<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział V. Udaję się do przystani Królowej.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Udaję się do przystani Królowej.

Całą noc deszcz padał, zrana ostry wiatr napędził chmury od północno-zachodniej strony, mimo to poszedłem wykąpać się w sadzawce w ogrodzie; orzeźwiony kąpielą, przy roznieconym na nowo ogniu rozważałem położenie moje.
Nie można było wątpić o wrogiem względem mnie usposobieniu stryja, który gotów był poruszyć niebo i ziemię dla pozbawienia mnie życia; byłem jednak młody, sprytny i, jak większa część chłopców, na wsi wychowanych, pokładałem wielką ufność we własne siły. Przyszedłem do drzwi stryja ubogim dzieckiem prawie, jego chytrość i zawziętość uczyniły ze mnie ostrożnego, przebiegłego człowieka, pragnącego wziąć górę nad nędznym starcem i kierować nim wedle woli.
Siedząc tak przed ogniem, uśmiechałem się sam do siebie, w wyobraźni widziałem się już panem tajemnic stryja, narzucającym mu wszechwładnie rządy moje.
Czarnoksiężnik z Essenden dowodził, że ma lustro, w którem ludzie widzieć mogą przyszłość swoją, musiało ono być zrobione z innego materjału niżeli żarzące węgle, bo w obrazach, jakie mi się wówczas przesuwały w myśli, nie widziałem ani okrętu, ani marynarza z włochatą czapką, ani pałki nad moją głupią głową, ani żadnego znaku, zapowiadającego czekające mnie utrapienia. W owej chwili nadęty zarozumiale, poszedłem na górę i wypuściłem na wolność więźnia mego. Życzył mi grzecznie dnia dobrego; na życzenie to odpowiedziałem mu również uprzejmie, patrząc na niego z piedestału mojej wyższości moralnej. Zasiedliśmy do śniadania jak dnia poprzedniego.
— Cóż panie — odezwałem się żartobliwym tonem — nie masz mi nic do powiedzenia? — a gdy wyjąkał niezrozumiałą odpowiedź — czas wielki — dodałem — żebyśmy się poznali wzajemnie. Brałeś mnie niewątpliwie za wiejskiego głuptaska, nie mającego więcej oleju w głowie, jak ten kartofel na misce. Ja miałem ciebie, stryju, za dobrego człowieka, nie gorszego przynajmniej od innych, zdaje się, żeśmy się obaj pomylili. Co powoduje tobą, że się mnie obawiasz, że postępujesz ze mną podstępnie, że nastajesz na moje życie?
Mruknął coś o żarcie, że lubi płatać niewinne figle, ale widząc mój uśmiech niedowierzający, zmienił ton, zapewniając, że wyjaśni wszystko po śniadaniu. Z wyrazu jego twarzy wnosiłem, że niema jeszcze jakiegoś kłamstwa w pogotowiu, lubo sili się nad jego wymyśleniem. Chciałem mu to szczerze powiedzieć, gdy nagle zastukano do drzwi. Prosiłem stryja, aby nie wstawał z miejsca i poszedłem otworzyć; ujrzałem na progu chłopca w stroju marynarza. Gdy mnie zobaczył, zaczął grać na piszczałce rogowej, poruszając zręcznie palcami. Był siny od zimna; dziwne wrażenie czynił wyraz jego twarzyczki, na pół łzawy, na pół śmiejący, stanowiący dziwną sprzeczność z jego wesołem na pozór zachowaniem.
Zapytałem, co ma za interes.
— Rozweselać państwa — odparł i zaczął grać na nowo.
— Skoro nie masz żadnego interesu — rzekłem — będę tak nieludzkim, że zamknę ci drzwi przed nosem.
— Stój, bracie, — zawołał — czy nie lubisz wesołości, że chcesz mnie wypędzić? Przyniosłem list od starego Hoseason’a do pana Balfour’a — i pokazał mi papier — przytem — dodał — jestem okropnie głodny.
— No, to wejdź — rzekłem — dam ci jeść, jeśli co znajdę.
Wprowadziłem go do kuchni i posadziłem na mojem krześle. Zgłodniały chłopiec rzucił się chciwie na resztki śniadania, spoglądając na mnie ukradkiem i strojąc zabawne, jak sądził, miny. Przez ten czas stryj list odczytał i usiadł zamyślony; nagle zerwał się i z rozjaśnioną twarzą pociągnął mnie w kąt kuchni, mówiąc:
— Przeczytaj to — i włożył mi list w rękę. Mam go rozłożony przed sobą, gdy to piszę:
„W oberży Hawes’a, w przystani Królowej
Panie! statek mój stoi na kotwicy, posyłam chłopca okrętowego z tą wiadomością. Jeśli pan ma jakie zlecenia za morze, dziś nadarza się ostatnia ku temu sposobność, gdyż wiatr pomyślny sprzyja dalszej podróży. Nie myślę zaprzeczać, że miałem pewne nieporozumienia z pana pełnomocnikiem, p. Rankeillor, które, jeśli nie będą załagodzone, skłonią mnie do szukania innego na to miejsce człowieka. Nawiasem wspominam, że mam z panem rachunek i zostaję jego uniżonym sługą

Eljasz Hoseason“.

