<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XIV. Wysepka.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Wysepka.

Z chwilą, gdym wyszedł na ląd, rozpoczęło się dla mnie pasmo najnieszczęśliwszych przygód.
Było to o wpół do pierwszej nad ranem, a noc była zimna, pomimo mniej silnego wiatru na lądzie. Nie śmialem usiąść, w obawie zmarznięcia, zdjąłem tylko obuwie, i boso biegałem tam i napowrót po piasku, machając rękami. Śmiertelnie byłem znużony.
Żaden dźwięk ciszy nie przerywał, żaden odgłos, któryby świadczył o istnieniu w pobliżu człowieka, lub zwierzęcia. Tylko zdala słychać było szum przypływu morza, co przypomniało mi, w jak wielkiem znajdowałem się niebezpieczeństwie. Rodzaj przykrej bojaźni ogarniał mnie, gdy szedłem brzegiem o tej nocnej godzinie, w miejscowości tak strasznie pustej.
Dopiero o świcie przywdziałem napowrót obuwie, i zacząłem wdrapywać się na ostry pagórek. Co chwila spadałem między wielkie bryły granitu, skacząc z jednej na drugą. Już dzień był w pełni, gdym dostał się na wierzchołek. Dwumasztowca ani śladu nie było — rozbity prawdopodobnie o skałę, poszedł na dno morza! Czółna nigdzie spostrzedz nie mogłem. Ani jednego żagla na powierzchni oceanu, a na lądzie, o ile okiem sięgnąć, ani domostwa, ani człowieka!
Strach mnie ogarnął, na myśl o losie, jaki spotkać musiał moich towarzyszy niedoli. Lękałem się patrzeć dłużej w przeraźliwą pustkę wokoło. Położenie moje było tem przykrzejsze, że, przemokły do nitki, i zmęczony, uczułem pierwsze bóle głodu. Puściłem się brzegiem morza ku południowi, nie tracąc nadziei, że znajdę dom jaki, gdzie będę mógł się rozgrzać, a może i dowiedzieć czegoś o losie rozbitków. A w ostateczności, wszak słońce wkrótce wejdzie i osuszy mi ubranie.
Wkrótce natrafiłem na małą zatokę, dość głęboko wrzynającą się w ląd, a nie mając żadnego sposobu przebycia jej, musiałem zmienić kierunek mej drogi, i okrążyć ją. Droga to była nadzwyczaj przykrą, składała się cała z pogmatwanych zarośli i sterczących skał granitowych. Z początku zatoka była dość wązką, lecz następnie, ku memu zdziwieniu, stawała się coraz szerszą.
Wreszcie dotarłem do wzniesienia, i wtedy nagle ujrzałem wyraźnie, że znajduję się na małej, nagiej wysepce, odcięty od świata! Zamiast słońca, któreby mnie osuszyło, powstała gęsta mgła. Na domiar złego, deszcz zaczął padać. Położenie moje stało się rozpaczliwem. Stałem zmoczony, drżąc cały, nie wiedząc co przedsięwziąć, aż przyszło mi na myśl spróbować, czy nie przeszedłbym w bród zatoki.
Wróciłem tedy do tego miejsca, gdzie zatoka była najwęższą i zacząłem brnąć w wodzie. Lecz nie zdążyłem jeszcze ujść kilkunastu kroków, gdy zupełnie w niej się zanurzyłem. Jeżeli żyję, to zawdzięczam to raczej łasce Bożej, niż własnej przezorności.
Po tym niefortunnym wypadku zrobiło mi się jeszcze zimniej i znikła dla mnie wszelka nadzieja, gdy nagle przyszło mi na myśl porzucone wiosło, które już raz było mi pomocą. Bezwątpienia teraz posłuży mi ono do przedostania się przez małą, wązką zatokę. Pośpieszyłem więc po nie, pelen otuchy, po przez wierzchołek pagórku. Ciężki to był trud, dostać się na powrót, i gdyby mnie nadzieja nie podtrzymywała, musiałbym uledz i dać pokój dalszym wysiłkom.
