<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział IV. W domu stryja narażony jestem na wielkie niebezpieczeństwo.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
W domu stryja narażony jestem na wielkie niebezpieczeństwo.

Dzień, tak źle zaczęty, przeszedł potem spokojnie. Na obiad mieliśmy zimne kartofle a gorące na wieczerzę. Kartofle i piwo stanowiły wyłącznie pożywienie stryja, Rozmawiał mało i zawsze w ten sam sposób co dawniej, rzucając pytania, przerywane długiem milczeniem. Jeśli zaczynałem mówić o dalszych moich planach na przyszłość, zmieniał zaraz temat rozmowy. W pokoju, obok kuchni, do którego wchodzić mi pozwolił, znalazłem dużo książek w łacińskim i angielskim języku, czytałem je z przyjemnością przez całe poobiedzie. Przy tem zajęciu czas tak szybko upływał, że zacząłem godzić się z myślą dłuższego pobytu w Gajach i dopiero widok stryja i oczu jego, unikających mego wzroku, na nowo wzbudzał moją nieufność.
Pewien zauważony szczegół zaciekawił mnie bardzo: na białej wewnętrznej stronie okładki jednej z książek (dzieło Patrick’a Walker’y) wyczytałem wyraźnie ręką mego ojca napisane: „Bratu memu Ebenezerowi w piątą rocznicę jego urodzin“. Ponieważ ojciec był młodszym od stryja, musiała być więc pomyłka, trudno bowiem przypuscić, żeby ojciec mój, nie doszedłszy jeszcze lat pięciu, miał już tak pewny i wyrobiony charakter pisma. Usiłowałem zapomnieć o tej nierozwiązanej dla mnie zagadce, ale lubo czytałem różnych starożytnych i nowożytnych zajmujących bardzo autorów: historję, poezje powieści, owo pismo ojca nie schodziło mi z myśli. Gdy poszedłem pożywiać się na nowo kartoflami i piwem, pierwsze pytanie, jakie zadałem stryjowi było, czy ojciec mój jako dziecko rozwijał się przedwcześnie?
— Aleksander?.. Nie — brzmiała odpowiedź — ja miałem więcej od niego zdolności, czytać zacząłem dużo wcześniej.
Zdziwiła mnie bardzo ta odpowiedź, zapytałem bez zastanowienia, czy on i mój ojciec byli bliźniętami. Podskoczył na krześle, łyżka z rąk mu wypadła.
— Skąd ci ta myśl przyszła — zawołał, chwytając mnie za klapę od surduta.
Tym razem patrzył mi prosto w oczy swojemi migotliwemi ptasiemi oczyma, świecącemi dziwnym jakimś blaskiem.
— Co to znaczy? — zagadnąłem spokojnie; byłem silniejszy od niego i nie łatwo odstępowała mnie odwaga. — Proszę zdjąć rękę z mego surduta; nie nawykłem do takiego obejścia.
Stryj zdawał się z trudnością zapanowywać nad sobą.
— Nie powinieneś, chłopcze, mówić ze mną w ten sposób o ojcu.
Siedział czas jakiś drżący, spoglądając na swój talerz.
— To był jedyny brat, jakiego miałem — dodał głosem bezdźwięcznym; podniósł łyżkę i trzęsąc się ciągle, jeść zaczął.
Nagłe wzruszenie jego, spowodowane niby silnem przywiązaniem do zmarłego ojca mego, przejmowało mnie zarazem obawą i nadzieją; obawą, czy czasem stryj nie jest chory umysłowo i nie miewa napadów furji; nadzieją, bo w pamięci mojej snuły się wspomnienia zasłyszanej niegdyś legendy o biednym, wydziedziczonym chłopcu i złym krewnym, który w końcu oddać musiał prawemu dziedzicowi zagrabione dziedzictwo. Dlaczegóż bowiem stryj zatrzymywał koniecznie u siebie ubogiego synowca, jeśli nie z obawy przed nim?
