pozostawiony im przez rodzica, zmniejszył się znacznie. Ponieważ na wydatki dochodów im nie starczało, jęli więc sprzedawać i w zastaw majętności oddawać. I tak jednej po drugiej się pozbywając, spostrzegli wreszcie, że im prawie nic nie pozostało. Bieda otwarła im oczy, które bogactwo oślepiło. Wówczas najstarszy, Lamberto, przywołał pewnego dnia swoich dwóch braci, i wspomniawszy w jakiej to wspaniałości żył ich rodzic, ukazał im, w jak nędznym się teraz znajdują stanie, do którego przywiodła ich szaleńcza rozrzutność. Później jął ich z wszystkich sił nakłaniać, aby, nim nędza ich całkiem nie przydusi, sprzedali pospołu z nim tę resztę niewielką, co im jeszcze pozostawa, i w świat wyruszyli.
Nie żegnając się z nikim, cichaczem opuścili Florencję i nigdzie po drodze nie zatrzymując się, odpłynęli do Anglji. Przybywszy do Londynu, wynajęli niewielki domek i jęli żyć wielce skromnie, wszystkie pieniądze na lichwę oddając. Fortuna tak im sprzyjała, że przez kilka lat wielką kupę grosza zebrali. Wróciwszy do Florencji, nietylko znaczną część swoich majętności odkupili, ale nabyli także i nowe dobra. Później w stadia małżeńskie wstąpili.
Do Anglji wyprawili swego siostrzeńca, Aleksandra, który miał mieć nadzór nad ich pieniędzmi, na lichwę oddanemi. Sami zaś, żyjąc we Florencji, zapomnieli, do czego ich rozrzutność już raz przywiodła i jęli znów pieniądze marnotrawić, bez myśli o tem, że przecież każdy z nich ma rodzinę.
U kupców we Florencji mogli pożyczyć największą nawet sumę. W ciągu lat kilku żyli w podobny sposób, dzięki pieniądzom, które im Aleksander przysyłał. Ów pożyczał bowiem baronom pod zastaw ich zamków i innych posiadłości, wielkie z tego ciągnąc korzyści. Gdy trzej bracia rozrzutne życie prowadzili i brnęli w długi, niezachwianą nadzieję w Anglji pokładając, tam, wbrew wszelkim oczekiwaniom, rozgorzała wojna między królem, a jego synem. Cała ludność rozdzieliła się na dwie wrogie fakcje. Wskutek wojny Aleksander utracił zamki baronów i znikąd już dochodów czerpać nie mógł. Mając nadzieję, że lada dzień między ojcem a synem do zgody przyjdzie, Aleksander nie opuszczał Anglji, jeno czekał, aż mu dobra jego zwrócone zostaną. Trzej bracia, żyjący we Florencji, nie ograniczali wcale swoich wydatków, ale przeciwnie w coraz większe długi brnęli.
Aliści, jakoże w ciągu lat kilku nic nie potwierdzało pokładanej w nich nadziei, trzej bracia nie tylko zaufanie u ludzi utracili, ale zostali wtrąceni do więzienia, na żądanie tych, którym dłużni byli. Ponieważ na pokrycie długu nie starczyły ich majętności, tedy zostali pod kluczem. Żony ich i maleńkie dzieciątka jęły się tułać po okolicznych wsiach, ubrane w nędzną odzież i żadnej nadziei na przyszłość nie mające.
Aleksander jeszcze przez kilka lat na pokój czekał; widząc jednak, że wojna trwa ciągle i że jego pobyt w Anglji nie tylko jest bezużyteczny ale i niebezpieczny dla niego, umyślił do Włoch powrócić. Wyruszył w drogę sam jeden. Wyjeżdżając z Brugge, obaczył, że jakiś opat z zakonu Benedyktynów takoż miasto opuszcza. Towarzyszyło mu wielu mnichów i siła służby ze sprzętem podróżnym. Orszak zamykali dwaj znakomici rycerze z królewskiego domu. Aleksander, który ich znał, wstąpił z nimi w rozmowę i do ich kompanji ochotnie dopuszczony został. Po drodze zapytał się ich, co to są za mnisi, jadący przodem z tak wielkim pocztem sług i dokąd zmierzają?
