<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XII. Słyszę o „Rudym lisie“.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Słyszę o „Rudym lisie“.

Zanim wyczyściliśmy gruntownie kajutę, lekki wiatr północno-wschodni dąć zaczął, deszcz przestał padać a słońce wyjrzało z za chmur.
Tu wyjaśnić muszę kierunek drogi, którą płynął nasz statek. Tego dnia, gdy zapadła tak gęsta mgła, że statek nasz najechał na łódź Alana, znajdowaliśmy się w pobliżu Hebrydów, a w dzień bitwy płynęliśmy obok wyspy Eriska. Aby dostać się do Linnhe Loch, najwłaściwiej było przepłynąć przez środek archipelagu; kapitan jednak bał się narazić statek na krążenie dokoła licznych wysepek i wolał skierować drogę na zachód, wzdłuż południowych wybrzeży wyspy Mull.
Wiatr zrazu pomyślny, wzmagał się stopniowo, tak, że w południe bałwany bić zaczęły wysoko. Poranek przytem był bardzo przyjemny, słońce świeciło jasno, rzucając złociste promienie na górzyste wysepki rozsiane po morzu. Alan i ja siedzieliśmy w kajucie, przy drzwiach otwartych, paląc wonny tytoń kapitana. Opowiadaliśmy sobie wzajemnie dzieje naszego życia, a co najważniejsze, nabyłem od mego towarzysza dużo wiadomości o kraju, gdzie miałem wylądować niebawem. W owych czasach blizkich wielkiej wojny partyzanckiej, człowiek nawiedzający te dzikie strony, musiał wiedzieć, jak postąpić mu wypadało.
Pierwszy dałem przykład szczerych wywnętrzeń; opowiedziałem Alanowi smutne przygody moje, których słuchał z zajęciem; tylko gdym wspomniał o moim poprzednim opiekunie, pastorze Cambell’u, Alan wpadł w złość, wołając, że nienawidzi wszystkich, którzy noszą to nazwisko.
— Dlaczego? — pytałem — zaszczytem dla ciebie byłoby uścisnąć dłoń zacnego pastora.
— Byłbym gotów dopuścić się zbrodni względem wszystkich Cambellów — dowodził — szczułbym ich psami, jak szkodliwe zwierzęta. W chwili konania nawet, przyczołgałbym się na kolanach do okna, aby któremu z nich w łeb strzelić.
— Alanie — wołałem — co masz do zarzucenia tym ludziom?
— Wiesz, że nazywam się Stewart a Campbell’owie od niepamiętnych czasów prześladowali rodzinę moją; wydzierali nam ziemię zdradą, nigdy mieczem — to mówiąc pięścią walił w stół, na co jednak nie zwracałem uwagi, wiedząc, że w uniesienie wpadają najczęściej ci, którzy słusznie, czy nie słusznie ustąpić byli zmuszeni. — Więcej ci powiem — dodał — fałszowali zeznania, fałszowali dokumenta, wszystkim swoim oszustwom starali się nadać legalną formę, co budzić musiało tem większe oburzenie w człowieku pokrzywdzonym.
— Lubo hojny jesteś w rozdawaniu guzików — rzekłem — przypuszczam, że nie umiałbyś pełnić obowiązków sędziego.
Roześmiał się i rzekł:
— Hojność odziedziczyłem po tym samym człowieku, który obdarzył mnie guzikami, po biednym moim ojcu Dunkanie Stewart; niechaj dusza jego odpoczywa w spokoju! Był to najpiękniejszy z rodu swego mężczyzna, najdzielniej władający mieczem w całej Szkocji, a tem samem w całym świecie. On uczył mnie sztuki robienia bronią. Sława jego zasłynęła tak daleko, że król ciekawy był widzieć fechtujących się Szkotów. Dla zadość uczynienia jego żądaniu wybrano mego ojca i trzech innych i wysłano do Londynu, aby tam popisywali się z zręcznością swoją. Przed królem Jerzym, królową Karoliną, tym rzeźnikiem Cumberlandem i wielu innymi panami musieli oni przez dwie godziny popisywać się sztuką władania mieczem, poczem król, jakkolwiek niegodny przywłaszczyciel korony, rozmawiał z nimi łaskawie i rozdał każdemu po trzy gwineje w złocie.
Gdy wychodzili z pałacu, którego próg po raz pierwszy niewątpliwe przestąpili Szkoci, ojciec mój zatrzymał się przy loży odźwiernego, a chcąc biednemu człowiekowi dać pojęcie o godności stanowiska swego, wsunął mu w rękę otrzymane od króla gwineje, niby nawykły dawać służbie tak sute napiwki; trzej drudzy, idący za ojcem, zrobili to samo i wszyscy wyszli na ulicę nie nagrodzeni szelągiem za trudy swoje. Chociaż inni rościli do tego pretensję, cała zasługa w tym razie przypada ojcu memu, co gotów jestem stwierdzić pałaszem lub pistoletem. Takim był Dunkan Stewart, niech go Bóg ma w chwale swojej.