Czy to z powodu morskiej wody, czy z powodu febry, która mnie dręczyć zaczęła, pragnienie poczęło dokuczać mi tak strasznie, żem musiał zatrzymać się i napić się obrzydliwej wody, napełniającej doły. Wreszcie, na wpół nieżywy, dowlokłem się do miejsca, w którem zostawiłem wiosło. Na pierwszy rzut oka spostrzegłem, że posunęło się ono dalej, i, po raz trzeci, wszedłem do morza. Piasek był ścisły i gładki, tworzył jakby stopnie na dół, tak, że mogłem się posuwać tak długo, dopóki woda mi nie dosięgła do szyi. Małe fale bryzgały mi w twarz ciągle.
Lecz odrazu, tracąc grunt pod nogami, nie śmiałem iść dalej. Widziałem, jak wiosło spokojnie kołysało się o jakie dwadzieścia stóp przedemną. Dotąd nie upadałem na duchu, lecz tego ostatniego zawodu znieść nie mogłem.
Powróciłem na wybrzeże, rzuciłem się na piasek, i gorzko zapłakałem. To wszystko zresztą jest dla mnie tak okropnem wspomnieniem, że z trudem tylko, o tych godzinach, spędzonych na wysepce, pisać mogę.
Czytałem nieraz o ludziach, znajdujących się w podobnem, do mego, położeniu, lecz zawsze tak się szczęśliwie złożyło, że ludzie ci mieli przy sobie jakieś użyteczne narzędzia, lub jakiś kufer z rzeczami był jakby naumyślnie, wraz z nimi, na brzeg wyrzucony. Ja nic nie miałem, prócz pieniędzy, i srebrnego guzika, który mi dał Alan. Zresztą, wychowany na lądzie, byłem pozbawiony wszelkiej umiejętności radzenia sobie w podobnych wypadkach.
Wiedziałem wprawdzie, że skorupiaki były zdatne do jedzenia, a między skałami wyspy znalazłem mnóstwo muszli, których jednak z początku łapać nie umiałem, nie wiedząc, że do tego trzeba wielkiego pośpiechu. Później stały się one mojem jedynem pożywieniem. Połykałem je, tak jak znalazłem zimne i surowe, a byłem tak wygłodzony, że zrazu zdawały mi się wyśmienitemi. Niestety, po pierwszej takiej uczcie, dostałem zawrotu głowy, i mdłości i leżałem jak martwy.
Nie mając jednak innego posiłku, tego porzucić nie mogłem i wkrótce żołądek mój poniekąd przyzwyczaił się do niego; nigdy jednak, jedząc, nie byłem pewny, co nastąpi i czasem ulegałem przykremu omdleniu.
Nigdy nie mogłem odróżnić, która to właściwie ryba była szkodliwą. Po całodziennym deszczu, na wyspie nie było suchego miejsca. W nocy położyłem się między dwiema ścianami ze żwiru, których kształt tworzył jakby rodzaj dachu — nogi jednak moje zanurzone były w bagnie.
Nazajutrz przeszedłem wyspę we wszystkich kierunkach: żadna jej część nie była lepszą od reszty — cała naga i skalista, nic na niej żywego, prócz ptactwa, na które polować nie miałem sposobu. Wielka ilość mew oblegała wystające po nad wodą skały. Zatoka, odcinająca wyspę od stałego lądu, ku północy zmieniała się w mały strumyk. W jego pobliżu wybrałem miejsce na mój pobyt. Gdyby mi była przyszła myśl, że to miejsce ma być moim „house“, byłbym musiał wybuchnąć płaczem.
Wybór mój miał swoje przyczyny. W tej części wyspy znalazłem maleńką budkę, coś w rodzaju chlewka, gdzie rybacy sypiali, gdy ich czynność w te strony sprowadzała. Lecz dach z traw zupełnie się zapadł i budka na nic służyć mi nie mogła. Gorszem była od skał schroniskiem. Ważnem dla mnie było, że tu mnóstwo znajdowało się skorupiaków, które stanowiły moje pożywienie. Po odpływie morza, mogłem zebrać ich całą masę i to było bez wątpienia wielkiem ułatwieniem.
Druga jednak przyczyna była głębszą i ważniejszą. Ani na chwilę oswoić się nie mogłem ze straszną mą samotnością, i ciągle oglądałem się na około, jak ścigane zwierzę, na wpół z trwogą, na wpół z nadzieją, że ujrzę jaką ludzką postać. Otóż, ze wzgórka po nad strumieniem, spostrzedz mogłem zarysy wielkiego starego kościoła, i dachy domów w Jonie.
