<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział III. Zawieram z wujem znajomość.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Zawieram z wujem znajomość.

Rozległ się brzęk spuszczanych łańcuchów, odsuwanych rygli, drzwi uchylono ostrożnie i przymknięto za mną spiesznie.
— Idź do kuchni, a nic tam nie ruszaj — odezwał się głos nieznajomego i podczas, gdy zajęty był zamykaniem na klucz zamków, ja udałem się, gdzie mi wskazano.
Ogień palił się tam jasno, oświecając tak pustą izbę, jakiej jeszcze nie widziałem w życiu; na półce było z pół tuzina talerzy, a wieczerza, zastawiona na stole, składała się z miski kartofli i kubka cienkiego piwa. Po za tem żadnego innego umeblowania w ponurym, sklepionym pokoju.
Skończywszy zakładać łańcuchy, gospodarz wszedł do kuchni. Był to zgarbiony, wątłej budowy ciała, z twarzą żółtawą mężczyzna, wieku nieokreślonego, między pięćdziesiątym a siedmdziesiątym rokiem.
Na głowie miał szlafmycę flanelową i z tegoż materjału szlafrok, który, zamiast surduta i kamizelki, nosił na podartej koszuli. Brody jego dawno widać nie dotknęła brzytwa, ale co mnie najwięcej raziło i onieśmielało to to, że nie odwracając oczu odemnie, nie patrzył mi prosto w oczy. Czem był z urodzenia i profesji, tego domyśleć się nie mogłem. Wyglądał jak stary sługa na łaskawym chlebie, któremu za nędzne wynagrodzenie poruczono dozór nad opuszczonym domem.
— Jesteś głodny? — zapytał, patrząc nie wyżej, jak na kolana moje — możesz zjeść trochę kartofli.
Odpowiedziałem, że nie chciałbym pozbawić go wieczerzy.
— Łatwo się bez niej obejdę — zapewniał — wypiję tylko piwo; ono łagodzi mój kaszel.
Wypił pół kubka, nie spuszczając ze mnie oka, nagle wyciągnął rękę, mówiąc:
— Daj list.
Oświadczyłem, że list jest dla pana Balfour’a, nie dla niego.
— Za kogo mnie bierzesz? — zawołał — oddaj mi list Aleksandra.
— Znasz imię mego ojca?
— Byłoby dziwnem, gdybym nie znał imienia mego rodzonego brata — odparł — jakkolwiek widzę, że ci się nie podobają ani ja, ani mój dom, ani moje kartofle, niemniej jestem twoim rodzonym stryjem Dawidzie, a ty moim synowcem. Zatem dawaj mi list, a sam siadaj i głód swój zaspokój tem, co na stole.
Gdybym był parę lat młodszy, sądzę, że z powodu doznanego zawodu byłbym wybuchnął głośnym płaczem, teraz jednak słowa zamarły mi na ustach, podałem mu list w milczeniu i usiadłszy przed stołem, zacząłem jeść niechętnie owe przeznaczone mi kartofle.
Stryj tymczasem stanął przed ogniem, obracając list na wszystkie strony.
— Czy wiesz, co tam jest napisane we środku?
— Widzisz pan przecież — zaprzeczyłem — że pieczęć nienaruszona.
— A cóż cię tu sprowadza?
— Potrzeba wręczenia panu listu.
— No, łudziłeś się pewno jakąś nadzieją? — pytał podejrzliwie.
— Przyznaję — odparłem — że dowiedziawszy się, iż mam zamożną rodzinę, ufałem, że ona zechce mi dopomódz. Nie jestem wszelako żebrakiem; nie żądam żadnych datków z pańskiej ręki; nie przyjąłbym nigdy ofiary mi dobrowolnie uczynionej. Jakkolwiek mogę mieć pozór ubogiego człowieka, posiadam przyjaciół, którzy dopomogą mi z ochotą.
