<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział II. Dochodzę do celu podróży.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Dochodzę do celu podróży.

W południe następnego dnia, stanąwszy na wzgórzu, rozejrzałem się po okolicy, lekkim spadkiem schylającej się ku morzu; pośrodku tej pochyłości wznosiło się miasto Edynburg, dymiące jak krater wulkanu. Na zamku powiewała flaga, a w porcie poruszały się lub stały na kotwicy rozliczne statki; jedne i drugie rozróżniałem wyraźnie, a widok ich wywoływał silniejsze bicie wieśniaczego serca mego.
Przechodząc po chwili koło chaty pasterza, zapytałem o drogę do Cramond, otrzymawszy dokładne wskazówki, obszedłem stolicę od zachodniej strony i dostałem się na gościniec Glasgowski. Tu, ku wielkiemu memu zdumieniu i radości spotkałem pułk żołnierzy, maszerujących z trębaczami na czele; stary, o rumianej twarzy generał, jechał na jednym końcu, a na drugim postępowała kompanja grenadjerów. Uczucie dumy owładnęło duszą moją, gdym ujrzał te czerwone mundury i usłyszał dźwięki wesołej wojskowej muzyki.
Uszedłszy kawałek drogi, dowiedziałem się, że jestem już w parafji Cramond i zapytałem o wieś Gaje. Nazwa tej miejscowości zdawała się dziwić ludzi, których zapytałem. Sądziłem na razie, że ubogi, wiejski mój ubiór, pokryty kurzem długiej pieszej podróży, stanowił tak rażącą sprzeczność z okazałym domem, o który zapytywałem, iż to drugich wprawiało w zdumienie, po wymownych wejrzeniach wreszcie, jakie na mnie rzucano, zacząłem się domyślać, że coś niezwykłego dziać się musi w tych Gajach.
Pragnąc wątpliwość wyjaśnić, odmienną formę nadałem moim pytaniom. Spotkawszy jakiegoś rolnika, idącego za pługiem, zagadnąłem go, czy słyszał kiedy o miejscowości zwanej Gaje?
Zatrzymał konia i spojrzał na mnie tym samym wzrokiem jak inni to czynili.
— Tak — rzekł — na co ta wiadomość?
— Czy tam jest duży dwór — dopytywałem się.
— Niewątpliwie — przywtórzył — duży dom, zamożny dom.
— No, a ludzie, którzy w nim mieszkają?
— Ludzie? — zawołał — czyś niespełna rozumu? tam niema ludzi.
— A pan Ebenezer?
— Ha, rozumie się pan tam jest, jeśli o niego ci chodzi. Jaki masz interes, chłopcze?
— Przypuszczałem, że znajdę u niego zajęcie — odpowiedziałem, przybierając najskromniejszą minę.
— Jakto? — krzyknął rolnik tak ostrym tonem, że aż koń w bok odskoczył — nic mnie to nie powinno obchodzić dodał — ale wyglądasz na poczciwego chłopca i jeśli chcesz posłuchać dobrej rady, trzymaj się jaknajdalej od Gajów.
Następnie spotkałem małego wesołego człowieka, z piękną białą peruką, z czego domyśliłem się, że to balwierz miejscowy, obchodzący swoich klijentów, a wiedząc, że balwierze lubią ploteczki, zapytałem go wprost, co też wie o panu Ebenezer Balfourze z Gajów.
— Ho, ho! niegościnny to człowiek, niegościnny — odparł i zaczął mnie badać, jaki mam do Balfoura interes. Trafiła jednak kosa na kamień, ciekawy balwierz, nic się nie dowiedziawszy, odszedł dalej.