Powziąwszy takie, nieuzasadnione wprawdzie, a jednak utrwalające się coraz bardziej w umyśle moim podejrzenie, zacząłem naśladować zachowanie stryja, rzucając również z ukosa spojrzenia i siedzieliśmy obok siebie, jak czatujące na siebie wzajem dzikie zwierzęta.
Nie przemówił już do mnie ani słowa; zajęty był, zdaje się, układaniem w głowie jakichś planów a im dłużej przypatrywałem mu się, tem silniejszego nabierałem przekonania, że te plany były dla mnie nieprzyjazne.
Gdy kończył jeść, wyjął fajkę, nałożył ją tytoniem, przysunął w róg komina krzesło, i zaczął palić, obrócony do mnie plecami.
— Dawidzie — odezwał się w końcu — myślałem — przerwał znowu i po długiej pauzie dodał — o małym podarku, przeznaczonym dla ciebie zanim przyszedłeś na świat, to jest obiecanym twemu ojcu. Oh! żadne z prawa przypadające dziedzictwo, rozumiesz, dobrowolna, wspaniałomyślna ofiara. Trzymałem małą sumkę tę osobno, co stanowiło wielki w budżecie moim uszczerbek, ale obietnica jest obietnicą. Sumka wrosła w ten sposób do cyfry... — wstrzymał się i zawahał — do okrągłej cyfry czterdziestu funtów — słowa te wyrzekł, patrząc na mnie przez ramię i dorzucił ostrym tonem — szkockich!
Funt szkocki ma wartość angielskiego szylinga, różnica zatem wielka; domyślałem się że cała ta historyjka była wierutnem kłamstwem, nie wiadomo w jakim celu wymyślonem, odpowiedziałem więc z szyderstwem:
— Eh! zastanów się pan; nie wątpię, że mówisz o funtach szterlingach.
— Jak rzekłem — potwierdził stryj — funty szterlingi. Zechciej wyjść za drzwi na chwilę i zobaczyć, jaka tam pogoda na dworze, a ja tymczasem wydobędę pieniądze i zawołam cię z powrotem.
Spełniłem jego wolę, śmiejąc się w duchu. Noc była ciemna, zaledwie parę gwiazdek świeciło na niebie. Stojąc przed domem, posłyszałem jakby żałosny jęk wiatru wśród wzgórzy... Pomyślałem, że zapewne zbiera się na burzę, nie przeczuwając, jak ważny wpływ, przed końcem jeszcze wieczoru, ma to mieć na losy moje.
Gdym przywołany został napowrót do pokoju, stryj odliczył mi do ręki trzydzieści złotych gwinei, resztę w drobnej złotej i srebrnej monecie trzymał jeszcze na dłoni; ale jakby ofiara przechodziła jego siły, pięść zacisnął i pieniądze schował do kieszeni.
— Powinno cię to przekonać rzekł — że mogę być dziwakiem, nieprzystępnym dla obcych, ale umiem dotrzymać słowa.
Wobec znanego skąpstwa stryja, dowód ten szczodrobliwości z jego strony, wprawił mnie w zdumienie; nie wiedziałem, jak mu mam dziękować.
— Ani słowa! — zawołał — podziękowań nie żądam, to mój obowiązek. Nie każdy zapewne postąpiłby tak na mojem miejscu, (lubo ja również jestem ostrożnym człowiekiem) przyjemnie mi jednak dopomódz synowi mego brata; cieszę się nadzieją, że teraz będziemy żyli na stopie przyjacielskiej, jak przystało na bliskich krewnych.
Odpowiedziałem mu tak wymownie, jak tylko umiałem, ale w duchu zadawałem sobie ciągle pytanie, co z tego wyniknie, jakie pobudki skłonić go mogły do rozstania się z ukochanemi przez niego gwineami, bo dziecko nawet nie byłoby uwierzyło, że skłonić go do tego mogło uczucie solidarności rodzinnej.
— Teraz odpłać mi pięknem za nadobne — odezwał się, patrząc na mnie z ukosa.
Odparłem, iż gotów jestem dać mu również dowód wdzięczności mojej i czekałem, spodziewając się jakiegoś nadzwyczajnego żądania. Gdy jednak zebrał się na odwagę przemówienia do mnie, oświadczył w grzecznych, jak sądziłem słowach, że będąc już starym i osłabionym, ma nadzieję, iż ja mu dopomogę w utrzymywaniu domu i ogrodu.