— Sądzę że nie musiał on zostawić ci majątku — zauważyłem.
— Masz słuszność; pozostało po nim trochę nędznego ubrania, nic więcej. Dla tego zaciągnąłem się do wojska, co stanowi skazę na przeszłości mojej i przyczyniłoby mi nie mało kłopotu, gdybym wpadł w ręce czerwonych muszdwosów.
— Jakto! — zawołałem służyłeś w armji angielskiej?
— Tak, niestety — odparł Alan — zbiegłem z niej jednak przy pierwszej sposobności i to mnie rehabilituje po części.
Nie mogłem godzić się na jego zapatrywanie, uważając dezerterów za ludzi poszwankowanych na honorze.
— Mój drogi — rzekłem — taki postępek karany bywa śmiercią.
— Czekałaby mnie nie wątpliwie, gdyby mnie pochwycono — odpowiedział — ale mam w kieszeni list samego króla francuskiego, on mnie ocalić może.
— Wątpię bardzo — zauważyłem.
— I ja o tem powątpiewam — odparł Alan sucho.
— Nieszczęsny człowieku! — zawołałem — jesteś powstańcem, dezerterem, sługą króla francuskiego; cóż cię sprowadziło w te strony; rzucasz rękawice Opatrzności!
— Wracałem tu co rok od 1741 począwszy.
— W jakim celu?
— Ciągnęła mnie tęsknota za krajem, za przyjaciółmi. Francja piękna bezwątpienia ale tęsknię w niej za naszemi lasami i za naszą zwierzyną. Namawiam przy sposobności młodych chłopców do służby w wojsku króla francuskiego, zbieram trochę pieniędzy, ale głównym celem moich wycieczek są sprawy naszego pana Ardshiel’a.
— Zdawało mi się, że go zowiecie Appinem.
— Tak jest, ale Ardshiel piastuje godność klanu — tłomaczył. Widzisz Dawidzie, ten który całe życie był wielkim magnatem, pochodzącym z rodu królewskiego, zmuszony teraz mieszkać we Francji jak zwykły prywatny człowiek. On, na którego skinienia, czterysta mieczów wydobywano z pochwy, kupuje sam masło na rynku i mieszka w nędznej lepiance. To nietylko stanowi przykrość, ale dotkliwe upokorzenie dla jego rodziny i całego klanu. Dzieci Appina, nadzieja naszej przyszłości, muszą w obcych stronach uczyć się liter alfabetu i sposobu władania bronią. Dzierżawcy Appin’a maja płacić królowi Jerzemu sumy dzierżawne, serca ich jednak wierne są dawnemu panu; jedni dobrowolnie, inni pod groźbą, wszyscy odkładają dla wygnańca drugą opłatę z dzierżawy ziemi. Te właśnie pieniądze przewieźć mam obowiązek — rzekł Alan i tak silnie uderzył ręką w trzos, że aż zabrzęczały gwineje.
— Jakto? — zawołałem zdziwiony — płacą dwa razy należność?
— Nieinaczej Dawidzie — odparł — odmiennie rzecz przedstawiłem Hoseason’owi, ale tobie mówię szczerą prawdę. Zadziwiającem jest, że na biednych ludzi tak mało w tym względzie trzeba czynić nacisku; zasługa to głównie krewnego i przyjaciela mego ojca James’a z Glen; James Stewart jest bratem przyrodnim Ardshiel’a. On zbiera pieniądze i kieruje całą sprawą.
Słyszałem wówczas po raz pierwszy nazwisko James’a Stewart, które nabrało tak wielkiego rozgłosu, gdy go wieszano. W owej chwili nie zwracałem nań uwagi zajęty wyłącznie rozważaniem wspaniałomyślnej hojności biednych szkotów.
— Szlachetny to czyn z ich strony — zawołałem — jestem z przekonań Whigiem, niemniej podziwiam tę szczodrobliwość.
— Jesteś Whigiem ale zarazem prawdziwym gentlemanem. Gdybyś jednak należał do przeklętego rodu Cambellów, gdybyś był „Rudym lisem...“
Wymówiwszy to słowo, zacisnął gniewnie zęby i zamilkł. Widziałem nieraz posępne twarze, ale nie zdarzyło mi się patrzeć na tak ponury wyraz, jaki przybrał Alan po wzmiance o nienawistnym mu człowieku.
— Kto jest ów „Rudy lis?“ — zapytałem ciekawie.
