<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział X. Oblężenie kajuty.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Oblężenie kajuty.

Spokój przed burzą miał skończyć się niebawem. Czekając długo na mój powrót, zniecierpliwili się, wypatrujący mnie na pomoście ludzie i zaledwie Alan dopowiedział ostatnie słowa, stanął we drzwiach kapitan.
— Stój! — zawołał Alan, zwracając ku niemu ostrze pałasza.
Hoseason przystanął rzeczywiście, nie cofając się wszelakoż ani na jeden krok.
— Ostrze pałasza wzamian za gościnność! — zawołał.
— Czy widzisz mnie? — rzekł Alan — pochodzę z królewskiego rodu, pieczętuję się dębem. Spojrzyj na mój pałasz, ściął on już więcej głów Whigów, aniżeli masz palcy u nóg. Przywołaj do boku nędznych robaków twoich i przypuszczajcie szturm do nas. Im prędzej zaczniecie pukaninę, tem prędzej stal moją wyostrzę na ciałach waszych.
Kapitan nic nie odpowiedział Alanowi, tylko utkwił jadowity wzrok we mnie, mówiąc:
— Zapamiętam ci to, Dawidzie.
Dźwięk jego głosu przejął mnie dreszczem do szpiku kości; on odszedł spiesznie.
— Teraz baczność! — zawołał Alan — taniec rozpocznie się bezzwłocznie.
Wyciągnął z za pasa puginał, który ujął w lewą rękę na przypadek, gdyby który podbiegł pod jego rękę z pałaszem. Ja weszłem na ławkę z garścią pełną pistoletów, sercem bijącem jak młotem i usiadłem w okienku, przy którem straż trzymać miałem. Dojrzeć mogłem tylko małą cząstkę pomostu, odpowiednią jednak planom naszym. Morze było spokojne, wiatr ustał, wśród panującej na statku ciszy rozróżniłem szept przytłumionych głosów. Po chwili usłyszeliśmy brzęk stali o podłogę; wyciągano kordelasy z kryjówki, a jeden z nich padł na ziemię; poczem znowu zapanowało milczenie.
Nie wiem, czy doświadczałem uczucia zwanego zwykle strachem; serce trzepotało się w piersiach niby ptak w klatce, w oczach zapadał mrok, który trąc powieki, próbowałem usunąć, a który wracał opornie. Nie łudziłem się żadną nadzieją; ogarnęła mnie rozpacz i jakby gniew na świat cały, co sprawiało, iż chciałem drogo sprzedać młode moje życie. Przypominam sobie, że zamierzałem pomodlić się, ale gorączkowy jakiś niepokój mącił mi myśli i nie dozwalał zastanawiać się nad znaczeniem słów modlitwy; pragnąłem, aby oczekiwana walka zaczęła się i skończyła jaknajprędzej.
Nastąpiła ona wkrótce przy głośnem tupaniu i krzykach, strzałach dawanych przez Alana, razach przeciwników i jękach rannych. Spojrzawszy przez ramię, zobaczyłem pana Shuan’a, krzyżującego we drzwiach ostrze broni z Alanem.
— To on zabił chłopca — krzyknąłem.
— Pilnuj swego okna — rzekł Alan, a gdy wracałem na miejsce, odwróciwszy głowę, widziałem, jak towarzysz mój pałaszem przebijał mordercę Ransom’a. Wielki czas było wyjrzeć oknem; pięciu ludzi niosło właśnie taran i dochodzili już do drzwi, które rozbić mieli. Nie strzelałem jeszcze nigdy w życiu z pistoletu, tembardziej do mego bliźniego, człowieka. Nie było jednak czasu na namysły; gdy stawiali taran krzyknąłem: — Macie! — i strzeliłem w sam środek gromadki.
Musiałem trafić w jednego z nich, bo jęknął głośno, w tył się cofając, a drudzy stanęli zmięszani. Zanim otrząsnęli się z wrażenia, druga kula przeleciała nad ich głowami, a za trzecim strzałem moim, rzucili taran na ziemię i uciekli w popłochu.
Wtedy spojrzałem za siebie. Cała kajuta pełna była dymu; mój towarzysz stał na dawnem miejscu, z pałaszem zakrwawionym po samą rękojeść, on zaś miał tryumfujący wyraz i stał w postawie niezwyciężonego rycerza. Przed nim na ziemi czołgał się pan Shuan; krew buchała mu z ust strumieniem a twarz pokryła się śmiertelną bladością. Gdym tak patrzał, ludzie z tyłu chwycili rannego za nogi i wyciągnęli z kajuty; sądzę, że w tej chwili właśnie musiał wyzionąć ducha.