Na to odparł jeden z rycerzy:
— Młodzieniec, jadący na czele orszaku, jest naszym krewniakiem, który teraz właśnie otrzymał jedno z najbogatszych opactw w Anglji. Ponieważ jednak zbyt jest młody, aby móc prawnie tę godność sprawować, więc jedziemy z nim do Rzymu, chcąc od Ojca Świętego otrzymać dlań dyspensę i zatwierdzenie go na urzędzie. Proszę was jeno, abyście tego nie rozgłaszali.
Młody opat, jadący na czele orszaku, to znów obok sług swoich, obyczajem panów, będących w podróży, znalazł się trafunkiem koło Aleksandra. Ów, jako młodzieniec wielce urodziwy, obyczajny i pełen wdzięku z pierwszego wejrzenia przypadł opatowi do serca. Opat, przyzwawszy go, jął uprzejmie z nim rozmawiać, pytając kim jest, skąd i dokąd jedzie? Aleksander, chcąc jego ciekawość zaspokoić, opowiedział mu szczerze o wszystkich swoich sprawach i cne usługi swoje mu ofiarował.
Opat, wysłuchawszy jego rozumnej i pięknej mowy i dworność jego zważywszy, pomyślał, że ten człek, mimo sprawianego przez się rzemiosła, musi być zacnie urodzonym, i wielce sobie go upodobał. Pełen współczucia dla jego nieszczęść, jął go pocieszać, prosząc, aby nadziei nie tracił. Jeśli tylko dzielnym i wytrwałym będzie, Bóg nie tylko do poprzedniego go powróci stanu, ale jeszcze i wyżej go podniesie.
Opat, dowiedziawszy że Aleksander także do Toskanji zmierza, prosił go, aby razem drogę odbywali.
Aleksander podziękował mu za słowa pociechy i oświadczył, że gotów jest we wszystkiem przyrzec mu posłuszeństwo.
Spotkanie z Aleksandrem wzbudziło w opacie nowe uczucia i myśli. Podróżując razem, po kilku dniach przybyli do pewnego miasteczka, gdzie nie było zbyt wiele gospód. Ponieważ opat chciał się tam na nocleg zatrzymać, więc Aleksander umieścił go u pewnego oberżysty, którego znał dobrze i kazał mu przygotować: najlepszą w domu komnatę.
Sługom opata zasię dał różne kwatery w mieście.
Gdy opat wieczerzę kończył i gdy już większa część nocy minęła, a wszyscy na spoczynek — się udali, Aleksander zapytał gospodarza, gdzie ma nocować?
— Wierę, nie wiem tego — odparł gospodarz. — Widzicie przecie, że cały dom jest pełen, i że ja wraz z moją rodziną muszę spać na deskach. Jednakoż w komnacie opata znajduje się kilka worów od żyta, narychtuję wam z nich łoże; mniemam, że jakoś noc spędzicie.
— Jakże to? — odparł Aleksander — komnata opata jest tak mała, że z przyczyny jej ciasnoty nie mógł się w niej pomieścić ni jeden z jego mnichów. Gdybym sobie był wcześniej z tego sprawę zdał, wówczas, gdy zasłony przybijano, kazałbym spać na worach jego mnichom, a sam udał się tam, gdzie oni noclegują.
— Już temu teraz zaradzić nie sposób — rzekł oberżysta — możecie wszakoż ułożyć się tam wygodnie. Opat śpi na łożu, którego zasłony są opuszczone. Przyniosę wam pocichu kołdrę i będziecie spali jak suseł.
Aleksander, widząc, że niepokoju opatowi nie przyczyni, zgodził się wreszcie i na palcach wszedł do komnaty. Aliści opat, który nie spał, na łup swoich pragnień zdany, nie uronił ani słowa z rozmowy Aleksandra z oberżystą, a takoż spostrzegł, gdzie Aleksander legł na spoczynek. Wielce z tego ukontentowany, rzekł do siebie.