— Kto on jest? — zawołał Alan — dowiesz się zaraz. Gdy pod Culloden synowie naszych klanów zostali pobici, a z nimi upadła dobra sprawa, gdy konie brodziły w szlachetnej krwi mieszkańców północy, wtedy Ardshiel z żoną i dziećmi musiał, ścigany jak zwierz dziki, uciekać w góry. Nie mało użyliśmy biedy, zanim wsadziliśmy go na okręt; podczas gdy krył się jeszcze w puszczy leśnej, brytany angielskie, nie mogąc go życia pozbawić, szarpać zaczęły jego własność. Zabierali ziemię, wyrywali broń z rak ludzi klanu, którzy nosili ją przez czternaście stuleci, zdzierali odzież z ich pleców, tak, że teraz używanie pledu szkockiego poczytane za grzech, a człowieka, noszącego krótką, do kolan tunikę wtrącają do więzienia. Jednego tylko wydrzeć nam nie mogli: miłości klanów do swego pana, czego dowodem znajdujące się w mym trzosie gwineje. Teraz przeciw tym poczciwym ludziom występuje Campbell, rudy Kolin z Glenave...
— Czy to jego nazywasz „rudym lisem“? — pytałem.
— Chcesz go usprawiedliwiać? — odparł Alan z oburzeniem. — Tak, to on jest owym złowrogim człowiekiem. Otrzymał od króla Jerzego piśmienne upoważnienie i ogłosił się zastępcą królewskim na ziemiach, stanowiących dziedzictwo Appin’a. Z początku cienko śpiewał i szukał porozumienia z James’em. Z czasem jednak doszło do jego uszu, że biedni dzierżawcy, wyrobnicy, drwale nawet zastawiają swoje pledy, aby zebrać sumę, którą wysyłają za morze dla Ardshiel’a i jego dzieci. Jak nazwałeś przed chwilą ten ich postępek?
— Nazwałem go szlachetnym — oświadczyłem.
— Bo jesteś trochę lepszym od zwykłego Whiga — zawołał. — Gdy jednak Kolin Roy dowiedział się o tem, zawrzała w nim krew niegodnych Campbell’ów. Zaciskał zęby ze złości, popijając wino przy stole. Jakto, on nie miałby zapobiedz temu, iżby Stewart otrzymał kęs chleba! Ah! Rudy lisie! niech się Bóg ulituje nad tobą, jeśli spotkamy się kiedy na odległość strzału z pistoleta... Wiesz, Dawidzie, co uczynił? Ogłosił wszystkie majątki do wydzierżawienia na nowo. „Dostanę innych dzierżawców — myśli sobie okrutnik — wyzuję z ich własności Stewart’ów, Maccolls’ów, Macrobs’ów (tak się nazywają ludzie mego klanu) — a wtedy — mówi w duchu — Ardshiel, będzie zmuszony żebrać na gościńcach we Francji.
— Cóż dalej się stało? — pytałem z zajęciem.
Alan odstawił fajkę, która zagasła mu oddawna i na kolanach wsparł ręce.
— Nie zgadłbyś nigdy — rzekł — ci sami Stewarci, Maccollsy, Macrobsy (którzy płacili podwójną sumę dzierżawną, jedną królowi, druga z przywiązania Ardshiel’owi) ofiarowali mu lepszą cenę jak wszyscy razem Campbell’owie zamieszkujący Szkocję; szukał ich daleko po za brzegami Clydy i po za Edynburgiem, namawiając, prosząc, aby dzierzawili ziemie, bo trzeba jednego ze Stewartów na śmierć zagłodzić, a zadowolić rudego psa, zwanego Campbell’em.
— Zadziwiająca historja — wtrąciłem — jakkolwiek jestem Whigiem, cieszę się, że ten człowiek został pokonany.
— On pokonany? — powtórzył Alan — świadczy to, że nie znasz Campbell’ów, a tem mniej Rudego lisa. Nie uzna się pokonanym, póki jedna kropla krwi płynie w żyłach jego. Gdy jednak chwila sposobna nadejdzie i będę miał czas urządzić małe polowanko, zarośla całej Szkocji nie ukryją go przed zemstą moją.
— Alanie — rzekłem — ani to rozumnie, ani po chrześciańsku wypowiadać tyle słów bluźnierczych; nie wyrządzą one krzywdy Rudemu lisowi, a tobie zaszkodzić mogą. Mów, nie unosząc się, co nastąpiło później?
— Słuszna uwaga twoja Dawidzie — przyznał Alan — słowami nic nie zwojuję; za wyjątkiem tego, co wspominasz o chrześciaństwie, dzielę zdanie twoje.
— Wszak wiadomo każdemu — zauważyłem — że nauka Chrystusa zabrania zemsty.
