Dziwne przygody Dawida Balfour'a/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XIII. Zguba dwumasztowca.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII
Zguba dwumasztowca.

Było już późno w nocy i ciemno, o ile bywa w owych stronach o tej porze roku, gdy Hoseason wsunął głowę we drzwi kajuty.
— Wyjdź pan i pokaż, czy umiesz sterować — rzekł kapitan.
— Czy to nowa jaka sztuczka — pytał Alan.
— Czy wyglądam na to, iżbym miał ochotę płatać figle? — odparł kapitan — co innego u mnie na myśli... statek w niebezpieczeństwie.
Po zmieszaniu, malującem się na jego twarzy, po brzmieniu głosu zrozumieliśmy, że mówi prawdę i obaj z Alanem nie obawiając się zdradzieckiego podejścia, wybiegliśmy na pomost.
Niebo było jasne, wiatr silny, zimno przejmowało do kości; a księżyc w pełni świecił na niebie. Statek, kołysany gwałtownie, okrążał południowo-zachodnie wybrzeże wyspy Mull; wzgórza jej (z najwyższym wierzchołkiem Ben More, we mgle ginącym) wznosiły się wprost przed nami. Nie stanowiło to miejsca dogodnego do zarzucenia kotwicy. „Zgoda“ pchana prądem od zachodu, stawiała silny opór bałwanom.
Patrząc dokoła po morzu, dziwiłem się, co tak bardzo zaniepokoiło kapitana, gdy nagle fala uniosła w górę statek, a Hoseason wskazał nam punkt, na który zwrócić mieliśmy uwagę. W pewnej odległości strumień wody bił w górę niby fontanna i zaraz potem usłyszeliśmy szum złowrogi.
— Czemu to przypisujecie? — pytał kapitan ponuro.
— Morze rozbija się o skałę podwodną — odparł Alan. — Teraz, gdy wiemy, gdzie się ona znajduje, wyminąć ją zdołamy z łatwością.
— Tak — zauważył kapitan — gdyby jedna była tylko!
Gdy to mówił, spostrzegliśmy więcej ku południowi drugi strumień wody bijącej tak samo wysoko.
— Osądźcie sami — zawołał Hoseason — żebym był wiedział o tych niebezpiecznych rafach, żebym posiadał mapę morską, lub żeby żył Shuan, ani sześćdziesiąt, ani sześćset gwinei nie byłoby mnie skłoniło do zapuszczenia się w te strony.
— Myślę rzekł Alan — że to właśnie nazywają skałami Torrana.
— Czy jest ich dużo? — dowiadywał się kapitan.
— Nie będąc żeglarzem, nie wiem dokładnie — odparł Alan — przypominam sobie jednak, że mają się ciągnąć całe dziesięć mil angielskich.
Pan Riach i kapitan spojrzeli po sobie.
— Znajduje się może wśród nich jakie bezpieczniejsze przejście — zagadnął Hoseason.
— Niewątpliwie — przytwierdzał Alan — przypominam sobie także, iż przejścia owego szukać należy tuż obok lądu.
— W takim razie — mówił kapitan — musimy posunąć statek ku wybrzeżom i trzymać się ich blizko, o ile na to pozwoli kierunek wiatrów.
To rzekłszy, wydał rozkaz sternikowi, a panu Riach polecił czuwać na przedzie statku. Łącznie z nimi dwoma pięciu było tylko na pomoście ludzi zdolnych do pracy, wśród nich jeszcze paru rannych. Kapitan, zasiadłszy na wzniesieniu, udzielał załodze wiadomości o stanie morza.
— W południowej stronie — mówił — bałwany kłębią się silnie, w pobliżu lądu fale płyną spokojniej. Skierujemy się na drogę przez pana wskazaną — dodał, zwracając się do Alana — zdaje się jednak, jakbyśmy grali w ciuciu babkę. Bóg by dał, iżby wskazówki pańskie nie okazały się zawodne.