Nie umiałbym wyrazić, jak przykrego doznawałem rozczarowania; im niejaśniejsze stawiano zarzuty, tem dotkliwsze były one dla mnie, zostawiając obszerne pole domysłom. Cóż to był za dom magnacki, od którego stronili wszyscy parafjanie, obawiając się nawet wskazać do niego drogę i cóż to był za właściciel, którego zła opinja obiegała dokoła całą okolice? Gdybym w godzinę mógł zajść do Essenden, byłbym tam do pana Campbell powrócił, nie szukając dalszych przygód. Skoro jednak odbyłem tak daleką podróż, wstydziłem się powracać, nie dosiągnąwszy celu; poszanowanie dla siebie samego wymagało doprowadzenia rzeczy do końca, a choć niemile brzęczały mi w uszach posłyszane słowa i choć szedłem dalej powolnym bardzo krokiem, jednak odważnie kroczyłem naprzód.
Zmierzch już zapadał, gdy spotkałem wysoką, chudą kobietę, schodzącą z pagórka. Gdym ją zapytał o Gaje, zaprowadziła mnie na wzgórze ze szczytu i wskazała na duży budynek, wznoszący się wśród zieleni samotnie na poblizkiej dolinie.
Okolica była ładna, grunt falisty, poprzerzynany tu i owdzie rzeczułkami i porośnięty lasem, ziemia wydała mi się urodzajną, ale dom wyglądał na nie zamieszkaną ruderę; nie było żadnej dróżki, prowadzącej do niego, z komina nie unosił się najlżejszy obłok dymu, nie było widać śladu ogrodu. Dziwnie zrobiło mi się na sercu... To Gaje! — zawołałem.
Twarz kobiety rozjaśniała się uśmiechem pełnym złowrogiej złośliwości.
— Tak jest — powtórzyła — to jest dom w Gajach. Krew go wzniosła, krew powstrzymała budowę i krew zniszczy go doszczętnie. Niechaj zapadnie się w ciemności! Jeśli zobaczysz lorda, powtórz mu, coś teraz usłyszał, powiedz mu, że po raz dziewięćdziesiąty Jenny Clouston rzuca przekleństwo na jego dom i dobytek, na służących, na gości, a on, żona, dzieci niech zapadną się w ciemnościach!
I kobieta, której głos brzmiał niby dzwon pogrzebowy, zawróciwszy nagle, znikła, a ja stałem na miejscu z najeżonymi na głowie z przerażenia włosami. W owych czasach ludzie wierzyli w czarownice i drzeli przed grozą przekleństwa; to, jakie słyszałem, wyrzeczone przed chwilą, zdawało się być ostrzeżeniem, wstrzymującem mnie od wykonania danego zlecenia.
Usiadłem i spoglądałem na Gaje. Im dłużej patrzyłem, tem piękniejszą wydawała mi się okolica pełna zieleni, kwiecia, bujnego zboża, tylko nieszczęsna rudera pośrodku psuła harmonijny wdzięk krajobrazu.
— Nabity — odezwał się głos z góry.
— Przyszedłem tu z listem do pana Balfour’a z Gajów — oznajmiłem. — Czy go zastałem?
— Od kogo list — pytał grożący ciągle pistoletem.
— Niewłaściwe tu miejsce do objaśnień — zawołałem rozdrażniony.
— Możesz położyć pismo na progu podedrzwiami i odejść.
— Nie zrobię tego — odparłem. — List wręczę panu Balfour’owi osobiście, jak mi polecono i sam mu się przedstawię.
— A któż ty jesteś — dowiadywano się po chwili.
— Nie wstydzę się mego nazwiska: jestem Dawid Balfour.
Oświadczenie moje wywołało silny dreszcz u badającego mnie człowieka, gdyż słyszałem kilkakrotne uderzenie lufy pistoletu o framugę okna. Po długiej przerwie nieznajomy zapytał dziwnie zmienionym głosem:
— Czy umarł twój ojciec?
Na to pytanie oniemiałem ze zdumienia; spoglądałem w górę osłupiałym wzrokiem.
— No — ciągnął dalej — umrzeć musiał niewątpliwie i dlatego kołaczesz do drzwi moich. Czekaj — dodał po dłuższem milczeniu — wpuszczę cię do środka — i zniknął z okna bezzwłocznie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.