— Koniec z jednym z waszych Whigów — zawołał Alan a potem odwrócił się do mnie, pytając, czy wielu położyłem trupem.
Odpowiedziałem, że zraniłem jednego i jak mi się zdaje, samego kapitana.
— Ja załatwiłem się z dwoma — odparł — ale to jeszcze nie koniec; niebawem powrócą napastnicy. Idź strzedz okna, Dawidzie. To była tylko niby przekąska przed obiadem.
Usiadłem na dawniej zajmowanem miejscu, nabiłem na nowo trzy wystrzelone pistolety, wytężając wzrok i uszy.
Nieprzyjaciele nasi tak głośno rozprawiali na pomoście, że niektóre ich słowa dochodziły mnie wyraźnie.
— Fałszywy krok Shuan’a — mówił jeden.
— Przeklęty człowiek; zapłacił też za muzykę — dowodził drugi.
Głosy potem zniżyły się do szeptu, tylko jeden odzywał się częściej, jakby układał plan jakiś a inni dawali krótkie odpowiedzi, jakby się naradzali. Wnosiłem z tego, że ponowią atak i uprzedziłem o ich zamiarach Alana.
— Musimy trzymać się ostro — rzekł — jeśli nie damy im stanowczej odprawy i nie załatwimy się z nimi ostatecznie, ani ty, ani ja nie ujdziemy ztąd żywcem. Tym razem będą przypuszczali szturm na serjo.
Przygotowałem pistolety i czekając stanowczej chwili, nadstawiłem ucha. Póki trwała wrzawa, nie miałem czasu rozważać, czy się boję, teraz jednak, gdy ucichło na pomoście, nie mogłem myśleć o czem innem, jak o doznawanej trwodze; drżałem przed ostrzem miecza i chłodem stali; słysząc tłumiony odgłos kroków ludzkich i szelest ubrania, ocierającego się o ściany kajuty, domyślałem się, że zajmują w ciemności stanowiska, zkąd nacierać będą; gotów byłem krzyczeć głośno ze strachu. Wszyscy stanęli po stronie Alana; sądziłem tedy, że nie będę brał udziału w walce, kiedy nagle posłyszałem, że ktoś stąpa cicho po daszku w górze.
Zatrąbiono z rogu na sygnał; garstka ludzi z kordelasami w ręku rzuciła się ku drzwiom, a w tej samej chwili rozległ się brzęk tłuczonego szkła i przez daszek jeden z napastników usiłował dostać się do środka kajuty. Za nimi stanąłem na nogach, strzeliłem do niego z pistoletu w plecy, byłbym go zabił, ale drżałem jak w febrze i nie mogłem pociągnąć drugi raz za kurek.
Padając, człowiek raniony kulą kordelas ów upuścił, przyskoczył i chciał mnie pochwycić, klnąc głośno; to jednak przywróciło mi odwagę czy też odjęło do reszty przytomność, co na jedno wychodzi; krzyknąłem i strzeliłem mu prosto w serce; padł na ziemię z jękiem straszliwym. Zaraz jednak uderzyły mnie w głowę nogi drugiego człowieka, przedostającego się przez otwór w górze; kulą z pistoletu przestrzeliłem mu udo i legł na ciele towarzysza swego. Nie wiedząc prawie co robię, przyłożyłem nieszczęśliwemu pistolet do ust i wypaliwszy, zabiłem go na miejscu.
Potem patrzałem w osłupieniu na te dwa trupy, leżące przedemną; byłbym stał tak długo, gdyby krzyk Alana, wzywający pomocy nie był mi powrócił przytomności.
On stał ciągle we drzwiach, ale podczas, gdy bronił się od natarcia nieprzyjaciół, jeden z majtków podbiegł mu pod rękę, trzymającą pałasz, i chwycił go wpół. Alan kłuł wroga puginałem z lewej ręki, napastnik jednak wyślizgiwał się; jak piskorz. Drugi majtek podążył za pierwszym z podniesionym groźnie kordelasem. Otwór drzwi zapchany był żądnemi krwi postaciami. Sądziłem, żeśmy zgubieni bez ratunku i chwyciwszy z rozpaczą za mój kordelas, wpadłem na nacierających ztyłu. Pomoc moja była spóźniona. Napastnicy pofolgowali nakoniec; Alan cofnąwszy się dla większego rozmachu, skoczył jak byk wściekły między nich, a nieprzyjaciele ustępowali przed nim, przewracając jeden drugiego z pośpiechu.
