<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XI. Kapitan poddaje się.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Kapitan poddaje się.

Około szóstej rano ja i Alan zasiedliśmy do śniadania. Podłoga zasłana była szczątkami potłuczonego szkła i zbroczona krwią, której widok odejmował mi zupełnie apetyt. Pod innym względem byliśmy w korzystnem położeniu, wypędziwszy właścicieli z ich kajuty i mając do rozporządzenia zapasy jadła i napojów, tak wina jak wódki, a nawet wykwintne przysmaki, marynaty, biszkopty i t. p. Mogło to nas wprawić w dobry humor, ale najkomiczniejszym był fakt, że dwóch najbardziej spragnionych trunków Szkotów (pan Shuan już nie żył) zamkniętych w przedniej części okrętu, skazanych było na używanie najwstrętniejszej dla nich zimnej wody.
— Polegając na tem, sądzę, że zgłoszą się do nas niebawem — rzekł Alan — możesz powstrzymać awanturnika, rwącego się do korda, ale nie powstrzymasz pijaka, sięgającego po butelkę.
Porozumiewaliśmy się ze sobą życzliwie; Alan przemawiał do mnie jak przyjaciel, a biorąc nóż ze stołu, oderznął i dał mi jeden ze srebrnych guzików swego ubrania.
— Dostałem je od ojca mego, Duncana Stewart — mówił — daję ci jeden z nich na pamiątkę i przypomnienie wypadków zeszłej nocy. Gdziekolwiek pokażesz ten guzik, przyjaciele Alana Breck staną murem dokoła ciebie.
Mówił z taką powagą, jak gdyby był Karolem Wielkim i stał na czele licznej armji; jakkolwiek podziwiałem jego męstwo, gotów byłem roześmiać się z jego nadmiernej pewności siebie, dobrze jednak, że się od tego powstrzymałem, bo mogłaby wyniknąć kłótnia.
Pożywiwszy się trochę, towarzysz mój zaczął plądrować w szufladach szafki kapitana, póki nie znalazł szczotki od ubrania; wtedy zdjął z siebie surdut, spodnie i zaczął je czyścić ze starannością, do jakiej, sądziłem, kobiety tylko są zdolne. Niewątpliwie nie miał innej odzieży, a przytem (jak mówił) należała ona do króla, dla tego wypadało obchodzić się z nią ostrożnie.
Z tem wszystkiem, widząc, jak pilnie wyciąga nitki po oderzniętym guziku, większą cenę przywiązywać zacząłem do otrzymanego daru.
Był jeszcze tem zajęty, gdyśmy usłyszeli na pomoście wzywający nas głos pana Riach, który żądał chwilowej rozmowy. Usiadłem nad brzegiem daszku w górze, a trzymając pistolet w ręku, zapytałem odważnie, chociaż z wewnętrznem drżeniem, czego od nas żąda.
Zbliżył się i stanął na zwiniętych w kłębek linach, tak, że brodą dostawał do otworu; spoglądaliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu. Wnosiłem, że nie brał czynnego udziału w walce, bo miał tylko lekką rysę na twarzy, ale wyglądał zgnębiony i zmordowany, zmuszony będąc przez całą noc stać na straży lub opatrywać rannych.
— Zła sprawa — odezwał się pierwszy potrząsając głową.
Nie myśmy ją wywołali — odparłem.
— Kapitan — odezwał się znowu — radby przy okienku pomówić z twoim przyjacielem.
— Czy możemy wiedzieć, jaką nową szykuje zdradę! — zawołałem.
— Wierz mi Dawidzie, nie podobnego nie ma na myśli — upewniał Riach — gdyby nawet chciał jeszcze rozprawić się z wami, wyznam ci szczerze, nie zdołałby skłonić do tego ludzi.
— Czy tak? — spytałem.
— Powiem więcej nie tylko majtkowie, ale nawet ja wypowiedziałem mu posłuszeństwo — ciągnął dalej Riach, uśmiechając się do mnie — pragniemy gorąco pozbyć się władzy jego co prędzej.
Poszedłem powiadomić o żądaniu Alana, on przystał na rozmowę z Hoseasonem, po zamianie wzajemnych zobowiązań; ale na tem jednak nie poprzestał pan Riach, zaczął mnie prosić z taką usilnością o trochę wódki, przypominając świadczone mi dawniej usługi, że nie mogłem oprzeć się jego naleganiom i podałem mu kieliszek trunku, który wychylił do połowy, resztę zanosząc, jak się domyślałem dla swego przełożonego.
Chwilę później nadszedł kapitan, zbliżył się, jak było umówione, do okienka, a stojąc na deszczu, z ręką na temblaku, wyglądał tak mizernie i staro, że w sercu uczułem żal za to, iż strzeliłem do niego.
Alan wycelował trzymany w ręku pistolet.
— Odrzuć broń — rzekł kapitan — wszakże dałem panu słowo honoru. Czyż chcesz mnie znieważać w ten sposób?
— Wiem z doświadczenia kapitanie — odparł Alan — jak łatwo łamiesz słowo swoje; wczoraj wieczorem zawarłeś ze mną układ, podawałeś rękę na zgodę, a jakież były tego następstwa? Przeklęte niechaj będzie takie słowo.