— Oto sam Bóg daje mi sposobność do zaspokojenia mych pragnień. Jeśli je w lot nie schwycę, lepsza może mi się nigdy nie nadarzy. Postanowiwszy zatem ze sposobności skorzystać, poczekał chwilę, aby wszyscy w domu zasnęli, a później cichym głosem zawołał na Aleksandra, by legł koło niego na łożu. Aleksander wzbraniał się długo, lecz wreszcie rozdział się i wszedł do łoża.
Opat położył mu rękę na piersiach i jął go macać, nieinaczej jak to czynią młodzi kochankowie ze swemi dziewczętami. Aleksander zadziwił się wielce, nie wątpiąc, że opat występnem pragnieniem powodowany, na niego dybie. Ów żywszem poruszeniem Aleksandra na ślad podejrzeń jego naprowadzony, uśmiechnął się, a później ściągnąwszy z ramion swoją koszulę, schwycił Aleksandra za rękę, położył ją na swoich piersiach i rzekł:
— Oddal od siebie głupie myśli, Aleksandrze, i przekonaj się, jaką prawdę tutaj ukrywam.
Aleksander poczuł pod dłonią dwa krągłe i miłe cycuszki, tak twarde, jakby z kości słoniowej uczynione były. Znalazłszy je, pojął, że opat jest białogłową; nie czekając tedy na zaproszenie, obłapił ją ciasno i już chciał ją całować, gdy wtem ona rzekła:
— Nim mnie posiądziesz, wysłuchaj, co ci powiedzieć pragnę. Jak to dowodnie widzisz, jestem nie mężem lecz białogłową. Jako dziewica opuściłam dom rodzicielski; wybrałam się w drogę do papieża z prośbą, aby mnie za mąż wydał. Jednakoż na twoje szczęście, czyli też na moją zgubę, ledwiem cię ujrzała, rozgorzałam do ciebie taką miłością, jaką żadna białogłowa nigdy mężczyzny nie obdarzała. Umyśliłam zatem ciebie sobie za małżonka wybrać. Jeśli jednak zostać nim nie chcesz, idź precz z mego łoża i wracaj na swoje posłanie.
Aleksander, chocia jej nie znał, wniósł przecie z jej orszaku, że musi być białogłową bogatą i wysoko urodzoną. Ujrzawszy zasię jej piękność, ani chwili się nie wahał, jeno odparł, że jeśli taka jest jej wola, to i on innej nie ma.
Wówczas panienka usiadła na łożu, obróciła oczy na stół, na którym stał krucyfiks i włożyła Aleksandrowi pierścień na palec, na znak zaręczyn. Później uścisnęli się i resztę nocy, z wielkiem ukontentowaniem, na przyjemnych igrach spędzili. Umówili się, co im dalej czynić należy. Przed świtem Aleksander wyszedł z komnaty równie cicho, jak i wszedł do niej. Nikt nie wiedział, gdzie tę noc przepędził. Na drugi dzień pełen niewysłowionej szczęśliwości, pospołu z opatem i jego świtą w dalszą drogę ruszył. Po kilku dniach podróży przybyli do Rzymu. Odetchnąwszy nieco po trudach drogi, opat w towarzystwie dwóch rycerzy i Aleksandra udał się do papieża i należną cześć mu złożywszy, w te słowa przemówił:
— Wiadomo Wam lepiej, niż komukolwiek, Ojcze Święty, iż ten, co zacnie i szlachetnie żyć pragnie, winien unikać wszelakich sposobności, któreby go od prawej drogi odstrychnąć mogły. Takoż i ja, chocia do cnoty dążę, przecie pobłądzićbym mogła łatwie, przebrawszy się w ten strój, w jakim mnie widzicie i uciekłszy skrycie od mego ojca, króla Anglji, z częścią jego skarbów. Ojciec mój, nie zważając na mój wiek młody, chciał mnie oddać w stadło sędziwemu królowi Szkocji. Umyśliłam zatem wybrać się do Was, Ojcze Święty, abyście mi męża wybrali. Nie tyle trwoga przed sędziwym królem Szkocji do ucieczki mnie pobudziła, ile obawy, abym zostawszy jego małżonką, nie pofolgowała mojej młodości i nie uczyniła czegoś, wbrew prawom boskim i czci królewskiego rodu. Gdy z takiemi zamysłami tu zdążałam, Bóg, który wie najlepiej czego nam do szczęścia potrzeba, w swem niezmierzonem miłosierdziu, posłał mi na spotkanie tego, kogo na małżonka mi przeznaczył. Jest nim ten oto młodzieniec (tu na Aleksandra ukazała), obok mnie stojący.