Zapewniałem, że chętnie świadczyć mu będę usługi.
— No, — rzekł — zaczynaj w takim razie zaraz — wyjął z kieszeni duży klucz — oto — ciągnął dalej — klucz od schodów, prowadzących do wieży, wznoszącej się na końcu domu. Musisz wejść tam od strony zewnętrznej, gdyż wewnątrz budynek nieskończony. Idź i przynieś skrzynkę, która tam stoi. Znajdują się w niej papiery.
— Czy mógłbym dostać świecę? — zapytałem.
— Nie, w moim domu świec niema.
— A schody dobre? — pytałem dalej.
— Bardzo wygodne i bezpieczne — zapewniał, a gdy już wychodziłem dodał: — trzymaj się muru, poręczy niema, ale schody szerokie.
Poszedłem w noc ciemną. Wiatr ciągle w dali jęczał żałośnie, lubo powiew jego nie dochodził do Gajów. Czarne chmury zawisły w górze; nie widząc nic dokoła, trzymałem się muru, póki nie doszedłem do schodów wieżowych od strony niedobudowanego skrzydła domu. Zaledwie zdążyłem odszukać zamka i włożyć klucz we drzwi, gdy nagle rozległ się grzmot, błyskawicą na sekundę rozgorzało niebo i znowu noc zapadła. Na pół oślepiony wszedłem do wnętrza wieży; panowała tam straszna ciemność. Pod dotknięciem czułem, że ściany były z ciosowego kamienia a schody, choć wąskie, mocne i pewne. Pamiętny przestrogi stryja, trzymałem się strony muru i szedłem w górę z bijącem sercem.
Wieża w Gajach była na pięć pięter wysoka. W miarę jak posuwałem się wyżej, zdało mi się, że schody stają się coraz węższe, jakby zawieszone w powietrzu. Dziwiłem się, co może być tego powodem, gdy szczęściem błyskawica oświeciła wnętrze wieży. Jeśli nie krzyknąłem z przerażenia, to dlatego jedynie, iż strach ścisnął mi gardło, że nie spadłem, zawdzięczałem to więcej łasce Nieba, niżeli własnym siłom. Przy ponawiających się błyskawicach dostrzegłem, że schody były nierównej szerokości i że oddalony byłem tylko o dwa cale od strasznej próżni.
— To są owe bezpieczne schody! — pomyślałem, a jednocześnie gniew i odwaga budziły się w mojem sercu. Stryj przysłał mnie tu zapewne dla narażenia na śmierć niechybną. Przysięgałem sobie, że to „zapewne“ rozstrzygnąć muszę, choćbym miał kark skręcić i nogi połamać; wolno, probując pierwej mocy każdego schoda, szedłem dalej w górę. Ciemność, w porównaniu z chwilowem światłem błyskawic, powiększać się zdawała.
Stanąwszy na zakręcie, macając ręką poczułem tylko róg muru i próżnię; schody nie prowadziły dalej; kazać człowiekowi iść dalej, znaczyło tyle, co wydać nań wyrok śmierci. Chociaż dzięki światła błyskawic i mojej własnej ostrożności cały byłem jeszcze, zimny pot występował mi na czoło, gdym pomyślał, na jak wielkie byłem narażony niebezpieczeństwo i z jak wysoka groził mi upadek.
Zawróciłem i szedłem na dół z gniewnie wzburzonem sercem; w połowie schodów posłyszałem gwałtowny szum; wiatr wstrząsnął wieżą, potem zaraz deszcz padać zaczął, gdy stanąłem na dole, lał jak z cebra. Wychyliłem głowę i spojrzałem w stronę kuchni. Drzwi, które zamknąłem za sobą, były otwarte, a przez nie przedzierało się trochę światła; zdawało mi się, że widzę jakąś postać ludzką, stojącą na deszczu i jakby nasłuchującą. W tej chwili błysnęło i w blasku chwilowym ujrzałem wyraźnie stryja, za którego plecami rozległ się łoskot grzmotu.