Pałasz mego towarzysza połyskiwał migotliwie, każde jego cięcie wywoływało bolesny jęk zranionego człowieka. Wyobrażałem sobie ciągle jeszcze, że jesteśmy zgubieni, kiedy wszyscy uciekali już w popłochu, a Alan pędził ich przed sobą, jak pies owczarski pędzi trzodę owiec.
Będąc jednak zarówno przezornym, jak śmiałym, powrócił wkrótce. Na pomoście tymczasem majtkowie biegali i krzyczeli, jakby kto gonił za nimi, wreszcie schronili się na dół, zamykając drzwi za sobą.
Kajuta wyglądała jak jatki rzeźnika; trzy trupy leżały na podłodze, czwarty dogorywał na progu, a ja i Alan, odnieśliśmy zwycięstwo, nie poniosłszy najlżejszej rany.
Towarzysz mój zbliżył się z otwartemi ramionami.
— Chodź, niech cię uściskam — zawołał i chwycił mnie w objęcia, całując serdecznie w oba policzki.
— Dawidzie rzekł — kocham cię, jak rodzonego brata — przyznaj — dodał w uniesieniu — czy nie tęgi szermierz ze mnie?
Potem obtarł skrwawiony pałasz o ubranie czterech leżących trupów, które po kolei wyciągnął na pomost. Czyniąc to, gwizdał i przyśpiewywał, jakby chciał przypomnieć sobie nutę piosnki, z tą różnicą tylko, że on właśnie w owej chwili układał ową piosnkę w myśli. Przez cały czas twarz miał rozpromienioną, oczy błyszczały mu jak dziecku, które otrzyma nową zabawkę. Usiadł przy stole z bronią w ręku, nucona melodja przybierała coraz wyraźniejsze brzmienie, aż nakoniec zaśpiewał silnym głosem pieśń w szkockim języku. Stała się ona popularną wśród mieszkańców Szkocji.
Ów hymn zwycięstwa jest dla mnie drogiem wspomnieniem walki, w której czynny brałem udział. Z pięciu zabitych, wraz z panem Shuan, ja dwóch wrogów położyłem trupem, a wśród czterech rannych, jeden z mojej ręki ugodzony został kordelasem. Miałem więc prawo figurować w piosence Alana, który zresztą tak w wierszach, jak w czynie, postępował ze mną zawsze sprawiedliwie.
Zaledwie minęła gorączka, wywołana grozą niebezpieczeństwa, zapragnąłem co prędzej usiąść na ławce. Ciężar jakiś przygniatał mi piersi, wspomnienie dwóch zabitych przezemnie ludzi dusiło mnie niby zmora. Zacząłem płakać głośno, jak dziecko. Alan poklepał mnie pieszczotliwie po ramieniu, mówiąc, że jestem dzielnym chłopcem, a potrzebuję tylko przespać się trochę.
— Ja pierwszy straż trzymać będę — rzekł — postąpiłeś ze mną szlachetnie od początku do końca, Dawidzie, i cenię cię więcej nad wszystkie skarby świata.
Usłał mi łóżko na ziemi, a sam w czatowni kapitana z pałaszem w ręku i pistoletem na kolanach czuwał przez trzy godziny. Po ich upływie obudził mnie i ja z kolei siedziałem na straży; dzień się robił; nastąpił cichy poranek; morze łagodnie kołysało statkiem, a deszcz, wpadając do kajuty przez daszek w górze, powiększał kałuże krwi, stojące na podłodze. Czas mojej straży przeszedł spokojnie; zauważyłem, że nikt nawet nie pilnuje steru. Istotnie (jak się później dowiedziałem) tylu było zabitych i rannych, a reszta majtków tak czuła się przerażoną, że podobnie jak my, pan Riach i kapitan zmuszeni byli czuwać na przemian, strzegąc dwumasztowca od rozbicia. Całe szczęście, że noc przeszła spokojnie, bo wiatr zerwał się dopiero rano razem z deszczem. Sądząc po wielkiej ilości mew, krążących dokoła statku, wnosiłem, że znajdujemy się w pobliżu Hebrydów; wyjrzawszy na chwilę z kajuty, zobaczyłem wybrzeża skaliste po prawej ręce, a trochę za nami osobliwą wysepkę, Rym zwaną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.