— Słuchaj panie — rzekł Hoseason — klątwy nie wiele przyniosą ci korzyści (od tej wady istotnie wolny był kapitan) — wypada nam mówić o czem innem — dodał z goryczą. — Urządziłeś straszne jatki na moim statku; nie mam teraz dosyć rąk do pracy, mego pomocnika najdzielniejszego z żeglarzy przebiłeś na śmierć pałaszem twoim. Nic mi zatem nie pozostaje, jak tylko zawrócić do Glasgowa, gdzie z pańskim pozwoleniem, rozmówią się z tobą ludzie, których mowę zrozumiesz dokładniej.
— Sam postaram się o te z nimi porozumienie. Każdemu, komu nie obcy język angielski, ciekawą będę miał do opowiedzenia historję. Piętnastu wytrawnych żeglarzy po jednej stronie a po drugiej jeden zaledwie mężczyzna i jeden małoletni chłopiec. Oh! przyznaj pan, czy to nie warte śmiechu!
Kapitan zarumienił się po uszy.
— Nie — ciągnął dalej Alan — to się na nic nie zdało. Musicie wysadzić mnie na ląd stały, jak było ułożone.
— Główny mój pomocnik nie żyje, a pan wiesz z czyjej winy — odparł Hoseason — nikt z nas nie obeznany z tutejszemi wybrzeżami, niebezpiecznemi dla mego statku.
— Zostawiam panu do wyboru, wysadzić mnie w Appin, w Ardgour, w Morven, w Arisaig, w Morar, lub gdzie się wam spodoba w odległości trzydziestu mil od moich stron rodzinnych, z wyjątkiem okolicy zamieszkanej przez Cambell’ów. Wybór tedy łatwy; jeślibyś pan do jednej z tych miejscowości nie mógł dopłynąć, nazwałbym cię równie niezdolnym żeglarzem, jak miernym okazałeś się w walce szermierzem. Wszakże moi biedni współziomcy w nędznych łodziach swoich przepływają od wyspy do wyspy bez względu na porę nocną lub niesprzyjającą pogodę.
— Łódź nie jest statkiem — odparł kapitan — nie potrzebuje takiego oporu stawiać prądom powietrza.
— Zatem jedźmy do Glasgowa; naśmiejemy się tam do woli.
— Nie o śmiechu myśleć mi teraz — odparł kapitan — ale to wszystko kosztować musi dużo pieniędzy.
— Nie, panie, nie jestem chorągiewką na dachu; nie zmieniam przyrzeczenia: trzydzieści gwinei za dowiezienie mnie na przeciwne wybrzeże, sześćdziesiąt za wysadzenie w Linnhe Loch.
— Jak widzisz — rzekł Hoseason — jesteśmy w odległości kilku godzin jazdy od Ardnamurchan; daj pan sześćdziesiąt gwinei za dowiezienie cię do tej miejscowości.
— Ja dla pańskiej fantazji mam narażać się na spotkanie z czerwonymi mundurami? — zawołał Alan. — Jeśli chcesz zarobić sześćdziesiąt gwinei, zarób je uczciwie i wysadź mnie w oznaczonym punkcie.
— Narażałoby to statek, a z nim i bezpieczeństwo waszego życia — dowodził kapitan.
— Możesz się godzić lub nie, jak ci się spodoba.
— Czy mógłbyś pan w potrzebie kierować dwumasztowcem? — zapytał marszcząc brwi kapitan.
— Rzecz to wątpliwa — odparł Alan — jestem więcej obeznany z bronią, jak mogłeś sam się o tem przekonać, aniżeli z żeglugą. Podróżowałem jednak często wzdłuż tych wybrzeży i znam je dokładnie.
Kapitan potrząsał głową, marszcząc ciągle czoło.
— Gdybym mniej był stracił na tej nieszczęsnej wycieczce — rzekł — wolałbym was widzieć wszystkich wiszących na gałęzi, niżelibym narażać miał mój statek. Teraz jednak stać się musi wedle woli twojej, panie. Gdy tylko wiatr pomyślny zawieje, skorzystam z niego odpowiednio. Ale jedno jeszcze: możemy spotkać się z okrętem królewskim i ten zmusi nas płynąć za sobą. Nie chciej w takim razie poczytywać doznanej przykrości za moją winę; wiadomo panu w jakim celu dużo krążowników pływa wzdłuż wybrzeży. Gdyby coś podobnego się przytrafiło, powinienbyś z góry uiścić należność.
— Pana obowiązkiem, kapitanie, jest uciekać, jeśli ujrzysz flagę rządową. A teraz słyszałem, że brakuje wam wódki na spodnim pomoście, proponuję więc zamianę: butelkę wódki za dwa wiaderka wody.
Był to ostatni paragraf umowy, chętnie przez obie strony przyjęty; w ten sposób ja i Alan mogliśmy zmyć podłogę w kajucie i usunąć ślady straszliwej walki, a kapitan i Riach ulubionym trunkiem pocieszali się po poniesionych stratach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.