Czy w odgłosie gromu słyszał stryj upadek ciała mego z wysokości, czy sądził, że to głos Boga, oskarżający go o morderstwo, zostawiam to domyślności moich czytelników, dość, że przerażony wbiegł do domu, zostawiając drzwi za sobą otwarte. Wszedłem za nim po cichu i niespostrzeżony przypatrywałem mu się uważnie.
Otworzył kredens, wyjął z niego dużą butelkę wódki i obrócony do mnie plecami, usiadł przy stole. Od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze, jęczał głośno i, przykładając do ust butelkę, pił wódkę pełnemi łykami.
Przysunąłem się powoli, położyłem mu ręce na ramionach i krzyknąłem:
— Ah!
Stryj jęknął głęboko, zaczął machać, bić rękoma w powietrzu i padł na ziemię, jak martwy. Przeraziło mnie to trochę, ale musiałem przedewszystkiem pamiętać o własnem bezpieczeństwie, nie zawahałem się więc zostawić czas jakiś stryja bez ratunku. Klucze wisiały przy kredensie; postanowiłem zaopatrzyć się w broń, zanim stryj odzyska zmysły i z niemi możność szkodzenia drugim. W kredensie stało kilka butelek, niektóre z nich z etykietami lekarstw, dużo kwitów i innych papierów, które byłbym zniszczył z ochotą, gdybym był miał na to czas; znajdowało się tam jeszcze kilka innych drobiazgów bezwartościowych dla mnie. Zabrałem się do skrzynek. Pierwszą znalazłem pełną mąki, w drugiej puste woreczki po pieniądzach i zwitki papierów, w trzeciej, między różnemi staremi ubraniami, puginał szkocki bez pochwy; ukryłem go starannie pod kamizelką i dopiero wtedy zająłem się stryjem.
Leżał bez ruchu, z twarzą siną, z zapartym oddechem w piersiach. Przestraszyłem się, czy czasem nie umarł, prysnąłem mu w oczy wodą, to go ocuciło; odetchnął głęboko i poruszył powiekami. Gdy wreszcie otworzył oczy i zobaczył mnie przed sobą, przeraził się, jakby widział ducha.
— No — rzekłem — podnieś się, proszę.
— Czy ty żyjesz? — wyjąkał — oh, powiedz, czy żyjesz?
— Jeśli żyję — odparłem — nie tobie, stryju, to zawdzięczam.
Oddychał z trudnością.
— Szafirową flaszkę — błagał — szafirową flaszkę z szafy.
Pobiegłem po wskazane lekarstwo i podałem je spiesznie.
— Chroniczna choroba — rzekł, ożywiając się trochę — mam chroniczną chorobę serca, Dawidzie.
Posadziłem go na krześle i spojrzałem na niego badawczo. Miałem współczucie dla tak chorego człowieka, ale jednocześnie serce moje pełne było słusznego żalu; wytknąłem mu całe jego zagadkowe zachowanie. Czemu kłamał nieustannie przedemną; dlaczego nie chciał mnie puścić od siebie; dla czego tak przykrem mu było zapytanie, czy ojciec mój i on byli bliźniętami — może dla tego właśnie, że fakt był prawdziwy? Pytałem dalej, dlaczego dał mi pieniądze, do których, jak sądziłem, nie miałem prawa i wreszcie, w jakim celu chciał mnie pozbawić życia? Słuchał pytań moich w milczeniu, a potem głosem złamanym prosił, żebym go zaprowadził do łóżka.
— Odpowiem ci na wszystko jutro rano — mówił — przysięgam, że to uczynię.
Tak był osłabiony, że musiałem przystać na jego żądanie. Zaprowadziłem go do jego pokoju, zamknąłem drzwi na klucz i klucz schowałem do kieszeni; potem wróciłem do kuchni, rozpaliłem na kominie tak suty ogień, jaki nie jaśniał tu pewno od lat dawnych, poczem otuliwszy się pledem, położyłem się na skrzynkach i zasnąłem spokojnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.