A z drugiej strony, po nad nisko położoną okolica, widziałem rano i wieczór wznoszący się dym, jak gdyby z domostw w głębi lądu. Mokry, zziębnięty i osamotniony, przyglądałem się temu domowi, bliski szaleństwa na myśl o domowem ognisku, i o towarzystwie ludzi.
Chociaż widok ten powiększał moje cierpienie, jednak podtrzymywał nadzieję, i zachęcał do żywienia się obrzydliwą, surową rybą, oraz ratował od rozpaczy, wobec naokół martwych skał, ptactwa, deszczu, i morza! Tak jest, podtrzymywał nadzieję: zdawało się przecież niemożebnem, abym miał umrzeć na brzegach mego rodzinnego kraju, wobec widoku na bliską wieżę kościelną i na dym ludzkich mieszkań.
Lecz minął dzień drugi, a pomoc nie nadeszła. Dopóki trwało dzienne światło, chciwie wyglądałem jakiegoś czółna z ludźmi. Deszcz ciągle padał, a ja układłem się na noc cały mokry, i z okrutnym bólem gardła, tem tylko trochę pokrzepiony, że choć zdaleka powiedziałem dobranoc najbliższym swoim sąsiadom, mieszkańcom Jony.
Karol II powiedział, że w klimacie Anglji człowiek może dłużej pozostawać pod gołem niebem, niż w jakimkolwiek innym. Tak mógł powiedzieć król, mieszkający w pałacu, otoczony wszelkiemi wygodami. A jego ucieczka z Worcester pomyślniej się dlań prawdopodobnie ułożyła, niż moja przygoda na nędznej wyspie, na którą wyrzucony zostałem. Lato wprawdzie było w pełni, lecz deszcz lał przeszło dwadzieścia cztery godziny i niebo rozjaśniło się dopiero na trzeci dzień po południu.
Ten trzeci dzień był dniem wypadków. Rano ujrzałem dzikiego kozła, z pięknie rozgałęzionemi rogami. Stał on na wierzchołku wyspy, a ujrzawszy mnie podnoszącego się z pod skały, umknął w drugą stronę. Przypuszczam, że przypłynął zatoką, chociaż wyobrazić sobie nie mogę, co mogło zagnać żywą istotę na Earraid.
Później, gdy skakałem ze skały na skałę w poszukiwaniu muszel, drgnąłem na odgłos brzęku złotej monety, padającej przedemną na kamień. Gdy majtkowie zwracali mi moje pieniądze, zatrzymali sobie nietylko trzecią część całej sumy, lecz także i skórzany woreczek mego ojca. Od tego więc czasu nosiłem złoto w samej kieszeni, zapiętej na guzik. Sądząc więc, że w takowej musiał zrobić się otwór, szybko przytrzymałem ją ręką. Lecz znaczyło to tyle, co zamknąć drzwi od stajni, gdy koń został skradziony. Opuściłem Queensferry, mając blizko 50 funtów ster., a teraz znalazłem w rozdartej kieszeni tylko dwie złote gwineje i srebrny szyling. Wprawdzie podniosłem później i trzecią, błyszczącą na ziemi. Wynosiło to razem 3 funty i 4 szylingi angielskiej monety, cały majątek chłopca, który był prawym dziedzicem obszernych włości, a obecnie cierpiał głód na kresach dzikiego Highlandu.
Smutny stan mojej kieszeni przygnębił mnie jeszcze bardziej. Położenie moje stawało się coraz więcej godnem pożałowania. Odzienie, przesycone wilgocią, poczęło pleśnieć, szczególniej pończochy zupełnie się zużyły, tak, że łydki moje były nagie; ręce stały się miękkie od wody, spuchnięte gardło bardzo mnie bolało, siły upadały, a sam widok wstrętnego jedzenia, na które byłem skazany, przyprawiał mnie o mdłości. A jednak, czekało mnie jeszcze coś gorszego.
W północno zachodniej stronie Earraid była wysoka wspaniała skała o płaskim wierzchołku, z widokiem na Sound. Przyzwyczaiłem się tam chodzić. Nie mogłem długo na jednem miejscu pozostawać, gdyż w utrapieniu mem, nie miałem spokoju. Wyczerpywałem się bezustannem i bezcelowem krążeniem tam i napowrót podczas deszczu. Gdy wreszcie słońce się pokazało, położyłem się na wierzchołku owej skały, aby się osuszyć. Nie jestem w stanie wyrazić mego zachwytu i mej ulgi na widok blasku słonecznego. Zacząłem myśleć z nową nadzieją o wyswobodzeniu, i z nowem zajęciem rozglądać się dokoła.