— Jesteś krewkim, jak widzę — zauważył stryj Ebenezer — ale porozumiemy się wprędce. — Dawidzie, mój chłopcze, jeśli jesteś syty, z reszty kartofli zrobię sobie zupę. Tak — dodał, zająwszy moje miejsce i odebrawszy łyżkę rogową i kartofle — to doskonałe, wyśmienite jedzenie. — Wyszeptał parę słów modlitwy i ciągnął dalej. — Twój ojciec do jedzenia przywiązywał wielką wagę, był smakoszem, jeśli nie żarłokiem. Co do mnie, ja zawsze ledwo dotykałem strawy. — Pociągnął łyk piwa i to zapewne przypomniało mu obowiązki gościnności. — Jeśli ci się pić chce — dorzucił — znajdziesz wodę za drzwiami w sieni.
Nic na to nie odpowiedziałem; stałem sztywnie wyprostowany i spoglądałem z gniewem na stryja. On jadł jak człowiek, któremu się śpieszy, rzucając z pod oka wejrzenia na moje trzewiki i pończochy. Raz tylko, gdy wzrok podniósł wyżej, spotkały się nasze wejrzenia, a w oczach złodzieja, złapanego na gorącym uczynku, nie mogłoby się malować więcej przerażenia, jak w oczach stryja. To nasunęło mi uwagę, że dziwne zachowanie się Balfour’a pochodziło może z nieśmiałości i odwyknięcia od towarzystwa ludzkiego, że po bliższem poznaniu widziałbym go w lepszem świetle. Z tych marzeń zbudził mnie ostry głos gospodarza.
— Czy dawno umarł twój ojciec?
— Przed trzema tygodniami — odparłem.
— Aleksander był zamkniętym w sobie, milczącym człowiekiem — dowodził. — Gdy był młodym, nigdy nie obgadywał nikogo. Zapewne i przed tobą źle o mnie nie mówił?
— Nie wiedziałem nawet, dopóki mi pan sam tego nie powiedział, że mój ojciec miał brata.
— Proszę, proszę! — dziwił się Ebenezer. — Nie wspominał ci także o Gajach?
— Nie wymienił nazwiska tej miejscowości — odparłem.
— Czy podobna! — zawołał stryj.
Zdawał mi się zupełnie zadowolony, ale czy z siebie, czy ze mnie, czy z postępowania mego ojca, tego odgadnąć nie mogłem. Sądzić było można, że przezwyciężył niechęć, okazywaną mi w pierwszej chwili, bo przeszedłszy się parę razy po kuchni, poklepał mnie po ramieniu i rzekł:
— Porozumiemy się, porozumiemy łatwo; rad jestem, że cię wpuściłem do domu, a teraz idź spać.
Ku wielkiemu zdziwieniu memu nie zapalił lampy ani świecy, poprowadził mnie schodami po ciemku, otworzył drzwi i kazał wejść, mówiąc, że to mój pokój. Prosiłem o świecę, abym mógł trafić do łóżka.
— Na co? — zawołał stryj Ebenezer — przecież księżyc świeci jasno.
— W pokoju ciemno, jak w grobie — zaprzeczyłem — nie widzę nic dokoła.
Światła w domu znieść nie mogę — oświadczył oszczędny gospodarz — boję się pożaru, dobranoc Dawidzie, mój chłopcze.
I zanim zdążyłem zaprotestować, zamknął drzwi i obrócił dwa razy kluczem w zamku.
Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. W pokoju było zimno jak w lodowni, a łóżko, gdym je znalazł omackiem, tak wilgotne jak torf świeżo z łąk wydobyty; szczęściem, zabrałem z sobą mój tłomoczek; otulony w pled, położyłem się na ziemi i zasnąłem wkrótce twardo.