— O to samo modlę się w tej chwili — odparł Alan — przygotowani musimy być na wszystko.
W
miarę jak zbliżaliśmy się do lądu, rafy lubo rzadsze, wyzierały gdzieniegdzie i za radą Riacha musieliśmy wymijać je ostrożnie, chociaż niekiedy strumień, tryskający wysoko, zalewał pokład i obryzgiwał nas deszczem rzęsistym.
Jasność, panująca mimo nocy, wykazywała dokładnie grożące niebezpieczeństwo, co tem większą budziło trwogę. Widziałem oblicze kapitana, stojącego przy sterniku, wyraz miał chłodny, jak stal. Ani on, ani Riach nie odznaczali się męstwem w czasie bitwy, ale w zakresie zawodu swego okazywali niepospolity hart duszy. Podziwiałem ich tem więcej, patrząc na pobladłą ze strachu twarz Alana.
— Oh! Dawidzie — odezwał się do mnie — nie takiej spodziewałem się śmierci.
— Czyżby ci zabrakło odwagi? — pytałem.
— Nie — odparł, zaciskając wargi — przyznasz jednak, że niemiło topić się w zimnej wodzie, jak szczenię.
Tymczasem, kierując się to na lewo, to na prawo dla ominięcia zdradliwych skał, zbliżaliśmy się do lądu, płynąc wzdłuż wybrzeży wyspy Mull.
Prąd był silny w tem miejscu i odrzucił statek od brzegu. Dwóch ludzi trzymało za ster, a często kapitan własnoręcznie pomagać musiał. Daremne jednak były ich wysiłki; odetchnęliśmy dopiero swobodniej, gdy Riach, czuwający na przedniej części statku, zawołał, że widzi przed sobą wolne od raf morza.
— Miałeś pan słuszność — rzekł Hoseason do Alana — ocaliłeś statek; będę ci to pamiętał, gdy nadejdzie chwila obrachunku.
Sądzę, że nie stanowiło to próżnej z jego strony obietnicy, że byłby jej dotrzymał niewątpliwie, tak wielką cenę przywiązywał do dwumasztowca. Są to przypuszczenia jedynie, gdyż rzeczy inny obrót wzięły, aniżeli spodziewał się kapitan.
— Uważać! — krzyknął Riach — rafa od strony wiatru!
W tej samej chwili silny prąd uniósł statek i rzucił go z taką siłą na skałę, że wszyscy padliśmy na pokład, a Riach omało nie został strącony w morze. Zerwałem się w jednej chwili na nogi; rafa, o którąśmy uderzyli, znajdowała się w południowo zachodniej stronie wyspy Mull, w pobliżu malej wysepki Erraid. Chwilami prąd odpychał statek, chwilami rzucał go z większą jeszcze gwałtownością na skałę, tak, że słyszeliśmy łamanie się pudła dwumasztowca w kawałki, co w połączeniu z szelestem nadymanych żagli, wyciem wiatru, tak zwiększało grozę niebezpieczeństwa, że musiałem wskutek tego stracić w części przytomność, bo nie rozumiałem, co się dokoła mnie działo.
Naraz ujrzałem pana Riach i majtków, zajętych odczepianiem łodzi ratunkowej; pobiegłem, aby im pomódz i zaledwie dołożyłem rękę do pracy, wróciła mi świadomość położenia. Zadanie nie było łatwe; łódź, pełną różnego rodzaju rupieci, bałwany tak silnie kołysały, żeśmy zaledwie mogli ją utrzymać. Ranni majtkowie, zdolni jeszcze stać na nogach, przyszli nam pomagać, a drudzy, leżąc bezwładnie, błagali o ratunek.
Kapitan nie brał w naszem zajęciu udziału; zapadł w bolesne osłupienie. Trzymając się jednak ręką barjerki, jęczał, ile razy statek uderzył o rafę i mówił do siebie niezrozumiałe słowa. Statek kochał uczuciem męża do żony, ojca do dzieci; patrzył dzień za dniem obojętnie na okrutne obchodzenie się z Ransome’m, ale każde uderzenie dwumasztowca o skałę odczuwał dotkliwie, jakby zadaną mu ranę.