Z południowej strony mej skały, część wyspy zasłaniała otwarte morze, tak, że jakiś statek mógł zbliżyć się z tej strony, nie będąc przezemnie dostrzeżonym. Otóż nagle czółno o ciemnym żaglu, z dwoma rybakami, okrążyło róg tej wyspy w kierunku Jony. Wydałem okrzyk i padłem na kolana, podnosząc błagalnie ręce ku tym rybakom. Dość byli blizko, aby usłyszeć moje wołanie, ja nawet kolor ich włosów rozróżnić mogłem. Słyszeli mię bez wątpienia, gdyż krzyknęli coś w narzeczu Gaelickim i śmieli się. Lecz czółna ku mnie nie skierowali, popłynęło ono tuż przed memi oczyma, wprost do Jony.
Nie mogłem uwierzyć takiej niegodziwości i biegłem wśród wybrzeża ze skały na skałę, ze strasznym krzykiem. Nawet gdy głos mój nie mógł ich dosięgnąć, wciąż ruchami ich przyzywałem, a gdy zniknęli, serce mi o mało z bólu nie pękło! Podczas wszystkich mych nieszczęść, dwa razy tylko płakałem, raz, gdy nie mogłem dosięgnąć zbawczego wiosła, a teraz drugi raz, gdy ci rybacy okazali się głuchymi na moje błaganie. Lecz tym razem płakałem i ryczałem jak zły dzieciak, rwąc ziemię paznokciami i uderzając o nią głową. Gdyby złość zdolna była zabić, ci dwaj rybacy nie byliby więcej dnia oglądali, a ja byłbym zapewne umarł na mojej wyspie.
Gdy wzburzenie moje zaczęło mijać, głód mnie znów do jedzenia zmusił, lecz jadłem z nieprzezwyciężonym wstrętem. Byłbym napewno lepiej uczynił, wstrzymując się od takiego jedzenia, gdyż znów stało ono się dla mnie trucizną.
Znów napadły mnie te same bóle, co pierwszym razem po spożyciu skorupniaków, zimne dreszcze opanowały mnie, aż zębami dzwoniłem, i ogarnęła mnie ta straszna niemoc, dla której nasz język nie ma nazwy. Zdawało mi się, że umieram i starałem się pogodzić się z Bogiem, przebaczając wszystkim ludziom, nawet memu wujowi, rybakom i, zrezygnowany, oczekiwałem śmierci. Nagle doznałem niewymownej ulgi: uczułem się zdrowszym i silniejszym, oddychałem ciepłem, suchem i czystem powietrzem, ubranie na mnie przestało być wilgotnem. Usnąłem spokojnie, z uczuciem wdzięczności.
Następnego dnia, który był czwartym na tej wyspie, znów czułem, że siły mnie opuszczają. Lecz słońce świeci, powietrze jest łagodne i, tym razem, wstrętne moje pożywienie okazało się nie szkodliwem, czułem się pokrzepionym na ciele i duszy.
Gdym po przyjęciu posiłku powrócił na moją skałę, spostrzegłem czółno, bieżące od strony Soundu, zwrócone, jak sądziłem, w moim kierunku. Natychmiast opanowała mnie nadzieja, i trwoga; przyszło mi na myśl, że się rybacy rozmyślili, i, żałując swej wczorajszej niegodziwości, biegli mi na pomoc. A jednak — jeżeli się mylę... jeżeliby znów miał mnie taki zawód spotkać, jak poprzedniego dnia... nie, nie byłbym zdolnym do przeniesienia tego! Odwróciłem się, i przez długą chwilę patrzeć przestałem.
Z sercem boleśnie bijącem, zacząłem zwolna liczyć do tysiąca, dla odzyskania spokoju, i zagłuszenia w sobie trwogi i niepewności. Wreszcie, gdym na nowo spojrzał na morze, radość moja nie miała granic. Czółno szło prosto ku Earraid!