Z pierwszym brzaskiem dnia przetarłem oczy i rozejrzałem się po obszernym pokoju, obitym wytłaczaną skórą, z meblami pokrytemi kosztowną, haftowaną materją, oświeconym trzema dużemi oknami. Przed dziesięciu lub dwudziestu laty musiał to być elegancki pokój, w którym przyjemnie każdemu było odpoczywać i ze snu się budzić; teraz wilgotny, obdarty miejscami z obicia, brudny, a mole i pająki dokonały w nim dzieła zniszczenia. Połamane ramy okien tak tu, jak i w całym domu nasuwały przypuszczenie, że wuj kiedyś musiał odpierać szturm nieprzyjaznych mu sąsiadów, z Jenny Clouston na czele.
Słońce jasno świeciło na dworze, a przejęty do kości chłodem wilgotnego pokoju, póty biłem pięściami we drzwi i krzyczałem z całych sił, póki dozorca mego więzienia nie przyszedł mnie z niego uwolnić. Poprowadził mnie na podwórze od tyłu domu i wskazując studzienkę, oświadczył, że mogę tam umyć twarz i ręce, co uczyniwszy, podążyłem do kuchni, gdzie stryj rozpalił już ogień i gotował kartofle. Na stole stały dwie miski i leżały dwie łyżki rogowe ale był tylko jeden kubek cienkiego piwa. Oczy moje, spocząwszy na tym szczególe, wyrażać musiały pewne zdziwienie, bo stryj jakby w odpowiedzi na myśl moją zapytał, czy lubię ale, tak szumną nazwę dawał swemu cienkuszowi.
Odpowiedziałem, że zwykle przy jedzeniu pijałem piwo, ale że nie chcę przyczyniać mu kłopotu.
— No, no, — zawołał — nie odmawiam możliwem do zaspokojenia żądaniom twoim.
Zdjął z półki drugi kubek; zdziwiony jednak byłem, że nie przyniósł więcej piwa, tylko odlał połowę ze swego kubka. Ujęła mnie ta dobra wola dzielenia się z drugim; skąpstwo stryja miało cechę dobrego wychowania, które ujemne strony charakteru czyni mniej rażącemi.
Po śniadaniu wuj Ebenezer otworzył szufladę, wyjął z niej małą fajeczkę i trochę tytoniu, poczem usiadł w oknie na słońcu i palić zaczął w milczeniu. Kiedy niekiedy rzucił na mnie z pod oka wejrzenie, zadając urywane pytania:
— A twoja matka?...
Gdym mu powiedział, że także nie żyje, wypytywał się:
— Czy dobra była kobieta?
Po dłuższej przerwie, zagadnął znowu:
— Co za jedni ci twoi przyjaciele?
Oświadczyłem, że nazywali się Cambell’owie, odróżniając się przydomkiem posiadanych włości; rzeczywiście jeden pastor zajmował się losem moim, ale widząc, że mnie stryj lekceważy, chciałem mu zaimponować stosunkami z ludźmi wyższego stanu. Zdawał się rozważać w myśli słowa moje i rzekł wreszcie:
— Chłopcze, uczyniłeś słusznie, przychodząc do wuja Ebenezera. Mam w poważaniu węzły rodzinne i będę chciał przyjść ci z pomocą. Pierwej jednak muszę zastanowić się dobrze, co dla ciebie będzie najwłaściwsze, czy zawód prawnika, duchownego lub żołnierza; ten ostatni dla młodych stanowi największą przynętę. Nie radbym, iżby Balfour’owie dali się uprzedzić takim Cambell’om, ale proszę cię, iżbyś trzymał język za zębami; żadnych listów, żadnych posyłek, ani słowa przed nikiem, inaczej drzwi mego domu zamknięte są na zawsze za tobą.
— Nie godzi mi się, stryju Ebenezerze wątpić o twoich dobrych względem mnie intencjach, muszą jednak uprzedzić, że mam uczucie osobistej godności. Nie z własnej woli przyszedłem tu do ciebie, a jeśli raz jeszcze wspomnisz o drzwiach, mających być za mną zamknięte, przytrzymam cię za słowo.