— Widać, że jesteś uczniem Campbell’a. Wygodnie byłoby dla niego i jemu podobnych, aby nie istniała na świecie broń, z której strzelać można z za krzaku w puszczy. Ale chciałeś wiedzieć, jak ten niegodziwy człowiek postąpił?
— To właśnie usłyszeć pragnę.
— Widząc, że nie może pozbyć się prawych dzierżawców obranymi środkami, zaprzysiągł im zgubę, choćby używając do niej podstępu. Ardshiel musi umrzeć z głodu i to stanowi cel jego zabiegów. Względem opornych, żywiących wygnańca dzierżawców użyje siły w potrzebie. Posprowadzał, akta, prawników, żołnierzy, którzyby wykonywali jego wyrok. Biedny lud nieszczęśliwego kraju musi ustępować, synowie porzucają ojcowiznę, dom rodzinny, w którym urodzili się i wychowali. A kto zajmuje ich miejsce? Ubodzy żebracy. Król Jerzy będzie zmuszony cieniej rozsmarowywać masło na chlebie; nie dba o to rudy Kolin. Jedynem jego gorącem pragnieniem jest prześladowanie Ardshiel’a; śpiewałby z radości, gdyby mógł ściągnąć ostatni kawałek mięsa ze stołu wygnańca i wytrącić ostatnie cacko z rąk jego dzieci.
— Pozwól zrobić sobie uwagę — rzekłem — bądź pewny, że gdyby nowi dzierżawcy nie płacili przypadającej od nich należności, rządby się wmieszał w tę sprawę. Niema w tem winy Campbell’a; wykonywa z góry otrzymane rozkazy. Co za korzyść wynikłaby z tego, gdybyś zabił Kolin’a. Inny urzędnik zająłby jego miejsce i postępował może z większą jeszcze surowością.
— Jesteś wiernym sprzymierzeńcem w chwili niebezpieczeństwa — zaznaczył Alan — niemniej w tobie płynie krew Whigów.
Mówił niby łagodnie, ale czuło się tak gwałtowne wzburzenia pod owym pozornym spokojem, że uznałem potrzebę zmienienia przedmiotu rozmowy. Wyraziłem zdziwienie, że w kraju tak przez wojsko strzeżonym, jak Szkocja, mógł przebywać człowiek, spełniający podobne jak jego posłannictwo i nie być aresztowanym.
— Łatwiejsze to, niżeli myślisz, zadanie — odpowiedział — każde wzgórze, każda droga mają dwie strony, gdy wojsko na jednej, ty przechodzisz na drugą, a przytem puszcze leśne są nam wielką pomocą. Wszędzie nadto spotyka się przyjaciół użyczających strzech i stogów. Przesadne jest wyrażenie, że kraj cały strzeżony wojskiem. Żołnierz nie zajmuje więcej ziemi, jak to, co pokryje jego podeszwa od butów. Z jednym z nich łowiliśmy ryby na wędkę i wyciągnęliśmy pstrąga; siedziałem od drugiego w odległości sześciu stóp za krzakami i nauczyłem się od niego gwizdać piosenkę. Stosunki wzajemne są tak bardzo naciągnięte, jak były 1746 roku. Szkocja zdaniem wrogów uspokojona.
Nic dziwnego, skoro zabrano krajowcom wszystkie strzelby i pałasze, za wyjątkiem tych, które schować im się udało. Radbym tylko wiedzieć, jak długo trwać będzie ten spokój? Wnosić wypada, że krótki czas jedynie, z takimi ludźmi jak Ardshiel na wygnaniu a Rudy lis, zapijający kosztowne wina i prześladujący lud biedny. Trudno odgadnąć, kto będzie górą, a kto dołem, jak trudno zrozumieć, że Rudy Kolin nogami swego go wierzchowca deptać może ziemię, będącą własnością Appin’a, a nie znajdzie się odważny chłopak, któryby go poczęstował kulką.
To rzekłszy Alan, zamyślił się i czas dłuższy siedział milczący.
Muszę jeszcze powiedzieć o moim przyjacielu, że był bardzo muzykalny, zwłaszcza grał pięknie na flecie. Szkoci cenili go, jako znakomitego poetę, czytał w języku francuskim i angielskim różne książki; był zręcznym zarówno strzelcem jak rybakiem, a wybornym fechtmistrzem w różnego rodzaju broni. Wady jego znałem, bo malowały się na jego twarzy; główną stanowiła dziecinna łatwość obrażania się i szukania kłótni; tej nadmiernej drażliwości nie okazywał w stosunku ze mną, przez pamięć zapewne stoczonej bitwy w kajucie, ale czy to było ze względu na postępowanie moje, czy z powodu, że byłem świadkiem jego umiejętności władania bronią, rozstrzygnąć nie mogę, bo chociaż cenił odwagę u drugich, podziwiał przedewszystkiem męstwo własne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.