Widzisz, Dawidzie — odezwał się stryj, gdy spostrzegł, że list czytać skończyłem — jestem w stosunkach z Hoseason’em, kapitanem statku kupieckiego „Zgoda“. Gdybyś chciał iść ze mną i z tym chłopcem, mógłbym zobaczyć się z kapitanem w oberży lub na pomoście „Zgody“. Jeśli są tam jakie papiery do podpisania, nie tracąc czasu, wstąpilibyśmy do adwokata, p. Rankeillor. Po tem, co zaszło, nie chciałbyś może polegać na mojem słowie, ale zawierzysz p. Rankeillor. Bardzo to zacny i szanowany ogólnie człowiek; prowadzi sprawy całej szlachty w okolicy; znał twego ojca.
Namyślałem się chwilę; miałem iść do zaludnionej niewątpliwie przystani, gdzie złowrogie względem mnie zamiary stryja nie mogłyby być wykonane, a przytem towarzystwo chłopca okrętowego stanowiło dla mnie rękojmię bezpieczeństwa. Przypuszczałem nadto, że mogę odważyć się na wizytę u adwokata, choćby nawet nieszczere były pochwały, oddawane mu przez stryja; w głębi duszy rad byłem ze sposobności zobaczenia morza i okrętów.
Należy pamiętać, że żyłem dotychczas w zaciszu wiejskiem wśród wzgórz, że przed dwoma dopiero dniami ujrzałem po raz pierwszy niebieski obszar wód i pływające po niem statki. Zdecydowałem się tedy stanowczo.
— Dobrze — rzekłem — idźmy do przystani Królowej.
Stryj włożył na siebie surdut, kapelusz, zapiął pas z kordelasem, pozamykał wszędzie drzwi i ruszyliśmy w pochód.
Zimny północno-zachodni wiatr dął nam prosto w oczy. Był czerwiec; w trawie bieliły się stokrotki, drzewa stały pokryte kwieciem, z posiniałych jednak twarzy naszych i zziębniętych palców przypuszczaćby można, że to zima i mróz grudniowy białym szronem przystroił ziemię.
Stryj Ebenezer szedł ciężkim krokiem, niby spracowany rolnik, wracający z pola. Całą drogę nie przemówił ani słowa; musiałem poprzestać na rozmowie z chłopcem okrętowym. Powiedział mi, że nazywa się Ransome, że od dziewiątego roku życia podróżuje po morzu, ale, że nie wie, ile lat ma teraz.
Pokazał mi ślady tatuowania na piersiach, wystawiając je na zimny wiatr, co mogło go o śmierć przyprawić; klął straszliwie, ale raczej jak nieobyczajny student, niżeli źle wychowany mężczyzna; przechwalał się różnemi, popełnionemi niby przez niego występkami, mówił, że kradł, oszukiwał, fałszywie świadczył, a nawet dopuścił się morderstwa, ale wszystko opowiadał z takiem nieprawdopodobieństwem w szczegółach i z taką przesadną fanfaronadą, że litowałem się nad nim, nie wierząc jego słowom. Pytałem go się o statek (zdaniem chłopca, najpiękniejszy okręt na świecie), o kapitana Hoseason, któremu oddawał głośne pochwały. Kapitan, wedle przekonań jego, był człowiekiem niedbającym o nic na lądzie ani na morzu, surowy, dumny, nie znający żadnych skrupułów, brutal, a wszystko to biedny chłopak poczytywał za zalety, godne uwielbienia u prawdziwego marynarza. Jeden tylko stawiał zarzut swemu bożyszczu. — Nie kieruje sam statkiem — mówił — zastępuje go pan Shuan, najdzielniejszy majtek w marynarce kupieckiej, tęgi do wypitki i wybitki. Mam dowód tego na sobie; patrz pan!
To rzekłszy zsunął pończochę i pokazał mi głęboką, zaognioną ranę, na widok której krew skrzepła mi w żyłach.
— Zadał mi ją pan Shuan — oświadczył z dumą.
— Jakto! — zawołałem — on tak okrutnie obchodzi się z tobą? Wszak nie jesteś jego niewolnikiem.