Zdawał się dotknięty odpowiedzią moją.
— Ho! ho! — rzekł — obraźliwa sztuka, obraźliwa. Czekaj dzień dwa; nie jestem czarodziej, iżbym znalazł dla ciebie majątek na dnie miski z kartoflami. Zostaw mi dni parę, znajdę pewnie co odpowiedniego,
— Bardzo chętnie. Jeśli zechcesz mi dopomódz stryju, potrafię ci okazać wdzięczność moją.
Zdawało mi się (za wcześnie niestety), że umiałem zjednać sobie jego łaski i poprosiłem, aby mi przewietrzono i wysuszono pościel na słońcu, mówiąc, że za nic w świecie nie będę spał w takiej wilgoci.
— Czy dom mój do ciebie należy? — zapytał stryj ostro i nagle zmieniając ton, dodał:
— No, no, cierpliwości Dawidzie; co moje to i twoje, mój chłopcze i na odwrót, co twoje, to moje; związki krwi mocniejsze od wszystkiego a my dwaj tylko nosimy nazwisko Balfour’ów.
Stanęła mi na myśli wielkość rodu naszego, ten dom, którego budowę zaczął ojciec stryja, a którą on wstrzymał, za grzech poczytując ów zbytek. Wtedy przypomniało mi się zlecenie Jenny Clouston i powtórzyłem je stryjowi.
To czarownica, istna czarownica, którą należałoby spalić na stosie — zawołał stryj. Idę do urzędu gminnego zażądać ukarania jej.
To rzekłszy wyjął z kuferka starannie przechowany granatowy surdut, kamizelkę i kastorowy kapelusz; zarzuciwszy to niedbale na siebie, wziął laskę do ręki, pozamykał drzwi i miał już odchodzić, gdy nagle zatrzymała go myśl jakaś.
— Nie mogę ciebie samego zostawić w domu — rzekł — musisz wyjść stąd, a ja drzwi zamknę za tobą.
Krew uderzyła mi do głowy.
— Jeśli mi każesz wyjść z domu — zawołałem — stracisz we mnie raz na zawsze przyjaciela.
Zbladł i zagryzł usta.
— W ten sposób nie pozyskuje się łask moich Dawidzie — odparł — rzucając z ukosa złośliwe spojrzenie.
— Panie — oświadczyłem — mimo należnego poszanowania dla twego wieku i dla wspólnie noszonego nazwiska, nie chcę względów twoich kupować za cenę godności osobistej.
Stryj odwrócił się do mnie plecami i stał w oknie dłuższą chwile, drżąc jak człowiek w najwyższem uniesieniu gniewu. Kiedy jednak po chwili zwrócił się ku mnie, miał uśmiech na ustach.
— No, no — rzekł — musimy być wyrozumiałymi i dużo wybaczyć. Nie wyjdę... na tem koniec.
— Stryju Ebenezerze — odezwałem się — wszystko to dla mnie niezrozumiałe. Traktujesz mnie jak złodzieja, niechętnie mnie widzisz w swoim domu, co chwila, każdem słowem dajesz mi do poznania, że jestem ci niemiłym gościem, że nigdy się do mnie nie przywiążesz. Dlaczegoż więc chcesz mnie tu zatrzymać? Pozwól mi wrócić do moich przyjaciół, którzy powitają mnie z radością.
— Nie, nie — rzekł stanowczo — lubię cię i potrafimy żyć zgodnie. Honor naszego nazwiska nie pozwala, byś odszedł z domu mego do obcych. Trochę cierpliwości; przekonasz się, że się jakoś porozumiemy wzajemnie.
— Niech i tak będzie, zostanę tu czas jakiś — odpowiedziałem po krótkim namyśle. Słusznem jest, by mi rodzina, raczej niźli obcy, przyszła z pomocą. Jeśli nie dojdziemy do przyjaznego porozumienia, postaram się, aby wina tego nie padała na mnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.