Dla swych przymiotów i obyczajów godzien jest miłości znamienitej damy, chocia jego krew nie jest tak zacna, jak krew królewska. Mimo to jegom wybrała i jego tylko na męża pragnę, choćby wola mego rodzica i wszystkich ludzi przeciwna temu być miała. Tak tedy znikła główna przyczyna, dla której w drogę się wybrałam. Zdało mi się jednak rzeczą słuszną do Rzymu dotrzeć, aby odwiedzić wszystkie miejsca święte, Was, Ojcze Święty, obaczyć, a takoż, abyście nasz związek przed Bogiem zawarty, potwierdzili uroczyście i wszem wobec oznajmili o nim. Pokornie was błagam, abyście raczyli przychylnie odnieść się do tego, co się podobało Bogu i mnie, i uszczęśliwili nas swojem błogosławieństwem. Otrzymawszy je, jeszcze bardziej wierzyć będziemy w życzliwość Tego, czyim namiestnikiem jesteście. Będziemy żyli, wielbiąc Boga i Was do ostatniego dnia żywota naszego.
Aleksander osłupiał, usłyszawszy, że jego żona jest córką króla angielskiego i ucieszył się z tego wielce w głębi duszy. Aliści jeszcze więcej zdumieli się dwaj rycerze; pełni rankoru i głębokiego nieukontentowania ani chybi wyrządziliby krzywdę Aleksandrowi, a może i księżniczce, gdyby nie przytomność papieża. Papież także nie mało się zadziwił tak z ubioru księżniczki, jako i z jej wyboru, jednakoż, wiedząc, że cofnąć się już nie lza, nie chciał jej prośbie odmówić.
Przedewszystkiem uspokoił obu rycerzy, pogodził ich z księżniczką i Aleksandrem i zarządził, co czynić należy. W dniu oznaczonym na uroczystość zaślubin, na której byli przytomni kardynałowie i różne osoby znamienite, zjawiła się panna młoda w królewskich szatach; piękność jej i wdzięk osobny powszechny zachwyt wzbudziły. Aleksander przybył także wspaniale przyodziany; nikt z pozoru i ułożenia nie mógłby go wziąć za młodzieńca, który na lichwę pożyczał; raczej królewiczem być się zdawał. Dwaj rycerze osobną cześć mu teraz okazywali. Papież przykazał uroczyście zaręczyny odprawić, a później wspaniałe wesele im zgotował i udzielił im błogosławieństwa.
Aleksander z małżonką wyjechał z Rzymu do Florencji, dokąd już dotarła wieść o ich zaślubinach.
Mieszkańcy Florencji spotkali ich z oznakami czci i głębokiego hołdu. Księżniczka uwolniła z więzienia trzech braci, zapłaciwszy wszystkie ich długi i wprowadziwszy ich z powrotem w posiadanie utraconych majętności. Później wraz z mężem i Agolante wyjechała do Paryża, gdzie ją król francuski wielce uroczyście przyjął. Dwaj rycerze udali się do Anglji i tyle sprawili, że król angielski przyjął z powrotem do swej łaski, córkę i zięcia, Aleksandra do stanu szlacheckiego podniósł i hrabstwem Kornwalji go obdarzył. Aleksander zasię tyle starań dołożył, że udało mu się ojca z synem pogodzić. Siła pomyślności stąd na Anglję spłynęło, co Aleksandrom zjednało miłość i wdzięczność wszystkich mieszkańców Agolante otrzymał z powrotem pieniądze, które mu się u ludzi należały, i do Florencji, jako bogacz powrócił. Jeszcze przedtem hrabia Aleksander szlachcicem go uczynił.
Aleksander żył szczęśliwie z swoją małżonką. Niektórzy powiadają, że dzięki swemu rozumowi i męstwu, przy pomocy teścia, zdobył Szkocję, której królem miał rzekomo zostać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giovanni Boccaccio i tłumacza: Edward Boyé.