— Nie jestem nim; przekona się o tem niebawem — odparł chłopiec groźnym tonem i wyciągnął z kieszeni duży nóż składany, który, jak zapewniał, został przez niego skradziony. — Oho! — rzekł — niech tylko teraz spróbuje! Załatwię się z nim prędko. Nie będzie on pierwszy.
Pogróżki swoje poparł straszliwą klątwą. Nigdy nie czułem dla nikogo tyle współczucia, ile dla tego na pół szatana; pomyślałem, że statek „Zgoda“, mimo przykładnego godła, musi być istnem piekłem na ziemi.
— Czy nie masz krewnych, przyjaciół? — zapytałem.
Odpowiedział, że miał gdzieś w jakiemś mieście portowem, którego nazwy zapomniał, ojca.
— Był także dzielnym człowiekiem — dodał — ale już nie żyje.
— Na miłość Boską — zawołałem — mógłbyś znaleźć uczciwe jakie zajęcie na lądzie!
— Oh! nie! — odparł z niechęcią — zarazby mnie zasadzili do rzemiosła; wolę tysiąc razy obecne zajęcie.
Mówiłem, że każde rzemiosło byłoby lepsze od prowadzonego przez niego trybu życia, narażającego na ciągłe niebezpieczeństwo utraty życia nietylko wskutek wypadków na morzu, ale i z powodu złego obejścia jego przełożonych. Przyznał mi słuszność, zaczął wychwalać korzyści życia, doznawane przyjemności, gdy się wysiada na wybrzeże z kieszenią, pełną pieniędzy, używa rozkoszy, jak dorosły mężczyzna, kupuje jabłka, cukier owsiany, zadziwia wszystkich śmiałością mowy i obejścia.
— Z drugimi bywa jeszcze gorzej, niżeli ze mną — dowodził — np. dwudziestomoździerzowcy. Oh! rety! gdybyś się z nimi spotkał! Widziałem starego, jak ty mężczyznę (uważał mnie za starego) miał brodę, był przystojny, jakże krzyczał i lamentował, gdyśmy odbili od brzegu. Nażartowałem sobie dobrze z niego. Potem miewaliśmy także malców, ot tycich zaledwie. Ja zawsze utrzymywałem między nimi porządek. Miałem przy sobie gruby rzemień, którym okładałem ich skutecznie.
I tak dalej opowiadał, aż wreszcie domyślałem się, że mówiąc o dwudziestomoździerzowych, miał na myśli nieszczęśliwych zbrodniarzy, wysyłanych do ciężkich robót za ocean, a te nieszczęśliwsze jeszcze, bo niewinne istoty, były skradzione dzieci, wywożone w celach zysku lub osobistej zemsty.
Stanąwszy na wzgórzu, mogliśmy okiem objąć całą okolicę. Zatoka Forth, jak wiadomo, zwęża się w tem miejscu do szerokości wielkiej rzeki i tworzy przystań dla wszelkiego rodzaju statków. Pośrodku zwężającego się koryta wody widać było maleńką wysepkę ze zwaliskami jakiegoś starego zamku. Od południowej strony wybrzeża zbudowano pomost, dla wygody dobijających doń statków, a dalej trochę, wśród ładnego ogrodu, wznosił się budynek, zwany oberżą Hawes’a. Miasto znajdowało się w pewnej odległości od oberży, która o tej porze dnia wydawała się zupełnie wyludnioną, gdyż statek z podróżnymi odpłynął przed chwilą ku północy. Obok pomostu uczepioną była łódka, w niej stało kilku majtków; Ransome objaśniał mnie, że to łódź, oczekująca na kapitana, a o jakie pół mili angielskiej dalej, pokazał mi „Zgodę“, kołyszącą się samotnie na kotwicy. Ruch panował na jej pomoście, wiatr przynosił dźwięki pieśni marynarzy, zajętych zakładaniem lin okrętowych. Po wszystkiem, co słyszałem w drodze, widok tego statku budził we mnie oburzenie i szczerze żałowałem biednych ludzi, odbywających na nim służbę. Zeszedłszy z pagórka, rzekłem do stryja:
— Muszę cię uprzedzić, panie, że nie dam się niczem skłonić do wejścia na pomost „Zgody.“
Zdawał się budzić, jak ze snu.
— Co takiego? — zapytał.
Powtórzyłem mu słowa moje.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział — musimy, jak widzę, stosować się we wszystkiem do twoich zachceń. Ale poco my tu stoimy? Zimno straszliwe, a jeśli się nie mylę, tam zajęci przygotowaniem „Zgody“ do drogi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.