Nie mogąc dłużej wytrzymać, pobiegłem w stronę morza, jak tylko mogłem najdalej, skacząc po skalach.
Cudem tylko nie utonąłem, a gdym się wreszcie zatrzymał, nogi drżały pode mną, i w ustach było mi tak sucho, że zmuszonym byłem zwilżyć je morską wodą, aby być w stanie głos wydobyć, i wołać. Przez ten czas czółno zbliżało się, i już dostrzedz mogłem, że było ono to samo, co wczoraj, a na niem ciż sami dwaj rybacy.
Poznałem ich po kolorze włosów, które jeden z nich miał jasno żółte, a drugi czarne. Lecz teraz towarzyszył i jakiś trzeci człowiek, należący do lepszej klasy, jak się zdawało. Gdy przybyli na odległość głosu, opuścili żagiel, i przystanęli. Pomimo mych usilnych prośb, do brzegu nie przybili; a, co mnie najwięcej przestraszyło, to to, że ten nowy towarzysz coś mówił, patrząc na mnie, i śmiał się szyderczo. Wreszcie, stanął on w czółnie, i zaczął do mnie przemawiać nadzwyczaj szybko, czyniąc różne gesty. Powiedziałem mu, że nie rozumiem gaelickiego narzecza, o co on rozgniewał się bardzo.
Zacząłem podejrzywać, że jemu się zdaje, iż mówi w języku angielskim. Pilnie wsłuchując się, schwytałem kilka razy powtórzony wyraz „jakkolwiekbądź,“ lecz reszta była w języku gaelickim, który dla mnie był tem samem, co grecki, lub hebrajski.
Wyraz „jakkolwiekbądź“ powtórzyłem, aby dać mu poznać, żem go uchwycił.
„Tak, tak, tak,“ odrzekł i spojrzał z dumą na drugich, jak gdyby chciał im dowieść, iż mówi czysto po angielsku. Do mnie znów zaczął mówić, jak poprzednio, swojem dla mnie niezrozumiałem narzeczem.
Teraz z trudem wymówił on drugi wyraz: „przypływ“.
Zabłysła mi nadzieja. Zauważyłem, że on ciągle wskazywał ręką w stronę lądu stałego „Ross.“
— „Czy mam rozumieć: gdy przypływ morza ustanie?“ — zawołałem.
Nie dał mi skończyć. „Tak, tak, przypływ“, — krzyknął, i znów zaczął pokładać się ze śmiechu.
Wtedy odwróciłem się, i puściłem się z powrotem, skacząc po skałach, i to z taką siłą, i szybkością, jak nigdy dotąd.
W pół godziny dostałem się na brzeg zatoki i, oczywiście, była ona teraz małym strumykiem tylko, przez który przeszedłem, mając wody nie wyżej kolan, i stanąłem z radośnym okrzykiem na głównej wyspie.
Wyrzucony na Earraid marynarz nie byłby na tej wysepce pozostał ani dnia jednego, gdyż tylko przypływ morza ją tworzy, a dwa razy w ciągu doby, po odpływie, jest do niej łatwy przystęp, już to suchą nogą, już to wbród.
Ja nawet z morzem nieobeznany, gdybym był nie stracił spokoju, a zastanowił się, i pomyślał, zamiast wściekać się bezsilnie na los, byłbym odgadł tę tajemnicę, i uwolnił się prędko.
Miałem przecież przed sobą dokładny widok na przypływ i odpływ, wyczekiwałem nawet odpływu, dla łatwiejszego zbierania skorupniaków.
Nic dziwnego, że rybacy nie zrozumieli mnie — prędzej dziwić się należy, że wreszcie odgadli oni moją głupią nieświadomość, i zadali sobie ten trud, aby wrócić.
Cierpiałem głód i zimno na tej wyspie przez sto godzin i gdyby nie rybacy, byłbym na niej swoje kości pozostawił — a wszystko przez głupi brak zastanowienia. Drogo to opłaciłem, okropnie się nacierpiałem, a teraz, odziany jak żebrak, zaledwie byłem w stanie chodzić i ból gardła męczył mnie okrutnie. Dużo w mem życiu widziałem łotrów i szaleńców, mocno w to wierzę, że w końcu każdego nie minie to, na co zasłużył, a nawet zwykle ci ostatni wprzód od tamtych srogo odpokutowywują własną głupotę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.