Przypominam sobie, że w ciągu pracy przy łodzi, zapytałem Alana, wpatrującego się na wybrzeże, w jakiej znajdowaliśmy się okolicy, odpowiedział, że w najmniej dla niego pożądanej, bo posiadłości Campbell’ów.
Jeden z rannych miał polecone udzielanie wiadomości o stanie morza, a gdy mieliśmy łódź prawie wyładowaną i gotową do przyjęcia rozbitków, człowiek ów krzyknął:
— Trzymajcie się, na miłość Bozką!
Po rozpaczliwem brzmieniu jego głosu, zrozumieliśmy, że grozi nam straszliwe niebezpieczeństwo, istotnie nadpłynął tak silny bałwan, że statek podrzucony w górę, przewrócił się na bok. Nie wiem, czy ów krzyk ostrzegawczy był spóźniony, czy też ja trzymałem się za słabo, dość, że wskutek doznanego wstrząśnienia wpadłem z pomostu w morze.
Poszedłem zaraz na dno, z ustami pełnemi słonej wody, potem wypłynąwszy ujrzałem promienie księżyca, świecące mi w oczy i ponownie zapadłem w głąb morza. Utrzymują, że człowiek za trzecim razem zanurzając się w wodę, tonie na dobre. Musiałbym w takim razie mieć odmienne od innych ludzi usposobienie, bo nie umiałbym zrachować, ile razy zagłębiłem się i wypłynąłem na wierzch morza. Cały ten czas bałwany biły we mnie, zalewały, rzucały w górę, a byłem tak odurzony, że nie czułem ani strachu, ani żalu za życiem.
Nagle spostrzegłem, że trzymam oburącz jakiś kawałek deski, oderwanej od dwumasztowca i że to ona pomaga mi utrzymać się na wodzie. Znajdowałem się w miejscu, gdzie fale mniej były wzburzone i zacząłem zwolna odzyskiwać przytomność umysłu. Dziwiło mnie, że tak daleko odpłynąłem od widniejącego jeszcze na powierzchni dwumasztowca; krzyki moje nie dochodziły do niego, a ja nie mogłem dojrzeć, czy załoga uratowała się na łodzi. Zauważyłem, że dzieli mnie od statku wąski prąd wody, bałwaniący się, pokryty pianą. Miejscami tworzył zakręty niby wąż, chwilami znikał, aby znów zakłębić się trochę dalej. Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale później zrozumiałem, że ów prąd właśnie uniósł mnie wraz z trzymaną deską ku sąsiednim wybrzeżom.
Leżałem spokojnie, rozważając, że człowiek zginąć może zarówno z zimna, jak pochłonięty tonią wodną. Wybrzeża wysepki Erraid były tuż obok; przy świetle księżyca widziałem na nich kępę zarośli, również połysk miki w skałach nadmorskich.
— Gdy bym tam dojść mógł! — pomyślałem w duchu.
Nie umiałem pływać, w okolicy bowiem Essen nie mieliśmy głębszej wody, trzymając się jednak oburącz deski, a poruszając nogami spostrzegłem, że mogę się posuwać zwolna. Była to ciężka, zmudna praca, ale po godzinie czynionych wysiłków, znalazłem się w piasczystej zatoce, otoczonej małemi pagórkami.
Morze tu było spokojne, cisza panowała głęboka; przy świetle księżyca rozglądając się dokoła, zauważyłem, że nigdy w życiu nie widziałem równie smętnego pustkowia. Zawsze jednak stanowiło ono ląd stały; dostawszy się na niego nie wiem co odczuwałem silniej: zmęczenie, czy też wdzięczność za ocalone życie; modliłem się do Boga goręciej, niżeli kiedykolwiek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.